Forum HARRY  POTTER Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
no to poczytajmy Harry potter i ksiaze polkrwi :)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Wto 16:24, 21 Maj 2013    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY:

Wieża rozjarzona błyskawicami

Znalazłszy się znowu pod gwiaździstym niebem, Harry wciągnął
Dumbledore’a na najbliższy głaz, a potem podźwignął na nogi.
Przemoczony i drżący z zimna, podpierając bezwładne ciało
swojego dyrektora, skoncentrował się bardziej niż kiedykolwiek na
celu teleportacji: Hogsmeade. Zamknął oczy, chwycił Dumbledore’a
za ramię jak mógł najmocniej, obrócił się i poddał poczuciu
straszliwego ciśnienia.

Wiedział, że mu się udało, zanim otworzył oczy. Zaniknął zapach
soli i powiew morskiej bryzy. Stali, drżąc i ociekając wodą, pośrodku
ciemnej ulicy Głównej w Hogsmeade. Przez jedną okropną chwilę
wyobraźnia ukazała mu sunące ku nim wzdłuż sklepów postacie
inferiusów, ale zamrugał kilka razy i zobaczył tylko pogrążoną w
ciemności opustoszałą ulicę, oświetloną zaledwie paroma
latarniami.

— Dokonaliśmy tego, panie profesorze! — wyszeptał z trudem,
zdając sobie nagle sprawę, że kłuje go w piersiach. — Dokonaliśmy
tego! Mamy horkruksa!

Dumbledore zatoczył się na niego. Przez chwilę Harry pomyślał, że
niezbyt sprawna teleportacja zachwiała jego równowagą, a potem
dostrzegł jego twarz, bladą i wilgotną w mdłym świetle odległej
latarni.

— Proszę pana, dobrze się pan czuje?

— Czułem się już lepiej — odrzekł Dumbledore słabym głosem,
choć kąciki jego ust drgnęły. — Ten eliksir... to nie był zdrowy
napój...

I ku przerażeniu Harry’ego osunął się na ziemię.

— Panie profesorze... już dobrze, wszystko będzie dobrze, proszę
się nie przejmować...

Rozejrzał się, rozpaczliwie szukając pomocy, ale na ulicy nie było
nikogo. Jedno tylko przyszło mu do głowy: Dumbledore musi jak


najszybciej znaleźć się w skrzydle szpitalnym.

— Muszę pana jakoś przetransportować do szkoły... Pani
Pomfrey...

— Nie. Potrzebny mi jest... Snape... ale nie sądzę... żebym mógł
zajść daleko...

— Oczywiście... panie profesorze, proszę posłuchać... zapukam
gdzieś, znajdę panu jakieś miejsce... a potem pobiegnę po panią...

— Severus — powiedział dobitnie Dumbledore. — Potrzebuję
Severusa.

— A więc dobrze, niech będzie Snape... Ale na chwilę zostawię
pana samego, żebym mógł...

Zanim jednak zdołał zrobić krok, usłyszał, że ktoś biegnie. Serce
mu podskoczyło. Ktoś ich zobaczył, ktoś zrozumiał, że potrzebują
pomocy... Rozejrzał się i zobaczył madame Rosmertę biegnącą ku
nim ciemną ulicą w puszystych pantofelkach na wysokich
obcasach, w jedwabnym szlafroku wyszywanym w smoki.

— Zobaczyłam, jak się aportujecie, kiedy zaciągałam zasłony w
oknach! Dzięki Bogu, dzięki Bogu, nie wiedziałam... ale co z tobą,
Albusie?

Zatrzymała się, dysząc, i wytrzeszczyła oczy na leżącego na bruku
Dumbledore’a.

— Jest ranny — powiedział Harry. — Madame Rosmerto, może go
pani przyjąć u siebie, Pod Trzema Miotłami, a ja tymczasem
sprowadzę ze szkoły pomoc?

— Nie możesz iść sam! Nie zdajesz sobie sprawy... Nie
widziałeś?...

— Jeśli mi pani pomoże — powiedział, nie słuchając jej — to chyba
wprowadzimy go jakoś do środka...

— Co się stało? — zapytał Dumbledore. — Rosmerto, co się
dzieje?

— Albusie... to Mroczny Znak...

I pokazała na niebo, w stronę Hogwartu. Harry’ego przeniknął
dreszcz przerażenia. Odwrócił się i spojrzał.

Nad szkołą jaśniała zielona trupia czaszka z językiem węża — znak
śmierciożerców, pozostawiany przez nich zawsze, gdy wkraczali do
jakiegoś budynku... gdy kogoś mordowali...

— Kiedy się pojawił? — zapytał Dumbledore, a jego dłoń zacisnęła
się boleśnie na ramieniu Harry’ego, gdy po-dźwignął się na nogi.

— Pewnie niedawno, nie było go, kiedy wypuszczałam kota,


dopiero kiedy weszłam na górę...

— Musimy natychmiast wracać do zamku — powiedział
Dumbledore, a chociaż lekko się chwiał, zdawał się całkowicie
panować nad sytuacją. — Rosmerto, potrzebny nam transport...
miotły...

— Trzymam parę za kontuarem — odpowiedziała bardzo
wystraszona. — Mam pójść i przynieść?

— Nie, Harry to zrobi.

Harry natychmiast uniósł różdżkę.

— Accio miotły Rosmerty!

Sekundę później usłyszeli łoskot, gdy rozwarły się drzwi pubu i
wyleciały przez nie dwie miotły, które poszybowały ku Harry’emu i
zatrzymały się przy nim w powietrzu, lekko drżąc, na wysokości
pasa.

— Rosmerto, wyślij, proszę, wiadomość do ministerstwa —
powiedział Dumbledore, gdy dosiadł miotły. — Być może w
Hogwarcie jeszcze nikt się nie zorientował, że dzieje się coś
niedobrego. Harry, zarzuć na siebie pelerynę-niewidkę.

Harry wyciągnął pelerynę z kieszeni i zarzucił na siebie, zanim
dosiadł miotły. Madame Rosmerta wracała już chwiejnym krokiem
do swojego pubu, kiedy Harry i Dumbledore odbili się stopami od
ziemi i wznieśli w powietrze, po czym poszybowali w stronę zamku.
Harry zerkał w bok na Dumbledore’a, gotów pochwycić go, gdyby
się osunął z miotły, ale widok Mrocznego Znaku musiał na starego
czarodzieja podziałać jak środek pobudzający: pochylił się nisko
nad miotłą, oczy utkwił w Znaku, a jego długie, srebrne włosy i
broda powiewały za nim w chłodnym nocnym powietrzu. Harry też
wpatrywał się w zieleniejącą na niebie czaszkę, a strach
nabrzmiewał w nim jak pełen jadu bąbel, uciskając płuca,
wypierając wszelkie inne troski...

Jak długo byli poza zamkiem? Czy Ronowi, Hermionie i Ginny
skończyło się już szczęście? Czy to z powodu jednego z nich
pojawił się Mroczny Znak nad szkołą, czy może to Neville, Luna
albo jakiś inny członek GD? A jeśli to... Mówił im, żeby patrolowali
korytarze, prosił ich, żeby porzucili bezpieczne łóżka... Czy znowu
będzie odpowiedzialny za śmierć któregoś ze swoich przyjaciół?

Kiedy tak lecieli nad ciemną, krętą drogą, którą przebyli wcześniej
pieszo, poprzez świst powietrza w uszach Harry usłyszał, jak
Dumbledore znowu mruczy coś w nieznanym języku. Pomyślał, że


już wie dlaczego, kiedy poczuł, jak miotła zadrżała przez chwilę,
gdy przelatywali nad murami otaczającymi tereny szkolne: dyrektor
zapewne zdejmował zaklęcia ochronne, które sam rzucił wokół
zamku, tak żeby mogli przelecieć, nie zwalniając. Mroczny Znak
jarzył się nad Wieżą Astronomiczną, najwyższą wieżą zamku. Czy
to oznacza, że mordu dokonano właśnie tam?

Dumbledore przeleciał nad najeżonym blankami murem
wieńczącym szczyt wieży i zsiadał już z miotły. Harry wylądował tuż
za nim i rozejrzał się. Drzwi do spiralnych schodów były zamknięte.
Nie było widać żadnych śladów walki, nigdzie nie leżało martwe
ciało.

— Co to znaczy? — zapytał Harry, patrząc na zieloną czaszkę z
językiem węża połyskującą nad nimi złowieszczo. — Czy to
prawdziwy znak? Czy kogoś... Panie profesorze?

W mdłej poświacie Mrocznego Znaku zobaczył, jak Dumbledore
przyciska poczerniałą dłoń do piersi.

— Idź i obudź Severusa — powiedział słabym głosem, ale
wyraźnie. — Powiedz mu, co się stało, i przyślij go do mnie. Nic
innego nie rób, z nikim innym nie rozmawiaj i nie zdejmuj peleryny.
Będę tu czekał.

— Ale...

— Przyrzekłeś mi posłuszeństwo, Harry...

Idź! Harry pobiegł do drzwi nad spiralnymi schodami, ale zaledwie
dotknął żelaznego pierścienia, usłyszał z drugiej strony tupot
kroków. Spojrzał przez ramię na Dumbledore’a, który gestem
pokazywał mu, żeby wracał. Harry cofnął się, wyciągając różdżkę.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i ktoś wypadł przez nie, krzycząc:

— Expelliarmus!

Harry’emu nagle zesztywniało całe ciało i poczuł, że uderza plecami
w mur. Utkwił tam oparty o kamienną ścianę jak pozbawiony
postumentu, chwiejny posąg, nie mogąc się ani poruszyć, ani
przemówić. Nie mógł zrozumieć, co się stało — Expelliarmus nie
było zaklęciem zamrażającym...

A potem, w blasku Mrocznego Znaku ujrzał, jak różdżka
Dumbledore’a wpada w łukowaty prześwit w murze i zrozumiał:
Dumbledore unieruchomił go zaklęciem niewerbalnym, a ta
sekunda, w której wykonywał zaklęcie, kosztowała go utratę
zdolności do obrony samego siebie.

Stojąc na tle blanków, z twarzą białą jak papier, Dumbledore nie


okazywał ani śladu lęku czy bólu. Spojrzał na tego, który go
rozbroił, i powiedział:

— Dobry wieczór, Draco.

Malfoy wyszedł z cienia, rozglądając się szybko dookoła, żeby
sprawdzić, czy są sami. Dostrzegł drugą miotłę.

— Kto tu jeszcze jest?

— To pytanie, które mógłbym zadać tobie. Działasz sam?

Blade oczy Malfoya przeniosły się z powrotem na Dumbledore’a.

— Nie. Mam wsparcie. W twojej szkole są teraz śmierciożercy.

— No, no, no — powiedział Dumbledore, jakby Malfoy pokazywał
mu jakąś ambitną pracę domową. — Wspaniale. A więc znalazłeś
sposób, by ich tutaj wpuścić, tak?

— Tak — odrzekł Malfoy, oddychając szybko. — Tuż pod twoim
nosem, a ty o niczym nie wiedziałeś!

— Genialne. Ale... wybacz mi... gdzie są teraz? Bo tutaj nikt cię nie
wspiera.

— Napotkali twoje straże. Walczą teraz tam, na dole. To nie potrwa
długo... Przyszedłem tu pierwszy. Mam... mam tu coś do
załatwienia.

— No, to musisz to zrobić, mój drogi chłopcze — powiedział cicho
Dumbledore.

Zapadła cisza. Harry stał, uwięziony we własnym niewidzialnym,
sparaliżowanym ciele, patrząc na tych dwóch i wytężając słuch, by
dosłyszeć z daleka odgłosy walki, a przed nim Draco Malfoy nie
robił nic, tylko wpatrywał się w Albusa Dumbledore’a, który — to
niewiarygodne! — uśmiechał się.

— Draco, Draco, nie jesteś mordercą.

— Skąd wiesz? — zapytał natychmiast Malfoy. Chyba zdał sobie
sprawę, że było to bardzo dziecinne pytanie, bo zarumienił się. —
Nie wiesz, do czego jestem zdolny — powiedział bardziej
stanowczym tonem. — Nie wiesz, co już robiłem!

— Och tak, wiem — powiedział łagodnie Dumbledore. — O mało co
nie zabiłeś Katie Bell i Ronalda Weasleya. Przez cały rok
próbowałeś, coraz bardziej rozpaczliwie, zabić mnie. Wybacz mi,
Draco, ale nieudolne to były próby... tak nieudolne, mówiąc
szczerze, że zastanawiam się, czy naprawdę się do tego
przykładałeś...

— Przykładałem się! — zawołał ze złością Malfoy. — Pracowałem
nad tym przez cały rok, a tej nocy...


Gdzieś z głębi zamku dobiegł stłumiony krzyk. Malfoy zesztywniał i
spojrzał przez ramię.

— Ktoś całkiem dzielnie sobie poczyna — rzekł Dumbledore
beztroskim tonem. — Ale mówiłeś... tak... że udało ci się wpuścić
śmierciożerców do mojej szkoły... Przyznaję, wydawało mi się to
niemożliwe... Jak tego dokonałeś?

Malfoy milczał, wciąż nasłuchując, prawie tak sparaliżowany jak
Harry.

— Może powinieneś wziąć się do roboty? — zapytał Dumbledore.
— Co będzie, jak moje straże pokrzyżują plany twojego wsparcia?
Jak pewnie już wiesz, w zamku są też członkowie Zakonu Feniksa.
A zresztą ty przecież nie potrzebujesz pomocy... Nie mam w tej
chwili różdżki... nie mogę się bronić.

Malfoy wciąż milczał, wpatrując się w niego.

— Rozumiem — powiedział Dumbledore uprzejmym tonem. —
Boisz się coś zrobić, póki ich nie ma.

— Nie boję się! — warknął Malfoy, ale nadal stał nieruchomo. — To
ty powinieneś się bać!

— Ja? Dlaczego? Nie sądzę, żebyś się odważył mnie zabić, Draco.
Zabijanie wcale nie jest takie łatwe, jak sądzą ludzie niewinni...
Więc powiedz mi, skoro czekamy na twoich przyjaciół, jak ci się
udało ich tutaj przeszmuglować? Chyba długo trwało, zanim na to
wpadłeś, co?

Malfoy sprawiał wrażenie, jakby zwalczał w sobie chęć krzyku lub
zwymiotowania. Przełknął głośno ślinę i odetchnął głęboko kilka
razy, wpatrując się z nienawiścią w Dumbledore’a i celując różdżką
w jego serce. A potem, jakby nie mógł już dłużej się powstrzymać,
powiedział:

— Musiałem naprawić tę szafkę, w której wszystko znika, od lat nikt
jej nie używał. W zeszłym roku zginął w niej Montague.

— Aaaach...

Westchnienie Dumbledore’a zabrzmiało jak jęk. Zamknął na chwilę
oczy.

— Bardzo sprytne... Są chyba dwie takie szafki?

— Druga jest w sklepie Borgina i Burkesa, ale pomiędzy nimi jest
coś w rodzaju przejścia. Montague powiedział mi, że kiedy go
zatrzasnęli w tej w Hogwarcie, ugrzązł w stanie zawieszenia,
chociaż czasami słyszał, co się dzieje w szkole, a czasami, co się
dzieje w sklepie, jakby szafka wędrowała między tymi dwoma


miejscami, ale jego nikt nie słyszał... W końcu udało mu się z niej
deportować, chociaż nie zdał jeszcze egzaminu. O mały włos nie
umarł, jak to robił. Wszyscy uważali, że to była naprawdę wspaniała
przygoda, tylko ja jeden zdałem sobie sprawę, co to oznacza...
nawet Borgin tego nie wiedział... tylko ja zrozumiałem, że można
się dostać do Hogwartu przez te szafki, trzeba tylko naprawić tę
zepsutą.

— Znakomicie — mruknął Dumbledore. — Więc śmierciożercy
mogli przedostać się do szkoły ze sklepu Borgina i Burkesa, żeby ci
pomóc... Sprytny plan, bardzo sprytny plan... i to wszystko, jak
powiedziałeś, tuż pod moim nosem...

— Tak — powiedział Malfoy, któremu, co było bardzo dziwne,
pochwała Dumbledore’a najwyraźniej poprawiła samopoczucie i
dodała odwagi. — Tak, nieźle to obmyśliłem!

— Ale zdarzało się — ciągnął Dumbledore — że ogarniały cię
wątpliwości, czy uda ci się naprawić tę szafkę, prawda? I wtedy
uciekałeś się do takich prymitywnych i nieprzemyślanych działań,
jak przysłanie mi zaklętego naszyjnika, który musiał trafić do
niewłaściwych rąk... zatrucie miodu, kiedy szansa, że właśnie ja go
wypiję, była naprawdę znikoma...

— Tak, ale ty wciąż nie zdawałeś sobie sprawy, kto za tym
wszystkim stoi, prawda? — zadrwił Malfoy.

Dumbledore osunął się nieco, najwidoczniej tracąc siłę w nogach, a
Harry walczył beznadziejnie, bez słów, z zaklęciem, które go
unieruchomiło.

— Prawdę mówiąc, zdawałem sobie z tego sprawę — rzekł
Dumbledore. — Byłem pewny, że ty.

— Więc dlaczego mnie nie powstrzymałeś?

— Próbowałem, Draco. Na moje polecenie śledził cię profesor
Snape...

— Na twoje polecenie? On wykonywał polecenia kogoś INNEGO,
obiecał mojej matce...

— Oczywiście tak ci powiedział, Draco, ale...

— On jest podwójnym agentem, ty głupi starcze, wcale nie pracuje
dla ciebie, tak ci się tylko wydaje!

— I tutaj się różnimy, Draco. Tak się składa, że ufam profesorowi
Snape’owi...

— A więc jesteś bardzo naiwny! — zadrwił Malfoy.

— Oferował mi swoją pomoc... chciał, by cała sława spłynęła na


niego... chciał zrobić cokolwiek... „Co ty wyrabiasz? To ty
podsunąłeś ten naszyjnik, to było głupie, mogło wszystko popsuć”...
Ale ja mu nie powiedziałem, co robię w Pokoju Życzeń. Jutro się
obudzi i będzie już po wszystkim, już nie będzie ulubieńcem
Czarnego Pana, w porównaniu ze mną będzie nikim, po prostu
nikim!

— Miła odmiana — powiedział łagodnie Dumbledore. — Wszyscy
lubimy, jak się docenia naszą ciężką pracę... Ale przecież musiałeś
mieć wspólnika... kogoś w Hogsmeade, kogoś, kto mógł podsunąć
Katie ten... ten... aaaach...

Zamknął znowu oczy i pochylił głowę, jakby zaraz miał zasnąć.

— Oczywiście... Rosmerta. Od jak dawna jest pod działaniem
zaklęcia Imperius?

— W końcu się połapałeś, tak? — zadrwił Malfoy.

Gdzieś z dołu dobiegł jeszcze jeden krzyk, nieco głośniejszy od
poprzedniego. Malfoy spojrzał z niepokojem przez ramię, a potem
znowu zwrócił wzrok na Dumbledore’a, króry mówił dalej:

— Więc to biedna Rosmerta została zmuszona do wejścia
ukradkiem do toalety i wręczenia naszyjnika pierwszej uczennicy
Hogwartu, która wejdzie tam sama, prawda? A zatruty miód... no
tak, oczywiście, Rosmerta mogła to zrobić, bo posłała butelkę
Slughornowi, wierząc, że to będzie prezent bożonarodzeniowy dla
mnie... Tak, bardzo sprytne... bardzo dobrze pomyślane... Biedny
pan Filch oczywiście nie pomyślał, by sprawdzić butelkę od
Rosmerty... Powiedz mi, jak się z nią porozumiewałeś? Myślałem,
że wszystkie sposoby komunikacji z Hogwartu i do Hogwartu są
pod naszą kontrolą?

— Zaczarowane monety — odrzekł Malfoy, jakby coś przymuszało
go do mówienia, choć różdżka w jego ręce dygotała okropnie. — Ja
miałem jedną, a ona drugą, i w ten sposób mogłem przesyłać jej
polecenia...

— Czy to nie jest sposób komunikacji stosowany w zeszłym roku
przez grupę, która nazwała się Gwardią Dumbledore’a? — zapytał
Dumbledore zdawkowym tonem, ale Harry spostrzegł, że znowu
osunął się o cal po ścianie, o którą się opierał.

— Tak, to był ich pomysł — powiedział Malfoy, uśmiechając się
szyderczo. — A pomysł zatrucia miodu podsunęła mi ta szlama
Granger. Podsłuchałem, jak opowiada w bibliotece, że Filch nie
rozpoznaje trucizn...


— Bardzo cię proszę, żebyś w mojej obecności nie używał
obraźliwych słów.

Malfoy zaśmiał się ochryple.

— Obchodzi cię, że nazwałem ją szlamą, chociaż za chwilę
umrzesz?

— Tak, obchodzi mnie to — odrzekł Dumbledore, a Harry zobaczył,
że jego stopy ześliznęły się trochę po posadzce, kiedy starał się
wytrwać wyprostowany. — A co do mojej rychłej śmierci, Draco, to
miałeś już dość czasu, żeby mnie zabić. Poza nami nie ma tu
nikogo, jestem bardziej bezbronny, niż mogłeś marzyć, a ty wciąż
nic nie robisz...

Malfoy bezwiednie wykrzywił usta, jakby skosztował czegoś bardzo
gorzkiego.

— A jeśli chodzi o dzisiejszą noc — ciągnął Dumbledore — to
trochę mnie dziwi, jak do tego wszystkiego doszło... Wiedziałeś, że
opuściłem szkołę, tak? No tak, oczywiście — sam sobie
odpowiedział na swoje pytanie — Rosmerta widziała, jak odchodzę,
porozumiała się z tobą, używając tych pomysłowych monet...

— Zgadza się. Ale powiedziała, że masz zamiar czegoś się napić i
wrócisz...

— No tak, rzeczywiście się czegoś napiłem... i wróciłem... ledwo...
— wymamrotał Dumbledore. — Więc postanowiłeś zastawić na
mnie pułapkę?

— Postanowiliśmy wyczarować nad wieżą Mroczny Znak, żeby
ciebie tu zwabić. Wiedzieliśmy, że natychmiast wrócisz, żeby
zobaczyć, kto został zamordowany. I to podziałało!

— Poniekąd... — przyznał Dumbledore. —Ale czy to oznacza, że
nikt nie zginął?

— Ktoś zginął — odrzekł Malfoy głosem wyższym o oktawę. —
Jeden z twoich ludzi... Nie wiem kto, było ciemno... przeszedłem
nad jego ciałem... Miałem czekać tutaj, aż wrócisz, tylko ci z
Zakonu Feniksa weszli nam w drogę...

— I właśnie wchodzą — przerwał mu Dumbledore. Z dołu dobiegł
huk i krzyki, jeszcze głośniejsze niż przedtem; brzmiało to tak, jakby
walka toczyła się już na spiralnych schodach, a Harry’emu serce
zabiło mocniej w niewidzialnych piersiach... Ktoś zginął... Malfoy
przeszedł nad martwym ciałem... Ale kto to mógł być?

— Tak czy owak jest mało czasu — rzekł Dumbledore. —
Pomówmy więc o tym, jakie masz możliwości wyboru, Draco.


— Jakie mam możliwości! — żachnął się Malfoy. — Stoję tutaj z
różdżką w ręku... zaraz cię zabiję...

— Mój drogi chłopcze, przestańmy się oszukiwać. Gdybyś
zamierzał mnie zabić, zrobiłbyś to w chwilę po tym, jak mnie
rozbroiłeś, nie czekałbyś, żeby sobie najpierw ze mną pogawędzić
o sposobach i środkach.

— Nie mam żadnych możliwości wyboru! — krzyknął Malfoy, a jego
twarz pobladła nagle tak, jak twarz Dumbledorea. — Muszę cię
zabić! On zabije mnie! Zabije całą moją rodzinę!

— Doceniam trudność położenia, w jakim się znalazłeś. Jak
myślisz, dlaczego nie zdemaskowałem cię wcześniej? Ponieważ
wiedziałem, że zostaniesz zamordowany, jeśli Lord Voldemort
dowie się, że cię podejrzewam.

Malfoy skrzywił się na dźwięk tego nazwiska.

— Nie śmiałem z tobą rozmawiać na temat misji, jakiej się podjąłeś,
bo bałem się, że użyje wobec ciebie legilimencji — ciągnął
Dumbledore. — Teraz jednak możemy porozmawiać otwarcie... Nie
stało się jeszcze nic złego, nikogo nie skrzywdziłeś, choć miałeś
dużo szczęścia, że twoje przypadkowe ofiary przeżyły... Mogę ci
pomóc, Draco.

— Nie, nie możesz — odparł Malfoy, a różdżka w jego dłoni
zadrżała. — Nikt nie może mi pomóc. Powiedział mi, że jak tego nie
zrobię, to mnie zabije. Nie mam wyboru.

— Przejdź na właściwą stronę, Draco, a ukryjemy cię tak, że nikt
cię nie znajdzie, uwierz mi. Co więcej, mogę jeszcze tej nocy
wysłać członków Zakonu Feniksa do twojej matki, żeby i ją ukryli.
Twój ojciec jest teraz bezpieczny w Azkabanie... Kiedy nadejdzie
czas, możemy i jego ochronić... Przejdź na właściwą stronę,
Draco... nie jesteś zabójcą...

Malfoy wpatrywał się w niego.

— Ale już daleko zaszedłem, prawda? — powiedział powoli. —
Myśleli, że zginę, próbując tego dokonać, a ja jestem tutaj... ty
jesteś w mojej mocy... z nas dwóch tylko ja mam różdżkę... jesteś
zdany na moją łaskę...

— Nie, Draco — powiedział cicho Dumbledore. — To moja łaska, a
nie twoja, teraz się liczy.

Malfoy milczał. Usta miał otwarte, ręka, w której trzymał różdżkę,
nadal drżała. Harry’emu wydało się, że trochę ją opuścił.

Nagle rozległ się głośny tupot stóp na schodach i w chwilę później


Malfoy został zepchnięty na bok, gdy przez drzwi wpadły cztery
postacie w czarnych szatach. Wciąż sparaliżowany, Harry patrzył
na nie w przerażeniu: a więc śmierciożercy zwyciężyli...

Przysadzisty mężczyzna rzucający dziwne, ukradkowe spojrzenia
zachichotał świszczące

— Dumbledore zapędzony w kozi róg! — zawołał i odwrócił się do
niskiej kobiety, wyglądającej na jego siostrę, która szczerzyła zęby
z uciechy. — Dumbledore bez różdżki, Dumbledore sam! Dobra
robota, Draco, dobra robota!

— Dobry wieczór, Amycusie — powiedział spokojnie Dumbledore,
jakby witał gościa, który wpadł na popołudniową herbatkę. —
Widzę, że przyprowadziłeś też Alecto... jak miło...

Kobieta zachichotała nerwowo.

— A więc myślisz, że twoje żarciki pomogą ci na łożu śmierci, tak?

— Żarciki? Nie, nie, to tylko dobre maniery — odrzekł Dumbledore.

— Zrób to — powiedział stojący najbliżej Harry’ego mężczyzna.

Był wysoki i chudy z potarganymi, szarymi włosami i wąsami, a jego
czarna szata śmierciożercy wyglądała na o wiele dla niego za
ciasną. Takiego głosu Harry jeszcze nigdy nie słyszał — był to głos
przywodzący na myśl ochrypłe szczekanie psa. Czuć było od niego
mieszaninę mocnych, wstrętnych zapachów: brudu, potu i krwi.
Jego szarawe dłonie zakończone były długimi żółtawymi
paznokciami.

— To ty, Fenrirze? — zapytał Dumbledore.

— Zgadza się — wychrypiał tamten. — Rad jesteś, że mnie
widzisz, Dumbledore?

— Nie, tego nie mogę powiedzieć...

Fenrir Greyback roześmiał się, pokazując ostro zakończone zęby.
Krew ciekła mu po podbródku, oblizywał powoli wargi w jakiś prawie
lubieżny sposób.

— Ale wiesz, Dumbledore, jak bardzo lubię dzieci.

— Czy mam rozumieć, że teraz atakujesz już nawet wtedy, gdy nie
ma pełni księżyca? To niezwykłe... Tak ci zasmakowało ludzkie
mięso, że nie wystarcza ci jedna ofiara na miesiąc?

— Zgadza się. Jesteś wstrząśnięty, co, Dumbledore? Przeraża cię
to?

— Nie będę udawał, że nie budzi to we mnie odrazy — odrzekł
Dumbledore. — I... tak, jestem wstrząśnięty tym, że Draco zaprosił
tutaj właśnie ciebie, do szkoły, w której mieszka tylu jego


przyjaciół...

— Nie zapraszałem go — wydyszal Malfoy, nie patrząc na
Greybacka, jakby nie miał ochoty nawet na niego zerknąć. — Nie
wiedziałem, że ma tutaj być...

— Ja bym nie przepuścił takiej okazji, Dumbledore — zachrypiał
Greyback. — Wycieczka do Hogwartu... tyle gardeł do rozdarcia...
tyle smakołyków...

Uniósł rękę i podłubał sobie żółtym paznokciem w przednich
zębach, patrząc pożądliwie na Dumbledore’a.

— Mogę cię mieć na deser, Dumbledore...

— Nie — powiedział ostro czwarty śmierciożerca o prymitywnej
twarzy. — Otrzymaliśmy rozkazy. Ma to zrobić Draco. No, Draco,
tylko raz-dwa.

Malfoy coraz bardziej tracił pewność siebie. Wpatrywał się z
przerażeniem w jeszcze bledszą niż uprzednio twarz Dumbledore’a,
który osunął się jeszcze niżej po ścianie blanki.

— Po mojemu to on już jest jedną nogą w grobie! — powiedział
mężczyzna o rozbieganym spojrzeniu, a jego siostra zachichotała
ochryple. — Popatrzcie tylko na niego... Dumby, co się z tobą
stało?

— Och, coraz słabszy opór, coraz wolniejszy refleks, Amycusie —
odrzekł Dumbledore. — Krótko mówiąc, starość... Pewnego dnia
może i ciebie to spotka... jak będziesz miał szczęście...

— Co to znaczy? Co chcesz przez to powiedzieć?! — ryknął
śmierciożerca, nagle rozeźlony. — Stary Dumby wcale się nie
zmienił, co? Tylko gadasz i nic nie robisz, nic, nie wiem nawet, po
co Czarnemu Panu twoja śmierć! Dalej, Draco, zabij go!

Ale w tym momencie gdzieś niżej rozległ się znowu jakiś hałas i
ktoś zawołał:

— Zablokowali schody! Reducto! REDUCTO!

Harry’emu podskoczyło serce: a więc tym czworo nie udało się do
końca przełamać oporu, przedarli się tylko na szczyt wieży i sądząc
po tych odgłosach, odgrodzili się jakąś barierą...

— Dalej, Draco, szybko! — zawołał ze złością mężczyzna o
zwierzęcej twarzy.

Ale Malfoyowi tak trzęsła się ręka, że nie był w stanie dobrze
wycelować różdżki.

— Ja to zrobię — warknął Greyback i ruszył ku Dumbledore’owi z
wyciągniętymi rękami i obnażonymi zębami.


— Powiedziałem: nie! — krzyknął śmierciożerca 0 zwierzęcej
twarzy.

Błysnęło i wilkołaka odrzuciło na bok; uderzył w mur i zatoczył się
rozwścieczony. Harry’emu tak mocno waliło serce, że wydało mu
się prawie niemożliwe, że nikt tego nie słyszy, że nikt go jeszcze nie
zauważył, stojącego bezradnie, uwięzionego zaklęciem
Dumbledore’a... Gdyby tylko mógł się poruszyć, miotnąłby
zaklęciem spod peleryny. ..

— Zrób to, Draco, albo odsuń się, to ktoś z nas... — zaskrzeczała
kobieta, ale w tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i stanął
w nich Snape.

Ściskając w ręku różdżkę, omiótł scenę swoimi czarnymi oczami,
od Dumbledore’a słaniającego się pod murem, po czterech
śmierciożerców, w tym rozwścieczonego wilkołaka, i Malfoya.

— Mamy problem, Snape — powiedział Amycus, który już celował
różdżką w Dumbledore’a. — Ten chłopak chyba nie jest w stanie...

Ale to ktoś inny wypowiedział cicho imię Snape’a.

— Severusie...

Ten głos przeraził Harry’ego bardziej niż wszystko, co do tej pory
się wydarzyło. Po raz pierwszy usłyszał Dumbledore’a błagającego.

Snape nic nie powiedział, tylko podszedł do niego, odtrącając po
drodze Malfoya. Śmierciożercy cofnęli się bez słowa. Nawet
wilkołak wyglądał na przestraszonego. Snape popatrzył na
Dumbledore’a, a na jego podłużnej twarzy odmalowała się odraza i
nienawiść.

— Severusie... błagam...

Snape uniósł różdżkę i wycelował nią w Dumbledore’a.

— Avada kedavra!

Z końca jego różdżki wystrzelił strumień zielonego światła i ugodził
Dumbledore’a prosto w piersi. Krzyk przerażenia nie wydarł się z
gardła Harry’ego. Niemy i nieruchomy musiał patrzeć, jak moc
zaklęcia wyrzuciła Dumbledore’a w powietrze, gdzie przez ułamek
sekundy zawisł pod jaśniejącą czaszką, a potem powoli, jak wielka
szmaciana lalka, opadł, przewalił się przez blankę i zniknął mu z
oczu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY:

Ucieczka Księcia

Harry poczuł się tak, jakby i on został wyrzucony w przestrzeń. To
się nie stało... to się nie mogło stać...


— Jazda stąd, szybko — powiedział Snape. Chwycił Malfoya za
kark i wyprowadził go przez drzwi.

Greyback, przysadzisty śmierciożerca i jego siostra ruszyli za nimi,
dysząc z podniecenia. Kiedy znikli za drzwiami, Harry zdał sobie
sprawę, że znowu może się poruszać, ale nadal tkwił przy ścianie,
sparaliżowany już nie zaklęciem, ale przerażeniem i wstrząsem.
Odrzucił pelerynę-niewidkę, gdy szczyt wieży jako ostatni opuszczał
śmierciożerca z prymitywną twarzą.

— Petrificus totalus!

Śmierciożerca wyprężył się, jakby go ugodziło w plecy coś
twardego, i padł, sztywny jak figura woskowa, ale zaledwie uderzył
całym ciałem w posadzkę, Harry przeskoczył przez niego i zbiegał
już ciemnymi schodami w dół.

Przerażenie i rozpacz rozdzierały mu serce. Musi dotrzeć do
Dumbledore’a... i musi dopaść Snape’a... Oba te cele w jakiś
sposób były połączone... Wydawało mu się, że mógłby odwrócić
bieg wydarzeń, gdyby znalazł ich obu razem... Dumbledore nie
mógł umrzeć...

Zeskoczył z ostatnich dziesięciu stopni spiralnych schodów i
zatrzymał się z podniesioną różdżką. Słabo oświetlony korytarz
wypełniał pył; zwaliła się chyba połowa sufitu, a przed nim toczyła
się walka, ale zanim zdążył dostrzec, kto z kim walczy, usłyszał
znienawidzony głos:

— Już po wszystkim, uciekamy!

Zobaczył Snape’a znikającego za rogiem w dalekim końcu
korytarza; on i Malfoy zdołali jakoś przedrzeć się bez szwanku
przez walczących. Pobiegł za nimi, a wówczas rzucił się na niego
jeden z nich: to był Greyback, wilkołak. Siła uderzenia odrzuciła
Harry’ego do tyłu, zanim zdążył unieść różdżkę. Poczuł na twarzy
brudne, zmierzwione włosy, w nozdrzach i ustach odór potu i krwi, a
na gardle gorący oddech...

— Petrificus totalus!

Greyback zachwiał się i zwiotczał; Harry z najwyższym wysiłkiem
strząsnął go z siebie i pchnął na posadzkę, i w tym samym
momencie ujrzał mknący ku niemu strumień zielonego światła.
Uchylił się i rzucił głową naprzód w wir walki. Potknął się o coś
miękkiego i śliskiego: to były dwa ciała, leżące twarzami w kałuży
krwi. Nie czas było jednak sprawdzać, kto to jest, bo teraz zobaczył
przed sobą burzę rudych włosów: to Ginny walczyła o życie z owym


przysadzistym śmierciożerca, Amycusem, który miotał w nią raz po
raz zaklęciami. Ginny robiła uniki, a Amycus chichotał,
najwidoczniej bawiąc się znakomicie.

— Crucio... Crucio... nie możesz tak tańczyć bez końca,
ślicznotko...

— Impedimenta! — ryknął Harry.

Jego zaklęcie ugodziło Amycusa w pierś: zakwiczał z bólu jak
prosiak, wyrzuciło go w powietrze, po czym uderzył całym ciałem w
ścianę, osunął się po niej i zniknął Harry’emu z oczu za Ronem,
McGonagall i Lupinem, z których każde walczyło ze śmierciożercą.
Za nimi zobaczył Tonks zmagającą się z wielkim, jasnowłosym
czarodziejem, który miotał zaklęciami we wszystkie strony, tak że
odbijały się rykoszetem od ścian, krusząc kamienie, roztrzaskując
okna...

— Harry, skąd się tu wziąłeś?! — krzyknęła Ginny.

Ale nie było czasu, żeby jej odpowiedzieć. Pochylił głowę i popędził
naprzód, unikając o włos klątwy, która wybuchła tuż nad jego
głową, obsypując wszystkich kawałkami ściany. Snape nie może
uciec... muszę dopaść Snape’a...

— A MASZ! — krzyknęła profesor McGonagall i Harry dostrzegł
Alecto biegnącą korytarzem z rękami uniesionymi nad głową; tuż za
nią pędził jej brat.

Harry puścił się za nimi biegiem, ale potknął się o coś i w następnej
chwili leżał już na czyichś nogach. Podniósł głowę i zobaczył bladą,
okrągłą twarz Neville’a, rozpłaszczoną na posadzce.

— Neville, czy ty...

— N-nic mi nie j-jest — wymamrotał Neville, ściskając się za
brzuch. — Harry... Snape i Malfoy... b-biegli tędy...

— Wiem, ścigam ich! — odpowiedział Harry, miotając z podłogi
zaklęcie w wielkiego śmierciożercę o blond włosach, który robił
największe zamieszanie.

Mężczyzna wrzasnął z bólu, kiedy klątwa ugodziła go w twarz;
obrócił się w miejscu, zatoczył i uciekł za rodzeństwem
śmierciożerców.

Harry wstał i popędził korytarzem, nie zwracając uwagi na huki za
swoimi plecami, krzyki innych, by wracał, i nieme wezwania
leżących na podłodze ciał, których strasznego losu jeszcze nie
poznał...

Skręcił za róg korytarza, ślizgając się w kałużach krwi. Snape miał


dużą przewagę... Czy to możliwe, by dopadł już tej szafki w Pokoju
Życzeń? A może Zakon poczynił jakieś kroki, by ją zabezpieczyć,
by udaremnić śmierciożercom powrót tą drogą? Biegnąc
następnym opustoszałym korytarzem, słyszał tylko tupot swoich
adidasów i bicie własnego serca, ale po chwili dostrzegł krwawy
ślad, więc zrozumiał, że przynajmniej jeden z uciekających
śmierciożerców biegł w kierunku drzwi frontowych... więc może
Pokój Życzeń jest jednak zablokowany...

Skręcił za następny róg i tuż obok niego przemknęło zaklęcie. Dał
nurka za jakąś zbroję, która eksplodowała; zobaczył rodzeństwo
śmierciożerców zbiegające marmurowymi schodami i rzucił za nimi
parę zaklęć, ale trafił tylko w kilka czarownic w perukach na obrazie
wiszącym na podeście schodów, które z wrzaskiem uciekły na
sąsiednie płótna. Kiedy przeskoczył przez szczątki zbroi, usłyszał
więcej krzyków i wrzasków: widocznie pobudzili się już inni
uczniowie i nauczyciele...

Popędził ku jednemu z tajemnych przejść na skróty, mając nadzieję
dogonić rodzeństwo śmierciożerców i zbliżyć się do Snape’a i
Malfoya, którzy na pewno byli już na błoniach. Pamiętając, by w
połowie ukrytych schodów przeskoczyć znikający stopień, przedarł
się przez gobelin na dole i wypadł na korytarz, na którym stała
grupka przerażonych Puchonów w piżamach.

— Harry! Usłyszeliśmy hałas i ktoś coś mówił o Mrocznym Znaku...
— zaczął Ernie Macmillan.

— Z drogi! — krzyknął Harry, odpychając na bok dwóch chłopców i
pędząc ku podestowi.

Zbiegł po resztkach marmurowych schodów. Dębowe frontowe
drzwi były wyłamane. Na kamiennych płytach widać było smugi
krwi; kilkunastu przerażonych uczniów cisnęło się do ścian, paru
wciąż zakrywało twarze rękami; olbrzymia klepsydra Gryffindoru
była rozbita, wypadały z niej z donośnym grzechotem rubiny...

Harry przeleciał przez salę wejściową i wypadł na ciemne błonia.
Dostrzegł trzy postacie biegnące przez trawnik w stronę bramy, za
którą mogłyby się deportować... Sądząc po sylwetkach, byli to ów
wielki śmierciożerca o blond włosach, a przed nim Snape i Malfoy.

Chłodne nocne powietrze rozrywało Harry’emu płuca, gdy pędził za
nimi. Coś błysnęło w oddali i przez ułamek sekundy zobaczył
wyraźnie sylwetki uciekających. Nie wiedział, co to było, ale się nie
zatrzymał, tylko pędził i pędził, wiedząc, że jest jeszcze za daleko


od nich, by dobrze wycelować zaklęcie...

Jeszcze jeden błysk, krzyki, wąskie strumienie światła mknące w
przeciwnych kierunkach i Harry zrozumiał: to Hagrid wyszedł z
chatki i próbuje zatrzymać uciekających śmierciożerców. I choć
każdy oddech zdawał się szatkować mu płuca, a kłucie w piersiach
piekło, jakby miał w nich ogień, przyspieszył, gdy mimowolny głos w
jego głowie powiedział: nie Hagrid... tylko nie Hagrid...

Coś ugodziło go boleśnie w krzyż i upadł na twarz, wbijając zęby w
ziemię i czując, jak krew bucha mu nosem. Kiedy przetoczył się na
plecy, z różdżką w pogotowiu, wiedział już, że dopadło go
rodzeństwo śmierciożerców, które wyprzedził, korzystając ze swojej
drogi na skróty.

— Impedimenta! — wrzasnął, przetaczając się na bok i
przywierając do ziemi.

Cudem udało mu się trafić. Ciemna postać zachwiała się i upadła,
podcinając nogi drugiej. Harry zerwał się i popędził naprzód, żeby
dopaść Snape’a...

Teraz zobaczył ogromną sylwetkę Hagrida, oświetloną blaskiem
sierpu księżyca, który wyjrzał nagle zza chmur. Wysoki blondyn raz
po raz miotał w niego zaklęciami, ale Hagrida najwidoczniej chroniła
jego nadzwyczajna siła i gruba skóra odziedziczona po matce
olbrzymce. Snape i Malfoy wciąż jednak biegli. Wkrótce znajdą się
za bramą... będą się mogli deportować...

Harry przemknął obok Hagrida i jego przeciwnika, wycelował w
plecy Snape’a i krzyknął:

— Drętwota!

Nie trafił. Strumień czerwonego światła przemknął tuż obok głowy
Snape’a.

— DRACO, UCIEKAJ! — krzyknął Snape. Odwrócił się. Od
Harry’ego dzieliło go ze dwadzieścia jardów. Popatrzyli na siebie,
zanim obaj jednocześnie unieśli różdżki.

— Cruc...

Snape odparował zaklęcie, zwalając Harry’ego z nóg, zanim zdążył
je wypowiedzieć do końca. Harry przetoczył się na bok i wstając,
usłyszał za plecami krzyk wielkiego śmierciożercy:

— Incendio!

Rozległ się huk wybuchu i zalało ich roztańczone pomarańczowe
światło. Płonęła chatka Hagrida.

— Kieł jest w środku, ty diable! — ryknął Hagrid.


— Cruc... — krzyknął ponownie Harry, celując w oświetloną
drgającym blaskiem postać, ale Snape i tym razem zablokował
zaklęcie, uśmiechając się kpiąco.

— Nie rzucisz żadnych Niewybaczalnych Zaklęć, Potter! — zawołał,
przekrzykując buzowanie płomieni, wrzaski Hagrida i rozpaczliwe
wycie uwięzionego Kła. — Brakuje ci zimnej krwi i umiejętności...

— Incarc... — ryknął Harry, ale Snape jakby od niechcenia odbił
zaklęcie machnięciem różdżki.

— Walcz! — zawołał Harry. — Walcz, ty tchórzliwy. ..

— Nazwałeś mnie tchórzem, Potter? Twój ojciec atakował mnie
tylko wtedy, gdy miał obok siebie swoich trzech kumpli, to jak
nazwiesz jego?

— Drętwo...

— Znowu zablokowane i znowu, i znowu, Potter, aż nauczysz się
milczeć i nie otwierać umysłu przed obcymi! — zadrwił Snape. —
Hej, TY! — krzyknął do wielkiego śmierciożercy za plecami
Harry’ego. — Czas na nas, zanim pojawią się ci z ministerstwa...

— Impedi...

Harry jeszcze nie skończył formuły, gdy ugodził go straszliwy ból.
Zwalił się na trawę, słysząc czyjś krzyk. Takiego bólu nie wytrzyma,
umrze z bólu, oszaleje, Snape zamierza go zamęczyć na śmierć...

— Nie! — krzyknął Snape i ból natychmiast zanikł. Harry leżał
skurczony w trawie, ściskając różdżkę i dysząc ciężko, a gdzieś nad
nim Snape wołał:

— Zapomniałeś, jakie mamy rozkazy? Potter należy do Czarnego
Pana... mamy go zostawić! Idziemy! Idziemy!

Harry poczuł, jak ziemia drży pod jego twarzą, gdy rodzeństwo i
olbrzymi śmierciożerca pobiegli ku bramie. Wezbrał w nim szał
nienawiści, wydał z siebie jakiś nieartykułowany wrzask i nie dbając
już o życie, podźwignął się na nogi i zatoczył na oślep w stronę
Snape’a, człowieka, którego nienawidził tak, jak samego
Voldemorta.

— Sectum...

Snape machnął różdżką i odbił zaklęcie, ale Harry był już blisko i
teraz, w blasku ognia, widział wyraźnie jego twarz. Snape już nie
uśmiechał się drwiąco; jego twarz wykrzywiona była wściekłością.
Harry skupił się w sobie i pomyślał: Levi...

— Nie, Potter! — krzyknął Snape.

Huknęło i Harry’ego odrzuciło do tyłu. Runął na ziemię i tym razem


różdżka wypadła mu z ręki. Słyszał ryk Hagrida i wycie Kła, gdy
Snape stanął nad nim, bezbronnym, pozbawionym różdżki, a na
jego bladej twarzy, oświetlonej roztańczonym blaskiem bijącym z
płonącej chatki, malowała się taka sama nienawiść jak wówczas,
gdy rzucał śmiertelne zaklęcie na równie bezbronnego
Dumbledore’a.

— Śmiesz używać przeciw mnie moich własnych zaklęć, Potter? To
ja je wymyśliłem... ja, Książę Półkrwi! A ty chciałbyś zwrócić moje
wynalazki przeciw mnie... jak twój plugawy tatuś, tak? O, nie, nie
sądzę... NIE!

Harry rzucił się w bok, by dosięgnąć swojej różdżki. Snape
wystrzelił klątwę, a różdżka podskoczyła, poszybowała w powietrze
i zniknęła w ciemności.

— A więc zabij mnie — wydyszał Harry, który nie czuł wcale
strachu, tylko wściekłość i pogardę. — Zabij mnie, jak zabiłeś jego,
ty tchórzu...

— NIE NAZYWAJ MNIE TCHÓRZEM!!! — ryknął Snape, a jego
twarz stała się nagle twarzą szaleńca, jakby targał nim ból tak
nieludzki, jak wyjącym, skomlącym psem, uwięzionym w płonącym
domu poza nimi.

Jego różdżka przecięła ze świstem powietrze, a Harry poczuł na
twarzy chlaśnięcie tak bolesne, jakby go ktoś smagnął rozgrzanym
do białości drutem. Przed oczami wybuchły mu jaskrawe punkty i
przez chwilę zaparło mu dech, potem usłyszał nad sobą łopot
skrzydeł i coś wielkiego przesłoniło gwiazdy. To Hardodziob rzucił
się na Snape’a, który zatoczył się, osłaniając rękami przed ostrymi
jak brzytwy pazurami. Harry podźwignął się na łokciu i zobaczył, jak
Snape biegnie ile sił w nogach, ścigany przez wielkie zwierzę, które
skrzeczy przeraźliwie, tak przeraźliwie jak nigdy dotąd...

Harry wstał z trudem, rozglądając się półprzytomnie za swoją
różdżką, ale nawet wtedy, gdy zaczął macać w trawie i rozgarniać
gałązki, wiedział już, że jest za późno. I tak było, bo kiedy wreszcie
odnalazł różdżkę i odwrócił się, ujrzał hipogryfa zataczającego krąg
nad bramą: Snape’owi udało się deportować tuż za granicami
terenów szkolnych.

— Hagrid — wymamrotał Harry, wciąż oszołomiony, rozglądając się
nieprzytomnie. — HAGRID?!

Ruszył, zataczając się i potykając, w stronę płonącej chatki. Z
płomieni wynurzyła się nagle olbrzymia postać z Kłem na plecach.


Harry osunął się na kolana z okrzykiem ulgi; dygotał cały, wszystko
go bolało, a urywany oddech rozrywał płuca.

— W porząsiu, Harry? W porząsiu? Powiedz coś, Harry...

Wielka, owłosiona twarz Hagrida nadpłynęła nad Harry’ego,
przysłaniając gwiazdy. Poczuł zapach spalonego drewna i psiej
sierści, wyciągnął rękę, a po chwili poczuł ciepłe i żywe ciało Kła,
drżące przy jego boku.

— Nic mi nie jest — wydyszał. — A tobie?

— Pewnie, że nic... nie tak łatwo mnie wykończyć.

Hagrid wsunął mu dłonie pod ramiona i podniósł go z taką siłą, że
Harry przez chwilę zawisł w powietrzu, zanim stanął na własnych
nogach. Dostrzegł krew spływającą strumykiem z głębokiego
rozcięcia pod okiem Hagrida, które szybko puchło.

— Trzeba ugasić ogień — powiedział Harry. — Zaklęcie brzmi:
Aguamenti...

— Wiedziałem, że to jakoś tak... — wymamrotał Hagrid, uniósł
osmalony różowy parasol i powiedział: — Aguamenti!

Z końca parasola wystrzelił strumień wody. Harry też uniósł rękę z
różdżką, ciężką jak ołów, i mruknął:

— Aguamenti.

Razem z Hagridem polewali chatkę, aż zniknął ostatni płomień.

— Nie jest tak źle — rzekł Hagrid z nadzieją kilka minut później,
patrząc na dymiące zgliszcza. — Dumbledore już sobie z tym
poradzi...

Na dźwięk tego nazwiska Harry poczuł piekący ból w żołądku.
Ogarnęła go potężna fala przerażenia i rozpaczy.

— Hagridzie...

— Obwiązywałem właśnie nóżki nieśmiałkom, kiedy usłyszałem, jak
idą — powiedział ponuro Hagrid, wciąż patrząc na szczątki swojej
chatki. — Popaliły się jak kupka chrustu, bidaki...

— Hagridzie...

— Ale co się stało, Harry? Zobaczyłem, jak te śmierciożerce lecą z
zamku, ale co, do diabła, robił z nimi Snape? Gdzie on się podział...
może ich ściga?

— On... — Harry odchrząknął, bo miał sucho w gardle od dymu i ze
strachu. — Hagridzie, on zabił...

— Zabił? — powtórzył Hagrid, wytrzeszczając na niego oczy. —
Snape kogoś zabił? Co ty gadasz, Harry?

— Dumbledore’a... Snape zabił... Dumbledore’a.


Hagrid patrzył na niego. Ta niewielka część jego twarzy, której nie
przysłaniały kudłate włosy, nie wyrażała zupełnie nic, jakby to, co
powiedział Harry, w ogóle do niego nie dotarło.

— Co Dumbledore?

— On nie żyje. Snape go zabił.

— Nie gadaj głupot — obruszył się Hagrid. — Snape zabił
Dumbledore’a... Odbiło ci, Harry? Co ci strzeliło do łba?

— Widziałem to.

— Nie gadaj głupot!

— Widziałem to, Hagridzie.

Hagrid pokręcił głową. Na jego rwarzy odmalowało się
niedowierzanie, ale i współczucie. Harry zrozumiał. Hagrid po
prostu myśli, że on, Harry, dostał w głowę, że jest oszołomiony...
może to skutki jakiegoś zaklęcia...

— Ja ci powiem, co się stało, Harry. Dumbledore musowo kazał
Snape’owi śledzić tych śmierciożerców. A on pewnie podszył się
pod któregoś... Słuchaj, teraz cię odprowadzę do szkoły. Idziemy,
Harry...

Harry nie próbował się z nim spierać. Wciąż cały się trząsł. Hagrid i
tak wkrótce się dowie, wkrótce wszystko do niego dotrze... Kiedy
ruszyli w stronę zamku, zobaczył światło w wielu oknach. Z
łatwością sobie wyobraził, co się tam teraz dzieje: wszyscy krążą
od pokoju do pokoju, opowiadając sobie, że do zamku wdarli się
śmierciożercy, że nad Hogwartem płonie Mroczny Znak, że ktoś
musiał zostać zamordowany...

Dębowe frontowe drzwi były otwarte na oścież, światło wylewało się
z nich na podjazd i trawnik. Powoli i niepewnie po kamiennych
stopniach schodziły postacie w piżamach i szlafrokach, rozglądając
się ze strachem za śmierciożercami, którzy uciekli w ciemną noc.
Harry wpatrywał się jednak w ziemię u stóp najwyższej wieży.
Oczami wyobraźni widział już leżącą w trawie ciemną, zbitą masę,
choć z tej odległości nie mógł dostrzec niczego. Ale kiedy tak
patrzył bez słów w miejsce, gdzie musiało leżeć ciało
Dumbledore’a, zobaczył, że ludzie kierują się w tamtą stronę.

— Na co oni się tak gapią? — zapytał Hagrid, kiedy zbliżyli się do
kamiennych stopni, z Kłem trzymającym się tuż przy ich nogach. —
Co tam leży w trawie?! — dodał ostrym tonem, ruszając w stronę
podnóża Wieży Astronomicznej, gdzie zebrał się już mały tłum. —
Widzisz, Harry? O, tam, pod wieżą! Pod tym Znakiem... Cholibka!... chyba kogoś nie wyrzucili...

Nagle umilkł, bo najwyraźniej poraziła go myśl, której nie śmiał
wypowiedzieć na głos. Harry szedł obok niego, czując ból i
pieczenie na twarzy i na nogach, tam, gdzie tak niedawno ugodziły
go różne klątwy i zaklęcia, ale ten ból był jakiś nierealny, dziwnie od
niego oderwany, jakby doświadczał go ktoś idący obok. Prawdziwy i
nieodparty był tylko straszny ucisk w klatce piersiowej.

Szedł z Hagridem jak we śnie przez pomrukujący i szepczący tłum,
aż na sam przód, gdzie oniemiali uczniowie i nauczyciele
pozostawili wolne miejsce.

Usłyszał, jak Hagrid jęknął strasznie, ale się nie zatrzymał, szedł
powoli dalej, aż ujrzał leżące w trawie nieruchome ciało
Dumbledore’a.

Wiedział już, że nie ma żadnej nadziei, od chwili, gdy został
uwolniony z rzuconego na niego przez Dumbledore’a zaklęcia
pełnego porażenia ciała, bo mogło się to stać tylko dlatego, że ten,
który to zaklęcie rzucił, był już martwy, ale i tak nie był gotów na
ujrzenie go tutaj, w trawie, z pogruchotanymi kośćmi, z
rozrzuconymi rękami i nogami — jego, właśnie jego, największego
czarodzieja, jakiego kiedykolwiek spotkał, jakiego kiedykolwiek
spotka.

Dumbledore miał oczy zamknięte, ale gdyby nie sposób, w jaki
rozłożone były jego ręce i nogi, można było pomyśleć, że śpi. Harry
pochylił się, poprawił mu okula-ry-połówki na zakrzywionym nosie i
otarł rękawem krew z ust. Potem spojrzał z góry na tę mądrą, starą
twarz i spróbował wchłonąć w siebie straszną i niepojętą prawdę:
że Dumbledore nigdy już do niego nie przemówi, nigdy mu nie
pomoże...

Usłyszał głosy za swoimi plecami. Nie wiedział, ile czasu już
upłynęło, odkąd zobaczył to ciało, ale nagle uświadomił sobie, że
klęczy na czymś twardym. Spojrzał na ziemię.

Leżał tam medalion, ten sam, który udało im się wykraść wiele
godzin temu, a który musiał wypaść z kieszeni Dumbledore’a. Był
otwarty, zapewne na skutek siły, z jaką ugodził w ziemię. I chociaż
Harry nie mógł już odczuwać większej rozpaczy i bólu, chociaż nic
już nie mogło bardziej nim wstrząsnąć, kiedy podniósł medalion,
natychmiast poznał, że coś się nie zgadza...

Obrócił medalion w rękach. Byl mniejszy od tego, który zobaczył w
myślodsiewni, nie było też na nim żadnych znaków, żadnego


ozdobnego „S”, znaku Slytherina. Co więcej, w środku był tylko
zwitek pergaminu, wciśnięty w miejsce, gdzie powinien być portret.

Bezwiednie, nie myśląc o tym, co robi, Harry wyciągnął ów zwitek,
rozwinął go i odczytał w świetle wielu różdżek, które teraz za nim
się zapaliły:

Do Czarnego Pana

Wiem, że zanim to odczytasz, będę już dawno martwy, ale chcę,
byś wiedział, że to ja odkryłem twoją tajemnicę. 2o ja wykradłem
twojego prawdziwego horkruksa i postanowiłem go zniszczyć.
Zmierzę się ze śmiercią w nadziei, że kiedy trafisz na godnego
siebie przeciwnika, będziesz znowu śmiertelny.

R. A. B.

Harry nie wiedział, jaki jest sens tego listu,’ i nie dbał o to. Liczyło
się tylko jedno: to nie był horkruks. Dumbledore na darmo
wyniszczył samego siebie, wypijając ten straszliwy eliksir. Harry
zmiął pergamin w dłoni, a pod powiekami poczuł palące łzy. Za
sobą usłyszał żałosne wycie Kła.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY:

Lament feniksa

— Chodź, Harry...

— Nie.

— Nie możesz tu zostać, Harry... no chodź...

— Nie.

Nie chciał odejść od ciała Dumbledore’a, nie chciał nigdzie iść.
Ręka Hagrida drżała na jego ramieniu. A potem usłyszał inny głos:

— Harry, chodź...

Jego rękę pochwyciła inna dłoń, o wiele mniejsza i cieplejsza, i
pociągnęła go w górę. Poddał się jej bezmyślnie. Dopiero kiedy już
szedł, niczego nie widząc, przez tłum, po znajomym kwiatowym
zapachu poznał, że to Ginny prowadzi go z powrotem do zamku.
Słyszał za sobą niezrozumiałe głosy, szlochy i jęki, ale wszedł za
nią po kamiennych stopniach do sali wejściowej, gdzie na
obrzeżach jego wizji pojawiły się jakieś twarze: ludzie zerkali na
niego, szeptali, dziwili się, a na posadzce, jak krople krwi,
błyszczały rubiny Gryffindoru.

— Idziemy do skrzydła szpitalnego — powiedziała Ginny.

— Nie jestem ranny.

— To polecenie McGonagall. Wszyscy tam są... Ron, Hermiona,
Lupin, wszyscy...


Znowu ogarnął go strach: zapomniał o tych nieruchomych
postaciach, które zostawił poza sobą.

— Ginny, kto jeszcze zginął?

— Nie martw się, żaden z naszych.

— Ale... Mroczny Znak... Malfoy powiedział, że przestąpił przez
martwe ciało...

— To był Bill, ale już wszystko w porządku, żyje.

W jej głosie było coś, co powiedziało Harry’emu, że jednak nie
wszystko jest w porządku.

— Jesteś pewna?

— Oczywiście... Jest trochę... pokiereszowany... to wszystko.
Greyback go zaatakował. Pani Pomfrey mówi, że już nigdy nie
będzie wyglądał tak jak przedtem... — Głos jej się trochę załamał.
— Nie wiadomo, jakie będą następstwa... to znaczy... Greyback to
wilkołak, ale to nie był okres jego przemiany.

— A inni... Tam leżały ciała...

— Neville jest w skrzydle szpitalnym, ale pani Pomfrey mówi, że w
pełni odzyska zdrowie, a profesor Flitwick stracił świadomość, ale
już jest dobrze, czuje się tylko trochę słaby. Upierał się, że pójdzie
zaopiekować się Krukonami. Jest jeden martwy śmierciożerca,
trafiło go jedno z morderczych zaklęć tego wielkiego blondyna,
miotał je we wszystkie strony... Harry, gdybyśmy nie mieli twojego
eliksiru szczęścia, to chybaby nas pozabijali, ale jakoś nic w nas nie
trafiało...

Doszli do skrzydła szpitalnego. Pchnąwszy drzwi, Harry zobaczył w
łóżku tuż przy drzwiach pogrążonego we śnie Neville’a. Ron,
Hermiona, Luna, Tonks i Lupin stali wokół łóżka w końcu

sali. Na dźwięk otwieranych drzwi wszyscy się odwrócili. Hermiona
podbiegła do Harry’ego i objęła go mocno, podszedł również Lupin,
który miał zaniepokojoną minę.

— Nic ci nie jest, Harry?

— Ze mną wszystko w porządku... ale co z Billem?

Nikt mu nie odpowiedział. Harry spojrzał przez ramię Hermiony i
zobaczył na poduszce jakąś trudną do rozpoznania twarz, tak
poszarpaną, że wyglądało to prawie groteskowo. Pani Pomfrey
przykładała mu do ran jakąś ostro pachnącą, zieloną maść. Harry
przypomniał sobie, jak Snape wyleczył Malfoyowi rany po zaklęciu
Sectumsempra.

— Nie można użyć różdżki? — zapytał.


— Na to nie podziała żadne zaklęcie — odpowiedziała pani
Pomfrey. — Próbowałam wszystkiego, ale na ukąszenia wilkołaka
nie ma sposobu.

— Ale on nie został ukąszony podczas pełni księżyca — zauważył
Ron, który wpatrywał się w twarz brata, jakby mógł wyleczyć jego
rany samym spojrzeniem. — Greyback się nie przemienił, więc Bill
nie stanie się... prawdziwym...

Spojrzał niepewnie na Lupina.

— Nie, nie sądzę, by Bill stał się prawdziwym wilkołakiem — rzekł
Lupin — ale to nie znaczy, że nie dojdzie do jakiegoś skażenia. To
są przeklęte rany. Nigdy się ich do końca nie wyleczy i... i Bill może
mieć odtąd pewne wilcze cechy.

— Ale Dumbledore może znać na to jakiś sposób — powiedział
Ron. — Gdzie on jest? Bill walczył z tymi maniakami na jego
rozkaz, Dumbledore jest mu coś winien, nie może go zostawić w
takim stanie...

— Ron... Dumbledore nie żyje — powiedziała Ginny.

— Nie!

Lupin spojrzał dzikim wzrokiem najpierw na Ginny, potem na
Harry’ego, jakby miał nadzieję, że ten zaprzeczy, ale Harry milczał,
więc osunął się na krzesło stojące obok łóżka i zakrył twarz dłońmi.
Harry nigdy przedtem nie widział, by Łupin stracił panowanie nad
sobą; poczuł się tak, jakby wtargnął w czyjąś bardzo osobistą,
intymną sferę. Odwrócił się i napotkał wzrok Rona. Milcząc,
potwierdził spojrzeniem to, co powiedziała Ginny.

— Jak umarł? — wyszeptała Tonks. —Jak do tego doszło?

— Zabił go Snape — powiedział Harry. — Byłem przy tym,
widziałem to. Wróciliśmy i wylądowaliśmy na szczycie Wieży
Astronomicznej, bo nad nią był Mroczny Znak... Dumbledore byl
chory, osłabiony, ale myślę, że zdał sobie sprawę, że to pułapka,
kiedy usłyszał tupot kroków na schodach. Unieruchomił mnie, nie
mogłem nic zrobić, byłem pod peleryną-niewidką... A potem
przyszedł Malfoy i rozbroił go...

Hermiona zakryła sobie ustą dłonią, Ron jęknął, a Lunie zadrżały
usta.

— ...pojawili się śmierciożercy... a potem Snape... i Snape to zrobił.
Avada kedavra.

Nie mógł dalej mówić.

Pani Pomfrey wybuchnęla płaczem. Nikt nie zwrócił na nią uwagi,


prócz Ginny, która szepnęła:

— Ciiicho! Słuchajcie!

Pani Pomfrey przycisnęła sobie palce do ust, przełykając łzy, z
szeroko otwartymi oczami. Gdzieś w ciemności rozległ się
przedziwny śpiew feniksa — lament pełen bólu i jakiegoś
tragicznego piękna. A Harry poczuł tak jak kiedyś, że ten śpiew jest
w nim, nie gdzieś na zewnątrz: to jego własny żal, przemieniony
magią w pieśń, rozbrzmiewał po błoniach i wpadał przez okna do
zamku.

Nie wiedział, jak długo stali tak wszyscy, słuchając, nie wiedział,
dlaczego ten lament uśmierza ich ból, ale wydało mu się, że
dopiero po długim czasie drzwi sali szpitalnej znowu się otworzyły i
weszła profesor McGonagall. I ona nosiła na sobie ślady niedawnej
walki: twarz miała podrapaną, a szatę w strzępach.

— Molly i Artur zaraz tu będą — powiedziała i nagle prysnął czar
owej przedziwnej muzyki: wszyscy otrząsnęli się, jakby z transu, i
znowu zwracali wzrok na Billa albo przecierali oczy

i kręcili głowami. — Harry, co się stało? Hagrid mówi, że byłeś z
profesorem Dumbledore’em, kiedy... kiedy to się stało. Mówi, że
profesor Snape...

— Snape zabił Dumbledore’a — przerwał jej Harry.

Przez chwilę wpatrywała się w niego rozszerzonymi oczami, a
potem zachwiała się niebezpiecznie. Pani Pomfrey, która już wzięła
się w garść, podbiegła i wyczarowała krzesło, które jej podsunęła.

— Snape — powtórzyła cicho McGonagall, opadając na krzesło. —
Wszyscy się zastanawialiśmy... ale on tak mu ufał... zawsze...
Snape... nie mogę w to uwierzyć...

— Snape znał się na oklumencji jak nikt — odezwał się Lupin
nienaturalnie ochrypłym głosem. — Zawsze o tym wiedzieliśmy.

— Ale Dumbledore przysięgał, że on jest po naszej stronie! —
wyszeptała Tonks. — Zawsze uważałam, że wie o nim coś, czego
my nie wiemy.

— Wciąż napomykał, że ma niezbity dowód na to, że może ufać
Snape’owi — mruknęła profesor McGonagall, osuszając kąciki
załzawionych oczu kraciastą chustką. — To znaczy... znając
historię Snape’a... ludzie musieli się zastanawiać... ale Dumbledore
powiedział mi wyraźnie, że skrucha Snape’a jest absolutnie
autentyczna... nie można było przy nim powiedzieć o Snapie ani
jednego złego słowa! — Bardzo bym chciała wiedzieć, w jaki sposób Snape przekonał go
o swoim nawróceniu — powiedziała Tonks.

— Ja wiem — odezwał się Harry i wszyscy na niego spojrzeli. —
Snape przekazał Voldemortowi informację, która pozwoliła mu
dopaść moich rodziców. A potem Snape powiedział
Dumbledore’owi, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił, że
naprawdę tego żałuje, i tak mu żal, że zginęli.

— I Dumbledore w to uwierzył? — zapytał z powątpiewaniem Lupin.
— Dumbledore uwierzył, że Snape żałuje śmierci Jamesa?
Przecież Snape NIENAWIDZIŁ Jamesa...

— I uważał, że moja matka nie jest warta złamanego knuta —
powiedział Harry — bo pochodzi z mugolskiej rodziny... Nazwał ją
szlamą...

Nikt nie zapytał, skąd Harry to wie. Wszyscy byli w strasznym
szoku, starając się przetrawić potworną prawdę o tym, co się
wydarzyło.

— To wszystko moja wina — oświadczyła nagle profesor
McGonagall z trochę nieprzytomnym spojrzeniem, ściskając
nerwowo mokrą chusteczkę. — Moja wina. To ja wysłałam Filiusa
po Snape’a, ja go ściągnęłam, żeby nam pomógł! Gdybym nie
ostrzegła Snape’a, gdyby się nie dowiedział, co się dzieje, może by
nigdy nie przyłączył się do śmierciożerców. Nie sądzę, by wiedział,
że tutaj są, zanim mu tego nie powiedział Filius, nie sądzę, by
wiedział, że nas zaatakują.

— To nie twoja wina, Minerwo — stwierdził stanowczo Lupin. —
Wszyscy szukaliśmy wsparcia, wszyscy cieszyliśmy się, że Snape
będzie z nami...

— Więc kiedy się pojawił na polu walki, przyłączył się do
śmierciożerców? — zapytał Harry, który chciał poznać każdy
szczegół potwierdzający dwulicowość i niego-dziwość Snape’a,
namiętnie gromadząc coraz to nowe powody, by go nienawidzić, by
przysięgać mu zemstę.

— Nie wiem dokładnie, jak to się stało — powiedziała ze smutkiem
profesor McGonagall. — Wszystko jest takie niejasne...
Dumbledore powiedział nam, że opuszcza szkołę na kilka godzin i
że musimy patrolować korytarze na wszelki wypadek... Mieli się do
nas przyłączyć Remus, Bill i Nimfadora... No więc trzymaliśmy straż
na korytarzach. Wydawało się, że wszędzie jest spokój.
Pilnowaliśmy każdego tajnego przejścia. Wiedzieliśmy, że nikt nie


może się tu wśliznąć. Każde wejście do zamku było chronione
potężnymi zaklęciami. Do tej pory nie wiem, jak się udało wedrzeć
tu śmierciożercom...

— Ja wiem — odezwał się Harry i opowiedział im krótko o parze
szafek i magicznym przejściu, które tworzyły. — Weszli tu przez
Pokój Życzeń.

Nie mógł się oprzeć, by nie spojrzeć na Rona i Hermionę; oboje
wyglądali na zdruzgotanych.

— Nawaliłem, Harry — wybąkał Ron. — Zrobiliśmy tak, jak nam
powiedziałeś, sprawdziliśmy, że na Mapie Huncwotów nie ma
Malfoya, więc pomyśleliśmy, że musi być w Pokoju Życzeń. Ja,
Ginny i Neville poszliśmy, żeby stać tam na straży... ale Malfoyowi
udało się stamtąd wyjść.

— Wyszedł z Pokoju Życzeń po jakiejś godzinie od chwili, gdy
stanęliśmy na straży u drzwi — powiedziała Ginny. — Był sam,
trzymał tę okropną uschniętą rękę...

— Rękę Glorii — wtrącił Ron. — Daje światło tylko temu, kto ją
trzyma, pamiętasz?

— W każdym razie — ciągnęła Ginny — on chyba sprawdzał, czy
śmierciożercy mogą swobodnie wyjść, bo jak nas zobaczył, rzucił
coś w powietrze i nagle zrobiło się strasznie ciemno...

— Peruwiański Proszek Natychmiastowej Ciemności — wtrącił z
goryczą Ron. — Od Freda i George’a. Będę musiał pogadać z nimi
o tym, komu sprzedają swoje produkty.

— Próbowaliśmy wszystkiego... Lumos, Incendio... — ciągnęła
Ginny. — Nic nie chciało rozjaśnić tej ciemności, więc co mieliśmy
robić? Po omacku opuściliśmy ten korytarz, ale słyszeliśmy, jak
obok nas przebiegają jacyś ludzie. Malfoy miał tę rękę, więc ich
prowadził, a my, w tej ciemności, baliśmy się użyć zaklęć, żeby nie
trafić w siebie nawzajem, a jak doszliśmy do jakiegoś korytarza,
gdzie było jasno, ich już nie było.

— Na szczęście — odezwał się Lupin — Ron, Ginny i Neville
natknęli się tam na nas i powiedzieli nam, co się stało. Po paru
minutach odnaleźliśmy śmierciożerców, którzy zmierzali w kierunku
Wieży Astronomicznej. Malfoy najwyraźniej nie spodziewał się, że
na straży będzie więcej osób, w każdym razie zapas Proszku
Ciemności chyba mu się skończył. Rozgorzała walka, oni się
rozproszyli, zaczęliśmy ich ścigać. Jednemu z nich, Gibbonowi,
udało się dopaść spiralnych schodów na wieżę...


— I wyczarować Mroczny Znak? — zapytał Harry.

— Tak, musiał to zrobić, pewnie to ustalili, zanim opuścili Pokój
Życzeń — powiedział Lupin. — Ale Gibbon chyba nie miał ochoty
czekać tam samotnie na Dumbledore’a, bo szybko zbiegł z
powrotem po schodach i włączył się do walki. Trafiło go mordercze
zaklęcie wycelowane we mnie.

— Więc skoro Ron pilnował Pokoju Życzeń razem z Ginny i
Neville’em — Harry zwrócił się do Hermiony — to ty byłaś...

— Tak, pod drzwiami gabinetu Snape’a — wyszeptała Hermiona z
oczami pełnymi łez. — Z Luną. Tkwiłyśmy tam bardzo długo, nic się
nie działo... nie wiedziałyśmy, co się dzieje tam, wyżej, Ron wziął
Mapę Huncwotów... Dopiero około północy zbiegł do lochów
profesor Flitwick. Krzyczał coś o śmierciożercach w zamku, chyba
nawet nie zauważył Luny i mnie, tylko wpadł do gabinetu Snape’a i
słyszałyśmy, jak mówi mu, żeby natychmiast z nim poszedł i im
pomógł, a potem usłyszałyśmy łoskot... i Snape wybiegł z pokoju... i
nas zobaczył... i... i...

— I co?

— Byłam taka głupia, Harry! — wyszeptała Hermiona. —
Powiedział, że profesor Flitwick zemdlał i że musimy tam wejść i
zająć się nim, a on... a on pójdzie, żeby pomóc w walce ze
śmierciożercami... — Zakryła sobie twarz rękami i ciągnęła
przytłumionym głosem: — Weszłyśmy do jego gabinetu i
zobaczyłyśmy nieprzytomnego Flitwicka leżącego na podłodze... i...
och, to jest teraz tak oczywiste, Snape musiał rzucić na niego
Drętwotę, ale my nie zdawałyśmy sobie z tego sprawy, Harry,
pozwoliłyśmy Snape’owi tam pójść i...

— To nie twoja wina — przerwał jej stanowczo Lupin. — Hermiono,
gdybyś nie posłuchała Snape’a i nie usunęła mu się z drogi,
prawdopodobnie zabiłby ciebie i Lunę.

— Więc pobiegł na górę — powiedział Harry, widząc w wyobraźni
Snape’a biegnącego po marmurowych schodach, z czarną szatą
wzdymającą się za nim jak zwykle, wyciągającego w biegu różdżkę
— i znalazł to miejsce, gdzie wszyscy walczyliście...

— Było ciężko, zaczynaliśmy przegrywać — powiedziała cicho
Tonks. — Gibbon padł, ale reszta śmierc


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez krzysiu998 dnia Śro 17:40, 29 Maj 2013, w całości zmieniany 9 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island