Forum HARRY  POTTER Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
[Ebook] Harry Potter i Zakon Feniksa
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:59, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
GRAUP


Wciągu następnych kilku dni wszyscy opowiadali sobie wciąż na nowo o ucieczce Freda i George’a na wolność. Harry był pewny, że ta opowieść trafi do kanonu legend Hogwartu. Zanim minął tydzień, nawet ci, którzy byli jej naocznymi świadkami, byli już prawie przekonani, że zanim bliźniacy wylecieli przez drzwi, obrzucili Umbridge łajnobombami. Tuż po tych wydarzeniach wielu mówiło o powtórzeniu ich wyczynu, tak że Harry często słyszał wypowiedzi w stylu: „Słowo daję, są dni, kiedy mam ochotę wskoczyć na miotłę i na zawsze pożegnać to miejsce” albo: „Jeszcze jedna taka lekcja i chyba zrobię to samo, co Weasleyowie...”
Fred i George postarali się, żeby zbyt szybko o nich nie zapomniano. Przede wszystkim nie pozostawili instrukcji, jak pozbyć się cuchnącego bagniska, które teraz wypełniało korytarz piątego piętra we wschodnim skrzydle. Widziano, jak Umbridge i Filch próbują najróżniejszych środków, ale bez skutku. W końcu ogrodzono bagno linami i Filch, zgrzytając zębami, musiał przez nie przeprawiać uczniów. Harry był pewny, że tacy nauczyciele, jak McGonagall czy Flitwick mogliby bez trudu usunąć bagno, ale wszystko wskazywało na to, że - podobnie jak to było w przypadku zaczarowanych fajerwerków Weasleyów - wolą biernie obserwować, jak zmaga się z tym Umbridge.
Poza tym w drzwiach jej gabinetu widniały dwie wielkie dziury w kształcie mioteł, przez które Zmiatacze bliźniaków przeleciały na polecenie swych właścicieli. Filch dopasował nowe drzwi, a Błyskawicę Harry’ego wyniósł do lochów. Krążyły pogłoski, że Umbridge postawiła przy niej na warcie uzbrojonego trolla. Na tym jednak jej kłopoty wcale się nie zakończyły.
Spora liczba uczniów zainspirowanych przez Freda i George’a zaczęła teraz rywalizować o świeżo zwolnione stanowiska Naczelnych Rozrabiaków. Pomimo tych nowych drzwi komuś udało się wrzucić do gabinetu Umbridge włochatego niuchacza, który zdemolował całe wnętrze w poszukiwaniu błyszczących przedmiotów, rzucił się na nią, gdy weszła do środka, i próbował jej odgryźć krótkie, obwieszone pierścionkami paluchy. Łajnobomby i fetorokulki wybuchały na korytarzach tak często, że wśród uczniów zapanowała moda na rzucanie na siebie Zaklęcia Bąblogłowy przed opuszczeniem klasy, co zapewniało na jakiś czas zapas czystego powietrza, choć wyglądali, jakby sobie pozakładali na głowy akwaria dla złotych rybek.
Filch grasował po korytarzach z nahajką w ręku, pragnąc za wszelką cenę przyłapać sabotażystów, ale było ich tylu, że nigdy nie wiedział, w którą stronę się zwrócić. Brygada Inkwizycyjna próbowała mu pomóc, ale z jej członkami zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Warrington z drużyny Ślizgonów znalazł się w skrzydle szpitalnym, pokryty ohydną wysypką, która sprawiała, że wyglądał, jakby się oblał miodem i wytarzał w płatkach kukurydzianych. Ku uciesze Hermiony, Pansy Parkinson nie przyszła pewnego dnia na lekcje, bo wyrosły jej jelenie rogi.
Stało się też jasne, że przed opuszczeniem Hogwartu bliźniakom udało się sprzedać całkiem sporo Bombonierek Lesera. Gdy tylko Umbridge wchodziła do swojej klasy, uczniowie natychmiast zaczynali mdleć, wymiotować, dostawać wysokiej gorączki lub krwotoku z obu dziurek nosa. Wrzeszcząc i dygocąc z bezsilnej furii, próbowała wykryć źródła tych tajemniczych objawów, ale uczniowie odpowiadali jej uparcie, że chorują na „umbrydżycę”. Mimo ukarania czterech klas szlabanem, nie udało się jej rozwiązać tej zagadki, więc w końcu zmuszona była się poddać i pozwolić, by krwawiący, mdlejący, pocący się i wymiotujący uczniowie gromadnie opuszczali jej lekcje.
Lecz nawet użytkownicy Bombonierek Lesera nie mogli mierzyć się z królem chaosu Irytkiem, któremu najwidoczniej rzucone na odchodnym słowa Freda zapadły głęboko w serce. Rechocąc jak wariat, buszował po całej szkole, wylatując nagle z tablic w klasach, przewracając stoły, posągi i wazy. Dwukrotnie zatrzasnął Panią Norris w stojących na korytarzach zbrojach, w których miotała się i miauczała przeraźliwie, dopóki jej nie uwolnił rozwścieczony Filch. Poltergeist rozbijał latarnie i gasił świece, żonglował płonącymi pochodniami nad głowami wrzeszczących ze strachu uczniów, wrzucał do kominków lub wyrzucał za okno schludnie poukładane stosy pergaminów, pozalewał całe drugie piętro, odkręciwszy do oporu wszystkie kurki w łazienkach, podczas śniadania wrzucił do Wielkiej Sali worek z tarantulami, a kiedy chciał zrobić sobie przerwę w tych zabawach, latał za Umbridge i gdy tylko się odezwała, strzelał przeraźliwie z malinowej gumy do żucia.
Nikt prócz Filcha jakoś nie kwapił się, by jej pomóc. W tydzień po ucieczce Freda i George’a Harry był świadkiem, jak profesor McGonagall przyłapała Irytka na próbie poluzowania kryształowego kandelabra, i mógł przysiąc, że słyszał, jak powiedziała do poltergeista kątem ust: „Odkręca się w drugą stronę”.
Na domiar wszystkiego, Montague nadal nie przychodził do siebie po swym przymusowym pobycie w toalecie. Wciąż był rozkojarzony i nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje, aż w pewien wtorek na alejce wiodącej do zamku pojawili się jego rodzice, najwyraźniej bardzo zdenerwowani.
- Jak myślicie, może powinniśmy powiedzieć? - zapytała z niepokojem Hermiona podczas lekcji zaklęć, przyciskając policzek do okna, żeby ich lepiej widzieć. - O tym, co mu się stało? Może to by pomogło pani Pomfrey?
- Coś ty, sam wyzdrowieje - mruknął obojętnie Ron.
- A w każdym razie Umbridge będzie miała przez to więcej kłopotów, no nie? - dodał z satysfakcją Harry.
Obaj stuknęli różdżkami w filiżanki, żeby je zaczarować. Filiżance Harry’ego wyrosły cztery nóżki, zbyt krótkie, by dosięgnąć stolika, więc tylko machała nimi bezradnie w powietrzu. Natomiast Ronowi udało się wyczarować cztery bardzo cienkie, pajęcze nóżki, które z trudem uniosły filiżankę, zadygotały i ugięły się raptownie, a filiżanka pękła na dwie części.
- Reparo! - Hermiona szybko naprawiła filiżankę, machnąwszy różdżką. - Może macie rację, ale co będzie, jak jemu się to nie cofnie?
- Mam to gdzieś - żachnął się Ron, podczas gdy jego filiżanka ponownie zachwiała się jak pijana na cienkich nóżkach. - Sam sobie jest winny. Po co próbował nam odbierać punkty? Jak już musisz się o kogoś martwić, martw się o mnie!
- O ciebie? - zapytała, chwytając swoją filiżankę, która skakała radośnie na czterech mocnych, przypominających gałązki wierzby nóżkach. - A niby dlaczego miałabym się o ciebie martwić?
- Kiedy następny list od mamy przejdzie przez kontrolę Umbridge - odpowiedział smętnie Ron, podtrzymując swoją filiżankę, żeby jej się nie załamały wątłe nóżki - będę w poważnych tarapatach. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby mi znowu przysłała wyjca.
- Ale...
- Zobaczysz, okaże się że ucieczka Freda i George’a to moja wina. Na pewno powie, że powinienem ich zatrzymać, że mogłem uwiesić się ich mioteł czy coś w tym rodzaju... Tak, to wszystko będzie moja wina...
- No wiesz, to by było bardzo niesprawiedliwe, przecież nic nie mogłeś zrobić! Ale jestem pewna, że nie zrobi ci awantury, bo jeśli to prawda, że mają już lokal przy Pokątnej, to musieli to planować od dawna...
- Tak, ale w jaki sposób zdobyli ten lokal? - zapytał Ron, uderzając swoją filiżankę różdżką tak mocno, że jej nóżki znowu się załamały i upadła, wymachując nimi rozpaczliwie. - To mi pachnie jakimś przekrętem. Żeby wynająć lokal na Pokątnej, trzeba mieć kupę galeonów, i mama na pewno będzie chciała wiedzieć, skąd je wytrzasnęli...
- Mnie też to chodziło po głowie - powiedziała Hermiona, pozwalając swojej filiżance pobiegać wokół filiżanki Harry’ego, której krótkie grube nóżki wciąż nie mogły dosięgnąć blatu stolika. - Zastanawiałam się, czy przypadkiem Mundungus nie wciągnął ich w handel kradzionymi towarami albo coś w tym stylu...
- Nie zrobił tego - odezwał się szorstko Harry.
- Skąd wiesz? - zapytali jednocześnie Ron i Hermiona.
- Bo... - Harry zawahał się, ale po chwili uznał, że nadszedł już czas na to wyznanie, skoro padły podejrzenia o przestępstwo. - Bo złoto dostali ode mnie. Dałem im moją nagrodę za zwycięstwo w Turnieju Trójmagicznym w zeszłym roku.
Zapadło milczenie, wykorzystane przez filiżankę Hermiony, która pobiegła do skraju stolika i spadła z niego, roztrzaskując się na podłodze.
- Och, Harry, naprawdę? Nie wierzę!
- No to uwierz - mruknął Harry. - I wcale tego nie żałuję... mnie forsa niepotrzebna, a oni będą mieli swój wymarzony sklep...
- Dla mnie to bomba! - ucieszył się Ron, wyraźnie bardzo przejęty. - To wszystko twoja wina... Mama nie może mnie za nic obwiniać! Mogę jej powiedzieć?
- Chyba powinieneś - stwierdził ponuro Harry. - Zwłaszcza gdyby miała pomyśleć, że sprzedawali kradzione kociołki albo coś w tym stylu...
Hermiona nie odezwała się już do końca lekcji, ale Harry podejrzewał, że wkrótce jej to minie. I rzeczywiście, kiedy tylko wyszli z zamku na przerwę i stanęli w słabym majowym słońcu, utkwiła w Harrym wzrok i otworzyła usta ze zdecydowaną miną.
Harry uprzedził ją, zanim wypowiedziała choćby jedno słowo.
- Tylko mnie nie męcz, nie ma sensu. Już się stało. Fred i George dostali złoto... jak widać, sporo już wydali... a ja już im go nie odbiorę, zresztą wcale tego nie chcę. Więc daruj sobie kazanie, Hermiono.
- Wcale nie miałam zamiaru mówić o Fredzie i George’u! - odpowiedziała urażonym tonem.
Ron prychnął z niedowierzaniem, a Hermiona spojrzała na niego ze złością.
- Tak, nie miałam zamiaru! A jak już chcecie wiedzieć, to zamierzałam zapytać Harry’ego, kiedy pójdzie do Snape’a i poprosi go o dalsze lekcje oklumencji!
Harry zmarkotniał. Kiedy już mieli dosyć dyskutowania o dramatycznej ucieczce Freda i George’a, co zajęło im wiele godzin, Ron i Hermiona zaczęli pytać o Syriusza. Harry nie zdradził im, po co właściwie chciał się z nim widzieć, ale wyznał szczerze, że Syriusz domaga się, by podjął na nowo lekcje oklumencji. Zaraz zaczął tego żałować, bo Hermiona nieustannie mu o tym przypominała, i to najczęściej wtedy, kiedy się tego zupełnie nie spodziewał.
- I nie wmawiaj mi, że nie masz już tych okropnych snów - dodała teraz - bo Ron mi powiedział, że ostatniej nocy znowu bełkotałeś przez sen.
Harry rzucił wściekłe spojrzenie Ronowi, który miał na tyle poczucia przyzwoitości, że zrobił zawstydzoną minę.
- Mamrotałeś trochę i tyle - wybąkał przepraszającym tonem. - Coś jakby: „Jeszcze trochę”...
- Śniło mi się, że patrzyłem, jak grasz w quidditcha - skłamał brutalnie Harry. - Próbowałem ci powiedzieć, żebyś wychylił się jeszcze trochę z miotły, to w końcu złapiesz kafla.
Ronowi poczerwieniały uszy, a Harry poczuł coś w rodzaju mściwej satysfakcji. Oczywiście wszystko to zmyślił.
Ostatniej nocy znowu śnił o wędrówce korytarzem Departamentu Tajemnic. Przeszedł przez okrągłą salę, potem przez pokój, w którym coś klikało, a po ścianach tańczyły światełka, aż wreszcie znalazł się w owej mrocznej komnacie z rzędami półek zawalonych zakurzonymi szklanymi kulkami...
Pobiegł prosto do rzędu numer dziewięćdziesiąt siedem, skręcił w lewo... to pewnie wtedy musiał powiedzieć na głos: „Jeszcze trochę”, bo już czuł, że jest bliski przebudzenia... i zanim dotarł do końca rzędu, rzeczywiście się obudził, stwierdzając, że leży w swoim łóżku o czterech słupkach i gapi się na baldachim.
- Ale starasz się zablokować umysł? - zapytała Hermiona, przyglądając mu się uważnie. - Ćwiczysz oklumencję, prawda?
- Oczywiście - odrzekł Harry, starając się, by jego głos zabrzmiał tak, jakby to pytanie go obrażało, ale nie patrzył jej w oczy.
A naprawdę tak bardzo pragnął odkryć, co jest w komnacie z zakurzonymi kuleczkami, że z niecierpliwością oczekiwał tego powtarzającego się snu.
Problem polegał na tym, że wobec mających nastąpić już za miesiąc sumów, każdą wolną chwilę poświęcał na naukę, więc jego umysł tak był przeładowany najróżniejszymi informacjami, że w ogóle trudno mu było zasnąć. Kiedy w końcu mu się to udawało, miał głupie sny o egzaminach. Podejrzewał też, że część jego świadomości - ta, która często przemawiała głosem Hermiony - miała poczucie winy, kiedy tylko znalazł się w korytarzu zakończonym czarnymi drzwiami, i starała się go obudzić, zanim dotrze do celu wędrówki.
- Wiesz co - powiedział Ron, który nadal miał czerwone uszy - jeśli Montague nie wyzdrowieje przed meczem Ślizgonów z Puchonami, możemy mieć szansę na zdobycie Pucharu.
- Chyba tak - odrzekł Harry, rad ze zmiany tematu.
- No bo na razie jeden mecz wygraliśmy, jeden przegraliśmy... jeśli w przyszłą sobotę Slytherin przegra z Hufflepuffem...
- Tak, masz rację - przerwał mu szybko Harry, bo zobaczył Cho Chang idącą korytarzem i demonstracyjnie nie zwracającą na niego uwagi.
* * *
Ostatni mecz sezonu, Gryfoni przeciw Krukonom, miał się odbyć w ostatnią sobotę maja. Chociaż Ślizgoni przegrali z Puchonami niewielką liczbą punktów, Gryfoni nie mieli zbyt wielkiej nadziei na zwycięstwo, przede wszystkim ze względu na fatalne wyniki Rona jako bramkarza (choć, oczywiście, nikt mu tego nie powiedział). Sam Ron znalazł jednak nowe źródło optymizmu.
- Gorzej to już chyba nie zagram, co? - wyznał ponuro Harry’emu i Hermionie podczas śniadania w dzień meczu. - Nie mam nic do stracenia, no nie?
- Wiesz co - powiedziała Hermiona, kiedy razem z Harrym szli na stadion wśród podekscytowanego tłumu - myślę, że tym razem Ron może zagrać lepiej, bo nie będzie Freda i George’a. Nigdy w niego za bardzo nie wierzyli...
Dogoniła ich Luna Lovegood. Na głowie miała coś, co okazało się żywym orłem.
- O rany, zapomniałam! - powiedziała Hermiona, patrząc, jak orzeł macha skrzydłami, gdy Luna mijała z godnością grupę chichocących i pokazujących ją sobie palcami Ślizgonek. - Cho dzisiaj gra, prawda?
Harry, który o tym nie zapomniał, tylko mruknął potakująco.
Znaleźli sobie miejsca w drugim od góry rzędzie ławek. Był piękny, bezchmurny dzień, jakby wymarzony dla Rona. Harry zaczął nawet mieć słabą nadzieję, że może Ron nie da dzisiaj okazji Ślizgonom do zaśpiewania znowu prowokacyjnego hymnu „Weasley jest naszym królem”.
Komentatorem był jak zwykle Lee Jordan, który bardzo przeżywał odejście Freda i George’a. Kiedy drużyny wybiegały na boisko, zaczął wymieniać nazwiska z mniejszym niż zwykle zapałem.
- ...Bradley...Davies... Chang - i Harry poczuł, że coś mu w żołądku nie tyle podskoczyło, co lekko drgnęło, kiedy Cho wyszła na boisko.
Jej lśniące czarne włosy falowały na wietrze. Nie był pewny, czego naprawdę oczekuje, ale wiedział, że nie wytrzyma już więcej kłótni. Nawet gdy zobaczył, jak Cho gawędzi wesoło z Rogerem Daviesem, kiedy przygotowywali miotły, poczuł tylko lekkie ukłucie zazdrości.
- No i wystartowali! - rozległ się głos Lee Jordana. - Davies natychmiast przejmuje kafla, kapitan Krukonów Davies ma kafla, ogrywa Johnson, mija Bell, mija Spinnet... pędzi prosto na bramkę Gryfonów! Będzie strzelał... i... i... - tu Lee zaklął głośno - i zdobył gola.
Harry i Hermiona i reszta Gryfonów wydali zbiorowy jęk. Jak było do przewidzenia, z sektora Ślizgonów rozbrzmiała pieśń:

Weasley wciąż puszcza gole,
Oczy ma pełne łez...

- Harry - rozległ się ochrypły głos tuż przy uchu Harry’ego. - Hermiono...
Harry obejrzał się i zobaczył brodatą głowę Hagrida. Najwyraźniej przed chwilą przecisnął się przez cały rząd za nimi, bo wskazywał na to stan siedzących w nim pierwszo- i drugoroczniaków. Z jakiegoś powodu przygiął się nisko, jakby nie chciał zostać zauważony, ale i tak głowa mu wystawała z tłumu na jakieś cztery stopy.
- Posłuchajcie - szepnął - moglibyście pójść ze mną? Teraz? Kiedy wszyscy gapią się na mecz...
- Ee... czy nie można z tym poczekać, Hagridzie? - zapytał Harry. - Aż skończy się mecz?
- Nie. Nie, Harry, trzeba zaraz... kiedy wszyscy gapią się na mecz... Proszę...
Z nosa kapała mu krew. Pod oczami miał wielkie czarne siniaki. Harry nie widział go z tak bliska, odkąd wrócił do szkoły. Był strasznie potłuczony.
- Dobra - zgodził się od razu Harry. - Już idziemy.
Razem z Hermiona przepchali się przez swój rząd, nie zważając na sarkania innych uczniów, którzy musieli wstać, żeby ich przepuścić. Ci w rzędzie Hagrida nie uskarżali się głośno, tylko usiłowali się gwałtownie skurczyć.
- Bardzo wam jestem wdzięczny, naprawdę - rzekł Hagrid, gdy razem dotarli do schodów. Kiedy schodzili, wciąż rozglądał się nerwowo. - Żeby tylko nas nie przyuważyła...
- Umbridge? - zapytał Harry. - Nic nie zobaczy, siedzi z całą Brygadą Inkwizycyjną, nie widziałeś? Na pewno się spodziewa awantur podczas meczu.
- Taaa... mała rozróba by nie zawadziła - powiedział Hagrid, wychylając się ostrożnie za krawędź trybun, żeby się upewnić, czy na trawiastym zboczu między stadionem a jego chatką nie ma nikogo. - Mielibyśmy więcej czasu...
- O co chodzi, Hagridzie? - zapytała Hermiona, patrząc na niego z uwagą, gdy szli żwawo w stronę lasu.
- No... zaraz sami zobaczycie. - Obejrzał się za siebie, gdy ze stadionu dobiegł ich potężny ryk widowni. - Hej, czy ktoś strzelił gola?
- Na pewno Krukoni - westchnął Harry.
- Dobrze... dobrze - mruknął niezbyt przytomnym głosem Hagrid.
Musieli biec, by dotrzymać mu kroku, mimo że wciąż rozglądał się wokoło. Kiedy doszli do jego chatki, Hermiona skręciła automatycznie do drzwi, ale Hagrid nie zatrzymał się, tylko poszedł dalej, aż na skraj lasu, gdzie wziął opartą o pień drzewa kuszę. Dopiero wtedy się zorientował, że ich przy nim nie ma.
- Idziemy tam! - zagrzmiał, wskazując ruchem głowy drzewa za sobą.
- Do lasu? - zaniepokoiła się Hermiona.
- Tak. Chodźcie szybko, bo nas ktoś przyuważy!
Harry i Hermiona popatrzyli po sobie i dali nurka w cień drzew za Hagridem, który już oddalał się szybkim krokiem z kuszą na ramieniu, niknąc w zielonym mroku. Musieli pobiec, by go dogonić.
- Hagridzie, dlaczego jesteś uzbrojony? - zapytał Harry.
- Na wszelki wypadek - odrzekł Hagrid, wzruszając ramionami.
- Ale tego dnia, gdy pokazałeś nam testrale, nie wziąłeś kuszy - powiedziała nieśmiało Hermiona.
- Bo wtedy nie szliśmy tak daleko. Zresztą to było, zanim Firenzo dał dyla z puszczy, no nie?
- A co to za różnica?
- Bo inne centaury trochę krzywo na mnie patrzą - odrzekł cicho Hagrid, rozglądając się bacznie. - Kiedyś były... no, zełgałbym, jakbym powiedział, żeśmy się kumplowali... ale jakoś dawało radę z nimi żyć. Trzymały się w kupie, łaziły swoimi ścieżkami, ale zawsze przychodziły, jak chciałem z nimi pogadać. A teraz już nie...
Westchnął ciężko.
- Firenzo powiedział, że są złe, bo zaczął pracować dla Dumbledore’a - powiedział Harry, potykając się o wystający korzeń, bo wpatrywał się w profil Hagrida.
- Zgadza się - odrzekł ponuro Hagrid. - Nawet trochę bardziej. Diabelnie wściekłe. Gdybym się nie wtrącił, toby Firenza zatłukły kopytami na śmierć...
- Zaatakowały go? - zapytała wstrząśnięta Hermiona.
- No - odburknął Hagrid, przepychając się przez nisko wiszące gałęzie. - Rzuciło się na niego z pół stada...
- I ty je powstrzymałeś? - zapytał z podziwem Harry. - W pojedynkę?
- No pewnie, przecież nie mogłem stać i przyglądać się, jak go mordują, no nie? Dobrze, że właśnie tamtędy przechodziłem... A ten Firenzo mógłby o tym pamiętać, zamiast przysyłać mi te swoje głupie ostrzeżenia! - dodał ze złością.
Harry i Hermiona popatrzyli po sobie, zaskoczeni, ale Hagrid tylko się nachmurzył i nie rozwijał tematu.
- Tak czy siak - powiedział, oddychając trochę ciężej niż zwykle - od tego czasu inne centaury są na mnie wściekłe, a kłopot w tym, że w puszczy są ważne... W końcu są tu najmądrzejsze, nie?
- To dlatego tu jesteśmy, Hagridzie? - zapytała Hermiona. - Z powodu centaurów?
- Ale skąd! - odrzekł Hagrid, kręcąc głową. - Nie, nie chodzi o nie... No... faktycznie, one mogą trochę namieszać... Ale zaraz sami zobaczycie, o co mi chodzi...
I umilkł, a po chwili trochę ich wyprzedził, wydłużając krok, tak że mieli duże trudności, by nie stracić go z oczu. Ścieżka była coraz bardziej zarośnięta, a drzewa rosły tak gęsto, że robiło się coraz ciemniej. Wkrótce pozostawili już daleko za sobą polanę, na której Hagrid pokazał im kiedyś testrale, ale Harry nie czuł niepokoju do czasu, gdy Hagrid nagle zboczył między drzewa.
- Hagridzie! - zawołał Harry, przedzierając się przez splątane jeżyny, które Hagrid po prostu przekraczał, i przypominając sobie, co mu się przydarzyło, kiedy ostatnim razem zszedł ze ścieżki w las. - Dokąd idziemy?
- Jeszcze troszkę - rzucił Hagrid przez ramię. - Idziemy, Harry... teraz musimy trzymać się razem...
Ale wcale nie było łatwo trzymać się razem ze względu na gałęzie i cierniste krzaki, przez które Hagrid przechodził jak przez pajęczyny, ale które wczepiały się w szaty Harry’ego i Hermiony, tak że od czasu do czasu musieli tracić po parę minut na wyplątanie się z kolczastych gąszczy. Wkrótce mieli mnóstwo zadrapań i drobnych ran na rękach i nogach. Zagłębili się w puszczę tak daleko, że kroczący przed nimi Hagrid był już tylko wielką ciemną sylwetką w zielonym mroku. Panowała tu złowroga cisza i każdy odgłos brzmiał groźnie. Trzask złamanej gałązki wydawał się hukiem, a najlżejszy szelest, choć mógł go spowodować niewinny wróbel, sprawiał, że Harry wbijał oczy w mrok, aby wypatrzyć sprawcę. Jeszcze nigdy nie udało mu się zabrnąć tak daleko w głąb puszczy, nie napotykając żadnych stworzeń... Ich nieobecność wydała mu się złowieszcza.
- Hagridzie, może byśmy pozapalali różdżki? - zapytała cicho Hermiona.
- Ee... no dobra - szepnął przez ramię Hagrid. - Fakt, że...
Zatrzymał się nagle, rozglądając się bacznie na boki. Hermiona wpadła na niego i odbiła się do tyłu. Harry złapał ją tuż nad ziemią.
- Może będzie lepij, jak się tu chwilkę zatrzymamy, żebym was... no... troszkę oświecił - powiedział Hagrid. - Zanim tam dojdziemy.
- Wspaniale! - ucieszyła się Hermiona, kiedy Harry postawił ją z powrotem na nogi.
Oboje mruknęli „Lumos!”, a na końcach ich różdżek zapłonęły światełka, wydobywając z mroku twarz Hagrida. Harry spostrzegł, że znowu jest zaniepokojony i przygnębiony.
- Więc tak - zaczął Hagrid. - Bo widzicie... chodzi o to...
Wziął głęboki oddech.
- No więc... tego... bo ona mnie chyba wyleje... lada dzień.
Harry i Hermiona popatrzyli na siebie, a potem znowu na niego.
- Wytrzymałeś tak długo... - wybąkała Hermiona. - Dlaczego tak myślisz?
- Ona myśli, że to ja podrzuciłem tego niuchacza do jej gabinetu.
- A zrobiłeś to? - zapytał Harry, zanim ugryzł się w język.
- Nie, to nie ja, żebym tak skonał! - oburzył się Hagrid. - Jak tylko chodzi o jakieś magiczne stworzenia, to ona uważa, że mam coś z tym wspólnego! A od czasu, gdy wróciłem, to tylko główkuje, jak mnie wylać na zbity pysk. No, a przecież wiecie, że nie chcę wylecieć, ale gdyby nie te... no... nadzwyczajne okoliczności, o których chcę wam powiedzieć, to sam bym rzucił robotę i odszedł, i to już, zanim ona to zrobi na oczach całej szkoły, jak z tą bidną Trelawney...
Harry i Hermiona zaczęli protestować, ale uciszył ich machnięciem ręki.
- To jeszcze nie koniec świata, mógłbym się przydać Dumbledore’owi, jakbym sobie stąd poszedł, zrobić coś dla Zakonu. A wy tu będziecie mieć Grubbly-Plank... zaliczycie sumy bez problemu... - Głos mu się załamał. - Nie martwcie się o mnie - dodał pospiesznie, gdy Hermiona wyciągnęła rękę, by poklepać go po ramieniu. Wyciągnął wielką chusteczkę z kieszeni kamizelki i otarł nią oczy. - Słuchajcie, nie mówiłbym wam tego wszystkiego, gdybym nie musiał. Ale skoro mam odejść... to... tego... no, nie mogę odejść... zanim komuś nie powiem... bo... no bo musicie mi pomóc. I Ron, jak zechce.
- Oczywiście, że ci pomożemy - powiedział natychmiast Harry. - Co mamy zrobić?
Hagrid pociągnął mocno nosem i bez słowa poklepał Harry’ego po ramieniu z taką siłą, że ten wpadł na najbliższe drzewo.
- Wiedziałem, że się zgodzicie - mruknął w chusteczkę - ale... ale... ja nigdy... wam... tego... nie zapomnę.... No dobra... to idziemy... jeszcze troszkę dalej... Uważajcie, tu są pokrzywy...
Szli w milczeniu przez jakieś piętnaście minut. W końcu Harry już otworzył usta, by zapytać, jak daleko jeszcze, kiedy Hagrid podniósł prawą rękę.
- Spokojnie - powiedział cicho. - Teraz bardzo spokojnie...
Podpełzli do przodu i Harry zobaczył, że stoją przed olbrzymim, gładkim pagórkiem, prawie tak wysokim jak Hagrid. Pomyślał, że to kryjówka jakiegoś wielkiego zwierzęcia, i przeszedł go dreszcz strachu. Dookoła pagórka drzewa były powyrywane, a otaczało go zwalisko pniaków, gałęzi i korzeni, tworzących rodzaj zagrody lub barykady.
- Śpi - szepnął Hagrid.
I rzeczywiście, Harry usłyszał odległe, rytmiczne dudnienie, przywodzące na myśl pracujące miechy. Zerknął na Hermionę, która wpatrywała się w pagórek z lekko otwartymi ustami. Wyglądała na bardzo przerażoną.
- Hagridzie - powiedziała tak cicho, że to dudniące sapanie prawie zagłuszyło jej szept - kto to jest?
Harry pomyślał, że to dziwne pytanie. On sam chciał się zapytać: „Co to jest?”
- Hagridzie, powiedziałeś nam - wyszeptała Hermiona, a różdżka trzęsła się w jej ręku - powiedziałeś nam, że żaden z nich nie chciał tu przyjść!
Harry zerknął na Hagrida i nagle do niego dotarło. Spojrzał na pagórek i z ust wydarł mu się zduszony okrzyk przerażenia.
Pagórek, na którym mogliby się wszyscy łatwo zmieścić, wzdymał się powoli i opadał, w rytm głębokich, dudniących oddechów. To nie był żaden pagórek. To był wypukły grzbiet...
- No bo... tego... bo on wcale nie chciał tu przyjść - stwierdził ponuro Hagrid. - Ale musiałem go tutaj ściągnąć, Hermiono, musiałem!
- Ale po co? - zapytała Hermiona płaczliwym głosem. - Po co... och, Hagridzie!
- No bo se pomyślałem, że jak go tu ściągnę - rzekł Hagrid, też bliski płaczu - i... i trochę go... no... nauczę dobrych manier... to będę go mógł pokazać ludziom, zobaczą, że jest nieszkodliwy...
- Nieszkodliwy! - żachnęła się Hermiona, a Hagrid syknął i zaczął gorączkowo wymachiwać rękami, bo olbrzymie stworzenie chrząknęło głośno i poruszyło się we śnie. - Przecież to on tłucze cię przez cały czas, tak? I dlatego cały jesteś posiniaczony!
- On nie wie, że jest taki silny! I już coś kapuje, już tak nie bije!
- Więc to dlatego powrót do domu zajął ci aż dwa miesiące! Och, Hagridzie, po co go tu ściągnąłeś, skoro wcale tego nie chciał, przecież na pewno byłby szczęśliwszy wśród swoich!
- Znęcały się nad nim, Hermiono, bo jest taki mały!
- Mały? - powtórzyła Hermiona. - MAŁY?!
- Hermiono, nie mogłem go tam zostawić - oświadczył Hagrid, któremu już łzy pociekły po policzkach, niknąc w zmierzwionej brodzie. - Zrozum... to jest mój brat!
Hermiona tylko otworzyła usta i wytrzeszczyła na niego oczy.
- Hagridzie, gdy mówisz „brat” - odezwał się powoli Harry - to masz na myśli...
- No... brata przyrodniego - poprawił się Hagrid. - Wychodzi na to, że jak moja matka zostawiła mojego tatusia, to się związała z innym olbrzymem, no i urodziła tego Graupa...
- Graupa?
- Aha... no... tak to jakoś brzmi, jak wymawia swoje imię. Po angielsku to jeszcze za bardzo nie mówi... Próbuję go nauczyć... No więc w każdym razie chyba go nie polubiła, a przynajmnij nie bardziej ode mnie... Bo, widzicie, u olbrzymów to liczą się tylko duże dzieciaki, a on jest troszkę za mały... tylko szesnaście stóp...
- No tak, jest maleńki! - powiedziała Hermiona z nieco histeryczną ironią. - Tyciusieńki!
- Wszyscy nim pomiatali... ja po prostu nie mogłem go tam zostawić...
- I madame Maxime nie miała nic przeciwko temu? - zapytał Harry.
- Ona... no wiecie, przecież widziała, jak mi na tym zależy - odrzekł Hagrid, splatając i rozplatając swoje olbrzymie dłonie. - Ale... ale wkrótce trochę ją zmęczył... no i się rozdzieliliśmy... Obiecała, że nikomu nie powie...
- To jak ty go tu sprowadziłeś, nie zwracając niczyjej uwagi? - zapytał Harry.
- No więc właśnie dlatego to zajęło tyle czasu. Musiałem wędrować nocami, omijać ludzi... A on, jak zechce, bardzo dobrze udaje pagórek, tylko że wciąż chciał wracać...
- Och, Hagridzie, dlaczego mu nie pozwoliłeś! - powiedziała zrozpaczona Hermiona. Usiadła na zwalonym drzewie i ukryła twarz w dłoniach. - I co ty teraz zamierzasz zrobić z tym dzikim olbrzymem, który chce wrócić do domu?
- No... od razu „dziki”... to już za mocno powiedziane - sprzeciwił się Hagrid, wciąż wykręcając sobie dłonie. - Zgoda, może trochę się na mnie rzuca, jak jest wkurzony, ale robi postępy, duże postępy, siedzi se tutaj cicho...
- To po co są te liny? - zapytał Harry.
Dopiero teraz zauważył grube jak pnie młodych drzewek liny, biegnące od największych drzew ku miejscu, w którym plecami do nich spoczywał na ziemi Graup.
- Uwiązujesz go? - zapytała cicho Hermiona.
- No... tak - przyznał Hagrid z zaniepokojoną miną.
- Bo... już wam mówiłem... on nie wie, że jest taki silny... Teraz Harry zrozumiał, dlaczego w tej części puszczy nie ma żadnych żywych istot.
- Więc czego oczekujesz ode mnie, Harry’ego i Rona? - zapytała z lękiem w głosie Hermiona.
- Żebyście się nim zaopiekowali - wychrypiał Hagrid. - Jak mnie już nie będzie.
Harry i Hermiona spojrzeli na siebie z rozpaczą. Harry uświadomił sobie, że nieopatrznie przyrzekł zrobić wszystko, o co go Hagrid poprosi.
- A na czym to dokładnie ma polegać? - zapytała Hermiona.
- Nie musicie go karmić! - zapewnił ich gorliwie Hagrid. - Sam se zdobywa żarcie, nie ma problemu. Ptaszki, koziołki, takie tam... Nie, on potrzebuje towarzystwa. Gdybym tylko wiedział, że ktoś tu od czasu do czasu zajrzy, że mu trochę pomoże... nauczy go czegoś, sami rozumicie...
Harry nic nie powiedział, tylko odwrócił się, by popatrzeć na wielką bryłę spoczywającą przed nimi. W przeciwieństwie do Hagrida, którego można było uznać za przerośniętego człowieka, Graup miał dziwnie zdeformowane ciało. To, co pierwotnie wziął za olbrzymi omszały głaz, leżący na lewo od pagórka, teraz okazało się głową olbrzyma. Była proporcjonalnie o wiele większa od głowy człowieka, prawie idealnie okrągła i porośnięta gęstymi, poskręcanymi jak runo baranka włosami koloru paproci. Krawędź wielkiego, mięsistego ucha wystawała zza głowy, która zdawała się wyrastać - trochę tak jak wujowi Vernonowi - bezpośrednio z ramion, bo szyi albo w ogóle nie miał, albo była bardzo krótka. Plecy, kryjące się pod czymś w rodzaju brudnego kaftana z byle jak pozszywanych zwierzęcych skór, były bardzo szerokie, a kiedy Graup oddychał we śnie, wybrzuszały się lekko, tak że skóry rozchodziły się w miejscach szwów. Nogi miał podkurczone pod siebie; widać było tylko podeszwy brudnych gołych stóp, wielkich jak płozy sań, spoczywających jedna na drugiej na ziemi.
- Chcesz, żebyśmy go uczyli - powiedział Harry pustym głosem.
Teraz zrozumiał, co oznaczało ostrzeżenie Firenza. Jego wysiłki nie przynoszą rezultatu. Niech sobie da z tym spokój. Inne stworzenia żyjące w puszczy na pewno usłyszały, jak Hagrid próbuje nauczyć Graupa angielskiego...
- No tak... nawet jakbyście tylko trochę do niego pogadali... od czasu do czasu - powiedział Hagrid z nadzieją w głosie. - Bo tak se myślę, że jakby mógł pogadać z ludźmi, toby zrozumiał, że my go naprawdę lubimy, chcemy, żeby tu został...
Harry spojrzał na Hermionę, która zasłoniła twarz dłońmi i zerkała na niego przez palce.
- Coś mi się widzi, że wolałabyś już Norberta - powiedział, a ona roześmiała się niezbyt przekonująco.
- To co, zrobicie to, tak? - zapytał Hagrid, jakby tego nie dosłyszał.
- No więc... - zaczął Harry, pamiętając o swoim przyrzeczeniu - spróbujemy, Hagridzie...
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Harry - rzekł Hagrid bardzo wilgotnym głosem, uśmiechając się przez łzy i osuszając sobie twarz chusteczką. - I wcale nie chcę, żebyście tu wciąż przyłazili... przecież wiem, że macie egzaminy... Jakbyście tylko mogli narzucić pelerynę-niewidkę i zajrzeć tu... no, może raz na tydzień... i trochę z nim pogadać... Zaraz go obudzę i was przedstawię...
- C-co... nie! - krzyknęła cicho Hermiona, zrywając się na równe nogi. - Hagridzie, nie, nie budź go, naprawdę, nie musisz nas...
Ale Hagrid już przelazł przez leżący przed nimi wielki pień i podchodził do Graupa. Kiedy zbliżył się do niego na jakieś dziesięć stóp, chwycił z ziemi długą, odłamaną gałąź, uśmiechnął się uspokajająco przez ramię do Harry’ego i Hermiony, a potem dźgnął mocno Graupa w plecy końcem gałęzi.
Olbrzym ryknął, a echo poniosło ten ryk przez cichy las. Ze szczytów okolicznych drzew zerwały się w popłochu ptaki. Tymczasem przed Harrym i Hermioną Graup podnosił się z ziemi, która zadrżała, gdy położył na niej wielką dłoń, aby się dźwignąć na kolana, po czym odwrócił głowę, by zobaczyć, kto go niepokoi.
- W porząsiu, Graupku? - zapytał Hagrid raźnym głosem, cofając się z gałęzią w ręku, gotów ponownie dźgnąć olbrzyma. - Dobrze się spało?
Harry i Hermioną uciekli, jak mogli najdalej, nie tracąc olbrzyma z oczu. Graup ukląkł między dwoma drzewami, których jeszcze nie wyrwał. Patrzyli w jego przerażająco wielką twarz, przypominającą szary księżyc w pełni wyłaniający się z mroku polany. Sprawiała wrażenie, jakby ktoś wziął wielką kamienną kulę i wyciosał w niej rysy. Nos miał krótki, płaski i bezkształtny, usta koślawe, pełne nierównych żółtych zębów wielkości połówek cegieł. Małe, mętne oczka, koloru zielonkawobrązowego, były jeszcze na pół sklejone od snu. Podniósł brudne ręce i przetarł sobie oczy knykciami - każdy wielkości piłki do krykieta - po czym nagle wstał z zadziwiającą szybkością i zwinnością.
- Ojej... - usłyszał Harry tuż obok siebie przerażony jęk Hermiony.
Drzewa, do których były przywiązane końce lin krępujących nadgarstki i kostki u nóg olbrzyma, zatrzeszczały złowieszczo. Miał, tak jak powiedział Hagrid, przynajmniej szesnaście stóp wysokości. Rozglądając się niezbyt przytomnie wokoło, wyciągnął dłoń wielkości parasola plażowego, ściągnął ptasie gniazdo z jednej z wyższych gałęzi wysokiej sosny i odwrócił je do góry dnem z wyraźnym rozczarowaniem, bo nie było w nim ptaka. Hagrid szybko uniósł ręce do góry, żeby osłonić sobie głowę przed spadającymi jak granaty jajkami.
- Przyprowadziłem parę przyjaciół, żebyście się poznali! - krzyknął Hagrid, spoglądając bacznie w górę, czy aby nie lecą kolejne jajka. - Pamiętasz, mówiłem ci o tym! Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że mogę sobie zrobić małą wycieczkę, a oni się tobą zaopiekują? Pamiętasz to, Graupku?
Ale Graup tylko ryknął ponownie, tym razem trochę ciszej; trudno było zgadnąć, czy cokolwiek do niego dotarło. Chwycił za szczyt sosny i ciągnął go ku sobie, najwyraźniej z czystej ciekawości, jak daleko odskoczy, gdy go puści.
- Graupku, nie rób tego! - krzyknął Hagrid. - Właśnie w ten sposób powyrywałeś już te inne...
I rzeczywiście, ziemia wokół korzeni sosny zaczęła pękać.
- Mam dla ciebie towarzystwo! - krzyknął Hagrid. - Towarzystwo, zobacz! Popatrz tutaj, ty wielki pajacu, przyprowadziłem ci znajomych!
- Och, Hagridzie, nie! - jęknęła Hermiona, ale Hagrid już podniósł gałąź i jeszcze raz mocno dźgnął Graupa w kolano.
Olbrzym puścił sosnę, która zachwiała się złowieszczo, obsypując Hagrida deszczem igieł, i spojrzał w dół.
- To jest Harry, Graupku! - powiedział Hagrid spiesząc do miejsca, w którym stali. - Harry Potter! On będzie do ciebie przychodził, jak ja na trochę odejdę, rozumiesz?
Olbrzym dopiero teraz zauważył Harry’ego i Hermionę. Patrzyli ze strachem, jak pochylił ku nim swą wielką jak głaz głowę.
- A to jest Hermiona, widzisz? Her... - tu się zawahał, po czym zwrócił się do niej: - Hermiono, mogę cię nazywać Hermą? Bo masz trochę za długie imię i może nie zapamiętać...
- Tak, proszę bardzo - pisnęła Hermiona.
- To jest Herma, Graupku! Ona też będzie cię odwiedzać! Fajnie, co? No nie? Będziesz miał dwójkę przyjaciół... GRAUPKU, NIE!
Ramię Graupa wystrzeliło ku Hermionie. Harry złapał ją i odciągnął za drzewo, tak że palce olbrzyma drasnęły pień, ale zacisnęły się w powietrzu.
- BRZYDKI GRAUPEK! - wrzeszczał Hagrid, a Hermiona przywarła do Harry’ego za drzewem, drżąc i łkając. - BRZYDKI! NIE WOLNO ŁAPAĆ... AUUUU!
Harry wychylił głowę zza pnia i zobaczył, że Hagrid leży na ziemi, trzymając się za nos. Graup najwidoczniej przestał się nimi interesować, bo wyprostował się i znowu odciągnął szczyt sosny tak daleko, jak się dało.
- No dobra - mruknął Hagrid, wstając i zaciskając sobie krwawiący nos palcami, a drugą ręką chwytając kuszę. - I po krzyku... Poznaliście się... i teraz już was rozpozna, jak tu przyjdziecie. No tak... to... tego...
Spojrzał na Graupa, który odciągał sosnę z wyrazem zachwytu na swej głazowatej twarzy. Trzasnęły wyrywane z ziemi korzenie...
- No, chyba już dość jak na jeden dzień - powiedział Hagrid. - To co... ee... może już pójdziemy, co?
Harry i Hermiona pokiwali głowami. Hagrid wziął kuszę na ramię i pierwszy zagłębił się las, wciąż trzymając się za nos.
Przez dobrą chwilę nikt się nie odzywał, nawet wtedy, gdy usłyszeli głuchy łoskot, oznaczający, że Graupowi udało się w końcu wyrwać sosnę z ziemi. Hermiona miała bladą i napiętą twarz. Harry milczał, bo nie wiedział, co powiedzieć. Co się stanie, jak ktoś odkryje, że Hagrid ukrywa olbrzyma w Zakazanym Lesie? A on, Harry, przyrzekł, że wraz z Hermiona i Ronem będzie kontynuował bezsensowne próby ucywilizowania olbrzyma... Jak Hagrid mógł tak zgłupieć - nawet uwzględniając jego bezgraniczną naiwność, która pozwalała mu myśleć, że uzbrojone w kły potwory są milutkie i nieszkodliwe - by uwierzyć, że Graup kiedykolwiek będzie mógł żyć wśród ludzi?
- Stójcie - powiedział nagle Hagrid, akurat w chwili, gdy Harry i Hermiona zmagali się z połacią gęstego rdestu.
Wyciągnął strzałę z kołczana na ramieniu i nałożył ją na łożysko kuszy. Harry i Hermiona unieśli różdżki. Teraz, kiedy się zatrzymali, oni również usłyszeli jakiś ruch w pobliżu.
- O cholibka - mruknął Hagrid.
- Chyba ci powiedzieliśmy, Hagridzie - rozległ się męski głos - że nie jesteś już tutaj mile widziany?
Nagi męski tors zdawał się płynąć ku nim przez zielony półmrok. Dopiero po chwili spostrzegli, że jest połączony z tułowiem kasztanowatego konia. Ten centaur miał dumną twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi i długie czarne włosy. On też był uzbrojony: na jednym ramieniu miał zawieszony długi łuk, a na drugim kołczan pełen strzał.
- Sie masz, Magorianie - powitał go ostrożnie Hagrid.
Drzewa zaszeleściły i wyłoniło się zza nich jeszcze pięć centaurów. Harry rozpoznał czarnego i brodatego Zakałę, którego spotkał prawie cztery lata temu, w tę samą noc, kiedy poznał Firenza. Zakała nie dawał po sobie poznać, że kiedykolwiek przedtem widział już Harry’ego.
- No tak - powiedział teraz pogardliwie, zanim zwrócił się do Magoriana. - Chyba uzgodniliśmy, co zrobimy, jak ten człeczyna pokaże się znowu w puszczy?
- Więc jestem teraz „człeczyną”, tak? - zapytał Hagrid. - Za to, że was powstrzymałem od mordu, tak?
- Nie powinieneś się mieszać w nasze sprawy, Hagridzie - odrzekł Magorian. - My mamy swoje życie i swoje prawa. Firenzo zdradził nas i okrył hańbą.
- Nie wiem, jak sobie to wykombinowaliście - powiedział niecierpliwie Hagrid. - On nie zrobił nic złego, tylko pomógł Albusowi Dumbledore’owi...
- Firenzo poszedł na służbę do ludzi - rzekł szary centaur o surowej, pooranej zmarszczkami twarzy.
- Na służbę! - żachnął się Hagrid. - Wyświadcza Dumbledore’owi przysługę i zaraz na...
- Przekazuje ludziom naszą wiedzę i nasze tajemnice - powiedział cicho Magorian. - Nie możemy wybaczyć takiej hańby.
- Mówcie, co chcecie - Hagrid wzruszył ramionami - ale osobiście uważam, że popełniacie wielki błąd...
- Tak jak ty, człeczyno - przerwał mu Zakała - wracając do naszej puszczy, choć cię ostrzegliśmy...
- A teraz ty mnie posłuchaj - warknął Hagrid. - Nie gadaj mi tu o żadnej „naszej” puszczy. Nie ty będziesz ustalał, kto do niej wchodzi i kto z niej wychodzi...
- Ani ty, Hagridzie - powiedział Magorian. - Dzisiaj cię puścimy, bo są z tobą twoje młode...
- Jakie tam jego! - przerwał mu z pogardą Zakała. - To uczniowie z tej szkoły! Już pewno korzystają z nauk tego zdrajcy Firenza...
- Ale zabicie źrebiąt to straszna zbrodnia - powiedział spokojnie Magorian. - Nie tykamy niewinnych. Dzisiaj, Hagridzie, możesz przejść. Ale odtąd trzymaj się z dala od tego miejsca. Utraciłeś przyjaźń centaurów, kiedy pomogłeś uciec zdrajcy Firenzowi.
- Stadko takich mułów jak wy nie będzie mi tu rozkazywać! - krzyknął Hagrid.
- Hagridzie - zawołała piskliwym głosem przerażona Hermiona, kiedy Zakała i szary centaur zaczęli drzeć kopytami ziemię - chodźmy stąd, błagam cię, chodźmy już!
Hagrid ruszył naprzód, ale kuszę wciąż trzymał w pogotowiu, wpatrując się groźnie w Magoriana.
- Wiemy, co trzymasz w tej puszczy, Hagridzie! - zawołał za nim Magorian, kiedy centaury znikły im z oczu. - Nasza cierpliwość już się kończy!
Hagrid odwrócił się z taką miną, jakby chciał się cofnąć.
- Mam w nosie waszą cierpliwość! - ryknął. - To tak samo jego puszcza, jak wasza!
Harry i Hermiona naparli na niego, by zmusić go do odejścia. Spojrzał na nich z góry, wciąż nachmurzony, ale powoli na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiego zaskoczenia. Chyba w ogóle nie poczuł, że go pchają.
- Spokojnie, nie ma strachu - mruknął i ruszył do przodu, a kiedy pobiegli za nim, dysząc, dodał: - A to ci dopiero sakramenckie kuce, nie?
- Hagridzie - wydyszała Hermiona, okrążając kępę pokrzyw - skoro centaury nie życzą sobie ludzi w puszczy, to nie wiem, jak my z Harrym...
- Przecie żeś usłyszała, co powiedzieli - odrzekł lekceważąco Hagrid. - Nie ukrzywdzą źrebaków... to znaczy... dzieciaków. A zresztą nie możemy pozwolić, żeby ta banda nam rozkazywała...
- Właśnie widzieliśmy - mruknął Harry do Hermiony, która miała zrozpaczoną minę.
Wreszcie wyszli na ścieżkę, po dziesięciu minutach marszu drzewa zaczęły rzednąć i pojawiły się między nimi plamy błękitnego nieba, a z oddali dobiegły ich okrzyki i grzmot oklasków.
- Pewnie znowu strzelili gola, nie? - powiedział Hagrid, zatrzymując się w cieniu drzew na skraju lasu i patrząc w stronę stadionu. - A może już po meczu?
- Nie wiem - odpowiedziała cicho Hermiona. Harry dopiero teraz spostrzegł, że Hermiona wygląda okropnie. W jej włosach tkwiło pełno gałązek i liści, szatę miała porwaną, a na twarzy i rękach liczne zadrapania. Pomyślał, że sam chyba wygląda nieco lepiej.
- Wiecie co, chyba już po wszystkim! - rzekł Hagrid, wciąż patrząc w stronę stadionu. - Patrzcie... ludzie już wychodzą... jak się pospieszycie, to wmieszacie się w tłum i nikt się nie kapnie, że tutaj byliście!
- Dobry pomysł - zgodził się Harry. - No to... do zobaczenia, Hagridzie...
- Nie wierzę mu - powiedziała Hermiona roztrzęsionym głosem, kiedy tylko się oddalili. - Nie wierzę mu. Naprawdę mu nie wierzę...
- Uspokój się.
- Uspokój się! Olbrzym! Olbrzym w puszczy! A my mamy go uczyć angielskiego! Oczywiście zakładając, że uda się nam przejść koło stada żądnych krwi centaurów! W jedną i w drugą stronę! Ja... mu... NIE WIERZĘ!
- Na razie nie musimy niczego robić - próbował ją pocieszyć Harry, kiedy przyłączyli się do strumienia rozgadanych Puchonów, wracających do zamku. - Sam powiedział, że to na wypadek, gdyby go wywalili, a do tego może w ogóle nie dojść...
- Och, przestań już, Harry! - powiedziała ze złością Hermiona, zatrzymując się tak raptownie, że idący za nią musieli gwałtownie skręcić, żeby ją wyminąć. - Dobrze wiesz, że go wkrótce wyrzucą, a po tym, co właśnie widzieliśmy, trudno nawet mieć o to pretensje do Umbridge!
Zapadło milczenie. Harry wpatrywał się w nią, nachmurzony, a jej oczy powoli napełniały się łzami.
- Chyba naprawdę tak nie myślisz - powiedział cicho.
- No dobra... nie myślę - odrzekła, ocierając ze złością oczy. - Ale dlaczego on tak utrudnia życie sobie... i nam?
- Nie wiem...

Weasley jest naszym królem,
Bramkarzem jest na fest!
Więc zaśpiewajmy chórem
On naszym królem jest!

- Och, żeby już przestali śpiewać tę głupią piosenkę - jęknęła Hermiona. - Nie mają już dość tego puszenia się?
Zielonym zboczem spływała od stadionu wielka fala uczniów.
- Chodźmy szybciej, bo zaraz napatoczymy się na Ślizgonów - ponagliła Hermiona.

Weasley nie puszcza goli,
Bramkarzem jest na fest!
Więc śpiewają Gryfoni
On naszym królem jest!

- Hermiono... - powiedział powoli Harry.
Pieśń rozbrzmiewała coraz głośniej, ale dochodziła wyraźnie wcale nie z zielono-srebrnego tłumu Ślizgonów, tylko z czerwono-złotej masy uczniów, niosących na ramionach samotną postać...

Weasley jest naszym królem,
Nie będzie więcej łez!
Trzech pętli broni murem,
On naszym królem jest!

- Nie! - szepnęła Hermiona.
- TAK! - powiedział głośno Harry.
- HARRY! HERMIONO! - ryknął Ron, wymachując srebrnym Pucharem Quidditcha. - UDAŁO SIĘ! ZWYCIĘŻYLIŚMY!
Uśmiechnęli się do niego z dumą, kiedy ich mijał. Przy drzwiach zamku zrobiło się małe zamieszanie i Ron wyrżnął głową w nadproże, ale nikt go nie chciał puścić. Rozśpiewany tłum wlał się do sali wejściowej i zniknął im z oczu. Harry i Hermiona wciąż stali, rozradowani, aż ostatnie tony hymnu ucichły w oddali. Wtedy spojrzeli na siebie i przestali się uśmiechać.
- Zachowamy to w tajemnicy do jutra, dobrze? - zaproponował Harry.
- Dobrze - zgodziła się Hermiona. - Wcale się nie spieszę...
Razem weszli po kamiennych stopniach. W drzwiach instynktownie spojrzeli przez ramię w stronę Zakazanego Lasu. Harry nie był do końca pewny, czy to nie jego wyobraźnia, ale wydawało mu się, że znad wierzchołków drzew wzbiła się w powietrze chmara ptaków, jakby drzewo, na którym się gnieździły, zostało nagle wyrwane z korzeniami.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:00, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
SUMY


Po zdobyciu przez Gryfonów Pucharu Quidditcha Ron wpadł w taką euforię, że następnego dnia nie był w stanie na niczym się skupić. Chciał mówić tylko o meczu, więc Harry i Hermiona napotykali na duże trudności, by skierować rozmowę na temat Graupa. Zresztą za bardzo się nie starali, bo żadne z nich nie miało ochoty przywołać Rona do rzeczywistości w tak brutalny sposób. Dzień był pogodny i ciepły, więc w końcu namówili go, by poszedł z nimi pouczyć się nad jezioro, pod bukowe drzewo, gdzie zagrożenie, że ktoś ich podsłucha, było mniejsze niż w pokoju wspólnym. Z początku Ron nie bardzo miał na to ochotę; wciąż pławił się w szczęściu, bo poklepywał go każdy, kto przechodził koło jego fotela, nie mówiąc już o tym, że co jakiś czas intonowano spontanicznie hymn „Weasley jest naszym królem”, ale po chwili uległ argumentowi, że świeże powietrze dobrze mu zrobi.
Porozkładali książki i usiedli w cieniu drzewa, podczas gdy Ron po raz dwunasty opowiadał im, jak się czuł, gdy obronił pierwszego gola.
- No więc wiecie, jak już jednego puściłem, tego, którego strzelił mi Davies, to nie czułem się zbyt pewnie, ale, bo ja wiem, jak Bradley nagle na mnie wyleciał nie wiadomo skąd, pomyślałem sobie... dasz radę! No i miałem około sekundy, żeby zadecydować, gdzie się ustawić, no bo on sprawiał wrażenie, jakby celował w prawą pętlę... w moją prawą, czyli w jego lewą... ale miałem jakieś dziwne przeczucie, że to zmyłka, więc poleciałem w lewo... znaczy się w jego prawo... no i... sami widzieliście, co się stało - zakończył skromnie, zupełnie niepotrzebnie odgarniając włosy do tyłu, tak że wyglądały, jakby je zmierzwił wiatr, i zerkając wokoło, żeby sprawdzić, czy go usłyszała siedząca opadał grupka rozgadanych Puchonów z trzeciej klasy. - A potem, kiedy po jakichś pięciu minutach zaatakował mnie Chambers... Co? - zapytał, przerywając w pół zdania na widok miny Harry’ego. - Czego się śmiejesz?
- Nic podobnego - rzekł szybko Harry, spoglądając na swoje notatki z transmutacji, żeby się opanować. A prawda była taka, że gest Rona przypomniał mu innego Gryfona, który mierzwił sobie włosy w ten sam sposób i pod tym samym drzewem. - Po prostu się cieszę, że wygraliśmy, to wszystko.
- Taak - powiedział powoli Ron, delektując się słowami. - Wygraliśmy. Widzieliście, jaką minę zrobiła Chang, kiedy Ginny sprzątnęła jej znicza sprzed nosa?
- Pewno się popłakała, co? - zapytał z goryczą Harry.
- No... pewnie... ale chyba tylko ze złości... - Ron zmarszczył lekko czoło. - Ale widzieliście, jak cisnęła miotłę, kiedy wylądowała na ziemi, co?
- Ee... - bąknął Harry.
- No więc... mówiąc szczerze, Ron, nie widzieliśmy - powiedziała Hermiona z ciężkim westchnieniem, odkładając książkę i patrząc na niego przepraszająco. - Prawdę mówiąc, widzieliśmy tylko kawałek meczu, ten, kiedy Davies strzelił ci gola.
Starannie potargane włosy Rona jakby nieco oklapły.
- Nie oglądaliście meczu? - zapytał cicho, patrząc to na jedno, to na drugie. - To nie widzieliście, jak broniłem? W ogóle?
- No... nie - odpowiedziała Hermiona, wyciągając do niego rękę, żeby go udobruchać. - Ale widzisz... Ron... my wcale nie chcieliśmy opuszczać stadionu... Musieliśmy!
- Ach tak - powiedział Ron, czerwieniąc się. - A dlaczego?
- Z powodu Hagrida - wyjaśnił mu Harry. - Postanowił nam powiedzieć, dlaczego jest taki poobijany i poraniony od czasu, jak wrócił od olbrzymów. Chciał, żebyśmy z nim poszli do Zakazanego Lasu, nie mieliśmy wyboru, przecież wiesz, jaki on jest... No więc posłuchaj...
Opowiedzenie mu wszystkiego zajęło pięć minut, a pod koniec oburzenie na twarzy Rona ustąpiło miejsca całkowitemu niedowierzaniu.
- Przytargał jednego ze sobą i ukrył w puszczy?!
- Zgadza się - mruknął Harry.
- Nie - powiedział Ron, jakby to mogło zaprzeczyć prawdzie. - Nie, on nie mógł tego...
- Ale zrobił - oświadczyła stanowczo Hermiona. - Graup ma jakieś szesnaście stóp wysokości, zabawia się wyrywaniem wyższych od niego sosen, a mnie zna jako... - prychnęła - jako Hermę.
Ron zaśmiał się nerwowo.
- I Hagrid chce, żebyśmy...
- Uczyli go angielskiego, zgadza się - powiedział Harry.
- To znaczy, że zwariował - prawie z podziwem stwierdził Ron.
- Tak - burknęła Hermiona, przewracając stronę Transmutacji natychmiastowej i gapiąc się na serię rysunków przedstawiających sowę zmieniającą się w lornetkę teatralną. - Tak, zaczynam uważać, że zwariował. Ale, niestety, zmusił Harry’ego i mnie, byśmy mu dali słowo.
- Więc po prostu musicie złamać to słowo i tyle - oświadczył stanowczo Ron. - No nie, dajcie spokój... Mamy egzaminy i w ogóle wisimy na włosku. O, tyle brakuje, żeby i nas wylali - prawie zetknął ze sobą kciuk i palec wskazujący. - Zresztą... pamiętacie Norberta? Pamiętacie Aragoga? Czy kiedykolwiek wynikło coś dobrego z poznania któregoś z tych potwornych kumpli Hagrida?
- Wiem, tylko że... przyrzekliśmy - powiedziała cicho Hermiona.
Ron tym razem przygładził sobie włosy i zrobił taką minę, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.
- No cóż - westchnął. - Hagrida jeszcze nie wylali, prawda? Już długo się trzyma, może mu się uda jakoś dotrwać do końca semestru i nie będziemy musieli w ogóle zbliżać się do tego Graupa.
* * *
Błonia zamkowe lśniły w słońcu jak świeżo pomalowane, bezchmurne niebo uśmiechało się do siebie w prawie gładkim, roziskrzonym jeziorze, aksamitnozielone trawniki falowały od czasu do czasu w łagodnym powiewie wiatru. Nadszedł czerwiec, ale dla uczniów piątych klas oznaczało to tylko jedno: wreszcie mieli na karku sumy.
Nauczyciele już im nic nie zadawali, a lekcje poświęcali powtarzaniu tych tematów, które według nich mogły pojawić się na egzaminach. Napięta, gorączkowa atmosfera wymiotła z głowy Harry’ego prawie wszystko prócz sumów, choć od czasu do czasu, podczas lekcji eliksirów, zastanawiał się, czy Lupin interweniował u Snape’a w sprawie jego dalszych lekcji oklumencji. Jeśli to nawet uczynił, Snape zignorował Lupina tak, jak teraz ignorował Harry’ego. Harry’emu bardzo to odpowiadało, bo i bez dodatkowych lekcji ze Snape’em miał czas wypełniony nauką, a ku jego uldze Hermiona była zbyt zajęta, żeby go zadręczać oklumencją. Wciąż mruczała coś do siebie pod nosem i nawet przestała zostawiać skrzatom czapeczki.
I nie była wcale jedyną dziwacznie zachowującą się osobą. Ernie Macmillan nabrał irytującego zwyczaju wypytywania innych o ich metody nauki.
- Jak myślicie, ile godzin dziennie poświęcacie na naukę? - zapytał z obłędem w oczach Harry’ego i Rona, kiedy stali w kolejce przed cieplarnią.
- Bo ja wiem - odpowiedział Ron. - Kilka...
- Mniej czy więcej niż osiem?
- Chyba mniej - odrzekł nieco zaniepokojony Ron.
- Bo ja osiem - oznajmił Ernie, wypinając pierś. - Osiem lub dziewięć. Dzień w dzień kuję przez godzinę przed śniadaniem. Osiem to moja średnia. A w sobotę czasem nawet dziesięć. W poniedziałek wkuwałem przez dziewięć i pół godziny. We wtorek było gorzej... tylko siedem i trzy kwadranse. Ale w środę...
Harry był głęboko wdzięczny profesor Sprout, że w tym momencie zaprosiła ich do cieplarni numer trzy, zmuszając Erniego do przerwania tej wyliczanki.
Natomiast Draco znalazł inny sposób na wzniecanie paniki.
- Nieważne, co się wie - pouczał głośno Crabbe’a i Goyle’a przed klasą eliksirów na kilka dni przed początkiem egzaminów - ważne, kogo się zna. Na przykład mój ojciec przyjaźni się od lat z przewodniczącą Czarodziejskiej Komisji Egzaminacyjnej... starą Gryzeldą Marchbanks... bywała u nas na obiadach i w ogóle...
- Myślicie, że to prawda? - zapytała szeptem Hermiona z przestraszoną miną.
- Jeśli to prawda, to i tak nic na to nie poradzisz - stwierdził ponuro Ron.
- Nie sądzę, by tak było - odezwał się za ich plecami Neville. - Bo Gryzelda Marchbanks jest bliską znajomą mojej babci i nigdy nie wspominała o Malfoyach.
- Neville, jaka ona jest? - zapytała natychmiast Hermiona. - Bardzo surowa?
- Jest trochę taka jak babcia - odpowiedział zrezygnowanym tonem.
- Taka znajomość chyba ci nie zaszkodzi, co? - pocieszył go Ron.
- E tam, nie sądzę, żeby to coś pomogło - powiedział Neville, jeszcze bardziej przybity. - Babcia zawsze powtarzała profesor Marchbanks, że nie jestem tak zdolny, jak mój tata... Zresztą... sami widzieliście w Świętym Mungu, jaka ona jest...
Utkwił wzrok w podłodze. Harry, Ron i Hermiona spojrzeli po sobie, ale nie wiedzieli, co powiedzieć. Neville po raz pierwszy wspomniał, że spotkali się w szpitalu czarodziejów.
Tymczasem wśród piątoklasistów i siódmoklasistów rozkwitł czarny rynek na wszelkie środki wspomagające koncentrację, sprawność umysłową i pobudzenie. Harry’ego i Rona kusiła butelka Eliksiru Mózgowego Barufia, oferowana im przez Eddiego Carmichaela, Krukona z szóstej klasy, który przysięgał, że tylko dzięki temu specyfikowi dostał rok temu dziewięć „wybitnych” na egzaminach, i żądał tylko dwanaście galeonów za całe pół kwarty. Ron zapewniał Harry’ego, że odda mu za swoją część, gdy tylko ukończy Hogwart i dostanie pracę, ale zanim zdążyli dobić targu, Hermiona skonfiskowała Carmichaelowi butelkę i wylała jej zawartość do sedesu.
- Hermiono, chcieliśmy to kupić! - krzyknął Ron.
- Nie bądź głupi - warknęła. - Równie dobrze mógłbyś zażyć sproszkowanych pazurów smoka Harolda Dingle’a. Na to samo by wyszło.
- Dingle ma sproszkowany pazur smoka? - zainteresował się Ron.
- Już nie. To też skonfiskowałam. Te wszystkie świństwa wcale nie działają...
- Ale smocze pazury naprawdę działają! - zaperzył się Ron. - Podobno są super, dają ci takiego kopa w mózg, że przez kilka godzin łapiesz wszystko... Hermiono, daj mi choć szczyptę, przecież nic mi się nie stanie...
- Może się stać - powiedziała ponuro Hermiona. - Przyjrzałam się bliżej temu proszkowi i stwierdziłam, że to wysuszone odchody bahanek.
Ta informacja odebrała Harry’emu i Ronowi ochotę na środki pobudzające pracę mózgu.
Podczas następnej lekcji transmutacji dostali rozkład egzaminów i szczegółowy regulamin sumów.
- Jak widzicie - powiedziała profesor McGonagall, gdy spisali z tablicy daty i godziny egzaminów - egzaminy zostały rozłożone na dwa tygodnie. Przed południem będziecie pisać sprawdziany z teorii, a po południu zdawać z praktyki. Oczywiście egzamin praktyczny z astronomii odbędzie się w nocy. Muszę was ostrzec, że wasze arkusze egzaminacyjne zostaną zaczarowane najsilniejszymi zaklęciami przeciw wszelkim oszustwom. Zakazane są samoodpowiadające pióra, podobnie jak przypominajki, odczepiane mankiety ze ściągami i samopoprawiający atrament. Niestety co roku mamy przynajmniej jednego ucznia lub uczennicę, którym się wydaje, że mogą obejść regulamin Czarodziejskiej Komisji Egzaminacyjnej. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to nikt z Gryffindoru. Nasza nowa... dyrektorka - to słowo wymówiła z taką miną, z jaką ciotka Petunia patrzyła na wyjątkowo uparty kłąb kurzu - poprosiła opiekunów domów, żeby zapowiedzieli wszystkim, że wszelkie próby ściągania będą wyjątkowo surowo karane... ponieważ, jak się zapewne domyślacie, wasze wyniki będą odzwierciedleniem skuteczności jej nowych metod zarządzania szkołą...
Tu profesor McGonagall lekko westchnęła, a Harry spostrzegł, że nozdrza jej zadrgały.
- Nie jest to jednak powód, abyście nie starali się zdać jak najlepiej. Musicie myśleć o waszej przyszłości.
- Pani profesor, kiedy poznamy wyniki? - zapytała Hermiona, podnosząc rękę.
- Dostaniecie je w lipcu przez sowy.
- Wspaniale - powiedział Dean Thomas donośnym szeptem. - Nie musimy się martwić aż do wakacji...
Harry ujrzał oczami wyobraźni, jak siedzi przez sześć tygodni w sypialni przy Privet Drive 4 i czeka na wyniki egzaminów. No cóż, pomyślał z goryczą, mogę się przynajmniej spodziewać, że w wakacje dostanę jeden list...
Pierwszy egzamin, z teorii zaklęć, miał się odbyć w poniedziałek przed południem. W niedzielę po obiedzie Harry zgodził się przepytać Hermionę, ale wkrótce tego pożałował. Była okropnie podniecona i wciąż wyrywała mu książkę z rąk, żeby sprawdzić, czy jej odpowiedź była absolutnie poprawna, aż w końcu uderzyła go mocno w nos ostrym brzegiem Wybitnych osiągnięć w czarowaniu.
- Wiesz co, lepiej przepytaj się sama - oświadczył stanowczo, oddając jej książkę i ocierając łzy z oczu.
Ron zatkał uszy palcami i odczytywał notatki z dwóch lat, poruszając bezgłośnie ustami. Seamus leżał na podłodze, recytując definicję zaklęcia tworzącego, podczas gdy Dean sprawdzał jej poprawność w Standardowej Księdze Zaklęć, Stopień 5, a Parvati i Lavender, ćwiczące zaklęcia ruchu, zmuszały swoje piórniki do ścigania się wokół krawędzi stolika.
Podczas kolacji atmosfera była dość napięta. Harry i Ron wiele nie mówili, zajadając z apetytem, bo przez cały dzień ciężko harowali. Hermiona z kolei wciąż odkładała sztućce i nurkowała pod stół, żeby sięgnąć do torby i sprawdzić coś w którejś z książek. Ron właśnie jej mówił, że powinna się najeść, bo nie będzie mogła zasnąć, kiedy widelec wyśliznął jej się z ręki i upadł z głośnym brzękiem na talerz.
- Och, wielkie nieba... - powiedziała cicho, patrząc w stronę sali wejściowej. - To oni? To egzaminatorzy?
Harry i Ron odwrócili się. Przez otwarte drzwi Wielkiej Sali widać było Umbridge stojącą z grupką wiekowych czarownic i czarodziejów. Harry z zadowoleniem stwierdził, że dyrektorka ma dość wystraszoną minę.
- Może podejdziemy, żeby im się lepiej przyjrzeć, co? - zaproponował Ron.
Harry i Hermiona kiwnęli głowami i ruszyli ku podwójnym drzwiom do sali wejściowej, zwalniając kroku po przejściu przez próg. Harry pomyślał, że drobna, przygarbiona czarownica z twarzą tak pomarszczoną, że wyglądała jak pokryta pajęczyną, to pewnie profesor Marchbanks. Umbridge zwracała się do niej z wielkim szacunkiem. Profesor Marchbanks musiała być trochę przygłucha, bo choć stały blisko siebie, odpowiadała jej bardzo głośno.
- Tak, tak, podróż była udana, to dla nas nie pierwszyzna! Ale ostatnio nie miałam żadnych wiadomości od Dumbledore’a! - dodała, rozglądając się po sali, jakby miała nadzieję, że nagle wyjdzie z jakiegoś schowka na miotły. - Pewnie nie masz pojęcia, gdzie on teraz może być?
- Niestety nie - powiedziała Umbridge, łypiąc groźnie na Harry’ego, Rona i Hermionę, którzy przystanęli u stóp marmurowych schodów, a Ron udawał, że rozwiązało mu się sznurowadło. - Ale śmiem twierdzić, że Ministerstwo Magii wkrótce go wytropi...
- Wątpię - oświadczyła głośno profesor Marchbanks. - Jak Dumbledore nie chce, żeby go znaleziono, to nikt go nie znajdzie! Mam podstawy... Osobiście go egzaminowałam z transmutacji i zaklęć, kiedy zdawał owutemy... Wyczyniał różdżką takie rzeczy, jakich w życiu nie widziałam...
- Tak... no to może... - powiedziała profesor Umbridge, podczas gdy Harry, Ron i Hermiona zaczęli wlec się po marmurowych schodach najwolniej, jak mogli - może zaprowadzę was do pokoju nauczycielskiego... Filiżanka herbaty po podróży dobrze wam zrobi...
Tego wieczoru trudno było odpocząć. Każdy próbował coś jeszcze powtórzyć, ale nikomu jakoś to nie wychodziło. Harry wcześnie poszedł do łóżka, ale długo nie mógł zasnąć. Wspominał swoją konsultację w sprawie przyszłej kariery zawodowej i stanowcze oświadczenie McGonagall, że pomoże mu zostać aurorem, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobi... Teraz, gdy już nadszedł czas egzaminów, żałował, że nie przykładał się bardziej do nauki... Wiedział, że nie tylko on nie śpi, ale nikt się nie odzywał i w końcu, jeden po drugim, zasnęli.
Podczas śniadania też nikt nie był rozmowny. Parvati powtarzała pod nosem zaklęcia, co sprawiało, że stojąca przed nią solniczka podrygiwała lekko, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, Hermiona tak szybko czytała Wybitne osiągnięcia w czarowaniu, że oczy biegały jej w prawo i w lewo jak oszalałe, Neville’owi wciąż wypadały z rąk sztućce i kilka razy przewrócił słój z marmoladą.
Po śniadaniu uczniowie piątych i siódmych klas zebrali się w sali wejściowej, a inni rozeszli się po klasach. I w końcu, o pół do dziesiątej, zaczęto wzywać do Wielkiej Sali klasę po klasie. Wielka Sala wyglądała dokładnie tak, jak ją Harry zobaczył w myślodsiewni, kiedy jego ojciec, Syriusz i Snape zdawali sumy. Znikły cztery stoły domów, a na ich miejsce pojawiły się rzędy małych stolików, zwróconych w stronę stołu nauczycielskiego w końcu sali, gdzie czekała profesor McGonagall. Kiedy wszyscy usiedli i zapadła cisza, powiedziała: „Możecie zaczynać” i przewróciła wielką klepsydrę stojącą na biurku obok niej, na którym leżały też zapasowe pióra, kałamarze i zwoje pergaminu.
Harry z bijącym sercem sięgnął po swój arkusz egzaminacyjny. Trzy rzędy na prawo i cztery stoliki do przodu od niego Hermiona już skrobała zawzięcie piórem... Spojrzał na pierwsze pytanie: a) Podaj formułę zaklęcia; b) opisz, jaki ruch należy wykonać różdżką, żeby przedmiot latał.
Harry’emu przemknął przez głowę obraz maczugi wzbijającej się w powietrze i lądującej z głuchym łoskotem na grubej czaszce trolla. Uśmiechając się lekko, pochylił się nad pergaminem i zaczął pisać.
* * *
- No i co, nie było tak źle, prawda? - zapytała zaniepokojona Hermiona dwie godziny później w sali wejściowej, wciąż ściskając w dłoni swoją kartę z pytaniami. - Nie jestem pewna, czy napisałam wszystko o zaklęciach rozweselających, po prostu zabrakło mi czasu... Uwzględniliście przeciwzaklęcie na czkawkę? Nie wiedziałam, czy to zrobić, wydawało mi się, że to przesada... A przy pytaniu dwudziestym trzecim...
- Hermiono - przerwał jej surowo Ron - już przez to przeszliśmy... nie będziemy znowu przerabiać całego egzaminu, wystarczył raz.
Piątoklasiści zjedli drugie śniadanie z resztą szkoły (cztery stoły domów wróciły już na swoje miejsce, gdy przyszli), a potem zgromadzili się w małej komnacie obok Wielkiej Sali, gdzie mieli czekać, aż zostaną wezwani na egzaminy z praktyki. Wywoływani byli małymi grupkami, według listy alfabetycznej. Ci, którzy czekali na swoją kolej, mruczeli zaklęcia pod nosem i ćwiczyli ruchy różdżką, co jakiś czas szturchając przez przypadek współtowarzyszy w plecy lub w oko.
Wywołano Hermionę. Drżąc, wyszła z komnaty razem z Anthonym Goldsteinem, Gregorym Goyle’em i Dafne Greengrass. Uczniowie, którzy zdali, już nie wracali, więc Harry i Ron nie mieli pojęcia, jak poszło Hermionie.
- Zda gładko... - mruknął Ron. - Pamiętasz, jak dostała sto dwadzieścia procent za jeden z testów z zaklęć?
Dziesięć minut później profesor Flitwick zawołał:
- Parkinson Pansy... Patii Padma... Patii Parvati... Potter Harry.
- Trzymam kciuki - powiedział cicho Ron.
Harry wszedł do Wielkiej Sali, ściskając różdżkę tak mocno, że drżała mu ręka.
- Potter, profesor Tofty jest wolny - zaskrzeczał profesor Flitwick, stojący tuż przy drzwiach.
Wskazał mu chyba najstarszego i najbardziej łysego egzaminatora, siedzącego przy małym stoliku w dalekim rogu, koło profesor Marchbanks, która egzaminowała właśnie Dracona Malfoya.
- Potter, tak? - zapytał profesor Tofty, sprawdzając w swoich notatkach i zerkając na niego znad binokli. - Ten słynny Potter?
Kątem oka Harry spostrzegł, że Malfoy obrzuca go jadowitym spojrzeniem; szklanka wina, którą wprawiał w lewitację, upadła na posadzkę i rozbiła się. Harry nie mógł się powstrzymać od wyszczerzenia zębów. Profesor Tofty też obdarzył go uśmiechem, zapewne, by dodać mu odwagi.
- No właśnie... Nie ma się co denerwować - powiedział drżącym, starczym głosem. - No więc, dajmy na to, proszę, weź ten kieliszek do jajka i spraw, żeby wywinął parę młynków...
Harry miał poczucie, że poszło mu całkiem nieźle. Lewitacja wyszła mu o wiele lepiej niż Malfoyowi, później było trochę gorzej, bo pomylił zaklęcie zmieniające barwę z zaklęciem powodującym wzrost, więc jego szczur, który miał się zrobić pomarańczowy, wzdął się okropnie i był już rozmiarów borsuka, zanim Harry naprawił błąd. Rad był, że nie widziała tego Hermiona, a później wolał jej o tym nie wspominać. Ronowi mógł się przyznać, bo jego talerz zamienił się w wielkiego grzyba, a Ron nie potrafił wyjaśnić, jak to się stało.
Wieczorem nie było czasu na odpoczynek - po kolacji udali się prosto do pokoju wspólnego i zaczęli kuć transmutację. Kiedy Harry poszedł do łóżka, w głowie mu huczało od skomplikowanych formuł zaklęć i teorii.
Następnego dnia, podczas egzaminu pisemnego, zapomniał definicji zaklęcia zmieniającego, ale bał się, że egzamin praktyczny może pójść jeszcze gorzej. W końcu udało mu się sprawić, że cała jego iguana znikła, podczas gdy przy sąsiednim stoliku biedna Hanna Abbott zupełnie straciła głowę i w jakiś dziwny sposób zamieniła swoją fretkę w stado flamingów. Egzamin trzeba było przerwać na dziesięć minut, żeby wyłapać wszystkie ptaki i wynieść je z Wielkiej Sali.
W środę mieli egzamin z zielarstwa (Harry uznał, że spisał się całkiem nieźle, choć wyszedł z drobną ranka po ukąszeniu przez zębate geranium), a w czwartek obronę przed czarną magią. Tym razem Harry był po raz pierwszy całkowicie pewny, że zdał. Nie miał żadnych problemów na pisemnym, a podczas praktycznego rzucał skutecznie wszystkie przeciwzaklęcia i zaklęcia obronne, czując głęboką satysfakcję, bo odbywało się to na oczach Umbridge, która obserwowała go chłodno spod drzwi do sali wejściowej.
- Brawo! - zawołał profesor Tofty, kiedy mu Harry zademonstrował, jak łatwo pozbywa się bogina. - Bardzo dobrze, naprawdę! No, myślę, że to wystarczy, Potter... Chyba że...
Wychylił się lekko do przodu.
- Słyszałem od mojego dobrego znajomego, Tyberiusza Ogdena, że potrafisz wyczarować patronusa... No to co, za dodatkowy punkt?
Harry uniósł różdżkę, patrząc prosto na Umbridge, i wyobraził sobie, że wyrzucają ją ze szkoły.
- Expecto patronum!
Z końca różdżki wystrzelił srebrny jeleń i pomknął przez salę. Wszyscy egzaminatorzy śledzili jego bieg, a kiedy rozpłynął się w srebrną mgiełkę, profesor Tofty entuzjastycznie zaklaskał węźlastymi, żylastymi dłońmi.
- Wspaniale! Bardzo dobrze, Potter, jesteś wolny!
Kiedy Harry przechodził koło stojącej przy drzwiach Umbridge, ich spojrzenia się skrzyżowały. Na jej szerokich, obwisłych ustach błąkał się paskudny uśmieszek, ale nie przejął się tym. Jeśli się bardzo nie mylił (a na wypadek, gdyby tak było, nie zamierzał na razie nikomu o tym mówić), właśnie zdał suma na „wybitny”.
W piątek Hermiona zasiadła do egzaminu z runów, a Harry i Ron mieli wolne, więc pozwolili sobie na przerwę w nauce, mając przed sobą jeszcze cały weekend. Zasiedli do partii czarodziejskich szachów, przeciągając się i ziewając przy otwartym oknie, przez które napływało ciepłe letnie powietrze. W oddali widać było Hagrida, prowadzącego lekcję na skraju lasu. Harry zastanawiał się, o jakich stworzeniach się uczą - pomyślał, że chyba o jednorożcach, bo chłopcy stali nieco z tyłu - kiedy z dziury pod portretem wyszła Hermiona. Już z daleka było widać, że jest nadąsana.
- Jak ci poszły runy? - zapytał Ron, ziewając i przeciągając się.
- Źle przełożyłam „ehwaz” - odpowiedziała ze złością Hermiona. - To znaczy „partnerstwo”, a nie „obrona”. Pomieszało mi się z „eihwaz”.
- E tam, to przecież tylko jeden błąd, i tak dostaniesz...
- Och, zamknij się - warknęła Hermiona. - Od tego jednego błędu może zależeć, czy zdałam. A w ogóle to ktoś znowu wrzucił niuchacza do gabinetu Umbridge, nie wiem, jak mu się udało to zrobić, przecież są nowe drzwi, ale przechodziłam tamtędy i słyszałam jej wrzaski... sądząc po nich, chyba próbował jej wygryźć z nogi kawał mięsa...
- Super - powiedzieli jednocześnie Harry i Ron.
- Czyście zupełnie zgłupieli? Przecież ona myśli, że to sprawka Hagrida, nie pamiętacie? A my nie chcemy, żeby go wylali!
- W tej chwili ma lekcję, nie może go podejrzewać - powiedział Harry, wskazując na okno.
- Wiesz co, Harry, czasami jesteś taki naiwny... Naprawdę myślisz, że Umbridge potrzebny jest dowód winy? - zapytała Hermiona, nadal wściekła jak osa, po czym ruszyła w stronę schodów prowadzących do dormitoriów dziewcząt, zatrzasnąwszy za sobą z hałasem drzwi.
- Taka miła, opanowana dziewczyna - mruknął cicho Ron, przesuwając swoją królową tak, żeby mogła zbić jednego ze skoczków Harry’ego.
Zły nastrój Hermiony trwał przez większość weekendu, ale Harry i Ron jakoś to wytrzymywali, przez całą sobotę i niedzielę wkuwając na poniedziałek eliksiry. Tego egzaminu Harry bał się najbardziej, bo był niemal pewny, że po nim pożegna się ze swoim marzeniem o zostaniu aurorem. I rzeczywiście, egzamin pisemny okazał się trudny, choć miał nadzieję, że przynajmniej na jedno pytanie odpowiedział wyczerpująco, jako że odnosiło się do eliksiru wielosokowego. Jego działanie mógł opisać bardzo dokładnie, bo sam zażył go nielegalnie w drugiej klasie.
Popołudniowy sprawdzian praktyczny nie okazał się jednak tak straszny, jak się spodziewał. Snape nie był egzaminatorem, więc Harry był bardziej niż zwykle rozluźniony, gdy przygotowywał swoje eliksiry. Neville, który siedział obok niego, też miał o wiele pewniejszą minę niż zwykle na lekcjach Snape’a. Kiedy profesor Marchbanks oznajmiła: „Odejdźcie od swoich kociołków, koniec egzaminu”, Harry zakorkował swoją buteleczkę z próbką, czując, że może i nie dostanie dobrego stopnia, ale przynajmniej zda.
- Jeszcze tylko cztery egzaminy - powiedziała znękanym głosem Parvati Patii, kiedy szli do wieży Gryffindoru.
- Tylko! - żachnęła się Hermiona. - Ja mam numerologię, a to chyba najcięższy przedmiot ze wszystkich!
Nikt nie był na tyle głupi, by jej się odgryźć, więc nie mogła się na nikim wyładować i ograniczyła się do obsztorcowania paru pierwszoroczniaków, zbyt głośno chichocących w pokoju wspólnym.
Harry chciał za wszelką cenę wypaść dobrze podczas wtorkowego egzaminu z opieki nad magicznymi stworzeniami, żeby nie pogrążać Hagrida. Egzamin praktyczny odbył się po południu, na skraju Zakazanego Lasu, gdzie uczniowie musieli prawidłowo zidentyfikować szpiczaka ukrytego wśród tuzina jeżów (trzeba było po kolei podawać im mleko: szpiczaki, podejrzliwe stworzenia, których igły mają wiele właściwości magicznych, na ogół zaczynały się wściekać, sądząc, że to trucizna), a potem pokazać, jak się obchodzić z nieśmiałkiem, nakarmić i oczyścić ognistego kraba, tak, żeby nie odnieść poważniejszych oparzeń, i wreszcie wybrać, spośród różnego pożywienia, odpowiednie dla chorego jednorożca.
Harry widział, jak Hagrid z niepokojem obserwuje ich przez okno swej chatki. Kiedy egzaminatorka Harry’ego, mała pulchna czarownica, uśmiechnęła się do niego i powiedziała, że jest wolny, pokazał Hagridowi uniesiony do góry kciuk, zanim ruszył w kierunku zamku.
W środę przed południem mieli egzamin teoretyczny z astronomii. Harry’emu poszło dość dobrze: nie był, co prawda, do końca przekonany, że wymienił prawidłowo wszystkie księżyce Jowisza, ale był pewny, że żaden z nich nie jest pokryty miodem. Na egzamin praktyczny musieli czekać aż do późnego wieczora, więc po południu zdawali wróżbiarstwo.
Tu już czekała Harry’ego klęska. W uparcie mętnej kryształowej kuli zobaczył akurat tyle, co w blacie stołu, podczas wróżenia z herbacianych flisów całkowicie stracił głowę, twierdząc, że profesor Marchbanks wkrótce spotka jakiegoś tęgiego, ciemnowłosego i przemokniętego obcego, a na koniec pomieszał linię życia i linię inteligencji na jej dłoni i oświadczył, że powinna już nie żyć od zeszłego wtorku.
- No wiesz, w końcu z tym zawsze mieliśmy kłopoty - powiedział ponuro Ron, kiedy wchodzili po marmurowych schodach.
Przed chwilą trochę pocieszył Harry’ego opowieścią o swoim przypadku: powiedział egzaminatorowi, że w kryształowej kuli zobaczył brzydkiego faceta z brodawką na nosie, a kiedy spojrzał na egzaminatora, zorientował się, że to jego właśnie tak dokładnie opisał.
- W ogóle nie powinniśmy chodzić na to głupie wróżbiarstwo - powiedział Harry.
- No, ale w końcu możemy się z nim pożegnać.
- I już więcej nie będziemy udawać, że bardzo nas obchodzi, co się stanie, kiedy Jowisz i Uran się skumają...
- I od dzisiaj nie będę się już przejmował, jeśli fusy w moim kubku oznajmią: „Umrzesz, Ron, umrzesz”... po prostu wrzucę je do śmietnika, tam, gdzie jest ich miejsce.
Harry zaczął się śmiać, ale w tym momencie dogoniła ich Hermiona, więc natychmiast przestał, bojąc się, że ją to rozzłości.
- Numerologia chyba poszła mi nieźle - oznajmiła, a Harry i Ron odetchnęli z ulgą. - Przed obiadem można jeszcze rzucić okiem na mapy nieba...
Kiedy o jedenastej wieczorem stanęli na szczycie Wieży Astronomicznej, stwierdzili, że warunki są wprost idealne do obserwacji gwiazd, bo niebo było bezchmurne, a powietrze spokojne, choć nieco chłodne. Szkolne tereny skąpane były w srebrzystym blasku księżyca. Wszyscy rozstawili swoje teleskopy i na sygnał profesor Marchbanks zaczęli kreślić mapy tych fragmentów nieba, które im przypadły.
Marchbanks i Tofty przechadzali się między nimi, przyglądając się, jak wyznaczają dokładne położenia gwiazd i planet. Słychać było tylko szelest pergaminów, skrobanie piór i - od czasu do czasu - skrzypienie teleskopu. Minęło pół godziny, potem godzina, aż z ciemnych błoni zaczęły znikać złote prostokąciki, gdy gasły światła w oknach zamku.
Harry ukończył właśnie zaznaczanie konstelacji Oriona na swoim arkuszu, kiedy dokładnie pod blanką wieży, przy której stał, otworzyły się drzwi frontowe zamku i snop światła pobiegł po kamiennych schodach i po trawniku. Musiał zmienić ustawienie teleskopu, a potem spojrzał w dół i zobaczył pięć albo sześć długich cieni poruszających się po jasno oświetlonej trawie, po czym drzwi znowu się zamknęły i błonia znowu utonęły w ciemnościach.
Przyłożył z powrotem oko do teleskopu i zmienił ostrość, obserwując teraz Wenus. Spojrzał na swój arkusz, żeby nanieść tam planetę, ale coś innego przyciągnęło jego uwagę. Zatrzymał pióro w powietrzu i zerknął w dół. Przez ciemne błonia szło pięć postaci. Gdyby się nie poruszały i gdyby blask księżyca nie srebrzył czubków ich głów, trudno byłoby je wyłowić wzrokiem z ciemności. I nawet patrząc z tej odległości, Harry odniósł dziwne wrażenie, że rozpoznaje po kroku przysadzistą postać idącą na przedzie.
Nie miał pojęcia, dlaczego Umbridge wybrała się na przechadzkę po północy, i to w towarzystwie czterech innych osób. A potem ktoś za nim zakaszlał i przypomniał sobie, że jest w trakcie zdawania egzaminu. Całkiem zapomniał położenia Wenus - przyłożył więc oko do soczewki teleskopu i jeszcze raz ją odnalazł, i już miał znowu nanieść na mapę, kiedy - wyczulony na każdy dziwny odgłos - usłyszał dochodzące z oddali stukanie, niosące się echem przez błonia, a tuż po nim stłumione ujadanie psa.
Spojrzał w tamtym kierunku, a serce biło mu jak młotem. W chatce Hagrida paliło się światło i na tle okien widać było teraz sylwetki owych postaci. Otworzyły się drzwi, pięć osób weszło do środka, po czym zapadła cisza.
Harry’ego ogarnął silny niepokój. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy Ron albo Hermiona zauważyli to samo, co on, ale w tym momencie pojawiła się za jego plecami profesor Marchbanks, więc nie chcąc, by pomyślała, że próbuje podejrzeć czyjąś pracę, szybko pochylił się nad swoją mapą, udając, że coś pisze, podczas gdy w rzeczywistości zerkał przez gzyms ku chatce Hagrida. Po izbie ktoś chodził, bo od czasu do czasu przesłaniał światło.
Czuł wzrok profesor Marchbanks na swoim karku, więc przyłożył znów oko do teleskopu, gapiąc się w księżyc, choć jego pozycję zaznaczył już godzinę temu, ale gdy profesor Marchbanks ruszyła dalej, usłyszał ryk dobiegający przez ciemność aż tu, na szczyt Wieży Aastronomicznej. Kilku uczniów stojących najbliżej niego oderwało oczy od teleskopów i spojrzało w stronę chatki Hagrida.
Profesor Tofty zakaszlał cicho.
- Chłopcy i dziewczęta, spróbujcie się skoncentrować - powiedział łagodnie.
Większość powróciła do swoich teleskopów. Harry zerknął w lewo. Hermiona wpatrywała się w chatkę Hagrida.
- Yhm... - chrząknął profesor Tofty. - Jeszcze tylko dwadzieścia minut.
Hermiona drgnęła i natychmiast pochyliła się nad swoją mapą. Harry też spojrzał na swoją i spostrzegł, że przy Wenus napisał „Mars”. Pochylił się, żeby to poprawić.
Po błoniach potoczył się donośny huk. Na szczycie wieży zrobiło się małe zamieszanie: kilka osób krzyknęło cicho, bo nadziało się na teleskopy, chcąc zobaczyć, co się dzieje w dole.
Drzwi chatki Hagrida otworzyły się gwałtownie i teraz zobaczyli go wyraźnie w świetle padającym z wewnątrz - potężna postać rycząca wściekle i wymachująca pięściami, w otoczeniu pięciu mniejszych postaci, z których każda, sądząc po cienkich strużkach czerwonego światła tryskających w jego kierunku, próbowała go oszołomić.
- Nie! - krzyknęła Hermiona.
- Moja droga! - powiedział profesor Tofty oburzonym tonem. - To jest egzamin!
Ale teraz już nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na mapę nieba. Czerwone promienie nadal śmigały koło chatki Hagrida, ale jakby się od niego odbijały. Wciąż stał wyprostowany i wciąż zdawał się walczyć. Przez błonia niosło się echo krzyków, jakiś męski głos ryknął: „Bądź rozsądny, Hagridzie!”, a Hagrid zawołał: „Niech szlag trafi rozsądek, tak łatwo mnie nie weźmiecie, Dawlish!”
Harry dostrzegł maleńką figurkę Kła, który w obronie swojego pana rzucał się na otaczających go czarodziejów, aż w końcu, trafiony zaklęciem oszałamiającym, padł na ziemię. Hagrid ryknął z wściekłości, chwycił sprawcę, uniósł wysoko w powietrze i cisnął - mężczyzna przeleciał jakieś dziesięć stóp i legł nieruchomo na ziemi. Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk i zakryła usta dłońmi. Harry spojrzał na Rona i zobaczył, że też jest przerażony. Żadne z nich nie widziało jeszcze Hagrida w takim stanie...
- Patrzcie! - pisnęła Parvati, wychylając się za blankę i pokazując w dół, gdzie znowu otworzyły się frontowe drzwi zamku i w padającym z nich świetle widać było długi czarny cień biegnący przez trawnik.
- Co z wami?! - krzyknął profesor Tofty, wyraźnie już zaniepokojony. - Wiecie, że zostało tylko szesnaście minut?
Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy wpatrywali się w samotną postać biegnącą ku chatce Hagrida.
- Jak śmiecie! - dobiegł ich okrzyk. - Jak śmiecie!
- To McGonagall! - wyszeptała Hermiona.
- Zostawcie go! Dajcie mu spokój, mówię! - dobiegł ich z ciemności głos profesor McGonagall. - Na jakiej podstawie go atakujecie? Nic nie zrobił, nic, co mogłoby usprawiedliwić takie...
Hermiona, Parvati i Lavender wrzasnęły. Co najmniej cztery oszałamiacze pomknęły od chatki Hagrida w stronę profesor McGonagall. Czerwone promienie trafiły w nią w połowie drogi między chatką i zamkiem. Przez chwilę jej postać rozświetlił czerwony blask, a potem zwaliła się ciężko na plecy i znieruchomiała.
- Galopujące gargulce! - krzyknął profesor Tofty, który też chyba zupełnie zapomniał o egzaminie. - Bez żadnego ostrzeżenia! Odrażające!
- TCHÓRZE! - ryknął Hagrid, a jego głos potoczył się aż do zamku, w którego oknach pojawiły się światła. - NĘDZNE TCHÓRZE! NO TO MASZ... I TY TEŻ...
- Och, mój... - wydyszała Hermiona.
Hagrid zamachnął się dwukrotnie na atakujących; najbliższe osoby padły natychmiast na ziemię jak rażone gromem. Potem zgiął się wpół i Harry’emu zdawało się przez chwilę, że to już koniec, ale po chwili olbrzymia postać Hagrida znowu się wyprostowała, dźwigając na ramionach coś, co wyglądało jak worek, i wtedy Harry zrozumiał, że to bezwładne ciało Kła.
- Brać go, brać go! - wrzeszczała Umbridge, ale jej jedyny teraz pomocnik nie kwapił się, by znaleźć się w zasięgu pięści Hagrida. Przeciwnie, cofał się tak szybko, że potknął się o ciało jednego z towarzyszy i upadł. Hagrid odwrócił się i puścił biegiem, z Kłem na ramionach. Umbridge strzeliła do niego ostatnim oszałamiaczem, ale nie trafiła, i Hagrid, pędząc w kierunku bram zamku, po chwili zniknął w ciemnościach.
Zapadła cisza. Wszyscy gapili się na błonia z otwartymi ustami. A potem rozległ się drżący głos profesora Tofty:
- Hmm... jeszcze pięć minut...
Harry wykreślił zaledwie dwie trzecie mapy, ale pragnął tylko jednego: żeby egzamin już się skończył. Kiedy to się stało, on, Hermiona i Ron wepchnęli byle jak teleskopy do pokrowców i zbiegli z innymi po spiralnych schodach. Nikt nie miał zamiaru iść spać, wszyscy stłoczyli się u stóp schodów, rozmawiając głośno, podekscytowani tym, czego dopiero co byli świadkami.
- Ona jest zła do szpiku kości! - wysapała Hermiona, z trudem wymawiając słowa. - Żeby tak zakradać się do Hagrida w środku nocy!
- Na pewno chciała uniknąć takiej sceny, jak przy Trelawney - powiedział Ernie Macmillan, przeciskając się do nich przez tłum.
- Ale Hagrid nieźle sobie z nimi poradził, co? - odezwał się Ron, najwyraźniej bardziej wystraszony niż przejęty podziwem. -Te zaklęcia po prostu się od niego odbijały, widzieliście?
- Bo płynie w nim krew olbrzymów - wyjaśniła mu Hermiona roztrzęsionym głosem. - Bardzo trudno oszołomić olbrzyma, oni są jak trolle, bardzo twardzi... Ale profesor McGonagall... Cztery oszałamiacze trafiły ją w pierś, a przecież nie jest już taka młoda...
- Okropne, okropne - powiedział Ernie, kręcąc teatralnie głową. - No, idę spać... Dobranoc wszystkim...
Rozchodzili się, rozmawiając z ożywieniem o tym, co zobaczyli.
- Ale przynajmniej nie zamkną Hagrida w Azkabanie - powiedział Ron. - Pewnie przyłączy się do Dumbledore’a, nie?
- Mam nadzieję - mruknęła Hermiona, bliska płaczu.
- Och, to straszne, myślałam, że Dumbledore wróci... a teraz nie ma już i Hagrida...
Powlekli się do pokoju wspólnego Gryffindoru, w którym zastali pełno ludzi. Wielu obudziło zamieszanie na błoniach i pozrywali z łóżek swoich towarzyszy. Seamus i Dean, którzy przybyli tam przed Harrym, Ronem i Hermiona, opowiadali wszystkim, co usłyszeli ze szczytu Wieży Astronomicznej.
- Ale dlaczego teraz pozbyła się Hagrida? - zapytała Angelina Johnson, kręcąc głową. - Przecież to nie to samo, co z Trelawney, on naprawdę uczył lepiej niż w zeszłym roku!
- Umbridge nienawidzi pół-ludzi - odpowiedziała z goryczą Hermiona, opadając na fotel. - Od samego początku chciała się go pozbyć.
- I sądziła, że to Hagrid podrzuca jej do gabinetu niuchacze - pisnęła Katie Bell.
- O kurczę - zaklął Lee Jordan, zasłaniając ręką usta.
- To ja jej podrzucałem te niuchacze... Fred i George zostawili mi parę... kwitowałem je przez okno...
- I tak by go wylała - mruknął Dean. - Był za blisko Dumbledore’a.
- To prawda - zgodził się Harry, zagłębiając się w fotel obok Hermiony.
- Mam tylko nadzieję, że profesor McGonagall nic się nie stało - powiedziała płaczliwym głosem Lavender.
- Zanieśli ją do zamku, widzieliśmy z okna dormitorium - rzekł Colin Creevey. - Nie wyglądała za dobrze...
- Pani Pomfrey ją poskłada - stwierdziła z przekonaniem Alicja Spinnet. - Jeszcze nigdy nie zawiodła.
Była już prawie czwarta rano, kiedy pokój wspólny opustoszał. Harry był rozbudzony - wciąż miał przed oczami Hagrida znikającego w ciemności. Był tak wściekły na Umbridge, że nie mógł wymyślić dość surowej dla niej kary, chociaż propozycja Rona, aby ją wrzucić do zagrody pełnej wygłodniałych sklątek tylnowybuchowych, warta była zastanowienia. Zasnął, rozmyślając nad najokropniejszymi sposobami zemsty, i wstał z łóżka trzy godziny później, czując piasek pod powiekami.
Ich ostatni egzamin, z historii magii, był wyznaczony dopiero na popołudnie. Po śniadaniu Harry miał wielką ochotę wrócić do łóżka, ale już wcześniej zaplanował powtórkę, więc, rad nierad, usiadł w pokoju wspólnym przy oknie, podtrzymując głowę rękami i starając się nie zasnąć nad wysokim na trzy i pół stopy stosem notatek, które mu pożyczyła Hermiona.
Weszli do Wielkiej Sali o drugiej i zajęli miejsca przy stolikach, na których leżały arkusze z pytaniami, odwrócone tekstem do spodu. Harry czuł się potwornie zmęczony. Marzył tylko o jednym: żeby się porządnie wyspać. A nazajutrz pójść z Ronem na stadion i trochę sobie polatać na jego miotle... Poczuć się wolnym...
- Odwróćcie swoje karty z pytaniami - powiedziała profesor Marchbanks, przewracając olbrzymią klepsydrę. - Możecie zaczynać...
Harry wbił wzrok w pierwsze pytanie. Dopiero po kilkunastu sekundach zorientował się, że do jego świadomości nie dotarło ani jedno słowo pytania. Gdzieś w górze, przy jednym z okien, bzyczała osa, obijając się o szybę. Otrząsnął się, przeczytał pytanie i powoli zabrał się do pisania.
Z wielkim trudem przypominał sobie nazwiska i wciąż mylił daty. Czwarte pytanie: Jak sądzisz, czy wprowadzenie przepisów prawnych regulujących użycie różdżek przyczyniło się do buntów goblinów w XVIII wieku, czy też do większej nad nimi kontroli? - pominął z myślą, że wróci do niego na końcu. Przeszedł do pytania piątego: Jak doszło do naruszenia Statutów Tajności w 1749 roku i jakie środki zastosowano, aby ustrzec się tego w przyszłości? - ale dręczyło go poczucie, że ominął wiele ważnych kwestii. Chyba miały z tym coś wspólnego wampiry...
Zaczął szukać pytania, na które potrafiłby na pewno odpowiedzieć, i zatrzymał się na pytaniu dziesiątym.
Opisz okoliczności, które doprowadziły do utworzenia Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, i wyjaśnij, dlaczego magowie z Liechtensteinu odmówili przyłączenia się do Konfederacji.
Wiem, pomyślał Harry, chociaż czuł, że mózg odmawia mu posłuszeństwa. Zobaczył jednak w wyobraźni nagłówek napisany ręką Hermiony: Utworzenie Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów... Czytał te notatki dzisiaj rano...
Zaczął pisać, co jakiś czas zerkając na wielką klepsydrę, stojącą na biurku profesor Marchbanks. Siedział tuż za Parvati Patii, której długie czarne włosy zwisały nad oparciem krzesła. Raz czy drugi przyłapał się na tym, że gapi się w złote plamki światła, migocące w jej włosach, gdy poruszała lekko głową, i musiał potrząsnąć własną głową, aby się od tego uwolnić.
...pierwszym Niezależnym, czyli Najwyższa Szychą Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów był Pierre Bonaccord, ale mianowanie go na ten urząd spotkało się ze sprzeciwem czarodziejów z Liechtensteinu, ponieważ...
Wszędzie wokół niego pióra skrobały zawzięcie po pergaminie, jak myszkujące po strychu szczury. Słońce grzało go mocno w kark. Co takiego zrobił ten Bonaccord, że obraził czarodziejów z Liechtensteinu? To chyba miało coś wspólnego z trollami... Znowu zagapił się we włosy Parvati. Och, gdyby tak mógł użyć legilimencji i zajrzeć do jej głowy, żeby zobaczyć, co to było z tymi trollami, co spowodowało zerwanie stosunków między Pierre’em Bonaccordem i Liechtensteinem...
Zamknął oczy i ukrył twarz w dłoniach, a po chwili rozjarzona czerwień powiek pociemniała i poczuł pod nimi miły chłód. Bonaccord chciał zakazać polowania na trolle i dać im prawa... ale Liechtenstein miał kłopoty z wyjątkowo brutalnym plemieniem górskich trolli... Tak, to było to...
Otworzył oczy - zapiekły go i napełniły się łzami, gdy spojrzał na oślepiająco biały pergamin. Napisał powoli dwie linijki o trollach i przeczytał wszystko od początku. Nie było to zbyt konkretne i brakowało szczegółów, a przecież pamiętał, że notatki Hermiony na ten temat miały z kilka stron...
Zamknął znowu oczy, starając się je sobie przypomnieć... Pierwsze zgromadzenie konfederacji odbyło się we Francji, tak, już to napisał...
Gobliny próbowały wziąć w nim udział, ale im nie pozwolono... To też już napisał...
I nie pojawił się nikt z Liechtensteinu...
Myśl, powiedział sobie, z twarzą ukrytą w dłoniach, podczas gdy wokoło skrobały zawzięcie pióra, wypisując niekończące się odpowiedzi, a w wielkiej klepsydrze nieubłaganie przesypywał się piasek...
Szedł chłodnym, ciemnym korytarzem Departamentu Tajemnic... Wiedział dokąd i po co idzie, i od czasu do czasu zrywał się do biegu, z silnym postanowieniem, że tym razem dojdzie do celu... Czarne drzwi otworzyły się przed nim jak zwykle, znalazł się w okrągłej komnacie z wieloma drzwiami...
Prosto przez tę komnatę, potem przez drugie drzwi... na ścianach i posadzce migocą światełka, klikają dziwne mechanizmy, ale nie ma czasu, by to zbadać, trzeba się spieszyć...
Przebiegł ostatnie kilka stóp dzielących go od trzecich drzwi, które otworzyły się przed nim jak poprzednie...
Znowu znalazł się w wielkiej jak wnętrze katedry sali pełnej półek ze szklanymi kulkami... Serce biło mu szybko... Tym razem mu się uda... Doszedł do rzędu numer dziewięćdziesiąt siedem, skręcił w lewo i puścił się biegiem między dwoma szeregami półek...
W samym końcu coś ciemnego widniało na posadzce, jakiś czarny kształt, który poruszał się jak zranione zwierzę... Poczuł w żołądku skurcz ze strachu... z podniecenia...
Z jego ust wydobył się głos, piskliwy, zimny głos, całkowicie wyzbyty ludzkich uczuć... „Zabierz to dla mnie... Zdejmij... Ja nie mogę tego dotknąć... ale ty możesz...”
Czarny kształt na podłodze poruszył się lekko. Harry zobaczył białą dłoń z długimi palcami zaciśniętymi na różdżce... Ta dłoń wyrastała z jego własnego ramienia... To on celował różdżką w ten czarny kształt... Usłyszał, jak zimny, wysoki głos wypowiada: Crucio!
Mężczyzna na podłodze zawył z bólu. Próbował wstać, ale upadł i wił się na posadzce. Harry śmiał się. Podniósł różdżkę, cofnął klątwę, a wijąca się postać jęknęła i znieruchomiała.
- Lord Voldemort czeka...
Mężczyzna powoli dźwignął się na drżących ramionach i uniósł głowę. Twarz miał zakrwawioną i wychudłą, wykrzywioną z bólu, a mimo to zastygł na niej wyraz buntu...
- Będziesz musiał mnie zabić - wyszeptał Syriusz.
- Niewątpliwie w końcu to uczynię - powiedział zimny głos. - Ale najpierw musisz mi to dać, Black... Wydaje ci się, że to, co czułeś do tej pory, to był ból? Przemyśl to sobie... Mamy dużo czasu i nikt nie usłyszy twoich wrzasków...
Ale gdy Voldemort zniżył swą różdżkę, ktoś krzyknął... Ktoś zawył i osunął się z rozgrzanego stolika na zimną posadzkę...
Harry przebudził się z krzykiem, jego bliznę na czole przeszywał straszliwy ból. Znowu był w Wielkiej Sali.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:01, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Z PŁOMIENI


Nie pójdę... Wcale nie muszę iść do skrzydła szpitalnego... Nie chcę... - mamrotał, próbując się uwolnić od zatroskanego profesora Tofty’ego, który dopiero co wyprowadził go do sali wejściowej na oczach gapiących się na tę scenę uczniów. - Już w porządku, panie profesorze - dodał, ocierając pot z twarzy. - Naprawdę... Po prostu zasnąłem... Miałem koszmarny sen...
- Presja egzaminów, ot co! - powiedział ze współczuciem stary czarodziej, klepiąc go po ramieniu trzęsącą się ręką. - To się zdarza, młodzieńcze, to się zdarza! No to może napijesz się zimnej wody i wrócisz na salę? Egzamin już się kończy, ale może jeszcze odpowiesz na ostatnie pytanie, co?
- Tak! To znaczy... nie... ja już zrobiłem... chyba zrobiłem tyle, ile mogłem...
- No dobrze, już dobrze - powiedział łagodnie stary czarodziej. - Pójdę po twój arkusz egzaminacyjny, a tobie radzę położyć się do łóżka i porządnie wypocząć...
- Zrobię to - odpowiedział Harry, potakując skwapliwie. - Bardzo panu dziękuję.
Gdy tylko obcasy butów staruszka zniknęły za progiem Wielkiej Sali, pobiegł marmurowymi schodami na górę, a potem jeszcze wyżej, pędząc korytarzami tak szybko, że mijane przez niego portrety mruczały pod nosem z wyrzutem, i w końcu wpadł jak huragan przez podwójne drzwi do skrzydła szpitalnego, sprawiając, że pani Pomfrey, która właśnie wlewała do ust Montague’a jakiś jasnoniebieski płyn, krzyknęła ze strachu.
- Potter, co ty wyrabiasz?
- Muszę się zobaczyć z profesor McGonagall - wydyszał Harry, czując, że za chwilę pękną mu płuca. - Proszę... to bardzo pilne...
- Nie ma jej tutaj, Potter - powiedziała ze smutkiem pani Pomfrey. - Dziś rano przeniesiono ją do Szpitala Świętego Munga. Cztery zaklęcia oszałamiające prosto w pierś, w jej wieku... To dziw, że jeszcze żyje.
- To... jej nie ma? - wyjąkał Harry całkowicie oszołomiony.
Za drzwiami rozległ się dzwonek i z oddali - z góry i z dołu - napłynął gwar i tupot wielu nóg, gdy uczniowie wysypali się na korytarze. Harry zamarł, wpatrując się w panią Pomfrey szeroko otwartymi oczami. Czuł narastającą panikę.
Nie było już nikogo, komu mógłby to powiedzieć. Dumbledore odszedł, Hagrid odszedł, ale nigdy się nie spodziewał, że zabraknie też profesor McGonagall, która może zbyt łatwo się denerwowała i była trochę za bardzo zasadnicza, ale zawsze można było na niej polegać...
- Nie dziwię ci się, Potter, że jesteś wstrząśnięty - powiedziała pani Pomfrey z jakąś zawziętą aprobatą w głosie. - Żaden z nich nie byłby w stanie oszołomić Minerwy McGonagall w biały dzień, stojąc z nią twarzą w twarz! Co za tchórzostwo... odrażające tchórzostwo... Gdybym się tak nie bała o uczniów, to na znak protestu natychmiast złożyłabym rezygnację...
- No tak - powiedział Harry pustym głosem. Wyszedł błędnym krokiem ze skrzydła szpitalnego na zatłoczony korytarz, gdzie stanął, potrącany przez innych. Panika wzbierała w nim jak trujący gaz, kręciło mu się w głowie, nie był w stanie zebrać myśli...
Ron i Hermiona, odezwał się jakiś głos w jego głowie.
Puścił się biegiem, roztrącając innych uczniów, nie zważając na gniewne protesty i okrzyki. Zbiegł dwa piętra niżej i był już na szczycie marmurowych schodów, gdy zobaczył, że pędzą ku niemu.
- Harry! - zawołała Hermiona, która wyglądała na bardzo przerażoną. - Co się stało? Dobrze się czujesz? Nie jesteś chory?
- Gdzie byłeś? - zapytał Ron.
- Chodźcie ze mną - powiedział szybko Harry. - Muszę wam coś powiedzieć...
Poprowadził ich korytarzem pierwszego piętra, zaglądając do różnych pomieszczeń, aż w końcu znalazł pustą klasę, do której wbiegł, a gdy tylko Ron i Hermiona znaleźli się w środku, zamknął drzwi i oparł się o nie, patrząc na nich.
- Voldemort dopadł Syriusza.
- CO?!
- Skąd...
- Widziałem. Dopiero co. Kiedy zasnąłem na egzaminie.
- Ale... gdzie? Jak? - zapytała Hermiona, biała jak ściana.
- Nie wiem jak. Za to wiem gdzie. W Departamencie Tajemnic jest taka komnata z półkami pełnymi szklanych kulek, i oni byli na końcu rzędu numer dziewięćdziesiąt siedem... Próbuje użyć Syriusza, żeby dostać to coś, czego pragnie od dawna... Torturuje go... Mówi, że go zabije...
Harry zdał sobie sprawę, że drży mu głos i dygocą kolana. Podszedł do najbliższego stolika i przysiadł na nim, próbując się opanować.
- Jak się tam dostaniemy? - zapytał po chwili.
Przez chwilę milczeli. Potem Ron wyjąkał:
- D-dostaniemy się? Gdzie?
- Do Departamentu Tajemnic, żeby uratować Syriusza! - powiedział głośno Harry.
- Ale... Harry...
- No co? Co?!
Nie mógł pojąć, dlaczego stoją i gapią się na niego, jakby prosił ich o coś zupełnie bezsensownego.
- Harry - powiedziała Hermiona z przerażeniem w głosie - ee... a jak... jak Voldemort dostał się do Ministerstwa Magii... i nikt go nie zauważył?
- Skąd mam wiedzieć?! - ryknął Harry. - Ważne jest, jak MY się tam dostaniemy!
- Ale... Harry, sam pomyśl - powiedziała Hermiona, robiąc krok w jego stronę - jest piąta po południu... w ministerstwie jest pełno ludzi... W jaki sposób Voldemort i Syriusz weszli tam, niezauważeni przez nikogo? Harry... przecież to są dwaj najbardziej poszukiwani czarodzieje na całym świecie... Myślisz, że zdołali wejść do budynku pełnego aurorów i nikt tego nie zauważył?
- Nie wiem, może Voldemort użył peleryny-niewidki albo czegoś w tym stylu! - krzyknął Harry. - Zresztą Departament Tajemnic zawsze był pusty, kiedy tam byłem...
- Harry, ty nigdy tam nie byłeś - powiedziała cicho Hermiona. - To ci się tylko śniło.
- To nie były normalne sny! - krzyknął jej prosto w twarz Harry, wstając i robiąc krok w jej stronę. Miał ochotę nią potrząsnąć. - Jak wyjaśnisz to zdarzenie z ojcem Rona, co to właściwie było, skąd wiedziałem, co mu się stało?
- To brzmi sensownie - powiedział cicho Ron, patrząc na Hermionę.
- Ale to jest po prostu... po prostu NIEPRAWDOPODOBNE! Harry, sam powiedz, w jaki sposób Voldemort mógł dopaść Syriusza, skoro on przez cały czas siedzi w domu przy Grimmauld Place?
- Syriusz mógł mieć dość i po prostu chciał się przewietrzyć - rzekł Ron. - Od dawna marzył, żeby wydostać się z tego domu...
- Ale dlaczego - upierała się Hermiona - dlaczego, powtarzam, Voldemort miałby użyć akurat Syriusza do zdobycia tej broni, czy co to tam jest?
- Nie wiem, może być tysiąc powodów! - ryknął Harry. - Może uznał, że akurat Syriusza może swobodnie torturować...
- Słuchajcie, coś mi przyszło do głowy - powiedział Ron przyciszonym głosem. - Brat Syriusza był śmierciożercą, prawda? Może to on mu powiedział, jak wykraść tę broń?
- Taak... i może właśnie dlatego Dumbledore’owi tak zależało, żeby Syriusz nie ruszał się nigdzie z tego domu! - zawołał Harry.
- Słuchajcie, bardzo mi przykro - powiedziała Hermiona - ale to nie ma większego sensu, zresztą nie ma na to żadnego dowodu, a w ogóle to nie ma żadnego dowodu, że Voldemort i Syriusz tam są...
- Hermiono, Harry ich widział! - zaperzył się Ron, patrząc na nią ze złością.
- No dobrze - powiedziała. Wyglądała na przestraszoną, ale zdecydowaną. - Muszę to wreszcie powiedzieć...
- Co?
- Ty... Ja ciebie nie krytykuję, Harry! Ale ty... no... to znaczy... czy nie uważasz, że ty masz trochę... no wiesz... lekkiego bzika na punkcie ratowania ludzi?
- A co niby ma znaczyć „bzik na punkcie ratowania ludzi”?
- No wiesz... ty... - wyglądała na jeszcze bardziej wystraszoną - to znaczy... na przykład w zeszłym roku... w jeziorze... podczas Turnieju Trójmagicznego... nie powinieneś... to znaczy... wcale nie musiałeś ratować tej małej Delacour... Trochę cię... poniosło...
Harry’emu aż się zrobiło gorąco ze złości... Jak mogła akurat w tej chwili wypominać mu ten błąd?
- Oczywiście to było bardzo szlachetne i w ogóle - dodała szybko Hermiona, spojrzawszy na minę Harry’ego. - Wszyscy uważali, że zrobiłeś coś wspaniałego...
- To śmieszne - powiedział Harry roztrzęsionym głosem - ale właśnie sobie przypomniałem, jak Ron wtedy mówił, że zmarnowałem czas, zachowując się jak bohater... To masz na myśli? Uważasz, że znowu chcę zostać bohaterem?
- Nie, nie, nie! W ogóle nie o tym myślałam!
- No to wypluj wreszcie to, co masz mi do powiedzenia, bo tylko tracimy czas! - krzyknął Harry.
- Próbuję ci powiedzieć... Harry, Voldemort dobrze ciebie zna! Ściągnął Ginny do Komnaty Tajemnic, żeby ciebie tam zwabić, on tak właśnie postępuje, wie, że jesteś... no, wie, że będziesz chciał uratować Syriusza! A jeśli on po prostu próbuje zwabić cię do Departamentu Ta...
- Hermiono, nie ma znaczenia, czy on to zrobił, bo chce mnie tam zwabić, czy nie... McGonagall zabrali do Świętego Munga i teraz w Hogwarcie nie ma już nikogo z Zakonu, komu mógłbym o tym powiedzieć, a jeśli tam nie pójdziemy, Syriusz umrze!
- Ale, Harry... a jeśli twój sen był... no... tylko snem?
Harry ryknął z bezsilnej złości. Hermiona cofnęła się z przerażoną miną.
- Nic nie rozumiesz! Ja nie mam żadnych nocnych koszmarów, to nie są zwykłe sny! A jak myślisz, po co była ta cała oklumencja? Dlaczego Dumbledore chciał mnie uchronić przed widzeniem takich rzeczy? Bo one są PRAWDZIWE, Hermiono... Syriusz został schwytany... widziałem go... Voldemort go dopadł i nikt poza mną o tym nie wie, a to oznacza, że jesteśmy jedynymi osobami, które mogą go ocalić, a jeśli wy nie chcecie tego zrobić, w porządku, zrobię to sam, rozumiecie? I jeśli dobrze pamiętam, nie miałaś żadnych problemów z moim bzikiem na punkcie ratowania ludzi, kiedy to ciebie ratowałem przed dementorami, albo - łypnął na Rona - kiedy to twoją siostrę ratowałem przed bazyliszkiem...
- Ja nigdy nie mówiłem, że mam jakiś problem! - zaperzył się Ron.
- Harry, sam to dopiero co powiedziałeś - wtrąciła szybko Hermiona. - Dumbledore chciał, żebyś nauczył swój mózg obrony przed takim rzeczami, przecież gdybyś się naprawdę przyłożył do oklumencji, to byś tego nie zobaczył...
- JEŚLI MYŚLISZ, ŻE ZAMIERZAM ZACHOWAĆ SIĘ, JAKBYM NIC NIE ZOBACZYŁ...
- Syriusz powiedział ci, że nie ma ważniejszej rzeczy od tego, abyś się nauczył zamykać swój umysł!
- ALE NA PEWNO POWIEDZIAŁBY CO INNEGO, GDYBY WIEDZIAŁ TO, CO JA WŁAŚNIE...
Drzwi się otworzyły. Harry, Ron i Hermiona odwrócili się ze strachem. Weszła Ginny, wyraźnie zaciekawiona, a za nią Luna, która jak zwykle sprawiała wrażenie trochę nieprzytomnej.
- Cześć - bąknęła Ginny. - Usłyszałyśmy głos Harry’ego... Dlaczego tak wrzeszczysz?
- Nie twoja sprawa - odpowiedział szorstko Harry.
Ginny uniosła brwi.
- Nie musisz odzywać się do mnie takim tonem - powiedziała chłodno. - Myślałam tylko, że może trzeba ci w czymś pomóc.
- No więc nie trzeba.
- Wiesz, chyba nie jesteś zbyt uprzejmy - powiedziała pogodnie Luna.
Harry zaklął i odwrócił się. Rozmowa z Luną Lovegood była chyba ostatnią rzeczą, na jaką w tej chwili miał ochotę.
- Zaraz - powiedziała nagle Hermiona. - Zaraz... Harry, one naprawdę mogą ci pomóc.
Harry i Ron spojrzeli na nią ze zdziwieniem.
- Posłuchajcie... Harry, musimy ustalić, czy Syriusz rzeczywiście opuścił Kwaterę Główną...
- Już ci mówiłem, że widziałem...
- Harry, błagam cię! - jęknęła Hermiona. - Błagam cię, sprawdźmy, czy Syriusza nie ma w domu, zanim wyprawimy się do Londynu... Jeśli stwierdzimy, że go tam nie ma, przysięgam, nie będę cię już powstrzymywać, sama też pójdę, zrobię wszystko, żeby spróbować go uratować...
- Syriusz jest torturowany właśnie W TEJ CHWILI! - krzyknął Harry. - Nie mamy czasu do stracenia...
- Ale jeśli to jest sztuczka V-Voldemorta... Harry, musimy to sprawdzić, musimy...
- Jak? Jak mamy to sprawdzić?
- Użyjemy kominka Umbridge i zobaczymy, czy uda się nam nawiązać z nim kontakt - odpowiedziała Hermiona, wyraźnie przerażona już samą tą myślą. - Jeszcze raz wyciągniemy Umbridge z gabinetu, ale musimy zostawić kogoś na straży, i właśnie dlatego Ginny i Luna mogą nam pomóc.
Ginny najwyraźniej nie bardzo wiedziała, o co chodzi, ale natychmiast się zgodziła.
- Dobra, zrobimy to.
- Jak mówisz o „Syriuszu”, masz na myśli Stubby’ego Boardmana? - zapytała Luna.
Nikt jej nie odpowiedział.
- Świetnie - powiedział Harry napastliwym tonem.
- Tylko wymyśl, jak zrobić to szybko, wtedy się zgodzę, a jak nie, to zaraz wyruszam do Departamentu Tajemnic...
- Do Departamentu Tajemnic? - powtórzyła Luna z nieco zaskoczoną miną. - Ale jak chcesz się tam dostać?
Harry znowu ją zignorował.
- No więc zaraz... - zaczęła Hermiona, zacierając ręce i przechadzając się tam i z powrotem między stolikami. - Zaraz... aha... Jedno z nas musi znaleźć Umbridge i... i odciągnąć ją w inną stronę, jak najdalej od gabinetu. Można jej powiedzieć... bo ja wiem... że Irytek robi coś okropnego...
- Ja to zrobię - rzekł szybko Ron. - Powiem jej, że Irytek rozwala klasę transmutacji czy coś w tym stylu, to jest bardzo daleko od jej gabinetu. Prawdę mówiąc, mógłbym chyba namówić Irytka, żeby to naprawdę zrobił, jeśli go tylko spotkam...
Widomą oznaką powagi sytuacji był fakt, że Hermiona nie sprzeciwiła się zdemolowaniu klasy transmutacji.
- Okej - powiedziała, marszcząc brwi i nadal krążąc między stolikami. - Musimy też trzymać z daleka od jej gabinetu innych, żeby na przykład nie przyszli tam jacyś Ślizgoni...
- Luna i ja staniemy w obu końcach korytarza - wpadła jej w słowo Ginny - i będziemy ostrzegać wszystkich, żeby tamtędy nie szli, bo ktoś wpuścił tam gaz duszący. - Hermiona była wyraźnie zaskoczona szybkością, z jaką Ginny wymyśliła to kłamstwo. Ginny wzruszyła ramionami i dodała: - Fred i George mieli zamiar to zrobić, zanim odeszli.
- Dobrze - zgodziła się Hermiona. - Harry, więc ty i ja narzucimy pelerynę-niewidkę, wśliźniemy się do jej gabinetu i będziesz mógł porozmawiać z Syriuszem...
- Jego tam nie ma!
- To znaczy... będziesz mógł sprawdzić, czy Syriusz jest w domu, a ja będę cię pilnowała, bo uważam, że nie powinieneś być tam sam. Lee już udowodnił, że słabym punktem jest okno, gdy wpuścił przez nie niuchacze.
Mimo złości i zniecierpliwienia Harry zrozumiał, że propozycja Hermiony jest oznaką solidarności i wierności.
- Dzięki - wymamrotał.
- Ale nawet jak to wszystko wypali, to myślę, że nie możemy tam siedzieć dłużej niż pięć minut - oświadczyła Hermiona, której chyba bardzo ulżyło, kiedy Harry zaakceptował jej plan - bo wszędzie szwenda się Filch i ta inkwizytorska banda.
- Pięć minut mi wystarczy - zgodził się Harry. - No to chodźmy...
- Teraz? - zapytała lekko wstrząśnięta Hermiona.
- Oczywiście! - żachnął się Harry. - A co, mamy czekać na obiad, czy jak? Hermiono, Syriusz jest torturowany! W tej chwili!
- Ja... no dobrze... Idź po pelerynę-niewidkę, spotkamy się na końcu korytarza Umbridge, dobra?
Harry nie odpowiedział, tylko wypadł z klasy i zaczął się przepychać przez tłum uczniów, zapełniający korytarze i schody. Dwa piętra wyżej spotkał Seamusa i Deana, którzy mu powiedzieli, że organizują o zmroku balangę dla uczczenia końca egzaminów. Harry prawie ich nie słuchał. Przelazł przez dziurę pod portretem, podczas gdy oni nadal się kłócili, ile muszą przemycić butelek piwa kremowego, i wyszedł z niej z powrotem, już z peleryną-niewidką i scyzorykiem Syriusza w torbie, zanim się spostrzegli, że gdzieś odchodził.
- Harry, mógłbyś kopsnąć parę galeonów? Harold Dingle obiecał, że sprzeda nam trochę Ognistej Whisky...
Ale Harry już pędził korytarzem i parę minut później przeskakiwał ostatnie stopnie, by przyłączyć się do Rona, Hermiony, Ginny i Luny, którzy stali w małej grupce na końcu korytarza do gabinetu Umbridge.
- Mam - wysapał. - Gotowi?
- Dobra - szepnęła Hermiona, bo właśnie mijała ich rozgadana grupa szóstoklasistów. - Więc Ron... idziesz i odciągasz gdzieś Umbridge... Ginny, Luna, zaczynajcie wyganiać ludzi z korytarza... Harry i ja włazimy pod pelerynę i czekamy, aż korytarz będzie pusty...
Ron odszedł szybkim krokiem; jego jaskraworude włosy widać było dobrze jeszcze na samym końcu korytarza. Równie ognista głowa Ginny podrygiwała wśród tłoczących się uczniów, kierując ich w drugą stronę, a za nią podążała jasnowłosa głowa Luny.
- Chodźmy tam - szepnęła Hermiona do Harry’ego, ciągnąc go za rękaw i wpychając do niszy, w której na kolumnie stało kamienne popiersie jakiegoś średniowiecznego czarodzieja, mruczącego coś do siebie. - Harry... jesteś pewny, że nic ci nie jest? Jesteś wciąż bardzo blady...
- Nic mi nie jest.
Wyciągnął pelerynę-niewidkę z torby. Prawdę mówiąc, blizna znowu go rozbolała, ale nie aż tak bardzo, aby mógł podejrzewać, że Voldemort zadał już Syriuszowi śmiertelny cios. Bolała o wiele bardziej, kiedy Voldemort karał Avery’ego...
- Teraz!
Zarzucił pelerynę na siebie i na Hermionę. Nasłuchiwali przez chwilę, nie zwracając uwagi na łacińskie monologi stojącego przed nimi popiersia.
- Nie możecie tędy przejść! - dobiegł ich głos Ginny. - Przykro mi, musicie obejść naokoło, przez te obrotowe schody, ktoś wpuścił tu duszący gaz...
Usłyszeli pełne zawodu głosy uczniów. Ktoś burknął:
- Nie widzę żadnego gazu...
- Bo jest bezbarwny - odpowiedziała Ginny poirytowanym tonem. - Ale jak chcesz, to idź, twoje ciało posłuży jako dowód dla następnego kretyna, który nam nie uwierzy...
Tłum powoli rzedł. Wiadomość o gazie duszącym chyba się już rozniosła, bo nikt nowy nie nadchodził. Kiedy korytarz w końcu opustoszał, Hermiona powiedziała cicho:
- Chyba nie możemy liczyć na nic więcej, Harry... Idziemy.
Ruszyli naprzód, okryci peleryną. W dalekim końcu korytarza stała Luna, odwrócona do nich plecami. Kiedy mijali Ginny, Hermiona szepnęła:
- Super... tylko nie zapomnij o sygnale alarmowym...
- Co to za sygnał? - mruknął Harry, gdy podeszli do drzwi gabinetu Umbridge.
- Zaśpiewa głośno: „Weasley jest naszym królem”, jeśli zobaczy, że Umbridge nadchodzi.
Harry wsunął ostrze scyzoryka Syriusza w szparę między drzwiami i framugą. Zamek kliknął i weszli do środka.
Piekielnie kolorowe kotki hasały w promieniach popołudniowego słońca, ogrzewającego ich talerze, ale poza tym gabinet był spokojny i pusty, jak za pierwszym razem. Hermiona odetchnęła z ulgą.
- Myślałam, że sprawi sobie jakieś ekstra zabezpieczenia po tym drugim niuchaczu...
Ściągnęli pelerynę. Hermiona podeszła do okna i stanęła tak, żeby jej nikt z zewnątrz nie zobaczył, z różdżką w ręku. Harry rzucił się do kominka, chwycił słój z proszkiem Fiuu i wrzucił szczyptę w palenisko. Buchnęły szmaragdowe płomienie. Ukląkł szybko, wsadził głowę w roztańczone płomienie i krzyknął:
- Grimmauld Place numer dwanaście!
Głowa zaczęła mu wirować jak na karuzeli, ale kolana opierały się mocno o zimną posadzkę. Zamknął oczy, żeby się uchronić przed śmigającym wokoło popiołem, a kiedy wirowanie ustało, otworzył je i zobaczył długi kuchenny stół.
W kuchni nie było nikogo. Spodziewał się tego, ale jednak nie był przygotowany na falę paniki, która go ogarnęła na ten widok.
- Syriusz! - zawołał. - Syriuszu, jesteś tu?
Jego głos potoczył się echem po podziemnej kuchni, ale nie było odpowiedzi. Natomiast na prawo od kominka coś zachrobotało.
- Kto tam? - zawołał, zastanawiając się, czy to nie mysz.
W polu widzenia pojawił się Stworek. Sprawiał wrażenie bardzo z czegoś zadowolonego, choć obie dłonie miał zabandażowane.
- To głowa tego młodego Pottera tkwi w ogniu - poinformował pustą kuchnię, rzucając ukradkowe, dziwnie triumfalne spojrzenia na Harry’ego. - Stworek się zastanawia, po co ona tu przylazła?
- Stworku, gdzie jest Syriusz? - zapytał Harry.
Skrzat zachichotał ochryple.
- Pan sobie poszedł, Harry Potter, sir.
- Dokąd poszedł? DOKĄD ON POSZEDŁ, STWORKU?
Stworek tylko zarechotał.
- Ostrzegam cię! - krzyknął Harry, w pełni świadomy, że jego zdolność do ukarania skrzata jest w tej chwili równa zeru. - A co z Lupinem, z Szalonookim? Czy któryś z nich gdzieś tu jest?
- Nie ma nikogo, jest tylko Stworek! - oznajmił chełpliwie skrzat i odwróciwszy się od Harry’ego, ruszył powoli do drzwi w końcu kuchni. - Stworek myśli, że teraz pogawędzi sobie trochę z Panią, tak, dawno już nie miał ku temu sposobności, bo Pan mu nie pozwalał...
- Dokąd poszedł Syriusz? - ryknął Harry. - STWORKU, CZY ON POSZEDŁ DO DEPARTAMENTU TAJEMNIC?!
Stworek zatrzymał się. Przez las nóg od krzeseł Harry widział tył jego łysej głowy.
- Pan nie mówi biednemu Stworkowi, dokąd chodzi - odpowiedział cicho skrzat.
- Ale wiesz! - krzyknął Harry. - Wiesz, prawda? Wiesz, gdzie on teraz jest!
Zapadła chwila milczenia, a potem skrzat głośno zarechotał.
- Pan już nie wróci z Departamentu Tajemnic! - powiedział z lubością. - Stworek i jego Pani znowu są sami!
I pobiegł do drzwi, otworzył je i zniknął.
- Ty...!
Ale zanim Harry zdążył wypowiedzieć brzydkie słowo, straszliwy ból przeszył mu czubek głowy. Poczuł, że wdycha popiół, zaczął się krztusić, i nagle coś go szarpnęło do tyłu, a kiedy otworzył oczy, stwierdził, że spogląda prosto w szeroką, bladą twarz profesor Umbridge, która wyciągnęła go za włosy z kominka, a teraz odchylała jego głowę do tyłu, jakby chciała poderżnąć mu gardło.
- Myślałeś - wyszeptała, jeszcze bardziej odchylając jego głowę, tak że patrzył teraz prosto w sufit - że po tych dwóch niuchaczach pozwolę, by jeszcze jeden mały węszący plugawiec wszedł do mojego gabinetu bez mojej wiedzy? Ty głupcze, po tym ostatnim śmierdzielu zabezpieczyłam drzwi zaklęciami wykrywającymi włamanie! Zabierz mu różdżkę - warknęła do kogoś, kogo nie mógł zobaczyć, i poczuł, jak czyjaś ręka gmera mu w wewnętrznej kieszeni i wyjmuje różdżkę. - Jej też...
Usłyszał odgłosy szamotaniny przy drzwiach i już wiedział, że Hermiona też została pozbawiona różdżki.
- Chcę wiedzieć, dlaczego jesteś w moim gabinecie - powiedziała Umbridge, potrząsając nim z całej siły.
- Ja... chciałem odzyskać moją Błyskawicę! - wychrypiał Harry.
- Kłamiesz. - Znowu potrząsnęła nim mocno. - Twoja Błyskawica jest dobrze strzeżona w lochach, i ty o tym wiesz, Potter. Wsadziłeś głowę do mojego kominka. Z kim się porozumiewałeś?
- Z nikim... - jęknął Harry, próbując się uwolnić, ale skończyło się na tym, że wydarła mu kępkę włosów.
- Kłamca! - krzyknęła.
Odrzuciła go od siebie z taką siłą, że zwalił się na biurko. Teraz zobaczył Hermionę, przyciskaną do ściany przez Milicentę Bulstrode. Malfoy opierał się o parapet okna; z drwiącym uśmiechem podrzucał jedną ręką jego różdżkę i łapał ją w powietrzu.
Za drzwiami wybuchło jakieś zamieszanie i po chwili wkroczyło kilku rosłych Ślizgonów, prowadząc Rona, Ginny, Lunę i - ku wielkiemu zaskoczeniu Harry’ego - Neville’a, którego Crabbe dusił od tyłu ramieniem. Cała czwórka miała kneble w ustach.
- Mamy wszystkich - powiedział Warrington, popychając brutalnie Rona na środek pokoju. - Ten tutaj - dźgnął palcem Neville’a - próbował mnie powstrzymać, kiedy łapałem ją - wskazał na Ginny, która usiłowała kopnąć w goleń trzymającą ją wielką Ślizgonkę - więc go też przyprowadziłem.
- Świetnie - powiedziała Umbridge, obserwując wysiłki Ginny. - Coś mi się wydaje, że Hogwart będzie niedługo strefą wolną od Weasleyów!
Malfoy roześmiał się głośno i pochlebcze Żabie usta Umbridge rozciągnęły się w pełnym zadowolenia uśmiechu. Usiadła w fotelu i zaczęła się przypatrywać swoim więźniom, mrugając oczami jak ropucha na klombie.
- Tak, Potter... Rozstawiłeś czujki wokół mojego gabinetu i wysłałeś tego błazna - wskazała głową na Rona, a Malfoy ryknął śmiechem - żeby mi powiedział, że poltergeist demoluje klasę transmutacji, a tymczasem ja dobrze wiedziałam, że jest zajęty smarowaniem soczewek szkolnych teleskopów atramentem, jako że pan Filch właśnie mnie o tym poinformował. Jest oczywiste, że chciałeś sobie z kimś porozmawiać. Może z Albusem Dumbledore’em? Albo z tym mieszańcem Hagridem? Bo chyba nie z Minerwą McGonagall. Słyszałam, że nie jest jeszcze w stanie z nikim rozmawiać...
Malfoy i kilku innych członków Brygady Inkwizycyjnej wybuchnęli śmiechem. Harry’ego ogarnęła taka wściekłość, że cały dygotał.
- Nie pani interes, z kim rozmawiam - warknął.
Uśmiech spełzł z twarzy Umbridge.
- Rozumiem - powiedziała swym najgroźniejszym, fałszywie słodkim tonem. - Rozumiem, Potter... Dałam ci szansę, żebyś sam się przyznał. Odmówiłeś. Nie mam wyboru, muszę cię do tego zmusić. Draco, sprowadź tu profesora Snape’a.
Malfoy schował różdżkę Harry’ego za pazuchę i opuścił pokój z szyderczym uśmiechem na twarzy, ale Harry tego nie zauważył. Właśnie zdał sobie z czegoś sprawę; nie mógł uwierzyć we własną głupotę, a jednak... tak, o czymś zapomniał. Sądził, że w Hogwarcie nie ma już ani jednego członka Zakonu, który mógłby pomóc Syriuszowi, ale się mylił. Nadal był tutaj członek Zakonu Feniksa - Snape.
W gabinecie zapadło milczenie, słychać było tylko odgłosy szamotania się Ślizgonów z Ronem i resztą więźniów. Ronowi krew kapała z ust po bezskutecznych próbach uwolnienia się z półnelsona Warringtona. Ginny wciąż próbowała przydepnąć stopy tęgiej szóstoklasistce, która trzymała ją od tyłu w mocnym uścisku. Neville robił się coraz bardziej fioletowy na twarzy, walcząc z zaciskającym mu gardło ramieniem Crabbe’a, a Hermiona starała się uwolnić od Milicenty Bulstrode. Tylko Luna stała spokojnie, gapiąc się bezmyślnie w okno, jakby nudziła ją ta cała procedura.
Harry spojrzał na Umbridge, która obserwowała go uważnie. Starał się nie okazać żadnego poruszenia, gdy w korytarzu rozległy się kroki i do gabinetu wszedł Draco Malfoy, a za nim Snape.
- Chciała mnie pani widzieć, pani dyrektor? - zapytał Snape, spoglądając obojętnie na zmagających się ze sobą uczniów.
- Ach, to pan, profesorze Snape - zapiała Umbridge, uśmiechając się szeroko i wstając. - Tak, potrzebna mi jest jeszcze jedna buteleczka veritaserum. Tylko szybko, proszę.
- Wzięła pani moją ostatnią butelkę, żeby przepytać Pottera - odpowiedział, patrząc na nią chłodno przez kurtynę swych tłustych czarnych włosów. - Chyba nie zużyła pani wszystkiego? Powiedziałem pani, że wystarczą trzy krople.
Umbridge zarumieniła się.
- Ale może pan przyrządzić trochę więcej, prawda? - zapytała jeszcze bardziej przesłodzonym, dziewczęcym szczebiotem, jak zwykle, gdy ogarniała ją furia.
- Oczywiście - odrzekł Snape, wydymając usta. - Eliksir dojrzewa przez pełny cykl księżyca, więc będzie gotowy za miesiąc.
- Miesiąc? - pisnęła Umbridge, nadymając się jak ropucha. - MIESIĄC? Snape, eliksir potrzebny mi jest dzisiaj! Właśnie przyłapałam Pottera na próbie użycia mojego kominka i nie wiem, z kim chciał rozmawiać!
- Naprawdę? - zdziwił się nieco Snape, po raz pierwszy okazując zainteresowanie tym, co się dzieje w pokoju.
- No, wcale nie jestem tym zaskoczony. Potter nigdy nie przejawiał skłonności do przestrzegania regulaminu szkolnego.
Jego zimne, czarne oczy świdrowały Harry’ego, który patrzył na niego bez zmrużenia oka, koncentrując się całą siłą woli na tym, co zobaczył w swoim śnie, i modląc się w duchu, żeby Snape odczytał jego myśli, żeby zrozumiał...
- Muszę go wypytać! - krzyknęła ze złością Umbridge, a Snape przeniósł spojrzenie z Harry’ego na jej rozdygotaną twarz. - Proszę mi dostarczyć eliksir, który zmusi go do powiedzenia mi prawdy!
- Już pani mówiłem - odpowiedział uprzejmie Snape - że nie mam zapasów veritaserum. Jeśli nie chce go pani otruć... a zapewniam, że nie miałbym nic przeciwko temu... nie mogę pani pomóc. Tylko że z większością trucizn jest pewien kłopot: działają zbyt szybko, by ofiara zdążyła coś powiedzieć...
Znowu spojrzał na Harry’ego, który utkwił w nim wzrok, pragnąc za wszelką cenę porozumieć się bez słów.
Voldemort schwytał Syriusza w Departamencie Tajemnic... Voldemort schwytał Syriusza...
- Od dziś jest pan na warunkowym! - wrzasnęła profesor Umbridge, a Snape popatrzył na nią, unosząc lekko brwi. - Naumyślnie utrudnia mi pan pracę! Spodziewałam się czegoś więcej, Lucjusz Malfoy zawsze mówił o panu same dobre rzeczy! A teraz proszę wyjść!
Snape ukłonił się z wyraźną ironią i odwrócił się, by odejść. Harry czuł, że za chwilę pożegna się z ostatnią szansą, by powiadomić Zakon o tym, co się dzieje.
- Dopadł Łapę! - krzyknął. - Trzyma Łapę tam, gdzie to jest ukryte!
- Łapę?! - krzyknęła profesor Umbridge, wytapiając oczy to na Harry’ego, to na Snape’a. - Co to za łapa? Gdzie coś jest ukryte? Co to wszystko znaczy, Snape?
Snape spojrzał na Harry’ego przez ramię. Jego twarz była nieprzenikniona. Nie wiadomo było, czy zrozumiał, ale Harry nie śmiał wyrazić się jaśniej w obecności Umbridge.
- Nie mam pojęcia, o czym ty bredzisz, Potter - wycedził Snape. - Jak będę chciał, żebyś wykrzykiwał takie bzdury, to ci dam wywaru z blekotu. Aha, Crabbe, rozluźnij trochę uścisk, bo jak Longbottom się udusi, będzie mnóstwo papierkowej roboty i obawiam się, że będę musiał o tym wspomnieć w twojej opinii, jeśli kiedykolwiek złożysz jakieś podanie o pracę.
I wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi i pozostawiając Harry’ego z jeszcze większym zamętem w głowie: Snape był jego ostatnią deską ratunku. Spojrzał na Umbridge, która chyba odczuwała to samo; pierś jej falowała ze złości i poczucia zawodu.
- Świetnie - powiedziała i wyciągnęła różdżkę. - No cóż, nie mam wyboru... Tu chodzi o coś więcej niż o szkolną dyscyplinę... To sprawa bezpieczeństwa ministerstwa... Tak... tak...
Sprawiała wrażenie, jakby sama siebie do czegoś przekonywała. Przenosiła ciężar ciała z jednej nogi na drugą, i wpatrywała się w Harry’ego, uderzając lekko różdżką w dłoń i ciężko oddychając. Pozbawiony różdżki Harry czuł się przed nią straszliwie bezbronny.
- Zmuszasz mnie do tego, Potter... Wcale tego nie chcę, ale czasami okoliczności usprawiedliwiają użycie... Minister na pewno zrozumie, że nie miałam innego wyboru...
Malfoy obserwował ją gorliwie.
- Klątwa Cruciatus powinna rozwiązać ci język - powiedziała cicho Umbridge.
- Nie! - wrzasnęła Hermiona. - Pani profesor... to jest niezgodne z prawem...
Ale Umbridge nie zwróciła na to uwagi. Na jej twarzy pojawiła się jakaś obleśna żądza, jakieś ohydne podniecenie, którego Harry jeszcze nigdy nie widział. Uniosła różdżkę.
- Minister nie zgodziłby się na łamanie prawa! - krzyknęła Hermiona.
- Czego Korneliusz nie widzi, to go nie zaboli - mruknęła Umbridge. - Dyszała lekko, celując różdżką po kolei w różne części ciała Harry’ego, najwyraźniej zastanawiając się, gdzie ugodzić. - Nigdy się nie dowiedział, że to ja wysłałam dementorów za Potterem zeszłego lata, ale był zachwycony, że ma szansę go wyrzucić...
- To pani? - wydyszał Harry. - PANI nasłała na mnie dementorów?
- Ktoś musiał działać - powiedziała cicho Umbridge, podczas gdy jej różdżka zatrzymała się w powietrzu, wycelowana w czoło Harry’ego. - Wszyscy paplali, że trzeba cię uciszyć... zdyskredytować... ale tylko ja zrobiłam coś konkretnego... Tylko że jakoś się z tego wykręciłeś... Ale nie dzisiaj, Potter, nie dzisiaj...
Wzięła głęboki oddech i zawołała:
- Cruc...
- NIE! - krzyknęła ochrypłym głosem Hermiona zza Milicenty Bulstrode. - Nie... Harry, musimy jej powiedzieć!
- Nigdy! - ryknął Harry w stronę Hermiony.
- Musimy, Harry, ona i tak wydusi to z ciebie, po co... po co...
I zaczęła głośno szlochać. Milicenta natychmiast przestała ją przyciskać do ściany i odsunęła się, patrząc na nią z niesmakiem.
- No, no, no! - zapiała triumfalnie Umbridge. - Nasza mała Miss Pytań-o-Wszystko chce udzielić nam paru odpowiedzi! No to mów, dziewczyno, śmiało!
- Ee... mmm... noo... nie! - krzyknął Ron przez knebel. Ginny patrzyła na Hermionę tak, jakby ją zobaczyła po raz pierwszy w życiu. Neville, wciąż krztusząc się i dławiąc, też się w nią wpatrywał. Ale Harry coś dostrzegł. Hermiona szlochała rozpaczliwie, zakrywając sobie usta rękami, ale na jej policzkach nie było łez.
- Ja... ja... przepraszam... wszystkich - jęczała Hermiona. - Ale... ja już nie mogę... nie mogę tego znieść...
- Słusznie, dziewczyno, słusznie! - powiedziała Umbridge, chwytając Hermionę za ramiona. Popchnęła ją na opuszczony fotel i pochyliła się nad nią. - No więc gadaj... z kim Potter dopiero co rozmawiał?
- On... - wyjąkała Hermiona - on próbował porozmawiać z profesorem Dumbledore’em...
Ron zamarł z szeroko otwartymi oczami, Ginny przestała wierzgać, nawet Luna wyglądała na nieco zaskoczoną. Na szczęście uwaga Umbridge i jej sługusów zbyt była skupiona na Hermionie, żeby dostrzegli coś podejrzanego.
- Z Dumbledore’em? - powtórzyła Umbridge. - A więc wiecie, gdzie jest Dumbledore, tak?
- No... nie! - załkała Hermiona. - Próbowaliśmy znaleźć go w Dziurawym Kotle na Pokątnej i w Trzech Miotłach, i nawet w gospodzie Pod Świńskim Łbem...
- Ty kretynko, myślisz, że Dumbledore siedziałby sobie w jakimś pubie, kiedy szuka go całe ministerstwo? - krzyknęła Umbridge, a na jej obwisłej twarzy pojawiło się okropne rozczarowanie.
- Ale... ale my chcieliśmy powiedzieć mu coś bardzo ważnego! - jęknęła Hermiona, zakrywając sobie jeszcze szczelniej twarz rękami, a Harry wiedział, że wcale nie ze strachu, tylko by ukryć, że nie uroniła ani jednej łzy.
- Tak? - zapytała Umbridge z wyraźnym ożywieniem. - A co mu chcieliście powiedzieć?
- My... chcieliśmy mu powiedzieć, że to już jest gotowe! - wykrztusiła Hermiona.
- Co jest gotowe? - zapytała Umbridge, chwytając Hermionę za ramiona i potrząsając nią lekko. - Co jest gotowe, dziewczyno?
- Ta... ta broń.
- Broń? Broń? - powtórzyła Umbridge, wybałuszając oczy. - Pracowaliście nad jakąś metodą zbrojnego oporu? Nad bronią, którą zamierzaliście użyć przeciw ministerstwu? Oczywiście na rozkaz profesora Dumbledore’a, tak?
- T-t-tak - wykrztusiła Hermiona. - Ale on musiał odejść, nim b-była g-gotowa, a t-teraz ją skończyliśmy... i nie m-m-możemy go znaleźć, żeby mu o t-t-tym p-p-powiedzieć!
- Co to za broń? - zapytała ostro Umbridge, wbijając krótkie paluchy w ramiona Hermiony.
- M-m-my tego s-s-sami nie r-r-rozumiemy - wyjąkała Hermiona, pociągając głośno nosem. - M-m-my robiliśmy t-to, co nam kazał p-p-profesor Dumbledore...
Umbridge wyprostowała się. Wyglądała na zachwyconą.
- Zaprowadź mnie do tej broni.
- Im nie pokażę! - pisnęła Hermiona, patrząc przez palce na Ślizgonów.
- Nie ty mi będziesz stawiała warunki - warknęła profesor Umbridge.
- Doskonale - powiedziała Hermiona, znowu łkając w dłonie. - Dobrze... niech zobaczą, i mam nadzieję, że użyją jej przeciwko pani! Tak, bardzo bym chciała, żeby to zobaczyło mnóstwo ludzi! D-dostałaby pani wreszcie za swoje... Och, tak, n-n-niech cała szkoła się dowie, gdzie to jest... i jak tego u-użyć... bo jak pani znowu zacznie k-kogoś dręczyć, t-to będą mogli panią wykończyyyć!
Te słowa wywarły na Umbridge duże wrażenie. Zerknęła podejrzliwie na swoją Brygadę Inkwizycyjną. Jej wyłupiaste oczy spoczęły na chwilę na Malfoyu, który nie zdążył pozbyć się wyrazu łakomej ochoty.
Umbridge przypatrywała się Hermionie przez dłuższą chwilę, a potem przemówiła głosem, który w jej pojęciu miał być zapewne głosem matczynym:
- Dobrze, moja droga, zrobimy to tylko my dwie... ty i ja... I zabierzemy też Pottera, dobrze? No to wstawaj...
- Pani profesor... - odezwał się Malfoy. - Pani profesor, uważam, że powinien iść ktoś z brygady, żeby pilnować...
- Jestem wykwalifikowanym urzędnikiem ministerstwa, Malfoy. Myślisz, że nie poradzę sobie z dwojgiem pozbawionych różdżek nastolatków? Zresztą wszystko wskazuje na to, że uczniowie w ogóle nie powinni czegoś takiego oglądać. Zostaniecie tutaj do mojego powrotu i przypilnujecie, żeby żadne z nich - machnęła w stronę Rona, Ginny, Neville’a i Luny - nie uciekło.
- Tak jest - mruknął Malfoy, nadąsany i wyraźnie rozczarowany.
- A wy dwoje pójdziecie przede mną i wskażecie mi drogę - dodała, celując różdżką w Harry’ego i Hermionę. - Prowadź...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:01, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
WALKA I LOT


Harry nie miał pojęcia, co planuje Hermiona, a nawet czy w ogóle ma jakiś plan. Szedł o pół kroku za nią, wiedząc, że wyglądałoby bardzo podejrzanie, gdyby się okazało, że nie wie, dokąd idą. Nie próbował się do niej odezwać, bo Umbridge kroczyła tuż za nimi, tak że słyszał jej nierówny oddech.
Hermiona poprowadziła ich w dół, do sali wejściowej. Przez podwójne drzwi Wielkiej Sali napływał gwar i szczęk sztućców. Harry’emu wydało się wręcz niewiarygodne, że zaledwie dwadzieścia stóp od nich ludzie zajadają ze smakiem kolację, cieszą się z końca egzaminów i nie pamiętają o bożym świecie...
Hermiona wyszła przez dębowe drzwi frontowe w balsamiczne powietrze letniego wieczoru. Słońce opadało ku szczytom drzew w Zakazanym Lesie. Bez wahania pomaszerowała przez błonia; Umbridge musiała biec truchtem, żeby dotrzymać im kroku. Ich długie cienie falowały za nimi po trawie jak płaszcze.
- To jest ukryte w chatce Hagrida, tak? - zapytała Umbridge, dysząc prosto w ucho Harry’ego.
- Ależ skąd! - odpowiedziała Hermiona zjadliwym tonem. - Hagrid mógłby ją przypadkowo odpalić.
- No tak - zgodziła się Umbridge, której podniecenie sięgało zenitu. - Tak, mógłby to zrobić, oczywiście, ten wielki przygłup, niedorobiony mieszaniec...
Parsknęła śmiechem. Harry poczuł przemożną chęć złapania jej za gardło, ale oparł się pokusie. Blizna na czole pulsowała bólem w łagodnym wieczornym powietrzu, ale nie było to jeszcze owo dźganie rozpalonym do białości żelazem, które odczuwał, gdy Voldemort miał zadać śmiertelny cios...
- Więc... gdzie to jest? - zapytała Umbridge z nutą niepewności w głosie, widząc, że Hermiona maszeruje w stronę lasu.
- Tam - odpowiedziała Hermiona, wskazując ciemne drzewa. - Trzeba to było ukryć tak, żeby uczniowie tego przypadkowo nie odnaleźli, prawda?
- Oczywiście - zgodziła się Umbridge, teraz już z nutą zrozumienia. - Oczywiście... a więc dobrze... wy dwoje idźcie nadal przodem...
- Mogłaby pani dać nam swoją różdżkę, skoro mamy iść przodem? - zapytał Harry.
- Nie sądzę, panie Potter - odpowiedziała Umbridge słodkim głosem, szturchając go w plecy końcem różdżki. - Obawiam się, że ministerstwu bardziej zależy na moim życiu niż na twoim.
Kiedy weszli w cień pierwszych drzew, Harry próbował ściągnąć na siebie wzrok Hermiony. Wchodzenie do Zakazanego Lasu bez różdżek wydało mu się najgłupszą rzeczą, jaką dzisiaj zrobili. Ale Hermiona tylko zmierzyła Umbridge pogardliwym spojrzeniem i śmiało wkroczyła do lasu, idąc tak szybko, że Umbridge, na swoich krótkich nogach, z trudnością dotrzymywała im kroku.
- Czy to daleko? - zapytała, kiedy rozdarła sobie szatę o krzak jeżyn.
- O tak. Tak, jest dobrze ukryta.
W Harrym narastał niepokój. Hermiona nie prowadziła ich ścieżką, którą szli do Graupa, ale tą, którą przed trzema laty dotarł do legowiska Aragoga. Hermiony wówczas z nim nie było, więc miał wątpliwości, czy zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, czyhającego na końcu ścieżki.
- Ee... jesteś pewna, że dobrze idziemy? - zapytał ją z naciskiem.
- Och, tak - odpowiedziała głosem twardym jak stal, przedzierając się przez podszycie lasu z hałasem, który wydał mu się całkowicie niepotrzebny.
Za nimi Umbridge potknęła się o zwalone drzewko. Żadne z nich nie zatrzymało się, aby pomóc jej wstać. Hermiona zawołała głośno przez ramię:
- Jeszcze kawałek!
- Hermiono, nie drzyj się tak - mruknął Harry, przyspieszając kroku, by ją dogonić. - Ktoś może usłyszeć...
- Chcę, żeby nas usłyszano - odpowiedziała cicho, bo Umbridge już biegła z hałasem za nimi. - Zobaczysz...
Szli długo, aż wkroczyli tak głęboko w puszczę, że gęsty baldachim drzew całkowicie przysłonił światło. Harry’ego nawiedziło to samo uczucie, co przedtem, gdy był w puszczy, że śledzą go niewidzialne oczy...
- Jak daleko jeszcze? - dobiegł ich z tyłu rozzłoszczony głos Umbridge.
- Już niedaleko! - zawołała Hermiona, kiedy wyszli na mroczną, wilgotną polankę. - Jeszcze kawałeczek...
Strzała świsnęła w powietrzu i ze złowieszczym głuchym stukiem wbiła się w pień drzewa tuż nad jej głową. Zewsząd zadudniły kopyta. Harry poczuł, że ziemia zadrżała. Umbridge pisnęła i wypchnęła go przed siebie jak tarczę...
Uwolnił się od niej i obrócił. Z obu stron pojawiło się około pięćdziesiąt centaurów. Każdy miał w ręku łuk gotowy do strzału, a groty wycelowane były w Harry’ego, Hermionę i Umbridge, cofających się powoli na środek polany. Umbridge zaskomlała dziwacznie ze strachu. Harry zerknął z boku na Hermionę. Uśmiechała się triumfalnie.
- Kim jesteście? - rozległ się głos.
Harry spojrzał w lewo. Kroczył ku nim kasztanowaty centaur Magorian z łukiem w ręku. Umbridge wciąż skomlała, a różdżka, którą wycelowała w zbliżającego się centaura, dygotała gwałtownie.
- Zapytałem, kim jesteście, ludzka raso - powiedział szorstko Magorian.
- Jestem Dolores Umbridge! - odpowiedziała Umbridge piskliwym, przerażonym głosem. - Starszy podsekretarz ministra magii, dyrektor i Wielki Inkwizytor Hogwartu!
- Jesteś z Ministerstwa Magii? - zapytał Magorian, a wiele centaurów poruszyło się niespokojnie.
- Tak jest! - odpowiedziała Umbridge jeszcze bardziej piskliwym głosem. - Więc uważajcie! Na mocy prawa ustalonego przez Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami każda napaść na ludzi ze strony takich mieszańców jak wy...
- Jak nas nazwałaś? - krzyknął kary centaur, w którym Harry poznał Zakałę.
Rozległy się groźne pomruki, kilka centaurów napięło cięciwy.
- Nie nazywaj ich tak! - warknęła Hermiona, ale Umbridge chyba jej nie dosłyszała. Wciąż celując w Magoriana drżącą różdżką, ciągnęła dalej:
- Paragraf piętnasty, punkt B, mówi wyraźnie, że jakikolwiek atak ze strony magicznego stworzenia posiadającego prawie ludzką inteligencję, a więc uważanego za odpowiedzialne za swoje czyny...
- Prawie ludzką inteligencję? - powtórzył Magorian, a Zakała i kilka innych centaurów ryknęło groźnie, drąc kopytami murawę. - To dla nas wielka zniewaga, przedstawicielu ludzkiej rasy! Nasza inteligencja dalece przewyższa waszą...
- Co robicie w naszej puszczy? - ryknął siwy centaur o srogiej twarzy, którego Harry i Hermiona widzieli podczas swej ostatniej wyprawy do Zakazanego Lasu. - Po co tu przyszliście?
- Waszej puszczy?! - krzyknęła Umbridge, teraz trzęsąc się już nie tylko ze strachu, ale i z oburzenia. - Przypominam wam, że żyjecie tu tylko dlatego, że Ministerstwo Magii wyznaczyło wam pewne tereny...
Strzała świsnęła tak blisko jej głowy, że musnęła jej mysie włosy. Wrzasnęła i osłoniła sobie głowę rękami. Kilka centaurów ryknęło z uciechy, inni roześmiali się drwiąco. Przerażający był ich dziki, rżący śmiech, toczący się echem po mrocznej polanie, i widok ich kopyt, drących nerwowo darń i ziemię.
- No to jak, czyja to puszcza? - ryknął Zakała.
- Stado plugawych mieszańców! - krzyknęła piskliwym głosem Umbridge, osłaniając sobie nadal głowę rękami. - Bestie! Rozpasane zwierzaki!
- Uspokój się! - krzyknęła Hermiona, ale było już za późno. Umbridge wycelowała różdżkę w Magoriana i wrzasnęła:
- Incarcerus!
W powietrzu śmignęły grube jak węże liny, oplatając ciasno tors i ramiona centaura. Ryknął z wściekłości i stanął dęba, próbując się uwolnić. Reszta centaurów pomknęła ku Umbridge.
Harry złapał Hermionę i pociągnął ją na ziemię. Leżąc na brzuchu, z twarzą w trawie, przeżył chwilę grozy, gdy wokół niego zadudniły kopyta, ale centaury przeskakiwały go, rycząc i wyjąc.
- Nieeeee! - rozległ się rozdzierający krzyk Umbridge. - Nieeeee... jestem starszym podsekretarzem... nie wolno wam... puśćcie mnie, zwierzaki... nieeeeee!
Harry ujrzał błysk czerwonego światła - próbowała oszołomić jednego z nich - a potem wrzasnęła jeszcze głośniej. Uniósł nieco głowę i zobaczył, jak Zakała chwycił ją za kark i uniósł wysoko w powietrze. Różdżka wypadła jej z ręki, a Harry’emu drgnęło serce... Gdyby udało mu się jej dosięgnąć...
Ale gdy wyciągnął rękę, kopyto centaura trafiło w różdżkę, łamiąc ją na pół.
- Ejże! - ryknął mu prosto w ucho czyjś głos, po czym owłosiona ręka chwyciła go za kark i postawiła na ziemi.
To samo stało się z Hermioną. Ponad podrygującymi, wielobarwnymi grzbietami i głowami dostrzegł Umbridge unoszoną przez Zakałę w las; jej wrzaski powoli cichły, aż w końcu trudno je było dosłyszeć wśród dudnienia kopyt.
- A ci? - zapytał siwy centaur o srogiej twarzy, trzymający Hermionę.
- Są młodzi - rozległ się za jego plecami smętny głos. - Źrebaków nie atakujemy.
- Oni ją tutaj przyprowadzili, Ronanie - odparł centaur, który trzymał mocno Harry’ego. - I nie są już tacy młodzi... Ten tutaj to prawie mężczyzna...
Potrząsnął Harrym, trzymając go za kołnierz szaty.
- Błagam - powiedziała Hermioną, której wyraźnie brakło tchu - błagam, nie atakujcie nas, my jej też nie lubimy, nie jesteśmy pracownikami ministerstwa! Przyszliśmy tu, bo mieliśmy nadzieję, że nas od niej uwolnicie...
Po wyrazie twarzy siwego centaura, który ją trzymał, Harry poznał od razu, że popełniła fatalny błąd. Centaur odrzucił głowę do tyłu, tupnął zadnimi nogami i ryknął:
- Widzisz, Ronanie? Już są butni, tak jak cała ich rasa! Więc to my mieliśmy za was odwalić czarną robotę, tak? My mieliśmy być waszymi sługami i przepędzić waszych wrogów jak posłuszne psy?
- Nie! - pisnęła przerażona Hermiona. - Proszę... ja nie miałam tego na myśli! Ja tylko miałam nadzieję, że... że nam pomożecie!
Okazało się, że to jeszcze bardziej pogorszyło sprawę.
- My nie pomagamy ludziom! - warknął centaur trzymający Harry’ego. Wzmocnił uścisk i cofnął się nieco, tak że Harry natychmiast stracił grunt pod nogami. - My należymy do innej rasy, trzymamy się od was z daleka i jesteśmy z tego dumni... Nie pozwolimy, żebyście stąd odeszli i przechwalali się, że zrobiliśmy, co nam kazaliście!
- Nikomu nic nie zamierzamy mówić! - krzyknął Harry. - Wiemy, że nie zrobiliście niczego tylko ze względu na nas...
Ale nikt go już nie słuchał. Stojący trochę z tyłu brodaty centaur zawołał:
- Przyszli tu nieproszeni, muszą ponieść konsekwencje! Słowa te powitane zostały gromkim aplauzem, a skarogniady centaur krzyknął:
- Mogą dołączyć do tej kobiety!
- Mówiliście, że nie krzywdzicie niewinnych! - krzyknęła Hermiona, której ciekły po policzkach najprawdziwsze łzy. - Nie zrobiliśmy wam krzywdy, nie użyliśmy różdżek, nie groziliśmy wam, chcemy po prostu wrócić do szkoły, pozwólcie nam wrócić, proszęęę...
- Nie jesteśmy tacy, jak zdrajca Firenzo, dziewczyno! - krzyknął siwy centaur, a inni ryknęli z aprobatą. - Może myślałaś, że jesteśmy ślicznymi mówiącymi końmi, co? Jesteśmy starożytną rasą, która nie znosi najazdów czarodziejów i ich obelg! Nie respektujemy waszych praw, nie uznajemy waszej wyższości, jesteśmy...
Ale nie usłyszeli, czym jeszcze są centaury, bo w tym momencie ze skraju polany dobiegł tak straszliwy łoskot, że wszyscy - Harry, Hermiona i blisko pięćdziesiąt centaurów - rozejrzeli się dookoła. Centaur trzymający Harry’ego puścił go i błyskawicznie sięgnął po łuk i strzałę, Hermionę też rzucono na ziemię, Harry puścił się ku niej pędem, gdy nagle dwa grube pnie drzew rozchyliły się złowieszczo, a między nimi pojawiła się olbrzymia postać Graupa.
Stojące najbliżej niego centaury cofnęły się, wpadając na inne. Na polanie wyrósł las napiętych łuków i strzał wycelowanych w górę, w olbrzymią szarą twarz, majaczącą tuż pod baldachimem najwyższych gałęzi drzew. Graup rozdziawił głupkowato krzywe usta. W półmroku widać było wielkie żółte zęby, mętne oczy barwy szlamu zwęziły się, gdy zerkał na stworzonka u swych stóp. Przy kostkach nóg wisiały zerwane liny.
Rozwarł usta jeszcze bardziej.
- Hagger.
Harry nie wiedział, co znaczy „hagger”, ani z jakiego języka to słowo pochodzi, ale nie dbał o to - obserwował olbrzymie stopy, tak długie, jak całe jego ciało. Hermiona uczepiła się mocno jego ramienia, centaury zamarły, wpatrując się w olbrzyma, którego wielka, okrągła głowa obracała się powoli, gdy zerkał na nich, jakby szukał czegoś, co zgubił.
- Hagger! - powtórzył, z większym naciskiem.
- Odejdź stąd, olbrzymie! - krzyknął Magorian. - Nie chcemy ciebie tutaj!
Te słowa nie zrobiły na Graupie najmniejszego wrażenia. Pochylił się trochę (centaury zacisnęły ręce na łukach) i ryknął:
- HAGGER!
Kilka centaurów wyraźnie się zaniepokoiło. Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk.
- Harry! - szepnęła. - On chyba próbuje powiedzieć „Hagrid”!
W tym momencie Graup ich dostrzegł - jedyne dwie ludzkie postacie w tłumie centaurów. Zniżył jeszcze bardziej głowę, wpatrując się w nich uważnie. Harry poczuł, jak Hermiona zadygotała, gdy Graup jeszcze raz otworzył szerzej usta i powiedział niskim, dudniącym głosem:
- Herma.
- O Boże - szepnęła Hermiona, ściskając ramię Harry’ego tak mocno, że zaczęło mu drętwieć; wyglądała tak, jakby za chwilę miała zemdleć. - On... on pamięta!
- HERMA! - ryknął olbrzym. - GDZIE HAGGER?
- Nie wiem! - pisnęła Hermiona. - Graup, przykro mi, ale nie wiem!
Graup wyciągał ku nim swoją potężną rękę. Hermiona wrzasnęła, odbiegła parę kroków i upadła. Pozbawiony różdżki Harry gotów był zadawać ciosy, kopać, gryźć, gdy ręka wystrzeliła ku niemu i zwaliła z nóg śnieżnobiałego centaura.
Na to tylko czekały inne. Wyciągnięte palce Graupa były już o stopę od Harry’ego, kiedy pięćdziesiąt strzał świsnęło w powietrzu i utkwiło w jego szarej twarzy. Zawył z bólu i wściekłości, wyprostował się i przetarł twarz wielkimi łapami, łamiąc strzały, ale jeszcze głębiej wbijając sobie groty.
Ryknął, tupnął i ruszył do przodu, a centaury czmychnęły przed nim na boki. Krople krwi wielkości otoczaków spadły na Harry’ego, gdy pomagał Hermionie wstać. Oboje puścili się biegiem pod osłonę drzew. Tam się obejrzeli - Graup, z twarzą zalaną krwią, próbował wyłapywać na oślep centaury, które uciekały w popłochu, chroniąc się między drzewami po drugiej stronie polany. Olbrzym ryknął jeszcze raz i ruszył za nimi w pogoń, łamiąc po drodze drzewa.
- Och, nie - jęknęła Hermiona, trzęsąc się cała tak, że kolana odmówiły jej posłuszeństwa. - Och, to było straszne. I on może je wszystkie pozabijać...
- Mówiąc szczerze, wcale bym się nie zmartwił - mruknął z goryczą Harry.
Tętent galopujących centaurów i ryki olbrzyma oddalały się coraz bardziej. Harry nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, gdy jego bliznę przeszył ostry ból. Ogarnęła go panika.
Zmarnowali tyle czasu - i byli teraz jeszcze dalej od uratowania Syriusza niż na samym początku, gdy go zobaczył w sali ze szklanymi kulkami. Nie miał już różdżki i tkwili w sercu Zakazanego Lasu, bez możliwości szybkiego przeniesienia się gdziekolwiek.
- Sprytny plan - warknął, by wyładować na kimś swą wściekłość. - Naprawdę sprytny, nie ma co. I dokąd teraz pójdziemy?
- Musimy wrócić do zamku - powiedziała cicho Hermiona.
- Zanim tam dojdziemy, Syriusz pewnie już zginie!
Kopnął w pień najbliższego drzewa. W górze coś piskliwie zaświergotało, a kiedy podniósł głowę, ujrzał rozgniewanego nieśmiałka, wyciągającego ku niemu długie, łodygowate palce.
- Przecież bez różdżek i tak nie możemy nic zrobić - powiedziała z rozpaczą Hermiona, podnosząc się z ziemi. - A zresztą, Harry, jak ty właściwie chciałeś dostać się do Londynu?
- Tak, właśnie się nad tym zastanawialiśmy - rozległ się za nią znajomy głos.
Harry i Hermiona instynktownie zbliżyli się do siebie, wpatrując się między drzewa. Wyszedł zza nich Ron, a tuż za nim Ginny, Neville i Luna. Nie wyglądali najlepiej - Ginny miała kilka długich zadrapań na policzku, Neville podbite prawe oko, Ronowi krew ściekała z ust - ale wyraźnie byli z siebie zadowoleni.
- No więc masz jakiś pomysł? - zapytał Ron, odgarniając nisko wiszącą gałąź i wyciągając zza pazuchy różdżkę Harry’ego.
- Jak wam się udało uciec? - zdumiał się Harry, biorąc swoją różdżkę od Rona.
- Parę oszałamiaczy, jedno zaklęcie rozbrajające, a Neville wystrzelił naprawdę fajne Impendimento - powiedział beztrosko Ron, oddając Hermionie jej różdżkę. - Ale Ginny była najlepsza, trafiła Malfoya upiorogackiem... było super, całą buźkę pokryły mu takie roztrzepotane świństwa. W każdym razie zobaczyliśmy przez okno, jak zasuwacie do lasu, więc ruszyliśmy za wami. Co zrobiliście z Umbridge?
- Gdzieś ją poniosło. Stado centaurów.
- A was zostawiły? - zapytała zdumiona Ginny.
- Można tak powiedzieć, bo pogonił je Graup.
- Kto to jest Graup? - zapytała z ciekawością Luna.
- Młodszy brat Hagrida - odrzekł szybko Ron. - No dobra, zostawmy to teraz. Harry, co odkryłeś w kominku? Sam-Wiesz-Kto dorwał Syriusza, czy...
- Tak - odpowiedział Harry, a jego bliznę po raz kolejny przeszył ostry ból - ale jestem pewny, że Syriusz wciąż żyje, tylko nie wiem, jak się stąd wydostaniemy, żeby mu pomóc.
Zapadło milczenie, wszyscy mieli wystraszone miny. Stanęli przed trudnością nie do pokonania.
- Będziemy musieli polecieć - odezwała się Luna rzeczowym tonem.
- Słuchaj - powiedział ze złością Harry, odwracając się do niej - po pierwsze „my” nic nie będziemy robić, jeśli włączasz w to siebie, a po drugie, tylko Ron ma miotłę, która nie jest strzeżona przez trolla, więc...
- Ja mam miotłę! - pisnęła Ginny.
- Tak, tylko że ty z nami nie idziesz - powiedział zgryźliwie Ron.
- Bardzo przepraszam, ale mnie też obchodzi, co się stanie z Syriuszem! - oburzyła się Ginny, zaciskając szczęki zupełnie tak samo, jak Fred i George.
- Jesteś za... - zaczął Harry.
- Jestem trzy lata starsza niż ty, kiedy walczyłeś z Sam-Wiesz-Kim o Kamień Filozoficzny, i to dzięki mnie Malfoy utknął w gabinecie Umbridge, opędzając się od upiorów z nietoperzymi skrzydłami...
- Tak, ale...
- Wszyscy jesteśmy w GD - powiedział cicho Neville. - Przecież to wszystko miało nas przygotować do walki z Sami-Wiecie-Kim, prawda? A to jest nasza pierwsza szansa, żeby zrobić coś naprawdę... a może to miała być tylko zabawa?
- Nie... pewnie, że nie - odrzekł niecierpliwie Harry.
- Więc my też powinniśmy iść z wami. Chcemy pomóc.
- Słusznie - powiedziała Luna, uśmiechając się radośnie.
Harry spojrzał na Rona. Wiedział, że Ron myśli dokładnie to samo, co on: gdyby miał wybrać kogoś spośród członków GD do pomocy w próbie odbicia Syriusza z rąk Voldemorta, na pewno nie wybrałby ani Ginny, ani Neville’a, ani Luny.
- No dobrze, nie ma się o co kłócić - powiedział zrezygnowany - bo nadal nie wiemy, jak się stąd wydostać...
- Myślałam, że już to ustaliliśmy - powiedziała Luna. - Polecimy!
- Posłuchaj - odezwał się Ron, z trudem powstrzymując gniew - może ty potrafisz latać bez miotły, ale my wszyscy nie wyhodujemy sobie tak nagle skrzydeł i...
- Są inne sposoby latania, nie tylko na miotłach - oświadczyła pogodnie Luna.
- To co, może polecimy na grzbiecie tego chrapuka skrętokiszkowatego, czy jak mu tam?
- Chrapak krętorogi nie fruwa - wyjaśniła Luna z godnością. - Ale ONE fruwają, a Hagrid mówi, że zawsze dowiozą jeźdźca do celu.
Harry obrócił się szybko. Między dwoma drzewami, pobłyskując tajemniczo białymi oczami, stały dwa testrale, obserwując ich z taką uwagą, jakby rozumiały każde słowo z ich gorączkowej szeptaniny.
- Tak! - powiedział i ruszył ku nim.
Potrząsnęły gadzimi głowami, odrzucając z pysków długie, czarne grzywy, a Harry wyciągnął rękę i poklepał najbliższego po lśniącej szyi. Jak mógł kiedykolwiek uważać, że są brzydkie?
- To te zwariowane końskie stwory? - zapytał niepewnie Ron, gapiąc się trochę na lewo od testrala, którego poklepał Harry. - Te, których się nie widzi, jeśli się nie było świadkiem, jak ktoś wykorkował?
- Tak.
- Ile ich jest?
- Tylko dwa.
- No, potrzebujemy trzy - powiedziała Hermiona, wciąż lekko roztrzęsiona, ale wyraźnie zdecydowana.
- Cztery - mruknęła Ginny.
- Jeśli się nie mylę, jest nas sześcioro - oznajmiła spokojnie Luna, policzywszy wszystkich.
- Nie bądź głupia, nie możemy lecieć wszyscy! - warknął Harry. - Słuchajcie, wy troje - wskazał na Neville’a, Ginny i Lunę - nie jesteście w to zamieszani, nie jesteście...
Zaczęli gwałtownie protestować. Jego bliznę przeszył znowu ból, jeszcze dotkliwszy niż przedtem. Każda chwila była drogocenna, nie miał czasu na kłótnie.
- Dobrze, to wasz wybór. Ale jeśli nie znajdziemy więcej testrali, nie będziecie mogli...
- Och, będzie ich więcej - oświadczyła Ginny, która, podobnie jak Ron, patrzyła zupełnie gdzie indziej, najwyraźniej sądząc, że patrzy na konie.
- Tak? A skąd taka pewność?
- Bo muszę ci powiedzieć, na wypadek gdybyś sam tego nie zauważył, że ty i Hermiona jesteście uwalani krwią - powiedziała spokojnie - a przecież wiemy, że Hagrid zwabiał je świeżym mięsem, więc prawdopodobnie te dwa tu przybiegły...
W tym momencie Harry poczuł, jak coś ciągnie go za szatę, a kiedy spojrzał w dół, zobaczył, że testral liże mu rękaw mokry od krwi Graupa.
- No dobrze - powiedział, bo wpadł mu do głowy pewien pomysł. - Ron i ja weźmiemy te dwa i polecimy pierwsi, a Hermiona zostanie z wami, żeby zwabić więcej testrali...
- Ja nie zostanę! - oburzyła się Hermiona.
- Nie ma potrzeby - powiedziała z uśmiechem Luna. - Patrzcie, już są... Musicie porządnie cuchnąć...
Harry odwrócił się. Co najmniej sześć albo siedem testrali kluczyło między drzewami; złożone skrzydła przylegały do wychudłych boków, białe oczy jarzyły się w ciemności. Teraz już nie miał żadnej wymówki...
- No dobra - rzucił ze złością. - Bierzcie po jednym i w drogę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:03, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
DEPARTAMENT TAJEMNIC


Harry uchwycił się mocno grzywy najbliższego testrala, postawił stopę na pobliskim pniaku i wgramolił się na jedwabisty czarny grzbiet. Zwierzę nie zaprotestowało, tylko obróciło pysk do tyłu, szczerząc kły i próbując nadal lizać mu szatę.
Znalazł taki sposób umieszczenia kolan za jego skrzydłami, że poczuł się bardziej bezpiecznie, i rozejrzał się, jak sobie radzą inni. Neville podciągnął się na grzbiet swojego testrala i teraz próbował przerzucić krótką nogę na drugą stronę. Luna już siedziała na swoim wierzchowcu po damsku, z nogami z jednej strony, i poprawiała sobie szatę, jakby robiła to codziennie. Natomiast Ron, Hermiona i Ginny nadal stali nieruchomo w miejscu, gapiąc się z otwartymi ustami w przestrzeń.
- Co z wami?
- Jak mamy dosiąść czegoś, czego nie widzimy? - zapytał Ron.
- Och, to bardzo łatwe - odpowiedziała Luna, ześlizgując się ze swojego testrala i idąc do nich. - Chodźcie tutaj...
Poprowadziła ich do innych testrali i po kolei pomogła każdemu wspiąć się na ich grzbiety. Wszyscy troje mieli bardzo niepewne miny, kiedy Luna powkładała im ręce w końskie grzywy i powiedziała, że muszą się ich mocno trzymać. Potem zgrabnie dosiadła swojego wierzchowca.
- To wariactwo - mruknął Ron, przesuwając niespokojnie ręką po szyi swego konia. - Przecież ja go nie widzę...
- Lepiej, żeby nikt go nie widział - stwierdził ponuro Harry. - Wszyscy gotowi?
Kiwnęli głowami i mocniej ścisnęli kolanami grzbiety koni.
- Dobra...
Spojrzał na lśniącą, czarną głowę swojego testrala i przełknął ślinę.
- A więc... Ministerstwo Magii, wejście dla interesantów, Londyn - powiedział niepewnie. - Ee... jeśli wiesz... gdzie to jest...
Przez chwilę testral stał spokojnie. Potem nagle rozłożył skrzydła tak gwałtownie, że Harry o mało co nie spadł z jego grzbietu, powoli ugiął tylne nogi i wystrzelił w górę tak szybko i stromo, że Harry musiał z całej siły trzymać się go ramionami i nogami, żeby się nie ześliznąć na kościsty zad. Zamknął oczy i wtulił twarz w jedwabistą grzywę, kiedy przebijali się przez korony drzew, a kiedy je otworzył, ujrzał przed sobą krwawoczerwoną łunę zachodu słońca.
Chyba jeszcze nigdy nie leciał tak szybko. Testral śmignął nad zamkiem, prawie nie poruszając skrzydłami. Pęd chłodnego powietrza uderzył Harry’ego w twarz. Zmrużył oczy, obejrzał się i zobaczył szybującą za nim piątkę swoich towarzyszy; każdy przywarł do szyi swego testrala, aby się uchronić przed pędem powietrza.
Przelecieli nad błoniami Hogwartu, potem nad Hogsmeade, i Harry ujrzał pod sobą góry i wąwozy. W zapadających ciemnościach widać było małe skupiska światełek, gdy przelatywali nad kolejnymi wioskami, a potem krętą drogą, po której pełzł samotny samochód...
- To czysty obłęd! - usłyszał za sobą krzyk i wyobraził sobie, jak Ron musi się czuć, lecąc na takiej wysokości i nie widząc, na czym leci.
Zapadł zmierzch, niebo zasnuło się szarym fioletem upstrzonym srebrnymi gwiazdami, i wkrótce tylko światła mugolskich miasteczek dawały im pojęcie, jak wysoko lecą. Harry oplótł ramionami szyję swojego konia, modląc się w duchu, by leciał jeszcze szybciej. Ile czasu upłynęło od chwili, gdy zobaczył Syriusza leżącego na posadzce Departamentu Tajemnic? Jak długo jeszcze będzie zdolny do stawiania oporu Voldemortowi? Wiedział tylko jedno: Syriusz nie zrobił tego, czego żądał od niego Voldemort, ani też nie umarł - był przekonany, że w jednym i drugim przypadku odczułby rozradowanie lub wściekłość Voldemorta. Dałby mu o tym znać straszliwy ból blizny na czole, taki sam, jaki poczuł tej nocy, gdy zaatakowany został pan Weasley...
Pędzili przez gęstniejącą ciemność. Harry’emu zmarzła i zesztywniała twarz, nogi zdrętwiały od ściskania boków testrala, ale nie śmiał zmienić pozycji z obawy, że się ześliźnie... Ogłuchł od świstu i dudnienia w uszach, usta mu wyschły i zlodowaciały. Stracił poczucie, jak daleko są, całą nadzieję pokładając już tylko w swym wierzchowcu, wciąż śmiało i pewnie pędzącemu przez noc i tylko od czasu do czasu poruszającemu skrzydłami...
A jeśli już jest za późno...
On wciąż żyje, wciąż walczy, czuję to...
A jeśli Voldemort uznał, że Syriusz się nie załamie...
Wiedziałbym o tym...
Żołądek podskoczył mu do gardła. Testral nagle pochylił łeb i Harry zsunął się o parę cali po jego szyi. A więc wreszcie się zniżali... Usłyszał za sobą wrzask jednej z dziewcząt i obrócił się gwałtownie, ale nie dostrzegł spadającego ciała... Pewnie i ich zaskoczyła nagła zmiana pozycji...
Teraz już wokoło rozgorzały pomarańczowe światła, rosnąc z każdą chwilą. Ujrzeli szczyty budynków, strumienie reflektorów samochodowych, błyszczących w ciemności jak oczy owadów, bladożółte prostokąciki okien. I nagle tuż pod nimi wyrósł chodnik. Harry ostatkiem sił przywarł mocno do szyi testrala, spodziewając się gwałtownego zderzenia z ziemią, ale testral dotknął jej lekko jak cień i kiedy Harry ześliznął się z jego grzbietu, ujrzał przed sobą ulicę, na której przepełniony śmietnik nadal stał tuż obok zdewastowanej budki telefonicznej - i śmietnik, i budka pozbawione były barwy w pomarańczowym świetle ulicznych latarni.
Ron wylądował tuż obok i osunął się ze swego testrala na chodnik.
- Nigdy więcej - powiedział, podnosząc się na nogi. Zamierzał chyba odejść jak najdalej od testrala, ale nie widząc go, wpadł na jego zad i mało brakowało, a znowu by się przewrócił. - Nigdy, nigdy więcej... to było najgorsze...
Hermiona i Ginny wylądowały po jego obu stronach. Obie ześliznęły się ze swych wierzchowców o wiele zgrabniej niż Ron, choć z tym samym wyrazem ulgi na twarzach. Neville zeskoczył z grzbietu konia, cały rozdygotany, natomiast Luna zsiadła z prawdziwą gracją.
- Dokąd teraz pójdziemy? - zapytała Harry’ego z uprzejmym zainteresowaniem, jakby odbywali właśnie miłą całodzienną wycieczkę.
- Tam - odpowiedział.
Klepnął z wdzięcznością swojego testrala i poprowadził szybko przyjaciół do zniszczonej budki telefonicznej.
- Właźcie! - ponaglił, widząc, że się wahają.
Ron i Ginny weszli posłusznie, Hermiona, Neville i Luna wepchnęli się do środka za nimi. Harry rzucił ostatnie spojrzenie na testrale, zajęte wyszukiwaniem resztek jedzenia w śmietniku, po czym wcisnął się do budki za Luną.
- Kto jest najbliżej aparatu, niech wykręci sześć-dwa-cztery-cztery-dwa!
Zrobił to Ron, dziwacznie wyginając rękę, by dosięgnąć tarczy. Kiedy wykręcił ostatni numer, rozległ się chłodny kobiecy głos:
- Witamy w Ministerstwie Magii. Proszę podać imię, nazwisko i sprawę.
- Harry Potter, Ron Weasley, Hermiona Granger... - powiedział szybko Harry - Ginny Weasley, Neville Long-bottom, Luna Lovegood... Przychodzimy, żeby kogoś uratować, chyba że ministerstwo zrobi to szybciej!
- Dziękuję - odrzekł chłodny kobiecy głos. - Proszę wziąć plakietki i przypiąć je sobie na piersiach.
Pół tuzina plakietek wysunęło się przez szparę, służącą zwykle do zwrotu monet. Hermiona zebrała je i podała Harry’emu nad głową Ginny. Zerknął na pierwszą.

HARRY POTTER
Misja ratunkowa

- Szanowni interesanci, przypominamy o konieczności poddania się kontroli osobistej i okazania różdżek do rejestracji przy stanowisku ochrony, które mieści się w końcu atrium.
- Świetnie! - powiedział głośno Harry, a jego bliznę przeszył ostry ból. - Możemy jechać?
Drzwi budki zadrżały, a za szklanymi ścianami chodnik nagle podjechał w górę. Grzebiące w śmieciach testrale zniknęły z pola widzenia, ogarnęła ich ciemność i z głuchym zgrzytem zaczęli się zapadać w głębiny Ministerstwa Magii.
Pasmo łagodnego złotego światła dotknęło ich stóp, poszerzyło się i ogarnęło ich całych. Harry ugiął kolana i wyjął różdżkę, zerkając przez szybę, by zobaczyć, czy ktoś na nich nie czeka, ale atrium było zupełnie puste. Światło było nieco bardziej przyćmione niż za dnia. W osadzonych w ścianach kominkach nie płonął ogień, ale gdy winda zatrzymała się miękko, ujrzał, że na granatowym suficie wiją się wciąż złote symbole.
- Ministerstwo Magii życzy państwu miłego wieczoru - powiedział kobiecy głos.
Drzwi budki telefonicznej otworzyły się gwałtownie. Harry wygramolił się na zewnątrz, a za nim wyszli Neville i Luna. W atrium słychać było tylko jednostajny plusk złotej fontanny, w której z różdżek czarownicy i czarodzieja, z grotu strzały centaura, z kapelusza goblina i z uszu skrzata tryskały do sadzawki strumienie wody.
- Naprzód - szepnął Harry i cała szóstka pobiegła za nim przez salę w stronę biurka, za którym uprzednio siedział ochroniarz sprawdzający różdżki, a teraz nie było nikogo.
Harry czuł, że ktoś z ochrony powinien jednak tu być, więc tę nieobecność uznał za zły znak. Złe przeczucie narastało w nim, kiedy przeszli przez złote wrota do wind. Nacisnął najbliższy guzik „w dół” i winda prawie natychmiast się pojawiła. Złote kraty rozsunęły się z łoskotem i wpadli do środka. Harry stuknął palcem w guzik z numerem dziewięć, kraty zatrzasnęły się z hukiem i winda zaczęła opadać, grzechocząc i zgrzytając. Dopiero teraz zwrócił uwagę na to, że te windy są tak hałaśliwe; bał się, że ten okropny łoskot zaalarmuje ochroniarzy w całym budynku, ale gdy winda się zatrzymała, chłodny kobiecy głos oznajmił: „Departament Tajemnic” i kraty ponownie się rozsunęły, a oni wyszli na mroczny korytarz, nic się tam nie poruszało prócz płomieni najbliższych pochodni, falujących w powiewie powietrza z windy.
Harry zwrócił się ku czerniejącym w końcu korytarza drzwiom. Po wielu miesiącach snów o tym korytarzu wreszcie w nim był...
- Idziemy - szepnął i ruszył pierwszy.
Luna poszła tuż za nim, rozglądając się wokoło z lekko rozchylonymi ustami.
- Dobra, słuchajcie - rzekł Harry, zatrzymując się jakieś sześć stóp przed drzwiami. - Może... może parę osób zostanie tutaj jako... jako czujki... i...
- A jak ci damy znać, że ktoś nadchodzi? - zapytała Ginny, marszcząc brwi. - Możesz być daleko stąd.
- Idziemy z tobą, Harry - powiedział Neville.
- No to do dzieła - powiedział stanowczo Ron.
Harry nadal nie chciał, by wszyscy z nim szli, ale nie miał wyboru. Odwrócił się do drzwi i ruszył naprzód. Podobnie jak we śnie, same się przed nim otworzyły. Pierwszy przekroczył próg, a za nim zrobiła to reszta.
Stali w wielkim, kolistym pomieszczeniu. Wszystko było tu czarne - ściany, podłoga, sufit i szereg drzwi bez klamek i bez tabliczek, pomiędzy którymi płonęły w uchwytach świece. Ich bladoniebieskie, drżące światło odbijało się w lśniącej marmurowej posadzce, co sprawiało wrażenie, jakby pod stopami mieli ciemną wodę.
- Niech ktoś zamknie drzwi - mruknął Harry.
Pożałował, że to powiedział, gdy tylko Neville zamknął drzwi. Ogarnął ich taki mrok, że przez chwilę widzieli tylko wiązki rozedrganych niebieskich płomieni na ścianach i ich odbicia na posadzce.
W swoim śnie Harry zawsze przechodził bez wahania przez okrągłą komnatę do drzwi znajdujących się naprzeciw wejścia. Tymczasem miał do wyboru z tuzin drzwi. Wbił oczy w ciemność, zastanawiając się, które wybrać, gdy nagle rozległ się łoskot, a płomienie świec zaczęły się przesuwać. Okrągła komnata obracała się wokół własnej osi.
Hermiona chwyciła Harry’ego za ramię, jakby się bała, że podłoga też się poruszy, ale nie, obracały się tylko ściany. I to coraz szybciej, aż niebieskie płomienie zlały się w jedną neonową linię. Po kilku sekundach łoskot ucichł i wszystko się nagle zatrzymało.
Harry’emu nadal migały przed oczami niebieskie linie.
- Co to było? - rozległ się przerażony szept Rona.
- Sądzę, że miało to nam udaremnić odnalezienie drzwi, którymi tu weszliśmy - powiedziała przyciszonym głosem Ginny.
Harry natychmiast pojął, że Ginny ma rację. Odnalezienie właściwych drzwi było teraz równie trudne, jak wypatrzenie mrówki na czarnej posadzce.
- To jak my stąd wyjdziemy? - zapytał ze strachem Neville.
- Teraz to nie jest ważne - odpowiedział Harry, mrugając, żeby pozbyć się niebieskich linii migających mu przed oczami, i zaciskając mocniej palce na różdżce. - Tym będziemy się martwić, jak znajdziemy Syriusza...
- Tylko go nie wołaj! - powiedziała błagalnym tonem Hermiona, choć Harry’emu jej ostrzeżenie jeszcze nigdy nie było mniej potrzebne niż w tej chwili: instynktownie wyczuwał, że trzeba być tak cicho, jak to tylko możliwe.
- Więc dokąd idziemy, Harry? - zapytał Ron.
- Nie... - zaczął Harry i przełknął ślinę. - We śnie przechodziłem przez czarne drzwi do ciemnego pomieszczenia... tego, w którym jesteśmy... a potem przez drugie drzwi do pokoju z takimi... no... światełkami. Musimy spróbować, które to drzwi - dodał szybko. - Jak zobaczę, co jest za nimi, to będę wiedział, czy to te.
Ruszył do drzwi naprzeciwko, a reszta poszła za nim. Położył lewą rękę na zimnej, lśniącej powierzchni, uniósł różdżkę, gotów do odparcia jakiegoś niespodziewanego ataku, i pchnął drzwi. Otworzyły się łatwo.
Zobaczył długi, prostokątny pokój, który w porównaniu z pierwszym pomieszczeniem wydał mu się bardzo jasny, bo oświetlony lampami zwisającymi na złotych łańcuchach z sufitu. Nie dostrzegł jednak nigdzie owych migocących światełek, które widział w swych snach. Stało tu tylko kilka biurek, a pośrodku piętrzyło się olbrzymie szklane naczynie pełne ciemnozielonego płynu, tak wielkie, że cała szóstka mogłaby w nim popływać. Wewnątrz dryfowały leniwie jakieś obłe, perłowobiałe kształty.
- Co tam pływa? - szepnął Ron.
- Nie wiem - odrzekł Harry.
- Czy to ryby? - zapytała cicho Ginny.
- To larwy akwawirusów! - rozległ się podniecony głos Luny. - Tata mówił, że ministerstwo hoduje...
- Nie - powiedziała Hermiona jakimś dziwnym głosem. Podeszła do zbiornika, żeby przyjrzeć się lepiej. - To są mózgi.
- MÓZGI?
- Tak... Tylko nie wiem, skąd się tu wzięły i po co.
Harry stanął obok niej. Z bliska nie było już żadnych wątpliwości: połyskujące tajemniczo białe kształty wyłaniały się z ciemnozielonej głębi i ginęły w niej, przywodząc na myśl jakieś oślizgłe kalafiory.
- Chodźmy stąd - powiedział. - To nie tu, musimy wypróbować inne drzwi.
- Tutaj też są drzwi - zauważył Ron, wskazując na ściany.
Harry’emu serce zamarło: jak rozległe są te podziemia?
- W moim śnie z pierwszego ciemnego pokoju przeszedłem do drugiego. Musimy wrócić i stamtąd szukać dalej.
Wrócili więc spiesznie do mrocznego, okrągłego pokoju. Teraz, zamiast niebieskich linii, Harry’emu migotały w oczach perłowobiałe mózgi.
- Zaczekaj! - rzuciła ostro Hermiona, kiedy Luna już zamykała za sobą drzwi. - Flagrate!
Machnęła różdżką i na drzwiach pojawił się ognisty znak X. Gdy tylko drzwi się zamknęły, rozległ się łoskot i kolista komnata znowu zaczęła się szybko obracać, ale teraz obok zamazanych niebieskich linii pojawiła się linia czerwono-złota, a kiedy wszystko zamarło, ognisty krzyż nadal płonął, wskazując, które drzwi już wypróbowali.
- Dobry pomysł - pochwalił Hermionę Harry. - Teraz spróbujmy otworzyć te...
Znowu podszedł do przeciwległych drzwi i pchnął je, z różdżką w pogotowiu, a pozostali weszli za nim.
Ta sala była większa od poprzedniej, słabo oświetlona i prostokątna, a pośrodku ziało olbrzymie kamienne zagłębienie na jakieś dwadzieścia stóp. Stali w najwyższym rzędzie kamiennych ławek, biegnących wokół sali i opadających w dół jak w amfiteatrze albo w sali sądowej, w której Harry był przesłuchiwany przez Wizengamot. Zamiast krzesła z łańcuchami na samym dole wznosiło się kamienne podium, a na nim kamienny łuk, tak stary, popękany i po-obtłukiwany, że aż trudno było uwierzyć, że jeszcze stoi. Nie łączył się z żadną ze ścian, natomiast pod nim wisiała postrzępiona czarna kurtyna, która pomimo braku najlżejszego powiewu falowała lekko, jakby ktoś jej przed chwilą dotknął.
- Kto tam jest? - zawołał Harry, zeskakując na niższą ławkę.
Nie było żadnej odpowiedzi, ale zasłona nadal kołysała się i drżała.
- Ostrożnie! - szepnęła Hermiona.
Harry zszedł na sam dół kamiennego zagłębienia. Jego kroki odbijały się głośnym echem, gdy powoli podszedł do podium. Ostro zakończony łuk wydał mu się teraz o wiele wyższy, niż gdy patrzył nań z góry. Zasłona wciąż falowała łagodnie, jakby ktoś przed chwilą za nią wszedł.
- Syriusz? - powiedział Harry, o wiele ciszej niż poprzednio.
Miał dziwne uczucie, że ktoś stoi tuż za zasłoną. Ściskając różdżkę w dłoni, obszedł łuk, ale nikogo tam nie było. Zobaczył tylko drugą stronę postrzępionej czarnej tkaniny.
- Chodźmy! - zawołała Hermiona, stojąc w połowie kamiennych stopni. - To nie ta, Harry, chodźmy już...
Miała wystraszony głos, o wiele bardziej niż w sali z mózgami. Harry pomyślał jednak, że kamienny łuk jest na swój sposób piękny, choć tak stary i zmurszały. Fascynowało go łagodne falowanie zasłony; miał wielką ochotę wspiąć się na podium i przejść za nią.
- Harry, chodźmy już, dobrze? - dobiegł go natarczywy głos Hermiony.
- Dobrze - odpowiedział, ale nie ruszył się z miejsca.
Coś usłyszał. Zza zasłony dochodziły jakieś stłumione szepty.
- Co mówicie? - zapytał tak głośno, że jego słowa potoczyły się echem wokół kamiennych ławek.
- Nikt nic nie mówił, Harry! - zawołała Hermiona, ruszając ku niemu.
- Tam ktoś coś szeptał - powiedział, odsuwając się od niej i nadal wpatrując w zasłonę. - Czy to ty, Ron?
- Jestem tutaj, stary - odpowiedział Ron, stając obok łuku.
- Czy nikt z was tego nie słyszy? - zdziwił się Harry, bo szepty i pomruki stawały się coraz głośniejsze.
Choć wcale nie zamierzał na nie wchodzić, stwierdził nagle, że trzyma jedną stopę na podium.
- Ja też coś słyszę - powiedziała cicho Luna, podchodząc do nich i wpatrując się w falującą zasłonę. - W środku są jacyś ludzie!
- Co to znaczy „w środku”? - zapytała ze złością Hermiona, zeskakując z najniższej ławki. Była o wiele bardziej zdenerwowana, niż wynikałoby to z sytuacji. - Nie ma żadnego „w środku”, to jest tylko łuk, za nim nie ma nic... Harry, przestań, chodźmy stąd...
Złapała go za rękę i pociągnęła, ale nie ruszył się z miejsca.
- Harry, przecież przyszliśmy po Syriusza! - krzyknęła piskliwym, napiętym głosem.
- Syriusza - powtórzył Harry, wciąż gapiąc się jak zahipnotyzowany w zasłonę. - Taak...
I wtedy coś zaskoczyło w jego mózgu: Syriusz, porwany, związany i torturowany, a on gapi się na jakiś łuk...
Cofnął się o kilka kroków od podium i oderwał wzrok od zasłony.
- Idziemy.
- To właśnie próbowałam ci... No dobrze, idziemy! - powiedziała Hermiona i ruszyła naokoło podium. Po drugiej stronie Ginny i Neville również gapili się w zasłonę. Hermiona bez słowa wzięła Ginny pod ramię, Ron chwycił za rękę Neville’a, po czym podeszli do najniższej ławki i wspięli się na samą górę, aż do drzwi.
- Jak myślisz, co to było? Ten łuk? - zapytał Harry Hermionę, kiedy wrócili do okrągłej sali.
- Nie wiem, ale to na pewno było niebezpieczne - odpowiedziała stanowczo, znowu wypisując na drzwiach ognisty ukośny krzyż.
Jeszcze raz ściany zaczęły wirować, a kiedy Harry podszedł do kolejnych, wybranych na chybił trafił drzwi i pchnął je, nie ustąpiły.
- Coś nie tak? - zapytała Hermiona.
- Są... zamknięte - odrzekł Harry, napierając całym ciężarem na drzwi, ale nawet nie drgnęły.
- A więc to te, prawda? - mruknął podekscytowany Ron, napierając na drzwi razem z Harrym. - To muszą być te!
- Odejdźcie! - powiedziała ostro Hermiona.
Wycelowała różdżką w miejsce, gdzie w normalnych drzwiach jest zwykle zamek.
- Alohomora!
Drzwi ani drgnęły.
- Nóż Syriusza! - przypomniał sobie Harry i wyciągnął scyzoryk z wewnętrznej kieszeni szaty.
Wsunął ostrze w szparę między drzwiami a murem. Przesunął nim od góry do dołu, wyciągnął i znowu naparł ramieniem na drzwi. Wszystko na nic: drzwi były nadal zamknięte. Mało tego, kiedy spojrzał na nóż, zobaczył, że ostrze się stopiło.
- Wychodzimy stąd - powiedziała stanowczo Hermiona.
- A jeśli to te? - zapytał Ron, patrząc na drzwi z mieszaniną lęku i fascynacji.
- To nie mogą być te. We śnie Harry przechodził przez nie bez problemu - oświadczyła Hermiona, zaznaczając drzwi ognistym krzyżem.
Harry schował do kieszeni bezużyteczny już scyzoryk Syriusza.
- Wiecie, co mogło być za nimi? - odezwała się Luna, kiedy ściany znowu zaczęły się obracać.
- Na pewno coś ględatkowego - mruknęła pod nosem Hermiona, a Neville parsknął nerwowym śmiechem.
Ściana zatrzymała się, i Harry, czując narastającą rozpacz, pchnął następne drzwi.
- To tu!
Poznał tę salę natychmiast po cudownych, roztańczonych, rozmigotanych jak diamenty światełkach. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do tych rozbłysków, zobaczył, że wszędzie jest mnóstwo zegarów, dużych i małych, szafkowych i przenośnych, zajmujących każdą wolną przestrzeń między półkami na książki lub stojących na stolikach, tak że ich nieustanne, pracowite tykanie wypełniało całe pomieszczenie jak odgłos tysięcy kroków jakichś maleńkich istot. Źródłem roztańczonych odbłysków był wielki kryształowy klosz stojący w końcu sali.
- Tędy!
Teraz Harry’emu serce biło jak szalone, bo wiedział już, że są na właściwej drodze. Ruszył pierwszy wąskim przejściem między rzędami stolików, zmierzając, tak jak we śnie, do kryształowego klosza, w którym zdawał się kłębić połyskliwy wiatr.
- Och, patrzcie! - krzyknęła cicho Ginny, wskazując na wnętrze klosza, kiedy podeszli bliżej.
Unoszone powietrznym wirem migotało w środku maleńkie, podobne do klejnotu jajeczko. Kiedy uniosło się w górę, pękło i wyłonił się z niego koliber, którego wir powietrzny wyniósł pod sam szczyt klosza, ale gdy zaczął opadać, jego piórka z powrotem zwilgotniały i oklapły, a gdy opadł na samo dno, jajeczko znowu go pochłonęło.
- Idziemy dalej! - powiedział ostro Harry, bo Ginny już chciała się zatrzymać, żeby zobaczyć, jak z jajeczka znowu wykluwa się ptaszek.
- A ty sam marudziłeś przy tym rozlatującym się łuku! - odgryzła się ze złością, ale ruszyła za nim ku drzwiom poza kloszem.
- To tu - powiedział znowu Harry, a serce biło mu teraz tak szybko i mocno, że prawie nie słyszał własnych słów. - Za tymi drzwiami...
Spojrzał po wszystkich. Różdżki w pogotowiu, miny poważne i wystraszone. Odwrócił się do drzwi i pchnął je. Otworzyły się natychmiast.
Wreszcie odnaleźli to miejsce: wysoka jak wnętrze katedry sala, wypełniona piętrzącymi się aż do sklepienia półkami, zawalonymi małymi, zakurzonymi szklanymi kulkami, które połyskiwały mętnie w blasku światła świec, zatkniętych w uchwyty między półkami. Podobnie jak w okrągłym pokoju, świece płonęły niebieskim ogniem. Było tu bardzo zimno.
Harry ruszył naprzód, zaglądając w mroczne przejścia między rzędami półek. Nic nie słyszał i nie dostrzegał najmniejszego ruchu.
- Mówiłeś, że to był rząd dziewięćdziesiąty siódmy - szepnęła Hermiona.
- Tak - powiedział cicho, spoglądając na koniec najbliższego rzędu. Pod wiązką rozjarzonych niebieskim światłem świec dostrzegł srebrne litery: PIĘĆDZIESIĄT TRZY
- Chyba musimy iść w prawo - wyszeptała Hermiona, zerkając na następny rząd. - Tak... to jest pięćdziesiąty czwarty...
- Różdżki w pogotowiu - powiedział cicho Harry.
Zaczęli się skradać, oglądając się za siebie. Koniec wąskiego przejścia między półkami ginął w ciemności. Pod każdą szklaną kulką przyklejona była mała, pożółkła etykietka. Niektóre kulki miały dziwny, wilgotny połysk, inne były ciemne i martwe jak przepalone żarówki.
Rząd osiemdziesiąty czwarty... osiemdziesiąty piąty... Harry nasłuchiwał, wyczulony na najlżejszy odgłos, ale Syriusz mógł być już zakneblowany... albo nieprzytomny... albo - odezwał się nieproszony głos w jego głowie - może już jest martwy...
Poczułbym to, powiedział sobie w duchu, a serce tłukło mu się teraz w okolicach jabłka Adama. Wiedziałbym...
- Dziewięćdziesiąt siedem! - szepnęła Hermiona.
Stanęli w ciasnej grupce, wpatrując się w przejście między dwoma rzędami półek. Nikogo tam nie było.
- On jest na samym końcu - powiedział Harry, czując, że zaschło mu w ustach. - Stąd nic nie można zobaczyć...
I ruszył naprzód, między rzędami szklanych kulek. Niektóre rozjarzały się łagodnym światłem, kiedy obok nich przechodzili...
- Powinien być już blisko - szepnął Harry, przekonany, że w każdej chwili może ujrzeć bezwładną postać leżącą na ciemnej podłodze. - Gdzieś tutaj... blisko...
- Harry... - usłyszał głos Hermiony, ale nie chciał jej odpowiedzieć.
Teraz miał już zupełnie suche usta.
- Gdzieś tutaj... - powtórzył.
Doszli do końca przejścia między półkami i stanęli w mdłym świetle świec. Nie było tu nikogo.
- On może być... - wyszeptał ochryple Harry, zaglądając w następne przejście. - Albo... - zrobił parę kroków, by zajrzeć w głąb kolejnego przejścia.
- Harry... - powiedziała znowu Hermiona.
- Co? - warknął.
- Myślę, że... że Syriusza tutaj nie ma.
Zapadło milczenie. Harry nie miał ochoty na nikogo spojrzeć. Czuł się podle. Nie pojmował, dlaczego Syriusza tutaj nie ma. Powinien tu być. To tutaj go widział, na pewno...
Pobiegł wzdłuż rzędu przejść, zaglądając do każdego. Wrócił i pobiegł w drugą stronę, mijając swoich milczących towarzyszy. Nigdzie nie było śladu po Syriuszu ani po walce.
- Harry! - zawołał Ron.
- Co?
Nie miał ochoty wysłuchiwać tego, co Ron ma do powiedzenia, nie chciał usłyszeć, że się wygłupił, albo że powinni wracać do Hogwartu. Zrobiło mu się gorąco i nagle poczuł, że wolałby usiąść tutaj, w mroku i długo siedzieć, zanim znajdzie się w blasku atrium i zobaczy oskarżycielskie spojrzenia swych towarzyszy...
- Widziałeś? - zapytał Ron.
- Co?
Poczuł drgnienie nadziei... może Ron zobaczył jakiś ślad po Syriuszu... Wrócił szybko do miejsca, gdzie stali wszyscy, na samym końcu rzędu dziewięćdziesiątego siódmego, ale znalazł tam tylko Rona, wpatrującego się w jedną z zakurzonych kulek.
- Co? - powtórzył ponuro Harry.
- Tutaj... tutaj jest twoje nazwisko.
Harry podszedł bliżej. Ron wskazywał na jedną ze szklanych kulek, która jarzyła się słabym blaskiem, choć była bardzo zakurzona i wyglądała, jakby od wielu lat nikt jej nie dotykał.
- Moje nazwisko?
Był niższy od Rona, więc musiał wyciągnąć szyję, by odczytać pożółkłą etykietkę przymocowaną do półki tuż pod zakurzoną kulką. Chwiejnym, pajęczym pismem wypisana tam była data - sprzed jakichś szesnastu lat - a pod nią:

S.P.T. do A.P.W.B.D.
Czarny Pan
I (?) Harry Potter

- Co to znaczy? - zapytał ze strachem Ron. - Skąd się tu wzięło twoje nazwisko?
Spojrzał na inne etykietki na tej półce.
- Mnie tu nie ma - powiedział z zakłopotaniem. - Nikogo z nas poza tobą...
- Harry, chyba nie powinieneś tego dotykać - powiedziała Hermiona, gdy wyciągnął rękę ku szklanej kulce.
- Dlaczego? To ma przecież coś wspólnego ze mną, prawda?
- Harry, nie - odezwał się nagle Neville.
Harry odwrócił się i spojrzał na niego. Krągła twarz Neville’a lśniła potem. Wyglądał, jakby już nie był w stanie dłużej znosić niepewności.
- Tu jest moje imię i nazwisko - powiedział Harry.
I czując, że postępuje trochę lekkomyślnie, zacisnął palce na kulce. Spodziewał się, że będzie zimna, ale się omylił. Była ciepła, jakby przez wiele godzin leżała na słońcu, jakby rozgrzało ją to słabe wewnętrzne światło. Pełen oczekiwania, prawie nadziei, że zaraz stanie się coś dramatycznego, coś niesamowitego, co sprawi, że ta długa i niebezpieczna wyprawa nabierze jednak sensu, zdjął szklaną kulkę z półki i przyjrzał się jej z bliska.
Nic się nie wydarzyło. Inni podeszli bliżej i stanęli wokół niego, przypatrując się, jak ściera kurz z powierzchni kulki.
A potem, tuż za nimi, jakiś głos powiedział, przeciągając sylaby:
- Bardzo dobrze, Potter. A teraz odwróć się, grzecznie i powoli, i oddaj mi to.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:03, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
ZA ZASŁONĄ


Otoczyły ich czarne postacie, zagradzając im z każdej strony drogę. Spod kapturów błyskały oczy, z tuzin zapalonych różdżek wycelowany był w ich serca. Z ust Ginny wyrwał się zduszony okrzyk.
- Oddaj mi to, Potter - powtórzył Lucjusz Malfoy, wyciągając ku niemu rękę.
Harry poczuł się tak, jakby mdlący ciężar opadł mu na dno żołądka. Znaleźli się w pułapce, a napastników było dwukrotnie więcej.
- Oddaj mi to, Potter - wycedził Malfoy.
- Gdzie jest Syriusz? - zapytał Harry.
Kilku śmierciożerców wybuchnęło śmiechem.
- Czarny Pan zawsze ma rację - odezwała się triumfalnie jedna z mrocznych postaci ochrypłym głosem kobiecym.
- Zawsze - powtórzył cicho Malfoy. - A teraz daj mi tę przepowiednię, Potter.
- Chcę wiedzieć, gdzie jest Syriusz!
- Chcę wiedzieć, gdzie jest Syriusz! - powtórzyła drwiącym tonem stojąca na lewo od niego kobieta.
Ona i paru innych śmierciożerców zbliżyli się do niego tak, że oślepiało go światło ich różdżek.
- Macie go - powiedział Harry, ignorując narastający strach, z którym walczył od chwili, gdy dotarli do rzędu numer dziewięćdziesiąt siedem. - On tutaj jest. Wiem, że tu jest.
- Dzidziuś obudził się psieraziony i pomyślał, zie to, co mu się psiśniło, to plawda - powiedziała owa kobieta, udając dziecięce szczebiotanie.
Harry wyczuł, że stojący obok niego Ron poruszył się.
- Nic nie rób - mruknął. - Jeszcze nie...
Kobieta parsknęła szyderczym śmiechem.
- Słyszycie? Słyszycie go? Udziela instrukcji innym dzieciakom, jakby sobie wyobrażał, że będzie z nami walczył!
- Och, Bellatriks, ty nie znasz Pottera tak dobrze, jak ja - powiedział cicho Malfoy. On ma wielką słabość do robienia z siebie bohatera. A Czarny Pan dobrze o tym wie. A teraz oddaj mi tę przepowiednię, Potter.
- Wiem, że Syriusz jest tutaj - powiedział Harry, choć teraz już panika dławiła go w gardle i zaczęło mu brakować tchu. - Wiem, że go macie!
Wśród śmierciożerców znowu wybuchły śmiechy, a najgłośniej śmiała się owa kobieta.
- Już czas, żebyś się nauczył odróżniać życie od snu, Potter - wycedził Malfoy. - Ale oddaj mi już tę przepowiednię, bo będziemy musieli użyć różdżek.
- Spróbujcie - powiedział Harry, podnosząc różdżkę na wysokość piersi.
Ron, Hermiona, Neville, Ginny i Luna zrobili to samo. Mdlący ciężar w żołądku Harry’ego opadł jeszcze niżej. Jeśli Syriusza naprawdę tu nie ma, to poprowadził swych przyjaciół na bezsensowną śmierć...
Ale śmierciożercy nie zaatakowali ich.
- Daj mi tę przepowiednię, a nikt was nie skrzywdzi - powiedział chłodno Malfoy.
Teraz zaśmiał się Harry.
- Już w to wierzę! Ja ci dam tę... przepowiednię, tak? A ty po prostu puścisz nas wolno, tak?
Zaledwie wypowiedział te słowa, gdy z ust zakapturzonej kobiety padł okrzyk:
- Accio przep...
Ale Harry nie pozwolił jej skończyć. Krzyknął: „Protego!”, i choć szklana kulka zaczęła mu się wyślizgiwać z dłoni, w ostatniej chwili zdołał ją przytrzymać końcami palców.
- Oho, maluśki Potterek umie się bawić - zadrwiła kobieta, wpatrując się w niego przez szparę kaptura. - No dobrze, skoro...
- POWIEDZIAŁEM CI: NIE! - ryknął na kobietę Malfoy. - Jak ją roztrzaskasz...
Harry myślał gorączkowo. Śmierciożercy chcą mieć tę zakurzoną szklaną kulkę. Jemu na niej wcale nie zależy. Chce tylko wszystkich stąd wydostać, chce mieć pewność, że żadne z jego przyjaciół nie zapłaci najwyższej ceny za jego głupotę...
Kobieta zrobiła krok do przodu i ściągnęła kaptur z głowy. Pobyt w Azkabanie sprawił, że twarz Bellatriks Lestrange zapadła się, przypominając nagą czaszkę, ale ożywiał ją jakiś gorączkowy, fanatyczny blask.
- Potrzebujesz lepszej zachęty? - zapytała, a jej pierś falowała szybko pod czarną peleryną. - A więc dobrze... Bierzcie tę najmniejszą - rozkazała śmierciożercom, którzy stali obok niej. - Niech sobie popatrzy, jak torturujemy małą dziewczynkę. Ja to zrobię.
Harry poczuł, że reszta jego przyjaciół ciasno otoczyła Ginny. Przesunął się w bok i stanął naprzeciw niej z ręką, w której trzymał kulkę, przyciśniętą do piersi.
- Będziesz musiała ją roztrzaskać, jeśli nas zaatakujesz - zwrócił się do Bellatriks. - Nie sądzę, by wasz szef był zachwycony, gdy wrócicie stąd bez niej.
Nie poruszyła się, tylko wpatrywała się w niego, oblizując wąskie wargi końcem języka.
- A w ogóle to o jakiej przepowiedni rozmawiamy? - zapytał Harry.
Nie miał pojęcia, co robić dalej, więc po prostu mówił, co mu przychodziło do głowy. Neville przycisnął się do niego ramieniem, cały drżał. Na karku czuł czyjś szybki oddech. Miał nadzieję, że wszyscy myślą gorączkowo, jak się stąd wyrwać, bo sam miał pustkę w głowie.
- O jakiej przepowiedni? - powtórzyła Bellatriks, a mściwy uśmiech spełzł z jej twarzy. - To ma być żart, Potter?
- Nie, ja nie żartuję - odpowiedział, przenosząc spojrzenie z jednego śmierciożercy na drugiego, wypatrując jakiegoś słabego punktu, jakiejś szczeliny, przez którą można by było uciec. - Dlaczego Voldemort tak bardzo chce ją mieć?
Wśród śmierciożerców rozległy się ciche syki.
- Ośmielasz się wymawiać jego nazwisko? - szepnęła Bellatriks.
- A tak - rzekł Harry i mocniej zacisnął palce na szklanej kulce, spodziewając się kolejnej próby wydarcia mu jej zaklęciem. - Tak, bez żadnych oporów mówię: Vol...
- Milcz! - krzyknęła Bellatriks. - Jak śmiesz wypowiadać jego imię swoimi plugawymi ustami, jak śmiesz kalać je swym językiem, parszywy mieszańcu, jak śmiesz...
- A wiesz, że on też jest mieszańcem? - wypalił bez zastanowienia Harry, a Hermiona cicho jęknęła mu w ucho. - Voldemort? Tak, jego matka była czarownicą, ale ojciec był mugolem... A może wmawia wam, że jest czarodziejem czystej krwi?
- DRĘTWO...
- NIE!
Z końca różdżki Bellatriks Lestrange wystrzelił czerwony promień, ale Malfoy był szybszy. Jego zaklęcie zdążyło zmienić kierunek promienia, tak że ugodził w półkę tuż na lewo od Harry’ego, roztrzaskując na niej kilka szklanych kulek.
Ze szczątków szkła na podłodze wyłoniły się dwie perłowo-białe, zwiewne jak duchy postacie, i natychmiast obie zaczęły mówić. Ich głosy mieszały się ze sobą, tak że wśród krzyków Malfoya i Bellatriks można było wychwycić tylko urywki zdań.
- ...podczas przesilenia Słońca nadejdzie nowy... - mówiła postać starego, brodatego mężczyzny.
- NIE ATAKUJ! MUSIMY MIEĆ TO PROROCTWO!
- Jak on śmie... jak śmie... - bełkotała Bellatriks. - Stoi sobie tutaj... plugawy mieszaniec...
- ZACZEKAJ, AŻ BĘDZIEMY MIELI W RĘKU PROROCTWO! - ryknął Malfoy.
- ...i po nim żadnego już nie będzie... - mówiła postać młodej kobiety.
Dwie postacie, które wyłoniły się z rozbitych kulek, rozpłynęły się w powietrzu. Nie pozostało nic ani z nich, ani z ich byłych schronień, prócz szczątków szkła na posadzce. Podsunęły jednak Harry’emu pewien pomysł. Problem polegał na tym, jak przekazać go innym.
- Nie odpowiedziałaś mi, co jest takiego szczególnego w przepowiedni, którą trzymam w ręku - powiedział, żeby zyskać na czasie, i przesunął stopę nieco w bok, żeby natrafić na stopę któregoś z przyjaciół.
- Nie baw się z nami w gierki - odezwał się Malfoy.
- Nie bawię się w gierki - odrzekł Harry.
W połowie skupiony był na rozmowie, w połowie na swojej wędrującej stopie. Wreszcie natrafił na palce czyichś nóg i przydepnął je lekko. Po szybkim wdechu za plecami poznał, że to stopa Hermiony.
- Co? - szepnęła mu w ucho.
- Dumbledore ci nie powiedział, że powód, dla którego masz tę bliznę, jest ukryty tutaj, w czeluściach Departamentu Tajemnic? - zapytał szyderczym tonem Malfoy.
- Ja... Co takiego? - wyjąkał Harry i przez chwilę zapomniał o swoim planie. - Bliznę?
- Co?! - szepnęła Hermiona bardziej natarczywie.
- Czy to możliwe? - prychnął Malfoy, najwyraźniej rozkoszując się sytuacją.
Niektórzy śmierciożercy znowu się roześmiali, a Harry, korzystając z tego, syknął do Hermiony, starając się nie poruszać ustami:
- Wal w półki...
- Dumbledore nie powiedział ci tego? - powtórzył Malfoy. - No, to wyjaśnia, dlaczego nie zjawiłeś się tutaj wcześniej, Potter. Czarnego Pana od dawna dziwiło...
- ...kiedy powiem „teraz”...
- ...że nie przyleciałeś tu od razu, kiedy we śnie pokazał ci miejsce, gdzie to jest ukryte. Sądził, że wrodzona ciekawość wzbudzi w tobie chęć usłyszenia tego słowo po słowie...
- Tak? - Bardziej wyczuł niż usłyszał, że za jego plecami Hermiona przekazuje jego słowa innym, więc chciał podtrzymać rozmowę, żeby odwrócić uwagę śmierciożerców. - Więc chciał, żebym tu przyszedł i ją wziął, tak? Dlaczego?
- Dlaczego? - Malfoy wyraźnie rozkoszował się sytuacją. - Bo jedynymi osobami, którym wolno wziąć przepowiednię z Departamentu Tajemnic, są te, których owe przepowiednie dotyczą, co odkrył Czarny Pan, gdy próbował użyć innych, żeby mu ją wykradli.
- A dlaczego chciał wykraść przepowiednię o mnie?
- O was obu, Potter, o was obu... Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego Czarny Pan próbował cię zabić, gdy byłeś niemowlęciem?
Harry wbił wzrok w wąskie szpary w kapturze, w których błyszczały szare oczy Malfoya. Czyżby ta przepowiednia była powodem, dla którego zginęli jego rodzice? Czy dlatego ma na czole tę bliznę w kształcie błyskawicy? Czy odpowiedź na to wszystko tkwi w szklanej kulce, którą ściska w garści?
- Ktoś wypowiedział przepowiednię o mnie i o Voldemorcie? - zapytał cicho, patrząc na Lucjusza Malfoya i zaciskając palce na ciepłej szklanej kulce. Była niewiele większa od znicza i wciąż szorstka od kurzu. - A on zwabił mnie tutaj, żebym ją wziął dla niego? Dlaczego sam tego nie zrobił?
- Sam?! - krzyknęła Bellatriks, rechocąc jak obłąkana. - Czarny Pan miałby pojawić się w Ministerstwie Magii, gdzie, tak niefrasobliwie, nikt nie chce przyjąć do wiadomości jego powrotu? Czarny Pan miałby ujawnić się aurorom, którzy tracą czas na mojego drogiego kuzyna?
- Więc to wy odwalacie za niego czarną robotę, tak? - zakpił Harry. - A przedtem próbował do tego wykorzystać Sturgisa... i Bode’a?
- Bardzo dobrze, Potter, bardzo dobrze... - wycedził Malfoy. - Ale Czarny Pan wie, że nie jesteś taki głu...
- TERAZ! - wrzasnął Harry.
Pięć różnych głosów za jego plecami ryknęło: „REDUCTIO!” Pięć zaklęć pomknęło w różne strony, roztrzaskując z hukiem stojące naprzeciw półki. Olbrzymie regały zadygotały, gdy wybuchło ze sto leżących na nich szklanych kul. W powietrzu zaroiło się od perłowobiałych postaci, nie wiadomo jak dawno wypowiedziane słowa rozbrzmiały ze wszystkich stron, mieszając się ze sobą bezładnie, a na podłogę posypały się szklane odpryski i kawałki strzaskanego drewna.
- W NOGI! - krzyknął Harry, a gdy półki zachwiały się złowieszczo i zaczęło z nich spadać jeszcze więcej kulek, chwycił Hermionę za szatę i pociągnął do przodu, drugą ręką osłaniając głowę przed gradem szkła i kawałków drewna. Jeden ze śmierciożerców rzucił się przed siebie w chmurę pyłu i Harry rąbnął go mocno łokciem w zamaskowaną twarz. Nagle półki runęły na siebie z łoskotem, a wśród okrzyków trwogi i bólu dały się słyszeć dziwaczne strzępy nowych przepowiedni, uwolnionych ze swoich kulek...
Harry stwierdził, że nikt nie zagradza mu drogi, a kiedy obejrzał się przez ramię, zobaczył że Ron, Ginny i Luna biegną za nim, osłaniając rękami głowy. Coś ciężkiego uderzyło go w twarz, ale tylko wtulił głowę w ramiona i popędził naprzód. Czyjaś ręka chwyciła go za ramię, usłyszał, jak Hermiona krzyczy: „Drętwota!”, i ręka natychmiast go puściła.
Dobiegli do końca rzędu dziewięćdziesiątego siódmego. Harry skręcił w prawo i pognał przed siebie ile sił w nogach. Tuż za sobą słyszał tupot stóp i głos Hermiony przynaglającej Neville’a do biegu. Drzwi, przez które tu weszli, stały otworem. Zobaczył za nimi migające światło kryształowego klosza, przeskoczył przez próg, wciąż ściskając swoją przepowiednię w dłoni, zaczekał, aż nadbiegną inni i zatrzasnął za nimi drzwi...
- Colloportus! - wydyszała Hermiona, a w drzwiach coś szczęknęło i dziwnie zachlupotało, gdy zamknęły się na cztery spusty.
- Gdzie... gdzie jest reszta? - wysapał Harry.
Był przekonany, że Ron, Luna i Ginny pobiegli przed nimi i teraz czekają na nich w tej sali, ale nikogo tu nie było.
- Musieli pomylić drogę! - wyszeptała Hermiona z przerażoną miną.
- Słuchajcie! - wyszeptał Neville.
Za drzwiami, które dopiero co zamknęli, rozległ się tupot nóg i krzyki. Harry przyłożył do nich ucho i usłyszał ryk Malfoya:
- Zostawcie Notta, zostawcie go, mówię, Czarny Pan nie będzie się przejmował jego ranami, tylko tym, że utracił tę przepowiednię... Jugson, wracaj tutaj, musimy się jakoś zorganizować! Podzielimy się na pary i będziemy ich szukać, i nie zapominaj, że z Potterem trzeba łagodnie, dopóki nie odbierzemy mu przepowiedni, innych możecie pozabijać... Bellatriks, Rudolfusie, wy idźcie w lewo, Crabbe, Rabastan pójdą w prawo... Jugson i Dołohow, wy w te drzwi na wprost... Macnair i Avery tu... Rookwood, tam... Mulciber, za mną!
- I co teraz zrobimy? - zapytała Hermiona, dygocąc.
- Zacznijmy od tego, że nie będziemy tu stać i czekać, aż nas znajdą - odpowiedział Harry. - Zwiewajmy od tych drzwi...
Pobiegli, starając się nie robić hałasu, obok migocącego klosza, w którym wciąż wykluwał się z jajeczka ptaszek i po chwili do niego wracał, ku drzwiom do kolistej komnaty. Byli już blisko nich, gdy Harry usłyszał, jak coś ciężkiego uderzyło w drzwi, które Hermiona zamknęła zaklęciem.
- Odsuń się! - dobiegł go jakiś ochrypły głos. - Alohomora!
Drzwi otworzyły się z rozmachem, a Harry, Hermiona i Neville dali nurka pod biurka. Zobaczyli skraj szat zbliżających się ku nim dwóch śmierciożerców i ich szybko poruszające się stopy.
- Mogli uciec prosto do holu - mruknął ochrypły głos.
- Sprawdź pod biurkami - powiedział drugi.
Harry zobaczył, że kolana śmierciożercy uginają się. Wystawił różdżkę spod stolika i krzyknął:
- DRĘTWOTA!
Strumień czerwonego światła ugodził najbliższego śmierciożercę, odrzucając go do tyłu na stojący zegar. Drugi odskoczył w bok i skierował różdżkę w Hermionę, która gramoliła się spod stolika, by lepiej wycelować.
- Avada...
Harry rzucił się na podłogę i chwycił za kolana śmierciożercę, który runął na posadzkę. Zaklęcie chybiło celu. Neville poderwał się, przewracając biurko, i wycelował różdżkę w walczącą parę, wrzeszcząc:
- EXPELLIARMUS!
Obie różdżki, Harry’ego i śmierciożercy, wyrwały im się z rąk i poszybowały ku wejściu do Sali Przepowiedni. Obaj szybko wstali i pobiegli za nimi, śmierciożerca na przedzie, Harry tuż za nim, a na końcu Neville, najwyraźniej przerażony tym, co zrobił.
- Z drogi, Harry! - ryknął Neville, chcąc naprawić swój błąd.
Harry rzucił się w bok, a Neville znowu wycelował i wrzasnął:
- DRĘTWOTA!
Struga czerwonego światła przeleciała tuż nad ramieniem śmierciożercy i trafiła w oszkloną szafkę wiszącą na ścianie, wypełnioną klepsydrami o najróżniejszych kształtach. Szafka spadła na podłogę i roztrzaskała się, odłamki szkła rozsypały się we wszystkie strony, po czym śmignęły z powrotem na ścianę, utworzyły ponownie szafkę, która ponownie spadła na podłogę, roztrzaskała się i...
Śmierciożerca złapał swoją różdżkę, leżącą na podłodze obok migocącego klosza. Harry dał nurka za najbliższy stolik, bo mężczyzna już się odwrócił - maska ześliznęła mu się na oczy, zerwał ją wolną ręką i krzyknął:
- DRĘT...
- DRĘTWOTA! - wrzasnęła Hermiona, która właśnie do nich dobiegła.
Czerwony promień ugodził śmierciożercę w samą pierś. Zastygł z uniesionym ramieniem, różdżka wypadła mu z ręki i z trzaskiem uderzyła w podłogę, po czym zachwiał się i runął do tyłu, na kryształowy klosz. Harry spodziewał się, że usłyszy głuchy brzęk szkła i zobaczy, jak klosz przewraca się na podłogę, ale wydarzyło się coś dziwnego: głowa śmierciożercy przeniknęła przez szkło, jakby klosz był wielką bańką mydlaną; legł na wznak na stole, z głową tkwiącą wewnątrz klosza wypełnionego powietrznym wirem.
- Accio różdżka! - krzyknęła Hermiona.
Różdżka Harry’ego śmignęła z ciemnego kąta do jej ręki.
Rzuciła mu ją.
- Dzięki... Dobra, zwiewajmy stąd...
- Patrzcie! - zawołał przerażony Neville, gapiąc się na tkwiącą w kloszu głowę śmierciożercy.
Wszyscy troje unieśli ponownie różdżki, ale żadne z nich nie strzeliło zaklęciem. Wytrzeszczyli oczy i pootwierali usta, patrząc się na to, co się dzieje w kryształowym kloszu.
Głowa kurczyła się i łysiała, czarne włosy znikały, szczęki zrobiły się gładkie, czaszka zaokrągliła się i pokryła brzoskwiniowym puchem...
Teraz na masywnej, muskularnej szyi śmierciożercy osadzona była groteskowa główka niemowlęcia. Lecz oto na ich oczach zaczęła rozdymać się do poprzednich rozmiarów, czarne włosy wystrzeliły z czaszki i podbródka...
- To jest czas - powiedziała Hermiona przerażonym głosem. - Czas...
Śmierciożerca potrząsnął głową, ale zanim zdążył oprzytomnieć, jego głowa znowu skurczyła się do główki niemowlaka... Z sąsiedniej sali dobiegł ich krzyk, a potem huk i jęk.
- RON?! - ryknął Harry, odwracając się szybko od owej potwornej przemiany, powtarzającej się przed nimi. - GINNY! LUNA!
Śmierciożerca wyciągnął głowę z klosza. Wyglądał bardzo dziwacznie, bo jego maleńka główka gaworzyła głośno, a potężne ramiona młóciły na oślep powietrze, tak że Harry musiał zrobić unik, aby uniknąć ciosu. Podniósł różdżkę, ale ku jego zdumieniu Hermiona chwyciła go za rękę.
- Nie możesz skrzywdzić niemowlaka!
Nie było czasu, by się o to spierać. Z Sali Przepowiedni dobiegał już coraz głośniejszy tupot nóg; Harry zbyt późno zorientował się, że nie należało krzykiem zdradzać, gdzie się jest.
- Idziemy!
Zostawili więc obrzydliwego śmierciożercę z głową niemowlęcia i ruszyli ku majaczącym w końcu sali otwartym drzwiom, wiodącym do pomieszczenia o czarnych ścianach.
Byli już w połowie drogi, gdy Harry zobaczył przez otwarte drzwi biegnących ku nim dwóch śmierciożerców. Zboczył więc w lewo i wpadł do jakiegoś małego, ciemnego, zagraconego gabinetu, a kiedy Hermiona i Neville znaleźli się w środku, zatrzasnął za nimi drzwi.
- Collo... - zaczęła Hermiona, ale zanim zdążyła wypowiedzieć całe zaklęcie, drzwi otworzyły się gwałtownie i dwóch śmierciożerców wpadło do środka.
- IMPEDIMENTO! - krzyknęli jednocześnie.
Zaklęcie zwaliło Harry’ego, Hermionę i Neville’a z nóg. Neville przeleciał przez jakieś biurko i zniknął za nim, Hermiona upadła na szafę z książkami i została zasypana kaskadą ciężkich tomów, a Harry uderzył potylicą w kamienną ścianę. Przed oczami rozbłysły mu gwiazdki i przez chwilę był zbyt oszołomiony, by zareagować.
- MAMY GO! - ryknął stojący najbliżej niego śmierciożerca. - W GABINECIE Z BOKU...!
- Silencio! - krzyknęła Hermiona i głos zamarł mu w krtani. Przez dziurę w masce widać było, jak wciąż porusza ustami, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Jego towarzysz odepchnął go na bok i uniósł różdżkę.
- Petrificus totalus! - zawołał Harry, a ramiona i nogi owego drugiego śmierciożercy zwarły się razem. Upadł twarzą w dół na dywan u stóp Harry’ego, sztywny jak płyta nagrobna.
- Dobra robota, Ha...
Oniemiały śmierciożerca machnął różdżką, a z jej końca wystrzelił fioletowy płomień, który trafił Hermionę w pierś. Pisnęła „Ojej!”, jakby ją to zdziwiło, po czym zwaliła się na podłogę i zamarła bez ruchu.
- HERMIONO!
Harry padł przy niej na kolana. W tej samej chwili Neville wylazł na czworakach spod biurka, trzymając wyciągniętą przed siebie różdżkę. Śmierciożerca mocnym kopniakiem przełamał jego różdżkę na pół i trafił go w twarz. Neville zawył z bólu i potoczył się pod biurko, trzymając się za usta i nos. Harry okręcił się w miejscu, unosząc w górę różdżkę, i zobaczył, że śmierciożerca zerwał maskę z twarzy i celuje różdżką prosto w niego. Poznał tę podłużną, bladą, wykrzywioną twarz. Widział ją w „Proroku Codziennym”: to był Antonin Dołohow, zabójca Prewettów.
Dołohow uśmiechnął się triumfalnie. Wolną ręką wskazał na kulkę z przepowiednią, którą Harry wciąż ściskał w garści, potem na siebie i wreszcie na Hermionę. Choć nadal nie mógł mówić, dał jasno do zrozumienia, o co mu chodzi: „Oddaj mi przepowiednię, bo spotka cię to samo, co ją...”
- Jakbym nie wiedział, że i tak nas wszystkich pozabijasz, gdy tylko ci ją oddam! - warknął Harry.
Narastająca panika nie pozwalała mu zebrać myśli. Jedną rękę trzymał na wciąż ciepłym ramieniu Hermiony, ale nie miał odwagi na nią spojrzeć.
Niech ona nie będzie martwa, niech ona nie będzie martwa... Jeśli umarła, to moja wina...
- Harry, łub co gdzesz, ale mu jej nie oddabaj! - powiedział Neville spod biurka zduszonym głosem. Gdy opuścił ręce, ukazał się złamany nos i krew ściekająca po ustach i brodzie.
Coś trzasnęło za drzwiami i Dołohow spojrzał przez ramię. W wejściu pojawił się śmierciożerca z głową niemowlęcia, gaworząc głośno i wymachując dziwacznie rękami. Harry błyskawicznie wykorzystał okazję.
- PETRIFICUS TOTALUS!
Zaklęcie ugodziło Dołohowa, zanim zdążył je zablokować. Runął na swego towarzysza, obaj sztywni jak deski.
- Hermiono - powiedział natychmiast Harry, potrząsając nią, kiedy śmierciożerca z głową dziecka znowu gdzieś zniknął. - Hermiono, obudź się...
- Dzo on jej żłobił? - zapytał Neville, wypełzając spod biurka i klękając przy niej. Z szybko puchnącego nosa ciekła mu krew.
- Nie wiem...
Neville złapał ją za nadgarstek.
- Buls bije, Harry, na bewno...
Harry poczuł, jak przenika go potężna fala ulgi.
- Żyje?
- Dag, żyje...
Nasłuchiwał przez chwilę, ale z sąsiedniego pokoju dochodziło tylko popiskiwanie zdziecinniałego śmierciożercy, obijającego się o meble.
- Neville, jesteśmy już niedaleko wyjścia - szepnął Harry. - Obok jest ta okrągła sala... Jak byśmy ją tam zanieśli i odnaleźli właściwe drzwi, zanim nadejdzie więcej śmierciożerców, to na pewno udałoby ci się zaciągnąć ją aż do windy... Potem mógłbyś kogoś znaleźć... wszcząć alarm...
- A dy? - zapytał Neville, ocierając rękawem krew i marszcząc brwi.
- Ja muszę odnaleźć resztę.
- Do boszugamy ich łazem - oświadczył stanowczo Neville.
- Ale Hermiona...
- Bezmierny ją ze sobą. Ją ją boniosę... dy jesdeś lebszy b balce...
Wstał i chwycił Hermionę za jedną rękę, przynaglając wzrokiem Harry’ego, który zawahał się, po czym chwycił ją za drugą rękę i pomógł mu zarzucić bezwładne ciało na plecy.
- Zaczekaj - powiedział, podnosząc z podłogi różdżkę Hermiony i wtykając mu w rękę. - Lepiej ją weź...
Powlekli się do drzwi. Po drodze Neville kopnął na bok połówki swojej połamanej różdżki.
- Babcia bnie zabije - mruknął, a krew bluznęła mu z nosa. - Do była stara łóżka mojego dady...
Harry wyjrzał za drzwi i rozejrzał się dokoła. Smierciożerca z głową niemowlęcia wrzeszczał i tłukł na oślep pięściami, przewracając zegary i biurka. Szklana gablotka, zawierająca, jak podejrzewał teraz Harry, zmieniacze czasu, wciąż spadała na podłogę, roztrzaskiwała się i sama naprawiała.
- On nas w ogóle nie zauważy - wyszeptał. - Idziemy... trzymaj się tuż za mną...
Wyszli z gabinetu i po chwili znaleźli się w drzwiach prowadzących do okrągłej, czarnej sali. Nikogo tu nie było. Weszli do środka, Neville zataczając się pod ciężarem Hermiony. Gdy drzwi do Sali Czasu zatrzasnęły się za nimi, ściany natychmiast zaczęły się obracać. Ostatnie uderzenie w głowę trochę Harry’ego oszołomiło; mrużył oczy i kołysał się lekko, dopóki ściany nie przestały się obracać. Serce mu zamarło, gdy zobaczył, że ogniste krzyże Hermiony znikły z drzwi.
- Jak myślisz, które to...
Ale zanim się zdecydowali, które drzwi wypróbować, te na prawo od nich otworzyły się na oścież i wypadły z nich trzy postacie.
- Ron! - wychrypiał Harry, biegnąc ku nim. - Ginny... nic wam...
- Harry - wybełkotał Ron, chichocąc i słaniając się na nogach. Złapał Harry’ego z przodu za szatę i wpatrywał się w niego nieprzytomnym wzrokiem. - Tu jesteście... Ha, ha, ha... Śmiesznie wyglądasz, Harry... Cały jesteś upaprany...
Ron był blady, a z kącika ust ciekło mu coś ciemnego. Po chwili kolana się pod nim ugięły, ale wciąż trzymał się kurczowo szaty Harry’ego, który wygiął się w łuk pod jego ciężarem.
- Ginny! - powiedział ze strachem Harry. - Co się stało?
Ale Ginny potrząsnęła głową i osunęła się po ścianie do pozycji siedzącej, dysząc i trzymając się za kostkę u nogi.
- Chyba ma pękniętą kostkę, słyszałam, jak coś chrupnęło - wyszeptała Luna, pochylając się nad nią. Ona jedna wyglądała na całą i zdrową. - Ścigało nas ze czterech, wpadliśmy do ciemnego pokoju pełnego planet, oni za nami, to było bardzo dziwne miejsce, przez jakiś czas unosiliśmy się w ciemnościach...
- Harry, widzieliśmy z bliska Urana! - powiedział Ron, wciąż cicho chichocąc. - Łapiesz, Harry? Widzieliśmy Urana... ha, ha, ha...
Pęcherzyk krwi wyrósł mu w kąciku warg i pękł.
- No i jeden złapał Ginny za nogę, użyłam zaklęcia zmniejszającego i cisnęłam mu Plutona prosto w twarz, ale...
Machnęła ręką w stronę Ginny, której oddech był teraz bardzo płytki i przerywany. Oczy miała zamknięte.
- A co się stało Ronowi? - zapytał ze strachem Harry, podczas gdy Ron wciąż chichotał, uczepiony jego szaty.
- Nie wiem, czym go rąbnęli - odpowiedziała ponuro Luna - ale coś dziwnego z nim się stało, ledwo udało mi się go tutaj przyprowadzić...
- Harry - wymamrotał Ron, łapiąc Harry’ego za ucho i przyciągając je do swych ust - wiesz, kto to jest? Ta dziewczyna? To Pomyluna Lovegood... ha, ha, ha...
- Musimy stąd iść - powiedział stanowczo Harry. - Luna, możesz pomóc Ginny?
- Tak - odpowiedziała Luna, zatykając sobie różdżkę za ucho.
Objęła Ginny w pasie i postawiła na nogi.
- To tylko kostka, dam sobie radę sama! - żachnęła się Ginny, ale za chwilę zachwiała się i złapała się Luny, żeby nie upaść. Harry zarzucił sobie rękę Rona na ramiona - tak samo, jak wiele miesięcy temu, gdy prowadził nieprzytomnego Dudleya. Rozejrzał się gorączkowo: szansa na odnalezienie właściwych drzwi za pierwszym razem wynosiła jeden do dwunastu...
Podciągnął Rona do pierwszych z brzegu drzwi, gdy nagle drzwi po przeciwnej stronie otworzyły się gwałtownie i do sali wbiegło troje śmierciożerców z Bellatriks Lestrange na czele.
- Są tutaj! - wrzasnęła.
Zaklęcia oszałamiające pomknęły przez salę. Harry pchnął drzwi, bezceremonialnie zrzucił z siebie Rona i wrócił, by pomóc Neville’owi, dźwigającemu Hermionę. W ostatniej chwili wszyscy zdążyli przejść przez próg i zatrzasnąć drzwi tuż przed nosem Bellatriks.
- Colloportus! - krzyknął Harry i usłyszał, jak trzy ciała rąbnęły w drzwi po drugiej stronie.
- To żaden kłopot! - powiedział męski głos. - Dostaniemy się tam inną drogą... JUŻ ICH MAMY SĄ TAM!
Harry odwrócił się. Znaleźli się z powrotem w Sali Mózgów. W ścianach było mnóstwo drzwi. Z okrągłej sali dobiegał tupot wielu nóg; zapewne nadbiegło więcej śmierciożerców.
- Luna... Neville... pomóżcie mi!
Rozbiegli się po sali, pieczętując zaklęciami drzwi. Harry tak się spieszył, że wpadł na jakiś stolik i przetoczył się przez niego, celując różdżką w kolejne drzwi.
- Colloportus!
Za wszystkimi drzwiami słychać było kroki biegnących ludzi i co jakiś czas czyjeś ciało uderzało z całej siły w któreś drzwi, tak że dygotały niebezpiecznie. Luna i Neville zamykali drzwi po drugiej stronie... lecz po chwili, gdy Harry dotarł już do końca swojej ściany, usłyszał rozpaczliwy krzyk Luny:
- Collo... AaaaaaauuuuL.
Odwrócił się i zobaczył, jak leci w powietrzu. Pięciu śmierciożerców wpadło przez drzwi, które właśnie miała zaczarować. Uderzyła w biurko, prześliznęła się po jego blacie, upadła po drugiej stronie i znieruchomiała.
- Bierzcie Pottera! - krzyknęła Bellatriks, rzucając się ku niemu.
Zrobił unik i zaczął uciekać; wiedział, że nic mu nie zrobią, dopóki się boją roztrzaskania przepowiedni.
- Hej! - zawołał Ron, dźwigając się na nogi. Ruszył w kierunku Harry’ego, zataczając się jak pijany i chichocąc. - Hej, Harry, tu jest pełno mózgów... ha, ha, ha... czy to nie dziwaczne, Harry?
- Ron, z drogi, padnij...
Ale Ron celował już różdżką w szklany zbiornik.
- Harry, poważnie, to są mózgi... patrz... Accio mózg!
Wszystko jakby na chwilę zamarło. Harry, Ginny, Neville i śmierciożercy odwrócili się mimo woli i wlepili oczy w szczyt zbiornika, z którego - jak latająca ryba - wyskoczył jeden z mózgów. Przez chwilę zawisł w powietrzu, a potem poszybował ku Ronowi, obracając się w locie i wypuszczając z siebie coś, co wyglądało jak wstęgi ruchomych scen, jak rozwijające się rolki filmów...
- Ha, ha, ha, Harry, zobacz... - chichotał Ron, patrząc, jak mózg wyrzuca z siebie swoje barwne wnętrzności.
- RON, NIEEE!
Harry nie wiedział, co się stanie, jeśli Ron dotknie macek myśli, które teraz trzepotały w powietrzu za mózgiem, ale był pewny, że nie stanie się nic dobrego. Rzucił się ku niemu, ale ten chwycił już mózg w wyciągnięte przed siebie ręce.
Macki zaczęły natychmiast oplatać mu ramiona.
- Harry, patrz, co się dzieje... nie... nie, to mi się nie podoba... nie... dość... przestańcie...
Cienkie wstążki już oplatały mu klatkę piersiową. Zaczął się szarpać, chcąc je rozerwać, ale mózg przywarł do niego jak ośmiornica.
- Diffindo! - ryknął Harry, próbując odciąć czułki oplatające Rona na jego oczach, ale zaklęcie nie podziałało.
Ron upadł, wijąc się i usiłując uwolnić się z więzów.
- Harry, on się udusi! - jęknęła Ginny, unieruchomiona na podłodze, i w tej samej chwili trafił ją prosto w twarz strumień czerwonego światła, wystrzelony z różdżki śmierciożercy. Przewróciła się na bok i znieruchomiała.
- DRĘDWODA! - krzyknął Neville, obracając się błyskawicznie i machając różdżką Hermiony w nadbiegających śmierciożerców. - DRĘDWODA! DRĘDWODA!
Ale zaklęcie nie podziałało. Jeden ze śmierciożerców strzelił w niego oszałamiaczem, który chybił o włos. Teraz tylko Harry i Neville stawiali czoło pięciu śmierciożercom. Dwaj z nich szyli w nich jak strzałami strumieniami srebrnego światła, które trafiało w ściany, pozostawiając w nich stożkowate wgłębienia. Harry znowu umknął nadbiegającej Bellatriks. Trzymając kulkę z przepowiednią wysoko nad głową, popędził przez salę, myśląc tylko o jednym: żeby odciągnąć śmierciożerców od pozostałych towarzyszy.
I chyba mu się udało. Pognali za nim, przewracając krzesła i stoliki, ale nie śmiejąc ugodzić go zaklęciem w obawie przed uszkodzeniem przepowiedni. Rzucił się w jedyne otwarte drzwi - te, przez które wdarli się tu śmierciożercy. Modląc się w duchu, by Neville nie zostawił Rona samego, żeby znalazł jakiś sposób, by go uwolnić, zrobił parę kroków i poczuł, że podłoga pod nim znika...
Staczał się w dół po stromych kamiennych stopniach, obijając o nie boleśnie, aż w końcu runął na plecy z takim impetem, że zaparło mu dech w piersiach, na samym dnie zagłębienia, przed kamiennym łukiem. Usłyszał ryki śmiechu śmierciożerców. Spojrzał w górę i zobaczył jak ci, którzy byli w Sali Mózgów, już schodzą do niego, a przez drugie drzwi wpada ich drugie tyle; oni też zaczęli skakać w dół, z ławki na ławkę. Podźwignął się na nogi, które drżały mu tak, że ledwo mógł na nich ustać. To cud, ale nie rozbił szklanej kulki, wciąż ściskał ją w lewej dłoni, a w prawej różdżkę. Zaczął się cofać, rozglądając wokoło, by mieć wszystkich śmierciożerców w zasięgu wzroku. Nagle uderzył nogą w coś twardego - to było podium, na którym wznosił się kamienny łuk. Wspiął się na nie.
Wszyscy śmierciożercy zatrzymali się i utkwili w nim spojrzenia. Niektórzy dyszeli tak ciężko jak on. Jeden mocno krwawił. Dołohow, uwolniony już z zaklęcia wiążącego mu nogi i ramiona, łypał na niego pożądliwie, celując różdżką prosto w twarz.
- Koniec wyścigu, Potter - rozległ się szyderczy głos Lucjusza Malfoya, który ściągał maskę z twarzy. - A teraz oddaj mi przepowiednię jak grzeczny chłopczyk...
- Pozwólcie... odejść innym, to ją dam!
Kilku śmierciożerców wybuchnęło śmiechem.
- Koniec z targami - rzekł Malfoy, a jego blada twarz zarumieniła się z uciechy. - Przecież widzisz, że nas jest dziesięciu, a ty jesteś sam... a może Dumbledore nie nauczył cię liczyć, co?
- Nie jez sam! - krzyknął ktoś nad nimi. - Ba jeżdżę bnie!
Harry’emu zamarło serce. Neville gramolił się w dół po kamiennych stopniach. Różdżka Hermiony dygotała mu w ręku.
- Neville... wracaj do Rona...
- DRĘDWODA! - krzyknął ponownie Neville, celując po kolei w każdego ze śmierciożerców. - DRĘDWODA! DRĘD...
Jeden z najwyższych śmierciożerców chwycił go od tyłu, unieruchamiając mu ręce. Neville zaczął się wyrywać i wierzgać; znowu rozległy się śmiechy.
- To Longbottom, tak? - zadrwił Lucjusz Malfoy. - Twoja babcia już przywykła do tego, że pozbawiamy ją członków rodziny... Twoja śmierć nie będzie już takim szokiem...
- Longbottom? - powtórzyła Bellatriks z ohydnym mściwym uśmiechem. - Miałam przyjemność poznać twoich rodziców, chłopcze...
- BIEM ŻE BIAŁAŹ! - ryknął Neville i zaczął się miotać tak gwałtownie, że trzymający go śmierciożerca krzyknął:
- Niech ktoś go oszołomi!
- Nie, nie, nie - powiedziała Bellatriks, z trudem panując nad podnieceniem i patrząc to na Neville’a, to na Harry’ego. - Nie, zobaczymy, jak długo mały Longbottom wytrzyma, zanim załamie się jak jego rodzice... Chyba że Potter zechce nam oddać przepowiednię...
- NIE DABAJ JEJ IB! - ryknął Neville, który szarpał się i wierzgał jak szalony, gdy Bellatriks podeszła do niego z podniesioną różdżką. - NIE DABAJ IB, HARRY!
Bellatriks wycelowała różdżkę prosto w niego.
- Crucio!
Neville zawył, podciągając kolana do piersi, tak że przez chwilę zawisł w ramionach śmierciożercy. Ten puścił go natychmiast. Neville upadł na posadzkę, wijąc się i wyjąc z bólu.
- To na początek! - powiedziała Bellatriks i ponownie uniosła różdżkę. Neville przestał wyć i leżał u jej stóp, łkając cicho. Odwróciła się i spojrzała na Harry’ego. - No, Potter, albo oddasz nam przepowiednię, albo zaraz zobaczysz, jak twój przyjaciel kona w męczarniach!
Harry nie musiał się zastanawiać: nie miał wyboru. Wyciągnął rękę z kulką, rozgrzaną od ściskania jej w dłoni. Malfoy skoczył do przodu, by ją wziąć.
Nagle, wysoko nad nimi, otworzyło się z hukiem dwoje kolejnych drzwi i do środka wpadło pięć nowych osób: Syriusz, Lupin, Moody, Tonks i Kingsley.
Malfoy obrócił się i uniósł różdżkę, ale Tonks już strzeliła w niego zaklęciem oszałamiającym. Harry nie czekał, by zobaczyć, czy zaklęcie trafiło - zeskoczył z podwyższenia, by usunąć się z toru czerwonego promienia. Śmierciożercy osłupieli na widok członków Zakonu, którzy zasypywali ich gradem zaklęć, zeskakując po kamiennych stopniach. Wśród rozbłysków światła i cieni czmychających na boki postaci Harry dostrzegł czołgającego się Neville’a. Uchylił się przed kolejnym strumieniem czerwonego światła i sam padł na kamienną posadzkę, by do niego dotrzeć.
- Nic ci nie jest? - krzyknął, gdy jeszcze jedno zaklęcie śmignęło im tuż nad głowami.
- Nidz - odpowiedział Neville, próbując dźwignąć się na nogi.
- A Ron?
- Chyba w borządku... nadal balczył z dym mózgiem, jak odchodziłem...
W kamienną posadzkę między nimi huknęło zaklęcie, pozostawiając stożkowate wgłębienie w miejscu, gdzie jeszcze przed paroma sekundami spoczywała ręka Neville’a. Odczołgali się w bok. Nagle znikąd wyłoniło się grube ramię, które otoczyło szyję Harry’ego i podciągnęło go w górę, tak że ledwo dotykał palcami posadzki.
- Dawaj - warknął mu prosto w ucho ochrypły głos. - Oddaj mi przepowiednię...
Ramię zaciskało się na szyi Harry’ego z taką siłą, że nie mógł złapać oddechu. Przez łzy zobaczył Syriusza, walczącego ze śmierciożercą jakieś dziesięć stóp dalej. Kingsley walczył z dwoma naraz, Tonks, wciąż w połowie ławek, miotała zaklęcia w Bellatriks. Wyglądało na to, że nikt nie zdaje sobie sprawy, że Harry umiera... Zdołał skierować różdżkę w bok trzymającego go mężczyzny, ale brakowało mu oddechu, by wypowiedzieć formułę zaklęcia, a ten już szukał po omacku wolną ręką dłoni, w której Harry ściskał przepowiednię...
- AAAAU!
Skądś wyskoczył Neville, który nie mogąc poprawnie wypowiedzieć zaklęcia, dźgnął śmierciożercę różdżką Hermiony prosto w oko. Mężczyzna puścił Harry’ego i zawył z bólu, a Harry obrócił się błyskawicznie i wydyszał:
- DRĘTWOTA!
Śmierciożerca zwalił się do tyłu, maska spadła mu z twarzy. To był Macnair, niedoszły zabójca Hardodzioba. Jedno oko miał zapuchnięte i nabiegłe krwią.
- Dzięki! - rzucił Harry Neville’owi, odciągając go na bok.
W następnej sekundzie Syriusz i śmierciożerca przemknęli obok nich, walcząc tak zajadle, że ich różdżki wydawały się świetlistymi smugami. A potem Harry nadepnął na coś okrągłego i twardego... Przez chwilę pomyślał, że szklana kulka wypadła mu z ręki, ale nie - ujrzał magiczne oko Moody’ego, toczące się po posadzce.
Jego właściciel leżał na boku, z głowy ciekła mu krew, a jego przeciwnik już biegł ku Harry’emu i Neville’owi. To był Dołohow, z twarzą wykrzywioną mściwym uśmiechem.
- Tarantallegra! - krzyknął, celując różdżką w Neville’a.
Nogi Neville’a zaczęły natychmiast wykonywać jakiś dziki taniec, co sprawiło, że stracił równowagę i znowu się przewrócił.
- A teraz, Potter...
Dołohow machnął różdżką tak samo jak wtedy, gdy zaklinał Hermionę, ale w tej samej chwili Harry krzyknął:
- Protego!
Poczuł, że coś chlasnęło go po twarzy i upadł na podrygujące nogi Neville’a, ale Zaklęcie Tarczy znacznie osłabiło siłę zaklęcia Dołohowa, który ponownie uniósł różdżkę.
- Accio przepo...
Nie wiadomo skąd pojawił się Syriusz i staranował ramieniem Dołohowa, który odleciał w bok. Kulka z przepowiednią znowu wyśliznęła się Harry’emu z dłoni, ale w ostatniej chwili zdołał ją chwycić końcami palców. Teraz rozgorzał pojedynek między Syriuszem i Dołohowem. Ich różdżki błyskały w powietrzu jak miecze, iskry strzelały w obie strony...
Dołohow cofnął różdżkę, by wykonać nią ten sam ruch, co przedtem, gdy powalił Hermionę i Harry’ego. Harry zerwał się na nogi i ryknął:
- Petrificus totalus!
I znowu ramiona i nogi Dołohowa zwarły się razem, on sam runął do tyłu, waląc się z łoskotem na posadzkę.
- Nieźle! - krzyknął Syriusz, przyginając głowę Harry’ego, bo mknęły ku nim dwa oszałamiacze. - A teraz zmykajcie z...
Obaj zrobili unik. Strumień zielonego światła prawie musnął Syriusza. Harry zobaczył, jak stojąca w połowie amfiteatralnego zagłębienia Tonks stacza się w dół ze stopnia na stopień, a Bellatriks biegnie ku walczącym z triumfalnym uśmiechem na twarzy.
- Harry, trzymaj przepowiednię, łap Neville’a i uciekaj! - ryknął Syriusz, biegnąc na spotkanie Bellatriks.
Harry nie zobaczył, co działo się dalej, bo widok zasłonił mu Kingsley, pojedynkujący się z dziobatym Rookwoodem, który też już był bez maski. Jeszcze jeden zielony promień przeleciał tuż nad głową Harry’ego, gdy rzucił się w stronę Neville’a.
- Dasz radę wstać? - krzyknął mu w ucho. - Zarzuć mi rękę na szyję...
Neville zrobił to. Harry aż się ugiął, bo nogi Neville’a wciąż pląsały we wszystkie strony, więc nie mógł na nich ustać. A potem ktoś się na nich rzucił. Obaj upadli; Neville wymachiwał dziko nogami jak żuk przewrócony na grzbiet, Harry legł z lewą ręką uniesioną do góry, by uchronić szklaną kulkę przed roztrzaskaniem się.
- Przepowiednia! Oddaj mi przepowiednię, Potter! - warknął mu w ucho Lucjusz Malfoy i Harry poczuł, jak jego różdżka wbija mu się między żebra.
- Nie... Odwal... się... ode... mnie! Neville... łap!
I rzucił kulkę po podłodze. Neville okręcił się na plecach, chwycił kulkę i przycisnął do piersi. Teraz Malfoy skierował różdżkę w niego, ale Harry sięgnął swoją przez ramię i krzyknął:
- Impedimento!
Zaklęcie zrzuciło Malfoya z jego pleców. Podniósł się, obejrzał i zobaczył, jak Malfoy wpada na podest, na którym Syriusz walczył teraz z Bellatriks. Malfoy znowu skierował różdżkę na Harry’ego i Neville’a, ale zanim zdążył zaczerpnąć powietrza, by rzucić zaklęcie, skoczył między nich Lupin.
- Harry, zabieraj ich i UCIEKAJ!
Harry chwycił Neville’a za rękaw i wciągnął na pierwszy stopień. Nogi Neville’a ciągle pląsały dziko, więc nie mógł się na nich wesprzeć. Harry zebrał siły i wciągnął go na drugi stopień...
Zaklęcie trafiło w kamienną ławkę tuż przy jego pięcie i spadł o stopień niżej. Neville przywarł do kamiennej płyty, wciąż wierzgając dziko nogami, i wsunął szklaną kulkę do kieszeni.
- Neville! - krzyknął z rozpaczą Harry, ciągnąc go za szatę. - Spróbuj odepchnąć się nogami...
Szarpnął jeszcze raz i szata Neville’a rozdarła się wzdłuż szwu od góry do dołu... szklana kulka wypadła mu z kieszeni i zanim któryś z nich zdążył ją złapać, trafiła ją jedna z wierzgających stóp Neville’a. Kulka poleciała w prawo i roztrzaskała się o stopień poniżej. Obaj wlepili oczy w to miejsce, czekając na to, co się stanie, i oto w powietrze wzbiła się perłowobiała postać z olbrzymimi oczami, niezauważona przez nikogo prócz nich. Harry widział, jak porusza wargami, ale wśród otaczających ich huków, krzyków i jęków nie dosłyszał ani słowa przepowiedni. A potem widmo skończyło mówić i rozpłynęło się w nicość.
- Harry, bżebaszam! - krzyknął Neville z przerażoną miną, podczas gdy jego nogi wciąż miotały się we wszystkie strony. - Bżebaszam, Harry, nie chdziałeb...
- Nie przejmuj się! - odkrzyknął Harry. - Spróbuj wstać, wydostańmy się z tej...
- Dubbledore! - wysapał Neville, a na jego spoconej twarzy nagle pojawiła się ulga.
- Co?
- DUBBLEDORE!
Harry odwrócił się. Nad nimi, w otwartych drzwiach do Sali Mózgów, stał Albus Dumbledore z uniesioną różdżką, pobladły i groźny. Harry poczuł się tak, jakby prąd przebiegł mu przez całe ciało - byli uratowani.
Dumbledore zbiegł po kamiennych stopniach i minął Neville’a i Harry’ego, którzy już zapomnieli, że mają uciekać. Był już na samym dole, gdy śmierciożercy zdali sobie sprawę z jego obecności. Rozległy się wrzaski, jeden z nich rzucił się do ucieczki, wspinając się po stopniach jak małpa. Zaklęcie Dumbledore’a zrzuciło go na sam dół z taką łatwością, jakby go schwytał niewidzialnym lassem...
Tylko jedna para wciąż walczyła, najwidoczniej nieświadoma, że pojawiła się nowa postać. Harry zobaczył, jak Syriusz uchyla się przed strumieniem czerwonego światła i śmieje się szyderczo z Bellatriks.
- No, dalej, postaraj się, przecież potrafisz! - ryknął, a jego głos potoczył się echem po kamiennej sali.
Drugi promień trafił go prosto w piersi.
Śmiech jeszcze nie spełzł z jego twarzy, ale oczy rozwarły się szeroko.
Harry, nie zdając sobie z tego sprawy, puścił Neville’a i zbiegał już na dół, wyciągając różdżkę. Dumbledore też się odwrócił w stronę podestu.
Zdawało mu się, że Syriusz upada jak na zwolnionym filmie. Jego ciało wygięło się w łuk i osunęło do tyłu przez postrzępioną zasłonę zwisającą spod łuku...
I Harry zobaczył, jak na zniszczonej, niegdyś przystojnej twarzy jego ojca chrzestnego pojawia się mieszanina strachu i zaskoczenia, gdy przeleciał pod starożytnym łukiem i zniknął za zasłoną, która falowała jeszcze przez chwilę, jakby uderzył w nią silny wiatr, po czym znieruchomiała.
Usłyszał triumfalny krzyk Bellatriks. Nie przejął się nim - przecież Syriusz tylko wpadł za zasłonę, zaraz się pojawi po drugiej stronie...
Ale Syriusz się nie pojawił.
- SYRIUSZ! - ryknął Harry. - SYRIUSZ!
Zbiegł na samo dno, dysząc szybko. Syriusz musi leżeć tam, za zasłoną, a on, Harry, zaraz go stamtąd wyciągnie...
Ale gdy rzucił się w stronę podestu, Lupin złapał go w biegu i objął ramieniem.
- Nic już nie możesz zrobić, Harry...
- Muszę go stamtąd wyciągnąć, on tylko wpadł za zasłonę!
- Za późno, Harry...
- Możemy go wyciągnąć...
Harry szarpał się z nim rozpaczliwie, ale Lupin go nie puszczał.
- Już nic nie możesz zrobić, Harry... nic... On odszedł...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:04, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
JEDYNY, KTÓREGO ZAWSZE SIĘ BAŁ


On nie odszedł!
Nie uwierzył w to, nigdy w to nie uwierzy, nadal wyrywał się Lupinowi ze wszystkich sił: Lupin tego nie rozumie, za tą zasłoną ukrywali się ludzie, przecież słyszał ich szepty, kiedy po raz pierwszy wszedł do tej sali - Syriusz po prostu tam się schował...
- SYRIUSZU! - zawołał. - SYRIUSZU!
- On już nie wróci, Harry - powiedział łamiącym się głosem Lupin, usiłując go powstrzymać. - Nie może wrócić, bo um...
- ON... NIE... UMARŁ! - ryknął Harry. - SYRIUSZU!
Wokół nich wciąż panowało zamieszanie, bezcelowa bieganina, błyskały zaklęcia. Dla Harry’ego były to jakieś bezsensowne hałasy, nie dbał o śmigające obok zaklęcia, nie zależało mu na niczym, prócz jednego: żeby Lupin przestał go wreszcie oszukiwać. Przecież Syriusz, który stoi tak blisko, za tą starą kotarą, wyjdzie stamtąd lada chwila i odrzuci grzywę swych czarnych włosów, rzuci się w wir walki...
Lupin odciągnął go od podestu, ale Harry wciąż wpatrywał się w zasłonę, wściekły, że Syriusz każe mu czekać tak długo...
Lecz jakaś cząstka jego świadomości zdawała sobie sprawę, że Syriusz jeszcze nigdy nie kazał mu czekać... Syriusz zawsze ryzykował wszystkim, żeby się z nim zobaczyć, żeby mu pomóc... Skoro Syriusz nie wyszedł zza zasłony, choć Harry przyzywał go tak, jakby od tego zależało jego życie, to jedynym możliwym wyjaśnieniem było to, że nie może stamtąd wyjść... Że naprawdę...
Dumbledore spędził większość śmierciożerców na środek sali, gdzie stali, jakby powiązani niewidzialnymi linami. Szalonooki Moody przeczołgał się do leżącej nieruchomo Tonks i próbował ją ocucić. Za podestem wciąż błyskały zaklęcia, rozlegały się głuche stęknięcia i krzyki - to Kingsley zamiast Syriusza pojedynkował się z Bellatriks.
- Harry?
Neville ześliznął się po kamiennych ławkach. Harry przestał się już wyrywać Lupinowi, ale ten wciąż trzymał go za ramię.
- Harry... dag bibrzygro... - powiedział Neville. Jego nogi wciąż pląsały w niekontrolowany sposób. - Den żłobieg... Syriusz Black... był dboim brzyjacielem?
Harry kiwnął głową.
- Poczekaj - powiedział cicho Lupin i wskazując różdżką na nogi Neville’a, mruknął: - Finite. - Zaklęcie przestało działać. Nogi Neville’a znieruchomiały. - Chodźcie... znajdziemy... innych. Gdzie oni są, Neville?
Odwrócił się od kamiennego łuku. Był blady i wydawało się, że każde słowo sprawia mu ból.
- Zą dab - odrzekł Neville. - Mózg zaadagował Rona, ale chyba nidz mu się nie zdało... a Herbiona jez niebrzydobna, ale buls jej bije...
Zza podestu dobiegł huk i krzyk. Harry zobaczył, jak Kingsley pada na posadzkę, wyjąc z bólu. Bellatriks Lestrange rzuciła się do ucieczki na widok odwracającego się błyskawicznie Dumbledore’a. Strzelił w nią zaklęciem, ale je odbiła. Była już w połowie kamiennych stopni...
- Harry... nie! - krzyknął Lupin, ale Harry już wyrwał ramię z jego niezbyt już mocnego uścisku.
- ONA ZABIŁA SYRIUSZA! ZABIŁA GO... TERAZ JA JĄ ZABIJĘ!
I zaczął się wspinać po kamiennych ławkach. Słyszał za sobą krzyki, ale nie zwracał na nie uwagi. Brzeg szaty Bellatriks zniknął mu z oczu... Wpadł za nią do Sali Mózgów.
W biegu wystrzeliła ku niemu zaklęcie. Olbrzymi zbiornik uniósł się w powietrze i zwalił na bok. Harry’ego zalała cuchnąca ciecz. Uwolnione mózgi zaczęły wypuszczać ku niemu długie, barwne macki, ale krzyknął: „Wingardium leviosa!” i odleciały. Ślizgając się, pobiegł ku drzwiom. Przeskoczył nad jęczącą na posadzce Luną i pobiegł dalej, obok Ginny, która wymamrotała: „Harry... co...?”, obok Rona, który chichotał cicho, i obok Hermiony, wciąż leżącej bez oznak życia. Szarpnął drzwi do okrągłej czarnej sali i ujrzał, jak Bellatriks znika w drzwiach po przeciwnej stronie - za nimi był korytarz prowadzący do wind.
Pobiegł za nią, ale zatrzasnęła za sobą drzwi i ściany natychmiast zaczęły się obracać. Znowu otoczyły go strumienie niebieskiego światła z wirujących wokoło kinkietów.
- Gdzie jest wyjście?! - krzyknął z rozpaczą, gdy ściany się zatrzymały. - Jak stąd wyjść?
Sala jakby czekała, aż o to zapyta. Drzwi za jego plecami otworzyły się same, a kiedy się obejrzał, ujrzał za nimi oświetlony pochodniami, pusty korytarz prowadzący do wind. Popędził nim...
Usłyszał przed sobą łoskot odjeżdżającej windy. Wypadł z korytarza, skręcił za róg i uderzył pięścią w guzik, by przywołać drugą windę. Nadjechała powoli, dudniąc i zgrzytając. Rozsunęły się kraty, wpadł do środka i nacisnął guzik z napisem: „Atrium”. Drzwi zasunęły się, winda ruszyła w górę...
Przecisnął się między kratami, zanim rozsunęły się do końca. Bellatriks była już prawie przy windzie telefonicznej na drugim końcu holu, ale gdy zaczął ku niej biec, odwróciła się i rzuciła w jego kierunku kolejne zaklęcie. Dał nurka za Fontannę Magicznego Braterstwa; zaklęcie świsnęło obok niego i ugodziło w kute złote wrota po drugiej stronie atrium, aż zadzwoniły donośnie. Jej kroki ucichły. Skulił się za posągami, nasłuchując.
- No wyjdź, Harry! Wyjdź, maluszku! - zawołała, naśladując kpiąco głos dziecka. - To po co za mną biegłeś? Myślałam, że chcesz pomścić mojego drogiego kuzyna!
- Chcę! - krzyknął Harry, a echo zwielokrotniło jego głos wokół sali, jakby cały chór Harrych wołał: „Chcę! Chcę! Chcę!”
- Ajajaj! Więc dzidziuś go kochał?
W Harrym wezbrała nienawiść, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie poczuł. Wyskoczył zza fontanny i ryknął:
- Crucio!
Bellatriks wrzasnęła. Zaklęcie zwaliło ją z nóg, ale nie zaczęła się wić z bólu, jak Neville - podniosła się, dysząc ciężko, a uśmiech znikł z jej twarzy. Harry znowu uskoczył za fontannę. Jej przeciwzaklęcie ugodziło w głowę przystojnego czarodzieja, głowa oderwała się i grzmotnęła w podłogę ze dwadzieścia stóp dalej, aż poleciały z niej długie drzazgi.
- Jeszcze nigdy przedtem nie użyłeś Zaklęcia Niewybaczalnego, tak? - zawołała, porzucając szczebioczący ton. - Musisz chcieć go użyć, Potter! Musisz naprawdę chcieć zadać ból... cieszyć się z tego... słuszny gniew nie sprawi mi bólu na długo... zaraz ci pokażę, jak to się robi, dobrze? Udzielę ci lekcji...
Harry obszedł fontannę z drugiej strony. Wrzasnęła: „Crucio!” i znowu schował się szybko, gdy ręka centaura, trzymająca łuk, oderwała się i wylądowała z trzaskiem na podłodze niedaleko głowy czarodzieja.
- Potter, ze mną nie wygrasz! - krzyknęła.
Słyszał, jak przesuwa się w prawo, żeby go zobaczyć. Wycofał się wokół pomnika i przykucnął za nogami centaura, z głową na poziomie głowy skrzata.
- Byłam i jestem najwierniejszym sługą Czarnego Pana, to on sam uczył mnie czarnej magii, i znam tak potężne zaklęcia, że ty, żałosny chłoptasiu, nigdy się przed nimi nie obronisz...
- Drętwota! - ryknął Harry, który okrążył pomnik aż do miejsca, gdzie stał goblin, uśmiechając się do pozbawionego głowy czarodzieja, i wycelował różdżkę w jej plecy.
Zareagowała tak szybko, że ledwo zdążył uskoczyć.
- Protego!
Strumień czerwonego światła - rzucone przez niego zaklęcie oszałamiające - odbił się od niej i już mknął z powrotem ku niemu. Uskoczył za fontannę. Tym razem przez salę przeleciało ucho goblina.
- Potter, dam ci jeszcze jedną szansę! - krzyknęła Bellatriks. - Daj mi przepowiednię... rzuć ją do mnie po podłodze... a może daruję ci życie!
- No to możesz mnie zabić, bo przepowiedni już nie ma! - ryknął Harry i natychmiast ból przeszył mu czoło. Zalała go furia, wyraźnie nie związana z jego pragnieniem zemsty. - A on o tym wie! - dodał, wybuchając szaleńczym śmiechem. - Twój stary kumpel Voldemort wie, że już jej nie ma! Chyba nie będzie tobą zachwycony!
- Co? Co ty pleciesz?! - krzyknęła i po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiał strach.
- Przepowiednia roztrzaskała się, kiedy próbowałem wciągnąć Neville’a po stopniach! Jak myślisz, co powie na to Voldemort?
Blizna paliła go, jak przypiekana rozpalonym żelazem. Łzy pociekły mu z oczu...
- KŁAMCA! - wrzasnęła, i teraz w jej głosie słychać było wyraźnie panikę. - MASZ JĄ, POTTER, I ZARAZ MI JĄ ODDASZ! Accio przepowiednia! ACCIO PRZEPOWIEDNIA!
Harry znowu zaśmiał się głośno, bo wiedział, że to ją rozdrażni. Ból był tak silny, jakby za chwilę miała mu pęknąć czaszka. Wystawił wolną rękę zza jednouchego goblina i pomachał nią, po czym szybko cofnął, gdy ujrzał mknący ku sobie strumień zielonego światła.
- Nie ma! - krzyknął. - Nie ma czego przywołać! Rozbiła się i nikt nie usłyszał, co w niej było, powiedz to swojemu szefowi...
- Nie! To nieprawda, kłamiesz... PANIE, JA PRÓBOWAŁAM, JA SIĘ STARAŁAM... NIE KARZ MNIE!
- Nie męcz się! - ryknął Harry, zaciskając z bólu powieki. - Stąd cię nie usłyszy!
- Tak myślisz, Potter? - rozległ się wysoki, zimny głos.
Harry otworzył oczy.
Wysoki, chudy, w czarnej szacie z kapturem, z białą twarzą gada, w której płonęły szkarłatne oczy z pionowymi szparkami źrenic - na środku sali stał Lord Voldemort, celując różdżką w Harry’ego, który zamarł bez ruchu.
- A więc roztrzaskałeś moją przepowiednię? - powiedział cicho, wpatrując się w niego swymi bezlitosnymi, czerwonymi oczami. - Nie, Bella, on nie kłamie... Widzę prawdę przezierającą z jego bezwartościowego umysłu... Miesiące przygotowań, miesiące wysiłków... i oto moi śmierciożercy pozwolili Harry’emu Potterowi znowu pokrzyżować mi plany...
- Panie, wybacz mi, ja nie wiedziałam, ja walczyłam z animagiem Blackiem! - zatkała Bellatriks, rzucając mu się do stóp, gdy powoli zbliżał się do niej. - Panie, powinieneś wiedzieć, że...
- Zamilcz, Bella - wycedził Voldemort. - Zaraz się tobą zajmę. Myślisz, że przyszedłem do Ministerstwa Magii, by wysłuchiwać twoich zasmarkanych przeprosin?
- Ale... panie... on jest tutaj... w podziemiach...
Voldemort przestał zwracać na nią uwagę.
- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia, Potter - powiedział cicho. - Za często mnie drażniłeś, za długo. AVADA KEDAVRA!
Harry nawet nie otworzył ust, by się obronić. W głowie miał pustkę, jego różdżka była wycelowana w podłogę.
Lecz nagle bezgłowy posąg czarodzieja ożył, zeskoczył z cokołu i wylądował z łoskotem między nim a Voldemortem, rozkładając ramiona. Zaklęcie ześliznęło się po jego piersiach.
- Co...? - zaczął Voldemort, rozglądając się wokoło, po czym wydyszał: - Dumbledore!
Harry spojrzał za siebie, serce waliło mu jak dzwon. Przed złotymi wrotami stał Dumbledore.
Voldemort uniósł różdżkę i strzelił w niego strumieniem zielonego światła. Dumbledore odwrócił się błyskawicznie i zniknął, zamiatając połami peleryny, a w następnej sekundzie pojawił się za plecami Voldemorta i machnął różdżką w stronę porozbijanej fotanny. Pozostałe posągi też ożyły. Złota czarownica ruszyła ku Bellatriks, która wrzasnęła i zasypała ją zaklęciami, ale te tylko odbiły się od piersi posągu, zanim rzucił się na nią i przygwoździł ją do podłogi. Tymczasem goblin i skrzat pomknęli ku osadzonym w ścianie kominkom, a jednoręki centaur zaszarżował na Voldemorta, który zniknął i pojawił się po drugiej stronie sadzawki. Bezgłowy czarodziej pociągnął Harry’ego do tyłu, zasłaniając go sobą. Dumbledore już kroczył w kierunku Voldemorta, a złoty centaur galopował wokół nich.
- To była głupota, Tom, przychodzić tutaj dziś w nocy - powiedział spokojnie Dumbledore. - Aurorzy zaraz tu będą...
- Zanim przyjdą, ja będę daleko, a ty będziesz martwy! - warknął Voldemort.
Strzelił w Dumbledore’a kolejnym śmiertelnym zaklęciem, ale chybił, trafiając w biurko ochrony, które stanęło w ogniu.
Dumbledore machnął różdżką. Moc zaklęcia była taka, że Harry, choć ukryty za swoim złotym strażnikiem, poczuł, że włosy stają mu dęba, gdy zaklęcie świsnęło obok nich, i tym razem Voldemort był zmuszony wyczarować przed sobą srebrną tarczę, by je odbić. Zaklęcie nie uszkodziło tarczy, tylko wydobyło z niej głęboki, dźwięczny ton, przypominający odgłos gongu, mrożący krew w żyłach...
- Chyba nie chcesz mnie zabić, Dumbledore? - zawołał Voldemort, a jego szkarłatne oczy zapłonęły ponad tarczą. - Gardzisz brutalnością, prawda?
- Obaj wiemy, Tom, że są inne sposoby zniszczenia człowieka - odrzekł spokojnie Dumbledore, nadal idąc ku niemu, jakby nie bał się niczego, jakby nic nie mogło go powstrzymać. - Odebrać ci życie? Nie, to dla mnie za mało!
- Nie ma nic gorszego od śmierci, Dumbledore! - warknął Voldemort.
- Mylisz się - powiedział Dumbledore, zbliżając się do niego. Przemawiał tak niefrasobliwym tonem, jakby dyskutowali przy piwie. Harry poczuł strach, gdy ujrzał, jak kroczy ku Voldemortowi bezbronny, bez tarczy, chciał krzyknąć, by go ostrzec, ale jego bezgłowy strażnik spychał go wciąż w stronę ściany i nie pozwalał mu się wychylić spoza siebie. - Ale twoja niezdolność zrozumienia, że są rzeczy o wiele gorsze od śmierci, zawsze była twoją największą słabością...
Kolejny strumień zielonego światła wytrysnął zza srebrnej tarczy. Tym razem uderzenie przyjął na siebie jednoręki centaur, który zasłonił Dumbledore’a. Roztrzaskał się na kawałki, ale nim uderzyły w podłogę, Dumbledore wyciągnął swoją różdżkę i machnął nią jak biczem. Z końca różdżki wystrzelił długi, cienki płomień, który owinął się wokół Voldemorta i jego tarczy. Przez chwilę wydawało się, że Dumbledore zwyciężył, ale ognista lina wnet zamieniła się w węża, który natychmiast rozwinął swe sploty i zwrócił się, sycząc wściekle, w stronę Dumbledore’a.
Voldemort zniknął. Wąż sprężył się na podłodze, gotów do ataku...
Nad Dumbledore’em buchnął w powietrzu ogień i w tym samym momencie Voldemort znowu się pojawił, stojąc pośrodku sadzawki na cokole opuszczonym przez posągi.
- Uwaga! - ryknął Harry.
Ale w tej samej chwili jeszcze jeden zielony promień wystrzelił z różdżki Voldemorta, a wąż zaatakował...
Fawkes runął z góry przed Dumbledore’a, otworzył dziób, wchłonął w siebie cały zielony promień i natychmiast zajął się ogniem. Po chwili upadł na podłogę, mały, pomarszczony i pozbawiony piór. Dumbledore machnął różdżką długim, płynnym ruchem, a wąż, który już miał go ukąsić, wyleciał w powietrze i zniknął, pozostawiając po sobie tylko strzęp ciemnego dymu. Woda w sadzawce wezbrała, pokrywając Voldemorta jakby kokonem płynnego szkła...
Przez kilka sekund był tylko ciemną, niewyraźną, pozbawioną twarzy postacią, która zlała się z postumentem i najwyraźniej starała się pozbyć duszącej, świetlistej masy...
A potem znowu zniknął, a woda opadła z łoskotem do sadzawki, przelewając się przez jej brzegi i mocząc lśniącą podłogę.
- PANIE! - krzyknęła Bellatriks.
Harry był pewien, że to już koniec walki, że Voldemort uciekł, i już miał wybiec zza posągu czarodzieja, gdy Dumbledore krzyknął:
- Zostań tam, gdzie jesteś, Harry!
W jego głosie po raz pierwszy zabrzmiał strach. Harry nie miał pojęcia dlaczego: w sali byli już tylko oni, szlochająca Bellatriks, wciąż uwięziona pod posągiem, i maleńkie pisklę feniksa, popiskujące na podłodze...
I nagle jego blizna pękła. Poczuł ból, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył, ból, który trudno sobie wyobrazić, ból nie do zniesienia. Poczuł, że umiera...
Sala znikła mu z oczu, a Harry, uwięziony w silnych splotach istoty z czerwonymi oczami, już nie wiedział, gdzie kończy się jego ciało, a zaczyna jej. Stopili się w jedno, połączeni bólem, i już nie było ratunku...
A kiedy owa istota przemówiła, użyła jego ust, tak że w agonii poczuł, że porusza szczękami...
- Zabij mnie teraz, Dumbledore...
Oślepiony i konający, każdą cząstką siebie pragnący się uwolnić, Harry poczuł, że istota znowu używa jego ust.
- Skoro śmierć jest niczym, Dumbledore, to zabij tego chłopca...
Niech ten ból już się skończy, pomyślał Harry. Niech nas zabije... Kończ, Dumbledore... Śmierć jest niczym w porównaniu z tym...
I znowu zobaczę Syriusza...
I gdy serce Harry’ego wypełniło uczucie, wężowe sploty nagle z niego opadły, ból ustał. Leżał na podłodze, twarzą w dół, bez okularów, drżąc tak, jakby leżał na lodzie, a nie na drewnie...
W sali rozbrzmiały jakieś głosy, o wiele więcej głosów niż osób, które powinny tu być. Otworzył oczy i spostrzegł swoje okulary, leżące przy stopach pozbawionego głowy posągu, który tak niedawno był jego strażnikiem, a teraz spoczywał na plecach, potrzaskany i nieruchomy. Założył je, uniósł nieco głowę i ujrzał tuż przy swoim nosie haczykowaty nos Dumbledore’a.
- Nic ci nie jest, Harry?
- Nie - odrzekł, dygocąc tak gwałtownie, że z trudem utrzymywał głowę nad posadzką. - Nie... nic... gdzie jest Voldemort... gdzie... kim oni są... co...
Atrium było pełne ludzi. Podłoga zalśniła, odbijając szmaragdowe płomienie buchające z kominków wzdłuż jednej ściany, gdy wylewały się z nich strumienie czarownic i czarodziejów. Kiedy Dumbledore pomógł mu wstać, zobaczył maleńkie posągi skrzata domowego i goblina, prowadzące osłupiałego Korneliusza Knota.
- On tutaj był! - krzyknął mężczyzna w szkarłatnej szacie, z włosami związanymi z tyłu w kucyk, wskazując na rumowisko złotych szczątków, gdzie tak niedawno leżała uwięziona Bellatriks. - Widziałem go, panie ministrze, przysięgam, to był Sam-Wiesz-Kto, chwycił jakąś kobietę i deportował się!
- Wiem, Williamson, wiem, ja też go widziałem! - wymamrotał Knot, który pod płaszczem w prążki miał na sobie piżamę i dyszał, jakby dopiero co przebiegł kilka mil. - Na brodę Merlina... tutaj... tutaj! W Ministerstwie Magii! Wielkie nieba... to wprost niewiarygodne... daję słowo... Jak to możliwe?
- Korneliuszu, jeśli udasz się na dół, do Departamentu Tajemnic - Dumbledore, wyraźnie uspokojony, że Harry’emu nic się nie stało, wyszedł na środek sali, tak że przybysze dopiero teraz go zobaczyli (kilku uniosło różdżki, inni po prostu osłupieli; posągi skrzata i goblina zaczęły bić brawo, a Knot podskoczył tak, że jego kapcie na moment straciły kontakt z podłogą) - to w Sali Śmierci znajdziesz kilku zbiegłych śmierciożerców, skrępowanych zaklęciem antydeportacyjnym i oczekujących na twoją decyzję, co z nimi zrobić.
- Dumbledore! - wysapał Knot, nie posiadając się ze zdumienia. - Ty... tutaj... ja... ja...
Rozejrzał się nieprzytomnie, szukając wzrokiem aurorów, którzy go tu przyprowadzili, gotów rozkazać im: „Bierzcie go!”
- Korneliuszu, mogę stoczyć walkę z twoimi ludźmi... i znowu zwyciężyć! - zagrzmiał Dumbledore. - Ale przed paroma minutami sam, na własne oczy, widziałeś dowód, że przez cały rok mówiłem ci prawdę. Lord Voldemort powrócił, a ty przez dwanaście miesięcy ścigałeś nie tych, których powinieneś! Czas, byś nabrał rozumu!
- Ja... nie... no więc... - bełkotał Knot, rozglądając się, jakby miał nadzieję, że ktoś mu powie, co ma robić. - No dobrze... Dawlish! Williamson! Idźcie do Departamentu Tajemnic i zobaczcie... Dumbledore, musisz mi powiedzieć... dokładnie... Fontanna Magicznego Braterstwa... Co tu się wydarzyło? - jęknął, spoglądając na podłogę, zawaloną szczątkami posągów czarownicy, czarodzieja i centaura.
- Możemy o tym pomówić, jak odeślę Harry’ego do Hogwartu - odpowiedział Dumbledore.
- Harry... Harry Potter?!
Knot odwrócił się i wytrzeszczył oczy na Harry’ego, który wciąż stał pod ścianą, obok leżącego posągu, który strzegł go podczas pojedynku Dumbledore’a z Voldemortem.
- On... t-tutaj? - wyjąkał Knot. - Dlaczego? Co to wszystko znaczy?
- Wyjaśnię ci wszystko, kiedy Harry wróci do szkoły - powtórzył Dumbledore.
Podszedł do miejsca, w którym leżała złota głowa czarodzieja. Wycelował w nią różdżką i mruknął: „Portus!”, a głowa rozjarzyła się niebieskim blaskiem, zadygotała i znieruchomiała.
- Zaraz, Dumbledore! - rzekł Knot, gdy Dumbledore podniósł głowę i wrócił z nią do Harry’ego. - Nie otrzymałeś licencji na ten świstoklik! Nie możesz robić czegoś takiego w obecności ministra magii, musisz...
Głos mu się załamał, gdy Dumbledore spojrzał na niego surowo znad swych okularów-połówek.
- Wydasz rozporządzenie usuwające Dolores Umbridge z Hogwartu - powiedział. - Powiesz swym aurorom, by przestali ścigać mojego nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami, tak żeby mógł wrócić do pracy. Poświęcę ci... - wyciągnął z kieszeni zegarek z dwunastoma wskazówkami - pół godziny, w którym to czasie na pewno zdążę ci pokrótce opowiedzieć, co tu się wydarzyło. Potem będę musiał wrócić do mojej szkoły. Gdybyś czegoś jeszcze ode mnie potrzebował, to, oczywiście, możesz się ze mną skontaktować w Hogwarcie. Listy zaadresowane do dyrektora szkoły na pewno do mnie trafią.
Knot jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy. Otworzył usta, a jego krągła twarz pokryła się rumieńcem pod strzechą rozczochranych siwych włosów.
- Ja... ty...
Dumbledore odwrócił się do niego plecami.
- Weź ten świstoklik, Harry.
Wyciągnął ku niemu złotą głowę posągu, a Harry położył na niej dłoń. Było mu zupełnie obojętne, co się z nim za chwilę stanie i gdzie się znajdzie.
- Zobaczymy się za pół godziny - powiedział cicho Dumbledore. - Raz... dwa... trzy...
Harry poczuł znajome szarpnięcie w okolicach pępka. Wypolerowana podłoga uciekła mu spod stóp, atrium, Knot i Dumbledore - wszystko zniknęło. Porwał go wir barw i dźwięków...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:04, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
UTRACONA PRZEPOWIEDNIA


Stopy Harry’ego uderzyły w coś twardego, kolana trochę się ugięły i złota głowa czarodzieja upadła na podłogę z głuchym brzęknięciem. Rozejrzał się i stwierdził, że przybył do gabinetu Dumbledore’a.
Wyglądało na to, że podczas nieobecności dyrektora wszystko samo się naprawiło. Delikatne srebrne instrumenty znowu stały na stolikach o pajęczych nóżkach, pykając i brzęcząc pogodnie. Portrety byłych dyrektorów chrapały z głowami odchylonymi do tyłu w fotelach lub opartymi o ramy. Spojrzał w okno. Nad horyzontem jaśniał już pasek bladej zieleni: nadchodził świt.
Cisza i spokój tego pokoju, zakłócane od czasu do czasu jedynie przez głośne chrapnięcie któregoś z portretów, były nie do zniesienia. Gdyby otoczenie odzwierciedlało to, co działo się w nim samym, portrety wyłyby z bólu. Zaczął krążyć po tym spokojnym, pięknym gabinecie, oddychając szybko i starając się nie myśleć. Ale nie mógł nie myśleć... Nie było od tego ucieczki...
To jego wina, że Syriusz zginął, to wszystko jego wina. Och, dlaczego był tak głupi, by dać się Voldemortowi wciągnąć w pułapkę, dlaczego był tak święcie przekonany, że to, co widział we śnie, było rzeczywistością, dlaczego był głuchy na słowa Hermiony, na możliwość, że Voldemort wykorzystuje jego namiętną skłonność do odgrywania roli bohatera...
To było nie do zniesienia, nie mógł o tym myśleć, nie mógł tego wytrzymać... Gdzieś w głębi jego świadomości ziała okropna pustka, o której chciał zapomnieć, ciemna otchłań, w której zniknął Syriusz. Nie chciał być sam na sam z tą bezbrzeżną, cichą otchłanią, nie mógł tego znieść...
Wiszący za nim portret zachrapał wyjątkowo głośno i zimny głos powiedział:
- Ach... Harry Potter...
Fineas Nigellus ziewnął i przeciągnął się, mierząc Harry’ego spojrzeniem bystrych, wąskich oczu.
- I cóż cię tutaj sprowadza o tak wczesnej porze? Wydawało mi się, że do tego gabinetu może wejść tylko prawowity dyrektor szkoły. A może przysłał cię tutaj Dumbledore? Och, niemów... - Ziewnął jeszcze raz. - Jeszcze jedna wiadomość od mojego nic niewartego praprawnuka?
Harry milczał. Fineas Nigellus nie wiedział, że Syriusz nie żyje, ale nie był w stanie mu tego powiedzieć. Gdyby to powiedział, śmierć Syriusza stałaby się czymś ostatecznym i nieodwracalnym, czymś absolutnie realnym.
Przebudziło się kilka innych portretów. Za nic w świecie nie pozwoli, żeby go wypytywały... Przeszedł szybko przez pokój i złapał za gałkę.
Nie obróciła się. Był tutaj zamknięty.
- To chyba oznacza - powiedział korpulentny czarodziej z czerwonym nosem, którego portret wisiał nad biurkiem - że Dumbledore wkrótce tu się pojawi, co?
Harry odwrócił się. Czarodziej przyglądał mu się z ciekawością. Harry kiwnął głową. Za plecami wymacał ręką gałkę, ale nadal nie chciała się obrócić.
- Och, wspaniałe - westchnął czarodziej - tak tu nudno bez niego, tak nudno...
Usadowił się na wysokim, podobnym do tronu krześle, na którym go wymalowano, i uśmiechnął się dobrodusznie do Harry’ego.
- Na pewno wiesz, że Dumbledore bardzo cię ceni - powiedział ciepłym tonem. - Och, tak. Bardzo cię szanuje.
Poczucie winy wypełniało klatkę piersiową Harry’ego jak jakiś potworny, ciążący mu okropnie pasożyt, który teraz zaczął się wić i skręcać. Nie mógł tego wytrzymać, nie mógł znieść, że jest sobą... Jeszcze nigdy nie czuł się tak uwięziony we wnętrzu własnej głowy i ciała, jeszcze nigdy nie pragnął tak bardzo być kimś innym... kimkolwiek... innym...
W wygasłym kominku buchnął szmaragdowozielony płomień. Harry odskoczył od drzwi, wpatrując się w mężczyznę wirującego w palenisku. Kiedy wysoka postać Dumbledore’a wyłoniła się z płomienia, czarownice i czarodzieje na wszystkich ścianach wzdrygnęli się i przebudzili. Rozległy się powitalne okrzyki.
- Dziękuję - powiedział cicho Dumbledore.
Nie od razu spojrzał na Harry’ego, tylko podszedł do żerdzi obok drzwi, wyjął z wewnętrznej kieszeni szaty maleńkiego, brzydkiego, nieopierzonego feniksa i umieścił go ostrożnie na tacce z kupką popiołu, pod złotym prętem, na którym zwykle siedział w pełni wyrośnięty Fawkes.
- No, Harry - powiedział, odwracając się od pisklęcia - na pewno się ucieszysz, jak ci powiem, że żaden z twoich przyjaciół nie odniósł trwałych obrażeń w wydarzeniach tej nocy.
Harry chciał powiedzieć: „To dobrze”, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Wydało mu się, że Dumbledore wypomina mu szkody, jakie spowodował swą nocną wyprawą do ministerstwa, ale choć Dumbledore wreszcie patrzył wprost na niego, i z miną nie oskarżycielską, a bardzo łagodną, Harry nie mógł się zmusić, by spojrzeć mu w oczy.
- Pani Pomfrey już wszystkich łata i skleja. Nimfadora Tonks będzie pewnie musiała spędzić trochę czasu w Szpitalu Świętego Munga, ale chyba się z tego wyliże.
Harry tylko kiwnął głową, wpatrując się wciąż w dywan, który robił się coraz jaśniejszy, w miarę jak niebo za oknem bladło. Był pewny, że wszystkie portrety wsłuchują się w każde słowo Dumbledore’a i zastanawiają się, co się wydarzyło i skąd te obrażenia.
- Wiem, co teraz czujesz, Harry - powiedział bardzo łagodnie Dumbledore.
- Nie, nie wie pan - odrzekł Harry niespodziewanie głośno i stanowczo.
Wezbrał w nim straszliwy gniew. Dumbledore nie miał pojęcia, co on teraz czuje.
- Widzisz, Dumbledore? - odezwał się Fineas Nigellus zgryźliwym tonem. - Nigdy nie próbuj zrozumieć uczniów. Oni tego nie znoszą. Wolą być tragicznie niezrozumiani, wolą się sami nad sobą użalać, wolą babrać się w swoich...
- Dosyć, Fineasie - przerwał mu Dumbledore.
Harry odwrócił się do niego plecami i demonstracyjnie wpatrzył się w okno. W oddali widać było stadion quidditcha. Kiedyś, raz, pojawił się na nim Syriusz pod postacią czarnego psa, by zobaczyć Harry’ego w grze... Pewnie chciał sprawdzić, czy Harry jest tak dobry w quidditchu jak James... Nigdy go o to nie zapytał...
- Nie musisz się wstydzić tego, co teraz czujesz, Harry - rozległ się głos Dumbledore’a. - Przeciwnie... to, że odczuwasz taki ból, jest twoją największą siłą.
Harry poczuł, jak biały płomień gniewu liże mu wnętrzności, jak wybucha w owej straszliwej pustce, napełniając go pragnieniem sprawienia bólu Dumbledore’owi za ten jego spokój i za te puste słowa.
- Moją największą siłą, tak? - powtórzył rozdygotany, wciąż wpatrując się w stadion quidditcha, ale już go nie dostrzegając. - Pan nie ma pojęcia... Nie wie pan...
- Czego nie wiem? - zapytał spokojnie Dumbledore.
Tego już było za wiele. Harry odwrócił się do niego, trzęsąc się ze złości.
- Nie chcę rozmawiać o tym, co czuję, rozumie pan?
- Harry, takie cierpienie dowodzi, że wciąż jesteś człowiekiem! Taki ból jest częścią człowieczeństwa...
- A WIĘC... JA... NIE... CHCĘ... BYĆ... CZŁOWIEKIEM! - ryknął Harry.
Chwycił jeden z delikatnych srebrnych instrumentów, stojący na stoliku tuż przy nim, i cisnął nim przez pokój. Instrument roztrzaskał się na kawałeczki o ścianę. Kilka portretów krzyknęło z oburzenia i ze strachu, a portret Armanda Dippeta powiedział:
- No nie, doprawdy!
- MAM TO W NOSIE! - wrzasnął Harry, chwytając lunaskop i wrzucając go do kominka. - MAM JUŻ DOSYĆ, ZOBACZYŁEM DOSYĆ, CHCĘ WYJŚĆ, CHCĘ, ŻEBY TO SIĘ WRESZCIE SKOŃCZYŁO, NIC MNIE TO JUŻ NIE OBCHODZI...
Złapał za stolik, na którym uprzednio stał srebrny instrument, i nim też cisnął o podłogę. Stolik rozpadł się, a nogi potoczyły się w różne strony.
- Ależ obchodzi cię - powiedział spokojnie Dumbledore, nie robiąc nic, by powstrzymać Harry’ego od zdemolowania mu gabinetu. - I to tak bardzo, że czujesz, jakbyś miał się wykrwawić na śmierć.
- WCALE NIE! - wrzasnął Harry tak głośno, że zapiekło go w gardle, i przez chwilę chciał rzucić się na Dumbledore’a i jego też roztrzaskać na kawałki, zniszczyć ten spokój na jego twarzy, potrząsnąć nim, zadać mu ból, sprawić, by poczuł choć odrobinę tego, co działo się w nim samym.
- Ależ tak - powiedział Dumbledore, jeszcze spokojniej i łagodniej. - Straciłeś matkę, ojca, a teraz kogoś najbliższego poza nimi. Musi cię to obchodzić.
- PAN NIE WIE, CO JA CZUJĘ! PAN... STOI TU SOBIE... PAN...
Ale słowa już nie wystarczały, rozbijanie przedmiotów nie przynosiło żadnej ulgi. Chciał stąd uciec, chciał biec, wszystko jedno dokąd, nie oglądając się za siebie, chciał znaleźć się gdzieś, gdzie nie byłoby tych jasnych, niebieskich, wpatrujących się w niego oczu, tej znienawidzonej, spokojnej, starej twarzy. Pobiegł do drzwi, złapał za gałkę i szarpnął.
Ale drzwi się nie otworzyły.
Odwrócił się ponownie do Dumbledore’a.
- Niech mnie pan wypuści - powiedział, trzęsąc się cały.
- Nie.
Patrzyli na siebie przez chwilę.
- Proszę mnie wypuścić - powtórzył.
- Nie.
- Jeśli mnie pan tu zatrzyma... jeśli mi pan nie pozwoli...
- Możesz sobie niszczyć, co chcesz - powiedział pogodnie Dumbledore. - Mam tu tego za dużo.
Obszedł biurko i usiadł, obserwując Harry’ego.
- Niech mnie pan wypuści - powtórzył Harry zimnym głosem, prawie tak spokojnym, jak głos Dumbledore’a.
- Wypuszczę cię stąd, jak powiem to, co mam ci do powiedzenia.
- Czy pan... czy pan myśli, że ja chcę... czy pan myśli, że w ogóle... NIE OBCHODZI MNIE, CO MI PAN MA DO POWIEDZENIA! Nie chcę słuchać NICZEGO, co chce mi pan powiedzieć!
- Ale wysłuchasz - powiedział spokojnie Dumbledore. - Bo nie jesteś jeszcze nawet w połowie tak na mnie zły, jak powinieneś. Jeśli zamierzasz mnie zaatakować, a wiem, że jesteś tego bliski, to chciałbym na to zasłużyć.
- O czym pan mówi...?
- To MOJA wina, że Syriusz zginął - oświadczył dobitnie Dumbledore. - A dokładniej, prawie wyłącznie moja wina... bo nie chcę być tak butny, by brać na siebie całą odpowiedzialność. Syriusz był dzielnym, bystrym i energicznym mężczyzną, a tacy ludzie zwykle nie potrafią siedzieć w ukryciu, podczas gdy inni nadstawiają głowy. Ale ty, Harry, nie powinieneś był uwierzyć w to, że istniała jakakolwiek konieczność, abyś musiał zakradać się dziś w nocy do Departamentu Tajemnic. Gdybym był z tobą szczery, Harry, jak powinienem być, od dawna byś wiedział, że Voldemort może próbować cię tam zwabić, i nigdy byś się nie dał złapać w tę pułapkę. A i Syriusz nie znalazłby się tam, żeby cię ratować. Wina spoczywa na mnie, i tylko na mnie.
Harry wciąż stał z ręką na gałce drzwi, ale nie był tego świadom. Wpatrywał się w Dumbledore’a, oddychając ciężko i słuchał go, ale nie bardzo rozumiał, co słyszy.
- Usiądź, Harry - powiedział Dumbledore. To nie było polecenie, to była prośba.
Harry zawahał się, po czym powoli przeszedł przez pokój, teraz zaśmiecony srebrnymi kółkami zębatymi i kawałkami drewna, i usiadł naprzeciw Dumbledore’a.
- Czy dobrze zrozumiałem? - odezwał się Fineas Nigellus. - Czy to prawda, że mój praprawnuk... ostatni z rodu Blacków... nie żyje?
- Tak, Fineasie - odrzekł Dumbledore.
- Nie wierzę - powiedział opryskliwie Fineas.
Harry odwrócił głowę i zdążył zobaczyć, jak Fineas opuszcza swe ramy, zapewne by odwiedzić inne portrety w domu przy Grimmauld Place. Pewnie będzie przechodził z portretu na portret, nawołując Syriusza po całym domu...
- Harry, winien ci jestem wyjaśnienie - rzekł Dumbledore. - Muszę ci wyjaśnić, jak doszło do tego, że stary człowiek popełnił tyle błędów. Bo teraz widzę, że to, co zrobiłem, i to, czego nie zrobiłem w stosunku do ciebie, nosi wszelkie znamiona błędów mojego wieku. Ty nie możesz wiedzieć, jak się czuje i jak myśli stary człowiek. Ale starzy ludzie ponoszą winę, jeśli zapomną, jak to jest, kiedy się jest młodym... i wszystko wskazuje na to, że ja właśnie o tym zapomniałem...
Słońce już wschodziło. Wierzchołki gór otoczył oślepiająco pomarańczowy rąbek, a niebo było bezbarwne i jasne. Światło padło na Dumbledore’a, na srebrne brwi i brodę, wydobywając z jego twarzy głębokie zmarszczki.
- Piętnaście lat temu, gdy zobaczyłem bliznę na twoim czole, domyśliłem się, co ona może oznaczać. Podejrzewałem, że może to być znak więzi między tobą a Voldemortem.
- Już mi pan to mówił, profesorze - przerwał mu szorstko Harry.
Nie obchodziło go, że jest niegrzeczny. Nic go już nie obchodziło.
- Tak - przyznał Dumbledore. - Tak, mówiłem ci, ale, widzisz... muszę zacząć od twojej blizny. Bo wkrótce po tym, jak wróciłeś do świata czarodziejów, stało się oczywiste, że miałem rację i że ta blizna daje o sobie znać, gdy Voldemort jest w pobliżu, albo gdy przeżywa jakieś silne emocje.
- Wiem.
- A twoja zdolność wykrywania bliskiej obecności Voldemorta, choćby nawet w jakiejś innej postaci, i poznania, co on czuje, gdy wzbierają w nim emocje, zaczęła się pogłębiać od czasu, gdy Voldemort wrócił, gdy odzyskał swe ciało i swoją moc.
Harry nie raczył skinąć głową. Wiedział o tym od dawna.
- Natomiast dopiero o wiele później doszedłem do wniosku, że Voldemort może sobie zdawać sprawę z tej więzi między wami. I nieuchronnie musiał nadejść taki moment, w którym wniknąłeś w jego świadomość i myśli tak głęboko, że on to wyczuł. Mówię, rzecz jasna, o tej nocy, kiedy byłeś świadkiem napaści na pana Weasleya.
- Tak, Snape mi o tym powiedział - mruknął Harry.
- Profesor Snape, Harry - poprawił go spokojnie Dumbledore. - Ale czy nie zastanawiałeś się, dlaczego to nie ja ci o tym powiedziałem? Dlaczego to nie ja uczyłem cię oklumencji? Dlaczego przez wiele miesięcy w ogóle się z tobą nie widziałem?
Harry podniósł głowę i spojrzał na niego. Dopiero teraz zauważył, że Dumbledore jest przygnębiony i zmęczony.
- No tak - wymamrotał. - Zastanawiałem się.
- Bo, widzisz, byłem pewny, że wkrótce Voldemort spróbuje wedrzeć się do twojej świadomości, by zacząć manipulować twoimi myślami, a nie chciałem go do tego sam zachęcać. Byłem pewny, że kiedy zda sobie sprawę, że nas dwóch, ciebie i mnie, łączą... czy łączyły... stosunki bliższe niż te, które zwykle łączą dyrektora i ucznia, to zechce wykorzystać ciebie do szpiegowania mnie. Bałem się tego, co może z tobą zrobić, bałem się, że może opętać i posiąść twoją wolę i umysł. I, Harry, wierzę, że miałem rację. Wierzę, że Voldemort naprawdę chciał cię w ten sposób wykorzystać. W tych rzadkich chwilach, gdy byliśmy blisko siebie, wydawało mi się, że widzę już jego cień czający się w twoich oczach...
Harry przypomniał sobie, jak za każdym razem, gdy napotykał spojrzenie Dumbledore’a, czuł, jakby budził się w nim drzemiący dotąd wąż, gotów kąsać.
- Jak się okazało tej nocy, celem Voldemorta, gdy zamierzał cię opętać, nie było zniszczenie mnie. Było nim zniszczenie ciebie. Miał nadzieję, że kiedy mu się to uda, poświęcę ciebie, żeby zabić jego. Jak widzisz, odsuwając się od ciebie, próbowałem cię ochronić. Błąd starego człowieka...
Westchnął głęboko. Jego słowa nie budziły w Harrym emocji. Jeszcze parę miesięcy temu wiele by dał, by dowiedzieć się tego wszystkiego, a teraz, wobec pustki, jaką czuł po utracie Syriusza, nie miało to już znaczenia...
- Syriusz powiedział mi, że odczułeś, jak Voldemort obudził się w tobie w tę noc, w której zobaczyłeś napaść na Artura Weasleya. Zrozumiałem natychmiast, że sprawdzają się moje najgorsze obawy: od tego momentu Voldemort zdał sobie sprawę, że może cię wykorzystać do swoich celów. Próbowałem cię uzbroić, żebyś mógł odeprzeć ataki na twój umysł, więc zorganizowałem lekcje oklumencji z profesorem Snape’em.
Zamilkł na chwilę. Harry patrzył na światło słońca, przesuwające się powoli po błyszczącej powierzchni biurka i zagarniające srebrny kałamarz i ładne szkarłatne pióro. Był pewny, że wszystkie portrety nie śpią, łowiąc każde wypowiedziane przez Dumbledore’a słowo. Od czasu do czasu słyszał szelest szat, ciche chrząknięcia. Fineas Nigellus jeszcze nie wrócił...
- Profesor Snape odkrył - ciągnął dalej Dumbledore - że od paru miesięcy śniłeś o drzwiach do Departamentu Tajemnic. Naturalnie już od chwili odzyskania ciała Voldemort był owładnięty obsesją wysłuchania przepowiedni i wciąż myślał o tych drzwiach. A skoro on o nich myślał i marzył, to i ty o nich śniłeś, chociaż nie wiedziałeś, co to oznacza. A potem zobaczyłeś jak Rookwood, który przed swoim aresztowaniem pracował w Departamencie Tajemnic, mówi Voldemortowi to, o czym myśmy od dawna wiedzieli: że przepowiedni przechowywanych w Ministerstwie Magii bronią silne zaklęcia. Tylko ten, kogo przepowiednia dotyczy, może zdjąć ją z półki, nie popadając w obłęd. Voldemort miał dwa wyjścia: mógł sam wejść do Ministerstwa Magii, narażając się na ujawnienie, albo skłonić ciebie, byś to uczynił i wziął przepowiednię dla niego. Dlatego tak było ważne i pilne, abyś opanował oklumencję.
- Ale nie opanowałem - mruknął Harry. Powiedział to na głos, żeby uwolnić się od nieznośnego ciężaru winy; miał nadzieję, że to wyznanie zmniejszy straszliwy ucisk przygniatający mu serce. - Nie ćwiczyłem, nie dbałem o to, mogłem powstrzymać te sny, Hermiona wciąż mi to powtarzała, gdybym opanował oklumencję, nie mógłby mi pokazać, dokąd iść i... Syriusz... Syriusz by nie...
Coś eksplodowało mu w głowie: paląca potrzeba usprawiedliwienia się, wyjaśnienia...
- Próbowałem sprawdzić, czy naprawdę porwał Syriusza, poszedłem do gabinetu Umbridge, rozmawiałem przez kominek ze Stworkiem, a on mi powiedział, że Syriusza nie ma w domu, że wyszedł!
- Stworek kłamał - powiedział spokojnie Dumbledore. - Nie jesteś jego panem, mógł kłamać ci do woli, nie musząc się za to karać. Stworek chciał, żebyś udał się do Ministerstwa Magii.
- Wysłał mnie tam... celowo?
- Tak. Obawiam się, że Stworek od miesięcy służył nie tylko jednemu panu.
- Ale jak? Przecież od lat nie opuszczał Grimmauld Place!
- Stworek skorzystał ze sposobności na krótko przed Bożym Narodzeniem, kiedy Syriusz krzyknął na niego, żeby się wynosił. Potraktował ten rozkaz dosłownie. Uznał, że kazano mu opuścić dom. Udał się do jedynego członka rodziny Blacków, którego jeszcze jako tako szanował... do kuzynki Blacka, Narcyzy, siostry Bellatriks i żony Lucjusza Malfoya.
- Skąd pan o tym wszystkim wie? - zapytał Harry.
Serce biło mu szybko, poczuł mdłości. Pamiętał, jak niepokoiła go nieobecność Stworka w czasie Bożego Narodzenia, przypomniał sobie, jak skrzat pojawił się ponownie na strychu...
- Stworek sam mi to w nocy powiedział. Widzisz, kiedy przekazałeś profesorowi Snape’owi to zaszyfrowane ostrzeżenie, zrozumiał, że miałeś wizję Syriusza schwytanego w pułapkę w Departamencie Tajemnic. Podobnie jak ty, i on próbował natychmiast skontaktować się z Syriuszem. Muszę ci wyjaśnić, że członkowie Zakonu Feniksa mają środki komunikowania się ze sobą, które są pewniejsze od kominka w gabinecie Dolores Umbridge. Profesor Snape stwierdził, że Syriusz jest żywy i bezpieczny w swym domu przy Grimmauld Place. Kiedy jednak ty nie wróciłeś z Zakazanego Lasu, dokąd zaprowadziliście Dolores Umbridge, profesor Snape zaczął się niepokoić, bo to mogło oznaczać, że wciąż wierzysz w porwanie Syriusza przez Lorda Voldemorta. Natychmiast powiadomił niektórych członków Zakonu.
Dumbledore westchnął głęboko, po czym ciągnął dalej:
- W Kwaterze Głównej byli wówczas Alastor Moody, Nimfadora Tonks, Kingsley Shacklebolt i Remus Lupin. Wszyscy zgodzili się, że trzeba natychmiast ci pomóc. Profesor Snape nalegał, by Syriusz został w domu i powiadomił o wszystkim mnie, bo spodziewano się mnie tam lada chwila. Sam zamierzał przeszukać puszczę, w nadziei, że jeszcze cię tam znajdzie. Ale Syriusz nie chciał zostać w tyle, gdy reszta wyruszała na poszukiwanie. Powierzył Stworkowi zadanie przekazania mi, co się wydarzyło. I w ten sposób, kiedy przybyłem na Grimmauld Place wkrótce po tym, jak wszyscy udali się do ministerstwa, to właśnie ten skrzat powiedział mi... śmiejąc się do rozpuku... dokąd udał się Syriusz.
- Śmiał się? - zapytał Harry pustym głosem.
- Och, tak. Widzisz, Stworek nie był w stanie zdradzić nas całkowicie. Nie jest Strażnikiem Tajemnic Zakonu, nie mógł udzielić Malfoyom dokładnych informacji, gdzie jesteśmy, nie mógł im wyjawić tych tajnych planów Zakonu, które zakazano mu ujawnić. Był związany czarem, któremu podlega jego gatunek, co oznaczało, że musiał być posłuszny bezpośredniemu rozkazowi swojego pana, Syriusza. Przekazał jednak Narcyzie informacje, które dla Voldemorta okazały się bardzo cenne, ale Syriuszowi wydały się banalne i nie zabronił skrzatowi ich ujawniać.
- Na przykład?
- Na przykład to, że osobą, na której Syriuszowi najbardziej zależy, jesteś ty - powiedział cicho Dumbledore. - Albo to, że Syriusz jest dla ciebie i ojcem, i bratem. Voldemort oczywiście wiedział, że Syriusz jest w Zakonie, i że ty wiesz, gdzie on jest, ale informacje Stworka pozwoliły mu zrozumieć, że jedyną osobą, którą będziesz chciał uratować bez względu na wszystko, jest Syriusz Black.
Usta Harry’ego były zimne i odrętwiałe.
- Więc... kiedy zapytałem Stworka, czy Syriusz jest w domu...
- Malfoyowie, niewątpliwie zgodnie z instrukcjami Voldemorta, polecili mu usunąć gdzieś Syriusza, żebyś nie mógł się z nim porozumieć. Wczoraj Stworek zranił Hardodzioba, więc gdy pojawiłeś się w kominku, Syriusz był na górze i opatrywał go.
Harry’emu brakowało powietrza, oddech miał szybki i płytki.
- I Stworek powiedział panu to wszystko... i śmiał się? - zapytał ochrypłym głosem.
- Wcale nie chciał mi tego powiedzieć, ale opanowałem legilimencję na tyle, by wiedzieć, że ktoś mnie okłamuje, i... zdołałem go przekonać... by mi powiedział prawdę, zanim udałem się do Departamentu Tajemnic.
- A Hermiona - wyszeptał Harry, zaciskając w pięści zimne dłonie złożone na kolanach - wciąż nam mówiła, żebyśmy byli dla niego mili...
- I miała rację, Harry - rzekł Dumbledore. - Kiedy wybraliśmy dom numer dwanaście przy Grimmauld Place na naszą Kwaterę Główną, ostrzegłem Syriusza, że musi traktować Stworka uprzejmie i z szacunkiem. Powiedziałem mu, że Stworek może być dla nas niebezpieczny. Nie sądzę, by Syriusz potraktował poważnie moje słowa, ani by kiedykolwiek zauważył, że Stworek może mieć uczucia podobne do ludzkich...
- Niech pan nie obwinia... niech pan... nie mówi tak... o Syriuszu... - wymamrotał Harry, z trudem łapiąc powietrze. Znowu ogarnęła go wściekłość. Nie mógł pozwolić, by Dumbledore wyrażał się krytycznie o Syriuszu. - Stworek jest... podłym... kłamcą... zasługuje na...
- Stworek jest tym, czym go uczynili czarodzieje. Tak, Harry, powinno mu się współczuć. Jego życie było tak samo żałosne, jak życie twojego przyjaciela Zgredka. Musiał być posłuszny Syriuszowi jako ostatniemu potomkowi rodziny, której był niewolnikiem, ale nie był mu szczerze oddany. I bez względu na jego przewinienia, trzeba też pamiętać, że Syriusz nie zrobił nic, by ulżyć jego ciężkiej doli...
- NIECH PAN PRZESTANIE MÓWIĆ TAK O SYRIUSZU!
Zerwał się na równe nogi, gotów rzucić się na Dumbledore’a, który w ogóle nie rozumiał Syriusza, nie miał pojęcia, jak był dzielny, ile wycierpiał...
- A Snape? O nim pan jakoś nie mówi. Kiedy mu powiedziałem, że Voldemort uwięził Syriusza, tylko uśmiechnął się drwiąco, jak zwykle...
- Harry, przecież wiesz, że profesor Snape nie miał innego wyboru, w obecności Dolores Umbridge musiał udawać, że nie traktuje cię poważnie - powiedział spokojnie Dumbledore - ale, jak już ci wyjaśniłem, powiadomił Zakon najszybciej, jak zdołał, o tym, co mu powiedziałeś. To on wydedukował, dokąd się udałeś, kiedy nie wróciłeś z puszczy. To on dał profesor Umbridge fałszywe veritaserum, kiedy próbowała cię zmusić, żebyś ujawnił miejsce pobytu Syriusza...
Harry’ego to nie przekonało, odczuwał dziką rozkosz, oskarżając Snape’a, bo wydawało mu się, że w ten sposób zmniejsza swoje poczucie winy, i chciał zmusić Dumbledore’a, by się z nim zgodził.
- Snape... Snape k-kpił sobie z Syriusza... bo Syriusz musiał siedzieć w tym domu... dawał mu do zrozumienia, że jest tchórzem...
- Syriusz był dorosłym, inteligentnym człowiekiem i nie musiał się przejmować takimi bzdurnymi kpinami.
- Snape przestał mnie nauczać oklumencji! - warknął Harry. - Wyrzucił mnie ze swojego gabinetu!
- Jestem tego świadom - powiedział ze smutkiem Dumbledore. - Już ci powiedziałem, że popełniłem błąd, nie ucząc cię osobiście, ale wówczas byłem przekonany, że największym zagrożeniem jest jeszcze szersze otworzenie twego umysłu przed Voldemortem w mojej obecności...
- Snape to tylko pogorszył, po lekcjach z nim blizna zawsze bolała mnie bardziej... - Harry przypomniał sobie, co o tym mówił Ron, i brnął dalej. - Skąd pan wie, czy nie próbował mnie zmiękczyć, żeby Voldemortowi było łatwiej przeniknąć do mojej świadomości, żeby mu było łatwiej mnie opanować...
- Ufam Severusowi Snape’owi - oznajmił Dumbledore. - Zapomniałem tylko... to jeszcze jeden błąd starego człowieka... że istnieją rany zbyt głębokie, by się mogły zabliźnić. Myślałem, że profesor Snape potrafi przezwyciężyć w sobie to, co czuje do twojego ojca... i myliłem się.
- Ale poza tym jest w porządku, tak? - krzyknął Harry, nie zwracając uwagi na zgorszone twarze i oburzone pomruki portretów wiszących na ścianach. - Snape’owi wolno nienawidzić mojego ojca, ale Syriuszowi nie wolno nienawidzić Stworka, tak?
- Syriusz nie nienawidził Stworka. Uważał go po prostu za niegodnego zainteresowania sługę. Obojętność i lekceważenie często wyrządzają więcej krzywd niż jawna niechęć... Ta fontanna, którą w nocy zniszczyliśmy, to pomnik kłamstwa. My, czarodzieje, zbyt długo obrażaliśmy i wykorzystywaliśmy naszych braci, i teraz zbieramy tego żniwo.
- WIĘC SYRIUSZ SOBIE NA TO ZASŁUŻYŁ, TAK?! - ryknął Harry.
- Tego nie powiedziałem i nigdy tego z moich ust nie usłyszysz - odrzekł spokojnie Dumbledore. - Syriusz nie był okrutnikiem, na ogół był dobry dla skrzatów domowych. Nie kochał Stworka, bo Stworek był dla niego żywym wspomnieniem domu, którego Syriusz nienawidził.
- Tak, nienawidził! - powiedział Harry załamującym się głosem, po czym odwrócił się plecami do Dumbledore’a i odszedł od biurka. Gabinet zalany już był słońcem. Oczy portretów przesuwały się za nim, kiedy szedł, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, właściwie w ogóle nie widząc wnętrza gabinetu. - To pan go uwięził w tym domu, a on go znienawidził, właśnie dlatego chciał się stamtąd wyrwać tej nocy...
- Bałem się o jego życie - wtrącił cicho Dumbledore.
- Ludzie nie znoszą, jak się ich zamyka! - obruszył się Harry, mierząc go wściekłym spojrzeniem. - Mnie też pan więził przez całe lato!
Dumbledore zamknął oczy i zakrył twarz dłońmi o długich palcach. Harry obserwował go, ale nawet ta niezwykła oznaka wyczerpania lub smutku czy też czegoś jeszcze innego nie złagodziła jego złości. Przeciwnie, poczuł do niego jeszcze większą złość, bo okazał słabość. A nie powinien, skoro w Harrym wszystko się gotowało i chciał wyładować na nim swój gniew.
Dumbledore opuścił ręce i spojrzał na Harry’ego znad swych okularów-połówek.
- Już czas - powiedział - abym ci powiedział to, co powinienem ci powiedzieć pięć lat temu, Harry. Proszę cię, usiądź. Powiem ci wszystko. Proszę cię tylko o odrobinę cierpliwości. Będziesz mógł się na mnie wściekać... zrobić, co zechcesz... kiedy skończę. Nie będę ci przeszkadzał.
Harry spojrzał na niego ze złością, a potem opadł na krzesło naprzeciw biurka i czekał. Dumbledore patrzył przez chwilę przez okno na zalane słońcem błonia, a potem zwrócił ponownie wzrok na Harry’ego i powiedział:
- Pięć lat temu, Harry, przybyłeś do Hogwartu cały i zdrowy, jak to sobie dawno zaplanowałem. No, może nie w najlepszej kondycji. Wiele przeszedłeś. Wiedziałem, że tak będzie, kiedy cię zostawiłem na progu domu twoich wujostwa. Wiedziałem, że czeka cię dziesięć ciężkich lat.
Zamilkł na chwilę. Harry się nie odzywał.
- Możesz zapytać... masz do tego pełne prawo... dlaczego tak musiało być. Dlaczego nie mogła cię przygarnąć jakaś rodzina czarodziejów? Wiele rodzin uczyniłoby to z najwyższą ochotą. Byliby zaszczyceni i szczęśliwi, mogąc wychowywać cię w swoim domu jak syna. Moja odpowiedź brzmi: przede wszystkim chciałem, żebyś żył. Żebyś przeżył. A twoje życie było wciąż w wielkim niebezpieczeństwie i chyba tylko ja zdawałem sobie z tego sprawę. Voldemort zniknął zaledwie parę godzin wcześniej, ale jego poplecznicy... a wielu z nich to prawie tacy sami groźni łajdacy jak on... wciąż byli wolni, silni, zdesperowani i gotowi użyć przemocy. Musiałem podjąć decyzję, biorąc również pod uwagę twoją przyszłość. Czy wierzyłem, że Voldemort już nigdy nie powróci? Nie. Wiedziałem, że wróci, może za dziesięć, może za dwadzieścia, może za pięćdziesiąt lat, ale na pewno wróci, a byłem również pewny, znając go, że nie spocznie, póki cię nie zabije. Wiedziałem, że jego znajomość magii przewyższa umiejętności praktycznie każdego z żyjących czarodziejów. Wiedziałem, że nawet moje najbardziej skomplikowane i potężne zaklęcia obronne mogą się okazać nieskuteczne, gdy on odzyska pełną moc. Ale wiedziałem też, gdzie jest jego słaby punkt. I podjąłem decyzję. Miałeś być chroniony mocą starożytnej magii, którą on dobrze zna, którą pogardza i której, właśnie dlatego, nie docenia. Mówię oczywiście o tym, że twoja matka oddała za ciebie życie. Zapewniła ci przez to trwałą ochronę, której on nigdy się nie spodziewał, ochronę, która płynie w twoich żyłach do dziś. Zawierzyłem więc krwi twojej matki. Powierzyłem ciebie jej siostrze, jej jedynej pozostałej przy życiu krewnej...
- Która mnie nie kocha - wtrącił natychmiast Harry. - Nie dałaby złamanego...
- Ale cię przygarnęła - przerwał mu Dumbledore. - Mogła czuć do ciebie odrazę, mogła się wściekać, mogła cię uważać za coś niechcianego, ale cię przygarnęła i w ten sposób przypieczętowała zaklęcie, które na ciebie rzuciłem. Ofiara twojej matki uczyniła z więzi krwi najmocniejszą tarczę ochronną, jaką mogłem ci zapewnić.
- Nadal nie...
- Dopóki możesz nazywać swym domem miejsce zamieszkania człowieka, w którego żyłach płynie krew twojej matki, dopóty Voldemort nie może cię tam tknąć ani wyrządzić ci krzywdy. On przelał jej krew, ale ta krew wciąż płynie w tobie i w jej siostrze. Jej krew stała się twoim schronieniem. Wracasz tam tylko raz w roku, ale jak długo będziesz to miejsce nazywał swym domem, nie może ci tam wyrządzić krzywdy. A twoja ciotka o tym wie. Wyjaśniłem jej to w liście, który zostawiłem przy tobie na progu jej domu. Wie, że pozwalając ci tam mieszkać, utrzymuje cię przy życiu już przez piętnaście lat.
- Zaraz - powiedział Harry. - Chwileczkę.
Wyprostował się w krześle, patrząc na Dumbledore’a.
- To pan przysłał tego wyjca. Powiedział pan, żeby pamiętała... To był pana głos...
- Pomyślałem sobie - rzekł Dumbledore, pochylając lekko głowę - że może trzeba jej przypomnieć o umowie, którą przypieczętowała, biorąc cię do swego domu. Podejrzewałem, że napaść dementorów może obudzić w niej poczucie zagrożenia, za które będzie winić swego przybranego syna.
- I tak się stało - powiedział cicho Harry. - No... może bardziej odczuł to mój wuj. Chciał się mnie pozbyć, ale jak przyszedł ten wyjec, ona... ona powiedziała, że muszę zostać. - Przez chwilę wpatrywał się w podłogę, a potem dodał: - Ale co to ma wspólnego z...
Nie mógł wymówić imienia Syriusza.
- A więc pięć lat temu - ciągnął Dumbledore, jakby w ogóle nie przerywał swej opowieści - przybyłeś do Hogwartu, może nie tak szczęśliwy ani tak zadbany, jakbym tego pragnął, ale jednak cały i zdrowy. Nie byłeś rozpieszczonym małym księciem, byłeś normalnym chłopcem, tak normalnym, jak tylko mogłem sobie wymarzyć, biorąc pod uwagę okoliczności. Tak więc, na razie, mój plan działał bez zarzutu. A potem... zresztą na pewno nie gorzej ode mnie pamiętasz wydarzenia, które miały miejsce w pierwszym roku twego pobytu w Hogwarcie. Wspaniale dorosłeś do wyzwania, któremu musiałeś stawić czoło, i wkrótce... o wiele wcześniej, niż się spodziewałem... musiałeś się zmierzyć z samym Voldemortem. I znowu przeżyłeś to spotkanie. Co więcej, opóźniłeś odzyskanie przez niego ciała i pełnej mocy. Stoczyłeś z nim walkę jak mężczyzna. Byłem... byłem z ciebie bardziej dumny, niż potrafię to wyrazić. Lecz niestety mój plan miał pewien słaby punkt. Pewną rysę, o której już wtedy wiedziałem, a która mogła zniszczyć wszystko. A jednak, wiedząc, jakie to ważne, aby mój plan się udał, powiedziałem sobie, że nie dopuszczę, aby ta rysa wszystko zniszczyła. Tylko ja mogłem tego dokonać, więc sam musiałem być silny. I oto po raz pierwszy stanąłem wobec próby, kiedy leżałeś w skrzydle szpitalnym, osłabiony po walce z Voldemortem.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi...
- A pamiętasz, jak mnie wtedy zapytałeś, dlaczego Voldemort próbował cię zabić, gdy byłeś niemowlęciem?
Harry kiwnął głową.
- A myślisz, że powinienem ci to wtedy wyjawić?
Harry spojrzał w jego jasne, niebieskie oczy i nic nie odpowiedział, ale serce znowu zaczęło mu szybko bić.
- Jeszcze nie dostrzegłeś rysy na moim planie? Nie... chyba nie. No więc, jak wiesz, postanowiłem to przed tobą zataić. Pomyślałem sobie: ma dopiero jedenaście lat, jest jeszcze za młody. Zamierzałem ci to powiedzieć, kiedy będziesz starszy. Uważałem, że ta wiedza byłaby dla ciebie zbyt dużym ciężarem. Ale mogłem już wtedy dostrzec oznaki zagrożenia. Powinienem sam siebie zapytać, dlaczego nie zaniepokoiło mnie, że już wtedy zadałeś mi pytanie, na które kiedyś i tak będę ci musiał udzielić przerażającej odpowiedzi. Powinienem zdać sobie sprawę, że jestem zbyt szczęśliwy, by się nad tym zastanawiać... Byłeś zbyt młody, o wiele na to za młody... No i nadszedł drugi rok twego pobytu w Hogwarcie. I znowu stanąłeś przed wyzwaniem, przed którym nie stawali nawet dorośli czarodzieje. I ponownie sprostałeś temu wyzwaniu w sposób, o jakim nawet nie marzyłem. Jednak tym razem nie zapytałeś mnie, dlaczego Voldemort pozostawił ci na czole ten znak. Rozmawialiśmy o twojej bliźnie, owszem... Byliśmy już tak blisko, tak bardzo blisko tego tematu. Dlaczego nie powiedziałem ci wówczas wszystkiego? No cóż, pomyślałem sobie, że dwanaście lat to niewiele więcej niż jedenaście. Pozwoliłem ci wtedy odejść, a ty byłeś zakrwawiony, wyczerpany, ale uradowany i podniecony zwycięstwem, a jeśli nawet poczułem powiew niepokoju, jeśli przemknęło mi przez głowę, że może powinienem ci jednak o tym wszystkim powiedzieć, to szybko odrzuciłem od siebie tę myśl. Byłeś nadal tak młody, a ja nie potrafiłem się zdobyć na zepsucie ci tej nocy twojego triumfu i radości... Rozumiesz już, Harry? Widzisz rysę na moim wspaniałym planie? Wpadłem w pułapkę, którą sam przewidziałem, której mogłem uniknąć. A przecież od samego początku powtarzałem sobie, że muszę jej uniknąć.
- Nie...
- Za bardzo mi na tobie zależało. Bardziej mi zależało na twoim szczęściu niż na tym, byś poznał prawdę, bardziej na twoim spokoju niż na moim planie, bardziej na twoim życiu niż na życiu innych osób, które mogły je stracić, gdyby cały plan zawiódł. Innymi słowy, zachowałem się tak, jak się tego spodziewał Voldemort po nas, głupcach, którzy kochamy. Czy można było temu zaradzić? Myślę, że każdy, kto ciebie znał i obserwował tak jak ja... a nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jak uważnie śledziłem każdy twój krok... każdy, powtarzam, chciałby ci zaoszczędzić bólu ponad to, czego już doświadczyłeś. Co mnie mogło wówczas obchodzić, że w jakiejś mglistej przyszłości zginie nieokreślona liczba bezimiennych, pozbawionych twarzy ludzi i stworzeń, skoro ty byłeś żywy i szczęśliwy tu i teraz? Nigdy nie marzyłem, że los kogoś takiego jak ty będzie spoczywał w moich rękach. No i nadszedł trzeci rok. Obserwowałem z daleka, jak walczysz z dementorami, jak odnalazłeś Syriusza, jak dowiedziałeś się, kim on jest i jak go ocaliłeś. I co, wtedy miałem ci to powiedzieć, wtedy, kiedy odniosłeś kolejny triumf, wyrywając swego ojca chrzestnego z paszczy ministerstwa? Tylko że wtedy miałeś już trzynaście lat i coraz trudniej było mi zasłaniać się twoim młodym wiekiem. Zaczęło mnie dręczyć sumienie, Harry. Wiedziałem, że wkrótce nadejdzie czas... No i w zeszłym roku wyszedłeś z labiryntu, byłeś świadkiem śmierci Cedrika Diggory’ego, sam ledwo uniknąłeś śmierci... i znowu ci nie powiedziałem, chociaż wiedziałem, że teraz, kiedy Voldemort już powrócił, muszę wreszcie to zrobić. Lecz dopiero teraz, tej nocy, zrozumiałem, że od dawna byłeś przygotowany, aby dowiedzieć się tego wszystkiego, co tak długo przed tobą ukrywałem. Udowodniłeś mi, że popełniłem błąd, nie składając na twoje barki tego ciężaru, zanim doszło do wydarzeń tej nocy. Tylko jedno mogę powiedzieć na swoją obronę: widziałem, jak zmagasz się z brzemieniem, którego nie zdołałby podźwignąć żaden z uczniów, jacy kiedykolwiek ukończyli tę szkołę, i nie potrafiłem zmusić się do tego, by włożyć na twoje barki jeszcze jeden ciężar... największy ze wszystkich.
Harry czekał, ale Dumbledore zamilkł.
- Nadal nie rozumiem.
- Voldemort próbował cię zabić, kiedy byłeś niemowlęciem, z powodu przepowiedni wygłoszonej na krótko przed twoimi narodzinami. Wiedział o niej, ale nie znał jej pełnej treści. Chciał cię zabić, gdy byłeś niemowlęciem, wierząc, że w ten sposób spełnia warunki przepowiedni. Odkrył, na swoją zgubę, że się pomylił, kiedy zaklęcie, które miało cię zabić, odbiło się od ciebie i trafiło w niego. I dlatego, odkąd odzyskał swoje ciało, a zwłaszcza od czasu twojej niezwykłej ucieczki w ubiegłym roku, postanowił zrobić wszystko, by usłyszeć całą przepowiednię. To właśnie była owa broń, której poszukiwał z taką determinacją od chwili swego powrotu: wiedza o tym, jak ciebie zniszczyć.
Słońce było już dość wysoko nad horyzontem. Gabinet Dumbledore’a był skąpany w jego promieniach. Szklana gablota, w której spoczywał miecz Godryka Gryffindora, lśniła opalizującą bielą, cząstki rozbitych przez Harry’ego instrumentów połyskiwały na podłodze jak krople deszczu, a za jego plecami maleńki Fawkes ćwierkał cicho w gniazdku z popiołu.
- Przepowiednia się roztrzaskała - powiedział głucho Harry. - Wciągałem Neville’a po tych stopniach w... w tej sali z kamiennym łukiem... i rozdarła mu się szata... a ta kulka wypadła...
- To, co się wtedy roztrzaskało, było tylko zapisem przepowiedni przechowywanym w Departamencie Tajemnic. Ale przepowiednia została wygłoszona przed kimś i ta osoba wciąż ma sposób, by ją sobie dokładnie przypomnieć.
- Kto ją usłyszał? - zapytał Harry, choć czuł, że już zna odpowiedź.
- Ja. Pewnej zimnej, deszczowej nocy, szesnaście lat temu, w pokoju nad barem w gospodzie Pod Świńskim Łbem. Poszedłem tam na spotkanie z kandydatem na nauczyciela wróżbiarstwa, choć, prawdę mówiąc, nie bardzo chciałem, by tego przedmiotu nadal nauczano w Hogwarcie. Tym kandydatem była jednak praprawnuczka bardzo słynnej, bardzo utalentowanej wieszczki, i pomyślałem sobie, że powinienem się z nią spotkać ze zwykłej uprzejmości. Byłem bardzo rozczarowany. Wydawało mi się, że ta osoba w ogóle nie ma żadnego daru przepowiadania przyszłości. Powiedziałem jej, mam nadzieję dość grzecznie, że nie nadaje się na to stanowisko i już miałem wyjść.
Dumbledore wstał, minął Harry’ego i podszedł do czarnego sekretarzyka stojącego obok żerdzi Fawkesa. Pochylił się, podniósł pokrywę i wyjął płytkie kamienne naczynie o brzegach pokrytych runami, w którym Harry ujrzał kiedyś swego ojca dręczącego Snape’a. Wrócił do biurka, postawił na nim myślodsiewnię i przyłożył sobie różdżkę do skroni. Wydobył z niej srebrne, pajęcze włókna myśli i strząsnął je do naczynia. Potem usiadł za biurkiem i przez chwilę wpatrywał się w swoje myśli, kłębiące się w myślodsiewni, aż wreszcie westchnął, uniósł różdżkę i dźgnął jej końcem srebrzystą substancję.
Wyrosła z niej postać spowita w zwiewne szale, z oczami powiększonymi do niezwykłych rozmiarów przez grube szkła okularów, która obróciła się powoli, ze stopami zanurzonymi w naczyniu. Ale kiedy Sybilla Trelawney przemówiła, nie uczyniła tego swym zwykłym eterycznym, tajemniczym głosem, lecz głosem ochrypłym i twardym, który Harry już raz słyszał.
- OTO NADCHODZI TEN, KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA... ZRODZONY Z TYCH, KTÓRZY TRZYKROTNIE MU SIĘ OPARLI, A NARODZI SIĘ, GDY SIÓDMY MIESIĄC DOBIEGNIE KOŃCA... A CHOĆ CZARNY PAN NAZNACZY GO JAKO RÓWNEGO SOBIE, BĘDZIE ON MIAŁ MOC, JAKIEJ CZARNY PAN NIE ZNA... I JEDEN Z NICH MUSI ZGINĄĆ Z RĘKI DRUGIEGO, BO ŻADEN NIE MOŻE ŻYĆ, GDY DRUGI PRZEŻYJE... TEN, KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA, NARODZI SIĘ, GDY SIÓDMY MIESIĄC DOBIEGNIE KOŃCA...
Obracająca się powoli postać profesor Trelawney zapadła się z powrotem w srebrzystą substancję i znikła.
W gabinecie zapadła głucha cisza. Ani Dumbledore, ani Harry, ani żaden z portretów nie zakłócili jej najlżejszym dźwiękiem. Nawet Fawkes umilkł.
- Panie profesorze - powiedział w końcu bardzo cicho Harry, bo Dumbledore, wciąż wpatrzony w myślodsiewnię, zdawał się całkowicie pogrążony w swych myślach. - To... czy to znaczy... Co to znaczy?
- To znaczy - rzekł Dumbledore - że jedyna osoba, która może pokonać Lorda Voldemorta, urodziła się w końcu lipca, prawie szesnaście lat temu. Rodzice tego chłopca już trzykrotnie oparli się Voldemortowi.
Harry poczuł się tak, jakby coś się wokół niego zamykało. Znowu oddychał z trudem.
- To znaczy... ja?
Dumbledore wziął głęboki oddech.
- To dziwne, Harry - powiedział łagodnie - ale to wcale nie musiałeś być ty. Przepowiednia Sybilli mogła mieć zastosowanie do dwóch chłopców, urodzonych w końcu lipca tego samego roku. Obaj mieli rodziców w Zakonie Feniksa, a rodzice ci trzykrotnie cudem uniknęli śmierci z rąk Voldemorta. Jednym z nich jesteś oczywiście ty. A tym drugim jest Neville Longbottom.
- Ale w takim razie dlaczego... dlaczego pod zapisem tej przepowiedni było moje imię i nazwisko, a nie Neville’a?
- Oficjalny zapis został przemianowany po ataku Voldemorta na ciebie, gdy byłeś dzieckiem. Strażnikowi Sali Przepowiedni wydało się oczywiste, że Voldemort próbował zabić ciebie, ponieważ wiedział, że to ciebie dotyczy przepowiednia Sybilli.
- Ale... może nie chodzi o mnie?
- Obawiam się - odrzekł Dumbledore powoli, jakby wypowiedzenie każdego słowa sprawiało mu wielką trudność - że jednak o ciebie.
- Ale pan powiedział... Neville też się urodził w końcu lipca... a jego rodzice...
- Zapominasz o następnej części przepowiedni, o ostatecznej identyfikacji tego chłopca, który może pokonać Voldemorta... Sam Voldemort „naznaczy go jako równego sobie”. I uczynił to, Harry. Wybrał ciebie, a nie Neville’a. Pozostawił ci tę bliznę, która okazała się i błogosławieństwem, i przekleństwem.
- Ale przecież mógł się pomylić! Mógł wybrać niewłaściwą osobę!
- Wybrał chłopca, którego uznał za najbardziej możliwe dla siebie zagrożenie. I zauważ, Harry, nie wybrał małego czarodzieja czystej krwi, a więc kogoś, kto według niego godny jest istnienia i zauważenia, ale mieszańca, kogoś takiego jak on. Ujrzał w tobie samego siebie, zanim cię zobaczył, a naznaczając cię tą blizną, nie zabił cię, jak zamierzał, ale dał ci wielką moc, a także przyszłość, w której umknąłeś mu nie raz, ale jak dotąd cztery razy, a jest to coś, czego nie dokonali ani twoi rodzice, ani rodzice Neville’a.
- Więc dlaczego to zrobił? - zapytał Harry, odrętwiały i zziębnięty. - Dlaczego próbował zabić mnie, gdy byłem dzieckiem? Mógł poczekać i zobaczyć, który z nas jest dla niego większym zagrożeniem, Neville czy ja, i gdy już będziemy starsi, zabić właśnie tego...
- To by rzeczywiście było bardziej praktyczne podejście do sprawy, ale musisz pamiętać, że Voldemort nie znał całej przepowiedni. Gospoda Pod Świńskim Łbem od dawna przyciąga, że się tak wyrażę, ciekawszą klientelę niż pub Pod Trzema Miotłami, o czym ty i twoi przyjaciele mogliście przekonać się na własnej skórze... a i ja owej nocy... W tym miejscu nigdy nie można być pewnym, czy ktoś nie podsłuchuje. Oczywiście kiedy wybrałem się tam na spotkanie z Sybillą Trelawney, nawet mi przez głowę nie przemknęło, że usłyszę od niej coś ważnego. Miałem... mieliśmy szczęście, że szpicla Voldemorta odkryto i wyrzucono z gospody tuż po tym, jak Sybilla zaczęła wygłaszać swą przepowiednię.
- Więc usłyszał tylko...
- Usłyszał tylko pierwszą część, tę zapowiadającą narodziny w lipcu chłopca, którego rodzice trzykrotnie oparli się Voldemortowi. Nie mógł więc ostrzec swojego pana, że zaatakowanie ciebie wiąże się z ryzykiem przekazania ci jego mocy, a więc naznaczenia ciebie jako równego jemu. Tak więc Voldemort nie wiedział, jakie niebezpieczeństwo mu grozi, gdy ciebie zaatakuje, nie wiedział, że może byłoby mądrzej poczekać albo dowiedzieć się więcej. Nie wiedział, że masz „moc, jakiej Czarny Pan nie zna”...
- Ale ja jej nie mam! - powiedział Harry zduszonym głosem. - Nie mam żadnej mocy, której on nie ma, nie potrafiłbym walczyć tak, jak on walczył tej nocy, nie jestem w stanie nikogo opętać, aby opanować jego umysł... albo zabić...
- W Departamencie Tajemnic - przerwał mu Dumbledore - jest zawsze zamknięta sala. Kryje w sobie siłę, która jest zarazem wspanialsza i straszniejsza od śmierci, od ludzkiej inteligencji, od sił przyrody. Jest ona również być może najbardziej tajemniczym obiektem badań w całym departamencie. Tę właśnie moc ty posiadasz w wielkiej obfitości, a Voldemort nie ma jej wcale. To ta siła zaprowadziła cię tej nocy do Syriusza. To ona nie pozwoliła Voldemortowi opętać cię całkowicie, bo nie mógł znieść przebywania w ciele tak pełnym mocy, której on nie cierpi. W ostatecznym rozrachunku nie liczyło się już to, że nie potrafisz zamknąć przed nim swej świadomości. Nie oklumencja cię ocaliła, ale twoje serce.
Harry zamknął oczy. Gdyby nie poszedł tam, by ocalić Syriusza, Syriusz by nie zginął... Ale nie chciał myśleć o Syriuszu, chciał oddalić od siebie chwilę, gdy będzie musiał o nim pomyśleć, więc zapytał, nie bardzo ciekaw odpowiedzi:
- A koniec tej przepowiedni... tam było coś takiego... „żaden nie może żyć...”
- „...gdy drugi przeżyje”.
- Więc czy to znaczy - zapytał Harry, jakby wydobywał z trudem słowa z głębokiej studni pełnej rozpaczy - że jeden z nas musi... musi w końcu zabić drugiego?
- Tak.
Przez długi czas obaj milczeli. Gdzieś daleko, za murami gabinetu, słychać było głosy uczniów, zmierzających zapewne, jak pomyślał Harry, do Wielkiej Sali na śniadanie. Wydało mu się wręcz niemożliwe, by na świecie mogli istnieć ludzie, którzy wciąż mieli ochotę, by coś zjeść, którzy się śmiali, którzy ani nie wiedzieli, ani się tym nie przejmowali, że Syriusz Black odszedł na zawsze. Syriusz zdawał się przebywać już o miliony mil stąd, nawet jeśli jakaś cząstka Harry’ego wciąż wierzyła, że jeśli tylko odciągnie zasłonę, odnajdzie tam Syriusza, który na niego spojrzy, który go powita, który - być może - wybuchnie śmiechem przypominającym szczekanie psa.
- Czuję, że winny ci jestem jeszcze jedno wyjaśnienie, Harry - powiedział z pewnym oporem Dumbledore. - Może się zastanawiałeś, dlaczego nie mianowałem cię prefektem, co? Muszę wyznać... że... tak sobie pomyślałem... że masz już za dużo na głowie, żeby brać sobie jeszcze i to.
Harry spojrzał na Dumbledore’a i zobaczył łzę spływającą po jego policzku i niknącą w długiej, srebrzystej brodzie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:05, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
POCZĄTEK DRUGIEJ WOJNY


TEN, KTÓREGO IMIENIA NIE WOLNO WYMAWIAĆ POWRACA
W krótkim oświadczeniu, złożonym w piątek w nocy, minister magii Korneliusz Knot potwierdził, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać powrócił do kraju i znów działa.
„Z wielkim ubolewaniem musze potwierdzić, że czarodziej nazywający sam siebie Lordem... no wiecie, kogo mam na myśli... żyje i jest wśród nas”, powiedział Knot, wyraźnie zmęczony i sfrustrowany, gdy zwracał się do dziennikarzy. „Z prawie równie wielką przykrością musimy też donieść o masowym buncie dementorów Azkabanu, którzy zrezygnowali ze współpracy z ministerstwem. Sądzimy, że dementorzy są obecnie na rozkazach Lorda... Jakmutam. Apelujemy do wszystkich czarodziejów o czujność. Ministerstwo opracowało już zwięzły podręcznik podstawowej obrony osobistej i domowej, który w ciągu miesiąca zostanie dostarczony bezpłatnie do wszystkich domostw czarodziejów”.
Oświadczenie ministra wywołało konsternację i niepokój w społeczności czarodziejów, którą ministerstwo jeszcze w środę zapewniało, że „utrzymujące się pogłoski o powrocie Sami-Wiecie-Kogo są całkowicie nieprawdziwe”.
Szczegóły wydarzeń, które doprowadziły do zmiany stanowiska w ministerstwie, są nadal nieznane, choć wiele wskazuje na to, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać i doborowa banda jego zwolenników (znanych jako smierciożercy) wdarli się do Ministerstwa Magii w czwartek wieczorem.
Albus Dumbledore, świeżo przywrócony na stanowisko dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, który odyskał też członkostwo Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i został na nowo mianowany Wielkim Niezależnym Wizengamotu, był dla nas do tej pory nieuchwytny. Dumbledore przez cały rok utrzymywał, że Sami-Wiecie-Kto nie umarł, jak twierdzono powszechnie, ale ponownie gromadzi zwolenników, szykując się do kolejnej próby przejęcia władzy. Tymczasem Chłopiec, Który Przeżył...

- No i znowu o tobie piszą! Wiedziałam, że jakoś cię w to wplączą - powiedziała Hermiona znad gazety.
Byli w skrzydle szpitalnym. Harry siedział na skraju łóżka Rona i obaj słuchali Hermiony, odczytującej im artykuł z pierwszej strony „Proroka Niedzielnego”. W nogach łóżka Hermiony zwinęła się Ginny, której pani Pomfrey błyskawicznie wyleczyła pękniętą kostkę; na krześle między łóżkami siedział Neville, którego nos powrócił do swych normalnych rozmiarów i kształtu, a Luna, która wpadła tu z wizytą, ściskając w ręku ostatni numer „Żonglera”, czytała go do góry nogami i widać było, że nie dociera do niej ani jedno słowo Hermiony.
- I znowu stał się Chłopcem, Który Przeżył, co? - mruknął z ironią Ron. - Już nie jest świrem, który robi dużo szumu wokół siebie...
Wziął sobie garść czekoladowych żab z wielkiego stosu na nocnej szafce, rzucił kilka Harry’emu, Ginny i Neville’owi, po czym rozerwał jedno opakowanie zębami. Na przedramionach miał wciąż głębokie pręgi po mackach mózgów, które go oplotły. Pani Pomfrey stwierdziła, że myśli mogą pozostawić głębsze ślady niż cokolwiek innego, choć od czasu, gdy zaczęła mu je smarować Maścią Niepamięci Doktora Ubbly’ego, nastąpiła pewna poprawa.
- Tak, teraz ci się podlizują - powiedziała Hermiona, przebiegając wzrokiem artykuł. - Samotny głos prawdy... uważany powszechnie za osobę niezrównoważoną, a mimo to uparcie trzymał się swojej wersji... zmuszony do znoszenia kpin i oszczerstw... Hmm... - mruknęła, marszcząc brwi - jakoś nie widzę wzmianki o fakcie, że w ich artykułach roiło się od kpin i oszczerstw...
Skrzywiła się i złapała za żebra. Zaklęcie, które rzucił na nią Dołohow, choć mniej skuteczne, bo nie wypowiedział formuły na głos, spowodowało jednak, jak to określiła pani Pomfrey, „na tyle poważne obrażenia, by się nimi poważnie zająć”. Hermiona musiała codziennie wypijać dziesięć różnych eliksirów, szybko wracała do zdrowia i już miała dość pobytu w skrzydle szpitalnym.
- „Ostatnia próba przejęcia władzy przez Sami-Wiecie-Kogo”, strony od drugiej do czwartej, „Co ministerstwo powinno nam powiedzieć”, strona piąta, „Dlaczego nikt nie słuchał Albusa Dumbledore’a”, strony od szóstej do ósmej, „Wywiad z Harrym Potterem”, czytaj tylko u nas, strona dziewiąta... No, mają o czym pisać - powiedziała Hermiona, składając i odrzucając gazetę. - A wywiad z Harrym można przeczytać nie tylko u nich, bo ukazał się w „Żonglerze” parę miesięcy temu...
- Tata im go sprzedał - powiedziała zdawkowym tonem Luna, przewracając stronę „Żonglera”. - Bardzo dobrze mu zapłacili, więc w lecie jedziemy na wyprawę do Szwecji, może nam się uda złapać chrapaka krętorogiego.
Hermiona sprawiała wrażenie, jakby przez chwilę walczyła sama z sobą, po czym powiedziała:
- To cudownie.
Ginny napotkała spojrzenie Harry’ego, szybko odwróciła głowę i uśmiechnęła się.
- No dobrze - zagadnęła Hermiona, podciągając się nieco wyżej na poduszki i znowu krzywiąc się z bólu - ale co się dzieje w szkole?
- Flitwick zlikwidował bagno Freda i George’a - odpowiedziała Ginny. - W ciągu trzech sekund. Ale zostawił kawałek pod oknem i odgrodził go linami...
- Po co? - zdziwiła się Hermiona.
- Och, powiedział, że to przykład naprawdę niezłych czarów - powiedziała Ginny, wzruszając ramionami.
- A ja uważam, że to ma być coś w rodzaju pomnika Freda i George’a - wymamrotał Ron z ustami pełnymi czekolady. - To oni mi je przysłali - dodał, wskazując na pagórek żab obok siebie. - Chyba dobrze wychodzą na tym sklepie, co?
Hermiona skrzywiła się z niesmakiem i zapytała:
- Więc skoro Dumbledore wrócił, to już koniec z tym całym bałaganem?
- Tak - przyznał Neville. - Wszystko wraca do normy.
- Filch pewnie jest szczęśliwy, co? - zapytał Ron, opierając o dzbanek z wodą kartę z wizerunkiem Dumbledore’a.
- Coś ty! - prychnęła Ginny. - Jest kompletnie załamany... - zniżyła głos do szeptu. - Wciąż powtarza, że Umbridge była prawdziwym szczęściem dla Hogwartu...
Wszyscy spojrzeli na stojące naprzeciw łóżko, na którym leżała profesor Umbridge, wpatrując się w sufit. Dumbledore samotnie wyprawił się do Zakazanego Lasu, by ją uwolnić z rąk centaurów. Jak tego dokonał - jak mu się udało wyjść z lasu, prowadząc Umbridge, i nie doznać obrażeń, nawet najmniejszego zadrapania - tego nikt nie wiedział, a sama Umbridge albo nie była w stanie, albo nie chciała przekazać żadnej informacji na ten temat. Od czasu powrotu do zamku nie wypowiedziała ani jednego słowa. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co jej jest. Jej zwykle schludnie uczesane mysie włosy były potargane i tkwiły w nich zeschłe liście i gałązki, ale nie miała żadnych obrażeń.
- Pani Pomfrey mówi, że ona jest po prostu w szoku - szepnęła Hermiona.
- A ja myślę, że po prostu się dąsa - powiedziała Ginny.
- No, daje znać, że żyje, jak się zrobi tak - powiedział Ron i zaklaskał cicho językiem.
Profesor Umbridge usiadła prosto i rozejrzała się wokoło dzikim wzrokiem.
- Coś się stało, pani profesor? - zawołała pani Pomfrey, wychylając głowę ze swego gabinetu.
- Nie... nie... - odpowiedziała Umbridge, opadając z powrotem na poduszki. - Nie, musiało mi się coś przyśnić...
Hermiona i Ginny wtuliły twarze w pościel, żeby zdusić śmiech.
- Skoro mowa o centaurach - powiedziała Hermiona, kiedy już doszła trochę do siebie - to kto jest teraz nauczycielem wróżbiarstwa? Firenzo zostaje?
- Chyba musi - odrzekł Harry. - Inne centaury nie pozwolą mu wrócić do puszczy, prawda?
- Wygląda na to, że będziemy mieć dwóch nauczycieli wróżbiarstwa, jego i Trelawney - stwierdziła Ginny.
- Założę się, że Dumbledore chce się na zawsze pozbyć Trelawney - powiedział Ron, przeżuwając czternastą z kolei żabę. - A w ogóle, to całe to wróżbiarstwo jest bez sensu, Firenzo wcale nie jest o wiele od niej lepszy...
- Jak możesz tak mówić? - zapytała z oburzeniem Hermiona. - Po tym, jak się okazało, że jednak są prawdziwe przepowiednie?
Harry’emu serce zabiło szybciej. Nie powiedział Ronowi, Hermionie czy komukolwiek innemu, co było w tej przepowiedni. Neville przyznał się im, że roztrzaskał ją, kiedy Harry wciągał go po kamiennych stopniach w Sali Śmierci, a Harry jeszcze nie opatrzył tej wersji swoim komentarzem. Nie był przygotowany na zobaczenie ich min, kiedy im powie, że musi być albo mordercą, albo ofiarą, że nie ma innego wyjścia...
- Szkoda, że się rozbiła - powiedziała cicho Hermiona, kręcąc głową.
- No... - zgodził się Ron. - Ale w końcu Sami-Wiecie-Kto też nigdy się nie dowie, co w niej było... Dokąd idziesz? - dodał z zaskoczoną i zawiedzioną miną, widząc, że Harry wstaje.
- Ee... do Hagrida. No wiesz, właśnie wrócił i obiecałem, że do niego przyjdę i powiem mu, jak się czujecie...
- Jak tak, to w porządku - westchnął Ron, patrząc tęsknie na kawałek jasnobłękitnego nieba za oknem. - Szkoda, że nie możemy iść z tobą...
- Pozdrów go od nas! - zawołała Hermiona, gdy Harry szedł już do drzwi. - I zapytaj, co się stało z... z jego małym przyjacielem!
Harry pomachał ręką na znak, że zrozumiał.
W zamku panował spokój, trochę dziwny nawet jak na niedzielę. Najwidoczniej wszyscy byli na błoniach, ciesząc się z końca egzaminów i z perspektywy spędzenia ostatnich dni roku szkolnego bez lekcji, powtórek i prac domowych. Harry szedł powoli korytarzami, zerkając przez okna. Widział postacie na miotłach, krążące nad stadionem quidditcha i paru uczniów pływających w jeziorze w towarzystwie wielkiej kałamarnicy.
Sam nie wiedział, czy pragnie czyjegoś towarzystwa, czy woli być sam. Kiedy był z innymi, miał ochotę być sam, a kiedy był sam, odczuwał chęć znalezienia się między ludźmi. Pomyślał, że może warto by było naprawdę odwiedzić Hagrida; w końcu nie rozmawiał z nim dłużej od czasu jego powrotu.
Zszedł po marmurowych schodach do sali wejściowej, gdy z drzwi po prawej stronie, wiodących do pokoju wspólnego Slizgonów, wyłonił się Malfoy w towarzystwie Crabbe’a i Goyle’a. Harry znieruchomiał, to samo zrobili oni. Przez kilka chwil słychać było tylko okrzyki, śmiechy i pluski, napływające z błoń przez otwarte drzwi frontowe.
Malfoy rozejrzał się szybko. Harry wiedział, że sprawdza, czy w pobliżu nie ma któregoś z nauczycieli. Potem spojrzał na Harry’ego i powiedział cicho:
- Jesteś już martwy, Potter.
Harry uniósł brwi.
- To zabawne... chyba powinienem przestać chodzić...
Malfoy był wyraźnie wściekły, i to tak, jak nigdy przedtem. Harry poczuł coś w rodzaju satysfakcji na widok tej bladej, wykrzywionej złością twarzy.
- Zapłacisz za to - wycedził Malfoy prawie szeptem. - Już moja głowa w tym, żebyś zapłacił za to, co zrobiłeś mojemu ojcu.
- Ale się przestraszyłem - zakpił Harry. - Pewnie Lord Voldemort to tylko rozgrzewka w porównaniu z wami trzema... Co z wami? - dodał, widząc, że wzdrygnęli się na dźwięk tego nazwiska. - Przecież to kumpel twojego taty, Malfoy, nie? Chyba się go nie boisz?
- Uważasz się za wielkiego gieroja, Potter - rzekł Malfoy, podchodząc bliżej. - Ale poczekaj. Jeszcze cię dorwę. Nie pozwolę, by przez ciebie mój ojciec wylądował w Azkabanie...
- Myślałem, że już tam jest.
- Dementorzy opuścili Azkaban - powiedział cicho Malfoy. - Mój tata i inni wkrótce będą na wolności...
- No jasne. Ale przynajmniej wszyscy się dowiedzieli, jakie z nich szumowiny...
Malfoy sięgnął po różdżkę, ale Harry był szybszy. Wyciągnął swoją, gdy Malfoy dopiero wsuwał rękę do wewnętrznej kieszeni szaty.
- Potter!
Głos potoczył się echem po sali wejściowej. Snape pojawił się na szczycie schodów prowadzących do jego gabinetu w podziemiach. Na jego widok Harry poczuł potężną falę nienawiści, silniejszą od wszystkiego, co czuł do Malfoya. Bez względu na to, co powiedział mu Dumbledore, nigdy Snape’owi nie przebaczy... nigdy...
- Co ty robisz, Potter? - zapytał Snape zimnym jak zwykle głosem, podchodząc do nich.
- Namyślam się, jaką klątwę rzucić na Malfoya, panie profesorze - odrzekł Harry ze złością.
Snape utkwił w nim wzrok.
- Natychmiast odłóż tę różdżkę. Gryffindor traci dzie...
Spojrzał w stronę wielkich klepsydr wiszących na ścianie i uśmiechnął się szyderczo.
- Ach, widzę, że już nic nie można odjąć Gryffindorowi, bo nie ma żadnych punktów. W takim razie, Potter, będziemy musieli...
- Trochę ich dodać?
W drzwiach frontowych pojawiła się profesor McGonagall. W jednej ręce niosła torbę w kolorową kratę, w drugiej trzymała laskę, na której się wspierała, ale poza tym wyglądała całkiem nieźle.
- Profesor McGonagall! - Snape ruszył ku niej. - Jak widzę, opuściła już pani Szpital Świętego Munga!
- Tak, profesorze Snape - powiedziała McGonagall, zrzucając z ramion pelerynę podróżną. - Czuję się jak nowo narodzona. Wy dwaj... Crabbe... Goyle...
Wezwała ich do siebie władczym gestem. Podeszli, powłócząc nogami jak goryle i łypiąc na nią ze strachem.
- Weźcie to - rozkazała, rzucając torbę Crabbe’owi, a pelerynę Goyle’owi - i zanieście do mojego gabinetu.
Odwrócili się i powlekli w górę po marmurowych schodach.
- No więc uważam - powiedziała profesor McGonagall, patrząc na klepsydry - że Potter i jego przyjaciele powinni zarobić po pięćdziesiąt punktów dla swojego domu za ostrzeżenie wszystkich o powrocie Sam-Wiesz-Kogo. Zgadza. się pan ze mną, profesorze Snape?
- Co? - warknął Snape, choć Harry był pewny, że dobrze to usłyszał. - Och... no... chyba...
- A więc po pięćdziesiąt dla Pottera, obojga Weasleyów, Longbottoma i panny Granger -powiedziała profesor McGonagall i grad czerwonych rubinów opadł do dolnej połowy klepsydry Gryffindoru. - Aha... i pięćdziesiąt dla panny Lovegood... A pan, profesorze, chciał odjąć dziesięć za Pottera, więc...
Kilka rubinów uniosło się i spoczęło w górnej bańce klepsydry; w dolnej pozostał pokaźny stos.
- Potter, Malfoy, co z wami, chyba powinniście być na dworze w taki cudowny dzień! - dodała wesoło.
Harry’emu nie trzeba było tego powtarzać. Wcisnął różdżkę do wewnętrznej kieszeni i wyszedł z sali, nie spojrzawszy ani na Snape’a, ani na Malfoya.
Gorące promienie słońca ugodziły go prosto w twarz. Ruszył po trawiastym zboczu, kierując się w stronę chatki Hagrida. Porozkładani na trawie uczniowie, którzy opalali się, rozmawiali, czytali „Proroka Niedzielnego”, zajadali słodycze, zwracali ku niemu głowy, gdy przechodził. Niektórzy pozdrawiali go głośno lub machali rękami, najwyraźniej pragnąc pokazać, że i oni, podobnie jak „Prorok”, uznają go za bohatera. Harry nie odzywał się do nikogo. Nie miał pojęcia, ile wiedzą z tego, co wydarzyło się trzy dni temu, ale jak dotąd udawało mu się uniknąć wypytywań i wolał, aby tak pozostało.
Kiedy zapukał do drzwi chatki Hagrida, z początku pomyślał, że go nie ma, ale po chwili zza rogu wyskoczył Kieł i rzucił się na niego z takim entuzjazmem, że mało brakowało, by go przewrócił. Okazało się, że Hagrid sadzi w ogródku fasolkę szparagową.
- W porząsiu, Harry? - powitał go, promieniejąc radością, gdy Harry podszedł do płotu. - Chodź do środka, strzelimy sobie po kubeczku soku z mlecza...
- No i jak? - zapytał go, kiedy usiedli przy stole, każdy ze szklanką mrożonego soku. - U ciebie... no... wszystko już gra?
Po jego zatroskanym spojrzeniu Harry poznał, że nie chodzi mu o zdrowie fizyczne.
- Czuję się znakomicie - odpowiedział szybko, bo nie miał ochoty rozmawiać o tym, co Hagrid miał na myśli. - To gdzie ty się podziewałeś?
- Ano, znalazłem se kryjówkę w górach. W jaskini, tak jak kiedyś Syriusz, jak... - Urwał, odchrząknął głośno, spojrzał na Harry’ego i pociągnął długi łyk ze szklanki. - No, ale już jestem.
- Wyglądasz... no wiesz... znacznie lepiej - rzekł Harry, chcąc za wszelką cenę nie dopuścić do rozmowy o Syriuszu.
- Że co? - Hagrid podniósł swą potężną rękę i pomacał się po twarzy. - Ach... no tak, zgadza się. Graupek już tak nie rozrabia. Jak wróciłem, to się ucieszył, żebym tak skonał... To dobry chłopak, naprawdę... Tak sobie myślę, że trzeba by mu znaleźć jakaś... no wiesz... panienkę...
W normalnych warunkach Harry pewnie by próbował natychmiast wyperswadować Hagridowi ten pomysł. Perspektywa zamieszkania w puszczy jeszcze jednego olbrzyma, może nawet bardziej dzikiego i brutalnego od Graupa, bez wątpienia była bardzo niepokojąca, ale Harry’emu jakoś się nie chciało rozpoczynać na ten temat sporu. Znowu obudziło się w nim pragnienie samotności i wypił parę dużych łyków soku, opróżniając szklankę do połowy, żeby móc prędzej wyjść.
- Teraz to każdy jeden wie, żeś mówił prawdę, Harry - powiedział niespodziewanie Hagrid. - Chyba ci z tym lepij, co?
Harry wzruszył ramionami.
- Słuchaj, Harry... - Hagrid wychylił się do niego nad stołem - ja znałem Syriusza dłużej niż ty... Zginął w walce, a on tego zawsze chciał...
- Wcale nie chciał zginąć! - krzyknął ze złością Harry.
Hagrid pochylił wielką, kudłatą głowę.
- Pewnie masz rację - powiedział cicho. - Ale, Harry... to nie był taki gość, co by siedział w domu, kiedy inni idą się bić. On by sam ze sobą nie wytrzymał, jakby nie poszedł im pomóc...
Harry zerwał się.
- Muszę już iść, muszę odwiedzić Rona i Hermionę w skrzydle szpitalnym - powiedział automatycznie.
- Och - mruknął Hagrid i nagle zmarkotniał. - Och... w porząsiu, Harry... No to trzymaj się... i wpadnij, jak będziesz miał chwi...
- Jasne...
Harry wyszedł szybko, zanim Hagrid dokończył zdanie. Znowu znalazł się na zalanych słońcem błoniach. I znowu koledzy wołali do niego, gdy przechodził. Zaniknął oczy, marząc, żeby wszyscy nagle znikli, żeby kiedy je otworzy, okazało się, że jest sam...
Zaledwie kilka dni temu, zanim skończyły się egzaminy i zanim ujrzał wizję, którą Voldemort zaszczepił mu w mózgu, oddałby prawie wszystko za to, by świat czarodziejów przekonał się, że mówi prawdę i aby wszyscy uwierzyli, że Voldemort powrócił, a on, Harry, nie jest ani kłamcą, ani obłąkanym dziwakiem. A teraz...
Poszedł nad jezioro, usiadł na brzegu, za gęstymi krzakami, i wpatrzył się w rozmigotaną powierzchnię wody, pogrążony w myślach.
Może chciał być sam dlatego, że od czasu rozmowy z Dumbledore’em czuł się jakoś dziwnie wyobcowany. Jakaś niewidzialna bariera odgrodziła go od reszty świata. Był - od samego początku - napiętnowany, tylko że nigdy dotąd nie zdawał sobie z tego sprawy...
A jednak, kiedy tak siedział na brzegu jeziora, przygnieciony straszliwym żalem, wciąż udręczony rozpaczą po utracie Syriusza, nie odczuwał jakiegoś większego lęku. Wokoło ludzie śmiali się i cieszyli słonecznym dniem, i chociaż czuł, że są mu tak dalecy, jakby należał do innego gatunku, wciąż bardzo trudno było mu uwierzyć, że w jego życiu musi w końcu dojść do morderstwa...
Siedział tam długo, patrząc na wodę i starając się nie myśleć o swoim ojcu chrzestnym, starając się zapomnieć, że tam, po drugiej stronie jeziora, Syriusz upadł, próbując przegonić setkę dementorów...
Słońce zaszło, zanim sobie uświadomił, że zrobiło mu się zimno. Wstał i wrócił do zamku, ocierając twarz rękawem.
Trzy dni przed końcem roku szkolnego Ron i Hermiona opuścili skrzydło szpitalne całkowicie wyleczeni. Hermiona dawała do zrozumienia, że chciałaby pomówić o Syriuszu, ale Ron sykał za każdym razem, gdy wymieniała jego imię. Harry nie był pewny, czy już jest gotów na tę rozmowę, czy jeszcze nie; zależało to od jego nastroju, a ten wciąż się zmieniał. Wiedział tylko jedno: choć teraz czuł się tak nieszczęśliwy, na pewno będzie mu bardzo brakowało Hogwartu za te kilka dni, kiedy znowu znajdzie się w domu numer cztery przy Privet Drive. I wcale mu nie pomagało, że teraz wiedział już, dlaczego musi tam wracać każdego lata. Przeciwnie, bał się tego powrotu bardziej niż zwykle.
Profesor Umbridge opuściła Hogwart na dzień przed końcem roku szkolnego. Wyśliznęła się ze skrzydła szpitalnego podczas kolacji, zapewne licząc, że nikt nie zauważy jej odjazdu, ale, na swoje nieszczęście, spotkała po drodze Irytka, który dostrzegł ostatnią szansę wypełnienia polecenia Freda i zaczął ją z uciechą ścigać, okładając na zmianę laską i skarpetką pełną kredy. Sala wejściowa natychmiast wypełniła się uczniami, którzy przyglądali się tej rejteradzie z wielką uciechą, a opiekunowie domów jakoś nie bardzo starali się ich uspokoić. Profesor McGonagall opadła na krzesło przy stole nauczycielskim po paru niemrawych próbach interwencji i wyraziła głośno żal, że nie może sama wziąć udziału w ogólnej radości, bo Irytek pożyczył sobie jej laskę.
Nadszedł ostatni wieczór przed końcem roku szkolnego. Większość uczniów skończyła już pakowanie kufrów i schodziła na dół, na pożegnalną ucztę, ale Harry nawet nie zaczął się pakować.
- Zrobisz to jutro! - poradził mu Ron, czekając na niego w drzwiach sypialni. - Chodź, konam z głodu...
- To nie potrwa długo... Idź, zaraz przyjdę...
Ale gdy za Ronem zamknęły się drzwi, nie ruszył się z miejsca. Nie miał najmniejszej ochoty uczestniczyć w uczcie pożegnalnej. Bał się, że Dumbledore powie coś o nim podczas swego przemówienia. Na pewno wspomni o powrocie Voldemorta; w końcu mówił już o tym w zeszłym roku...
Wyjął z dna kufra pomięte ubrania, żeby zrobić miejsce na świeżo wyprane, równo złożone szaty, i zauważył byle jak zapakowaną paczuszkę w samym rogu. Nie miał pojęcia, skąd się tu wzięła. Pochylił się i wyciągnął ją spod adidasów.
Gdy tylko przyjrzał się jej bliżej, natychmiast sobie przypomniał. To Syriusz dał mu ją w drzwiach domu przy Grimmauld Place. „Użyj tego, jak będziesz mnie potrzebował, dobrze?”
Usiadł na łóżku i rozwinął papier. W środku było małe, prostokątne lusterko. Wyglądało na stare, a na pewno było bardzo zabrudzone. Podniósł je na wysokość twarzy i ujrzał w nim własne odbicie.
Odwrócił lusterko. Z tyłu Syriusz nabazgrał kilkanaście słów:

To jedno z dwukierunkowych lusterek Ja mam drugie Jak będziesz chciał ze mną porozmawiać, wypowiedz do niego moje imię. pojawisz się w moim lusterku, a ja w swoim. Ja i James używaliśmy ich, kiedy mieliśmy oddzielne szlabany

Harry’emu zaczęło szybko bić serce. Przypomniał sobie, jak przed czterema laty ujrzał w Zwierciadle Ain Eingarp swoich zmarłych rodziców. Na pewno uda mu się teraz porozmawiać z Syriuszem, był tego pewny...
Rozejrzał się, żeby się upewnić, że w dormitorium nikogo już nie ma. Spojrzał znowu w lusterko, uniósł je drżącymi rękami na wysokość twarzy i powiedział głośno i wyraźnie:
- Syriusz.
Jego oddech zamglił powierzchnię lusterka. Przysunął je jeszcze bliżej, czując narastające podniecenie, ale oczy, które mrugały do niego z zamglonego szkła, były na pewno jego własnymi oczami.
Wytarł powierzchnię i znowu powiedział głośno, tak że każda sylaba zabrzmiała wyraźnie w pustym pokoju:
- Syriusz Black!
Nic się nie wydarzyło. Ta twarz z zawiedzioną miną, spoglądająca z lusterka, była na pewno jego własną twarzą...
Syriusz nie miał przy sobie drugiego lusterka, kiedy znalazł się za zasłoną, powiedział cichy głosik w jego głowie. Dlatego to nie działa...
Siedział przez chwilę nieruchomo, po czym cisnął lusterko z powrotem do kufra, tak że rozbiło się o dno. Przez jedną całą wspaniałą minutę był przekonany, że zobaczy Syriusza, że z nim porozmawia...
Rozczarowanie piekło go w gardle. Wstał i zaczął wrzucać jak popadnie swoje rzeczy do kufra, na szczątki lusterka...
I wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl... Pomysł lepszy od tego lusterka... Wspanialszy, o wiele ważniejszy... Dlaczego do tej pory o tym nie pomyślał? Dlaczego się nie zapytał?
Wypadł z dormitorium i zbiegł po spiralnych schodach, obijając się o ściany, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Przeleciał przez pusty pokój wspólny, przeskoczył przez dziurę pod portretem i popędził korytarzem, nie zwracając uwagi na Grubą Damę, która zawołała za nim:
- Uczta jeszcze się nie zaczęła, na pewno zdążysz!
Ale Harry nie miał zamiaru biec do Wielkiej Sali...
Jak to się dzieje, że kiedy duchy nie są potrzebne, to wszędzie ich pełno, a teraz...
Zbiegł po schodach i pomknął korytarzami, nie spotykając nikogo, żywego czy umarłego. Wszyscy byli już w Wielkiej Sali. Przy klasie zaklęć zatrzymał się, zadyszany, i pomyślał ze smutkiem, że będzie musiał poczekać aż do końca uczty.
Ale w chwili, gdy już porzucił nadzieję, zobaczył go - przezroczystą postać przesuwającą się w końcu korytarza.
- Hej! Hej, Nick! NICK!
Duch wytknął z powrotem głowę ze ściany, ukazując ozdobiony okazałymi piórami kapelusz i chwiejącą się głowę Sir Nicholasa de Mimsy-Porpingtona.
- Dobry wieczór - powiedział, wydobywając resztę swego przezroczystego ciała z kamiennej ściany i uśmiechając się do Harry’ego. - Widzę, że nie jestem jedyną osobą, która się spóźnia. Chociaż... - westchnął - w nieco innym sensie, rzecz jasna...
- Nick, czy mogę cię o coś zapytać?
Bezgłowy Nick zrobił bardzo dziwną minę, wcisnął palec za sztywną kryzę na karku i nieco podciągnął głowę, najwyraźniej po to, by zyskać czas do namysłu. Dał spokój dopiero wtedy, gdy nadcięta szyja prawie się rozchyliła.
- Ee... teraz, Harry? - zapytał z nieco kwaśną miną. - Nie możesz z tym poczekać do końca uczty?
- Nie... Nick... bardzo cię proszę. Muszę z tobą porozmawiać. Może wejdziemy tu?
Otworzył drzwi najbliższej klasy. Prawie Bezgłowy Nick westchnął.
- No cóż, dobrze - powiedział zrezygnowanym tonem. - Nie będę udawał, że się tego nie spodziewałem.
Harry przytrzymał drzwi, ale duch wolał przeniknąć przez ścianę.
- Czego się spodziewałeś? - zapytał Harry, kiedy zamknął drzwi.
- Że mnie znajdziesz - odpowiedział Nick, szybując ku oknu i spoglądając na ciemniejące błonia. - To się zdarza... czasami... kiedy ktoś cierpi... z powodu czyjejeś... straty.
- No cóż - rzekł Harry, nie dając się zbić z tropu. - Miałeś rację. Chciałem cię znaleźć.
Nick milczał.
- Chodzi o to... - zaczął Harry, czując się bardziej zakłopotany, niż się tego spodziewał - że... umarłeś... ale wciąż tu jesteś, prawda?
Nick westchnął, nadal wpatrując się w błonia.
- Zgadza się, prawda? - nalegał Harry. - Umarłeś, a jednak z tobą rozmawiam... Możesz sobie chodzić po Hogwarcie i w ogóle, prawda?
- Tak - odrzekł cicho Prawie Bezgłowy Nick. - Chodzę i rozmawiam, tak.
- Więc wróciłeś, prawda? Ludzie mogą stamtąd wrócić? Jako duchy. Nie muszą zniknąć na zawsze. Zgadza się? - zapytał niecierpliwie, bo Nick milczał.
Prawie Bezgłowy Nick zawahał się, po czym powiedział:
- Nie każdy może wrócić jako duch.
- To znaczy? - zapytał szybko Harry.
- Tylko... tylko czarodzieje.
- Och... - Harry poczuł taką ulgę, że prawie się roześmiał. - Wspaniale, bo osoba, o której mówię, jest czarodziejem. Więc może wrócić, tak?
Nick odwrócił się od okna i spojrzał posępnie na Harry’ego.
- On nie wróci.
- Kto?
- Syriusz Black.
- Ale ty wróciłeś! - żachnął się Harry. - Wróciłeś... umarłeś, ale nie zniknąłeś...
- Czarodzieje mogą pozostawić po sobie na ziemi ślad, mogą błąkać się jako duchy po miejscach, po których chodzili za życia - powiedział ponuro Nick - ale niewielu obiera tę drogę.
- Dlaczego? Zresztą... to nie ma znaczenia... Syriusz na pewno nie będzie się przejmował tym, że to jest niezwykle. Wróci, wiem, że wróci!
Tak mocno w to uwierzył, że odwrócił się i spojrzał na drzwi, przez ułamek sekundy pewny, że zaraz zobaczy Syriusza, perłowobiałego i przezroczystego, ale idącego z uśmiechem ku niemu.
- On nie wróci - powtórzył cicho Nick. - On pójdzie dalej.
- Co to znaczy: „pójdzie dalej”? - zapytał szybko Harry. - Dokąd? Posłuchaj... co się dzieje, jak ktoś umiera? Dokąd się idzie? Dlaczego nie każdy wraca? Dlaczego tu się nie roi od duchów? Dlaczego...
- Nie mogę ci odpowiedzieć.
- Jesteś umarły, prawda? - zapytał ze złością Harry. - Kto może lepiej od ciebie odpowiedzieć na te pytania?
- Lękałem się śmierci - powiedział Nick. - Wolałem pozostać na progu. Czasami się zastanawiam, czy dobrze zrobiłem... Bo to nie jest ani tu, ani tam... Tak, nie jestem ani tam, ani tu... - Zachichotał cicho. - Nie wiem nic o tajemnicach śmierci, Harry, bo wybrałem lichą imitację życia. Sądzę, że uczeni czarodzieje na pewno studiują tę sprawę w Departamencie Tajemnic...
- Nie wspominaj przy mnie tego miejsca!
- Przykro mi, że nie mogłem ci bardziej pomóc - powiedział łagodnie Nick. - No cóż... wybacz mi... ale uczta, sam rozumiesz...
I odszedł, a Harry pozostał sam w pustej klasie, gapiąc się na ścianę, w której zniknął Nick.
Poczuł się teraz tak, jakby wraz z utratą nadziei ujrzenia ojca chrzestnego i porozmawiania z nim utracił go ponownie. Zrozpaczony, powlókł się z powrotem przez opustoszały zamek, zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze poczuje radość.
Skręcił w korytarz wiodący do portretu Grubej Damy, kiedy dostrzegł, że ktoś przypina ogłoszenie do wiszącej na ścianie tablicy. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by rozpoznać Lunę. Nie było gdzie się schować, Luna na pewno usłyszała już jego kroki, a zresztą i tak nie był w stanie wykrzesać z siebie choć tyle energii, by się przed kimś ukryć.
- Cześć - mruknęła Luna, odchodząc od tablicy i zerkając na niego.
- Co się stało, że nie jesteś na uczcie?
- A bo straciłam prawie wszystko, co miałam - odpowiedziała pogodnie Luna. - Pozabierali mi rzeczy i gdzieś pochowali. Ale to ostatni wieczór i muszę je odzyskać, więc rozwieszam ogłoszenia.
Machnęła ręką w stronę tablicy, do której przypięła listę brakujących książek i ubrań z prośbą o ich zwrot.
W Harrym obudziło się jakieś dziwne uczucie, zupełnie różne od gniewu i rozpaczy, które go przepełniały od śmierci Syriusza. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że zrobiło mu się jej żal.
- Dlaczego pochowali twoje rzeczy? - zapytał, marszcząc brwi.
- Och... cóż... - wzruszyła ramionami. - No wiesz, chyba uważają mnie za dziwaczkę. Niektórzy nazywają mnie „Pomyloną” Lovegood.
Harry spojrzał na nią i dotkliwie odczuł to coś nowego: współczucie.
- To nie powód, by zabierali ci rzeczy - powiedział sucho. - Chcesz, żebym ci pomógł je odnaleźć?
- Och, nie - odpowiedziała, uśmiechając się do niego. - W końcu mi oddadzą, zawsze tak jest. Tylko że chciałam się już dziś spakować. Ale... dlaczego ty nie jesteś na uczcie?
Harry wzruszył ramionami.
- Po prostu nie miałem ochoty.
- No tak - powiedziała Luna, przyglądając mu się swoimi dziwnymi, tajemniczymi, wyłupiastymi oczami. - Chyba to rozumiem. Ten mężczyzna, którego zabili śmierciożercy, był twoim ojcem chrzestnym, prawda? Ginny mi powiedziała.
Harry kiwnął głową, ale z nieznanych sobie powodów stwierdził nagle, że wcale mu nie przeszkadza to, że Luna mówi o Syriuszu. Przypomniał sobie, że i ona widzi testrale.
- Czy ty... - zaczął - to znaczy kto... Czy umarł ci ktoś bliski?
- Tak. Moja matka. Wiesz, była naprawdę niezwykłą czarownicą, ale lubiła eksperymentować i nie wyszło jej jedno z zaklęć. Miałam wtedy dziewięć lat.
- Przykro mi - wymamrotał Harry.
- Tak, to było straszne - przyznała dość obojętnie Luna. - Od czasu do czasu wciąż mi jest smutno z tego powodu. Ale mam nadal tatę. No i nie jest tak, że już jej nigdy nie zobaczę, prawda?
- Ee... a nie jest tak? - wybąkał niepewnie Harry.
Potrząsnęła stanowczo głową.
- Och, daj spokój. Przecież ich słyszałeś, tam, za zasłoną?
- Myślisz o...
- W tej sali z kamiennym łukiem. Ich tylko nie było widać, ale ich słyszałeś.
Popatrzyli na siebie. Luna uśmiechała się lekko. Harry nie wiedział, co powiedzieć, co myśleć. Luna wierzyła w tak dziwaczne rzeczy... ale przecież on też słyszał jakieś głosy za tą kurtyną...
- Na pewno nie chcesz, żebym ci pomógł poszukać twoich rzeczy?
- Nie, dziękuję. Nie, chyba po prostu zejdę na dół, zjem trochę puddingu i poczekam, aż wszystko się znajdzie... Zawsze tak jest... No to miłych wakacji, Harry.
- Dzięki... i tobie też.
I odeszła, a Harry, patrząc za nią, poczuł, że ów straszny ciężar w jego żołądku jakby się trochę zmniejszył.
* * *
Podróż Ekspresem Hogwart obfitowała w wydarzenia. Najpierw Malfoy, Crabbe i Goyle, najwyraźniej czekając przez cały tydzień na sytuację, w której nie przyłapie ich żaden nauczyciel, osaczyli Harry’ego na korytarzu, gdy wracał z toalety. Napaść mogłaby im się udać, gdyby nie to, że nieświadomie wybrali miejsce tuż przy przedziale pełnym członków GD, którzy jak jeden mąż ruszyli na pomoc Harry’emu. Kiedy Ernie Macmillan, Hanna Abbott, Susan Bones, Justyn Finch-Fletchley, Anthony Goldstein i Terry Boot skończyli wreszcie miotać najróżniejsze zaklęcia i uroki, których ich nauczył Harry, Malfoy, Crabbe i Goyle przypominali trzy olbrzymie ślimaki bez skorup wciśnięte w szaty Hogwartu. Harry, Ernie i Justyn wrzucili ich na półkę bagażową i zostawili tam, by sobie poociekali.
- Nie mogę się doczekać miny matki Malfoya, kiedy jej synek wysiądzie z pociągu - powiedział z satysfakcją Ernie, obserwując, jak Malfoy skręca się na półce.
Ernie nie zapomniał mu dotąd tego, że gdy przez krótki czas był członkiem Brygady Inkwizycyjnej, w podły sposób odbierał Puchonom punkty.
- Za to mamusia Goyle’a będzie uradowana - rzekł Ron, który przyszedł zobaczyć, co się dzieje. - Jej synek wygląda teraz o niebo lepiej... Harry, wózek z żarciem właśnie się pojawił, więc gdybyś chciał coś kupić...
Harry podziękował swym obrońcom i wrócił z Ronem do przedziału, gdzie kupił stos kociołkowych piegusków i dyniowych pasztecików. Hermiona znowu czytała „Proroka Codziennego”, Ginny rozwiązywała quiz w „Żonglerze”, a Neville głaskał mimbulusa, który przez rok bardzo wyrósł i dziwnie zawodził, kiedy się go dotknęło.
Harry i Ron prawie przez całą podróż grali w szachy czarodziejów, a Hermiona odczytywała im co ciekawsze kawałki z „Proroka”. Pełno w nim było artykułów z poradami, jak pozbyć się dementorów, i z opisami działań podejmowanych przez ministerstwo w celu schwytania śmierciożerców, a także histerycznych listów, których autorzy twierdzili, że dopiero co widzieli Lorda Voldemorta przechodzącego obok ich domu...
- Jeszcze się tak naprawdę nie zaczęło - westchnęła posępnie Hermiona, składając gazetę - ale długo nie będziemy czekać...
- Hej, Harry! - Ron wskazał na szybę dzielącą ich od korytarza.
Koło ich przedziału przechodziła Cho, jak zwykle w towarzystwie Marietty Edgecombe, która miała na głowie kominiarkę zasłaniającą twarz. Spojrzenia Harry’ego i Cho spotkały się na chwilę. Cho spłonęła rumieńcem, ale się nie zatrzymała. Harry spojrzał z powrotem na szachownicę i zobaczył, jak skoczek Rona przegania z pola jego piona.
- To... co jest z wami? - zapytał cicho Ron.
- Nic - odrzekł Harry zgodnie z prawdą.
- A ja... ee... słyszałam, że ona teraz chodzi z kimś innym - powiedziała niepewnym tonem Hermiona.
Harry ze zdziwieniem stwierdził, że ta informacja w ogóle nie zrobiła na nim wrażenia. Chęć zaimponowania Cho należała do przeszłości, która jakby już go nie dotyczyła. To samo czuł w odniesieniu do wielu innych rzeczy, na których tak bardzo mu zależało przed śmiercią Syriusza. Tydzień, który minął od chwili, gdy po raz ostatni widział Syriusza, wydawał się bardzo długi: rozciągał się między dwoma światami - tym z Syriuszem, i tym bez niego.
- Dobrze, że masz to już z głowy - powiedział Ron z przekonaniem. - Ona jest ładna i w ogóle, ale ty byś chyba wolał kogoś weselszego, co?
- Pewnie z kimś innym jest bardzo wesoła - mruknął Harry, wzruszając ramionami.
- A z kim ona teraz chodzi? - zapytał Ron Hermionę, ale odpowiedziała mu Ginny.
- Z Michaelem Cornerem.
- Z Michaelem? Ale... - Ron obrócił się, by na nią spojrzeć. - Przecież ty z nim chodzisz?
- Już nie - odpowiedziała stanowczo Ginny. - Nie spodobało mu się, że Gryfoni wygrali z Krukonami w quidditcha, no i zaczął stroić fochy, więc go rzuciłam, a on zaraz poleciał pocieszać Cho.
Podrapała bezmyślnie nos końcem pióra, odwróciła „Żonglera” do góry nogami i zaczęła zaznaczać odpowiedzi. Ron był wyraźnie zadowolony.
- Ja tam zawsze uważałem go za kretyna - powiedział, przesuwając swoją królową w stronę drżącej ze strachu wieży Harry’ego. - Dobrze zrobiłaś. Tylko następnym razem wybierz sobie kogoś... lepszego.
I rzucił na Harry’ego dziwne, ukradkowe spojrzenie.
- Już wybrałam. Deana Thomasa. Uważasz, że jest lepszy? - zapytała Ginny.
- CO?! - krzyknął Ron, przewracając szachownicę.
Krzywołap skoczył za pionkami, a Hedwiga i Świstoświnka zaczęły gniewnie ćwierkać i pohukiwać nad ich głowami.
Kiedy pociąg zaczął zwalniać, zbliżając się do King’s Cross, Harry pomyślał, że chyba jeszcze nigdy nie było mu tak żal go opuszczać. Zastanawiał się nawet, co by się stało, gdyby po prostu nie wysiadł i uparcie siedział w przedziale aż do pierwszego września. Ale gdy pociąg wreszcie stanął, zdjął z półki klatkę z Hedwigą i jak zwykle przygotował się do wyciągnięcia kufra na peron.
Konduktor dał im znać, że droga jest wolna, i przeszli przez magiczną barierkę między peronami dziewiątym i dziesiątym. Po drugiej stronie czekała ich jednak niespodzianka: grupa ludzi, których Harry absolutnie się tu nie spodziewał.
Był tam więc Szalonooki Moody, wyglądający równie groźnie w meloniku nasuniętym na magiczne oko, jak bez niego, z sękatymi dłońmi zaciśniętymi na długiej lasce, w obszernej pelerynie podróżnej. Tuż za nim stała Tonks, której różowe jak poziomkowa guma do żucia włosy połyskiwały w promieniach słońca sączącego się przez brudny szklany sufit dworca; miała na sobie dżinsy z mnóstwem łat i jaskrawofioletową koszulkę z napisem FATALNE JĘDZE. Obok niej stał Lupin, z bladą twarzą i posiwiałymi włosami, w długim, wyświechtanym płaszczu przykrywającym wystrzępiony sweter i spodnie. Na przedzie stali państwo Weasleyowie w eleganckich mugolskich strojach, a także Fred i George w nowiusieńkich kurtkach z jakiegoś trupiozielonego łuskowatego materiału.
- Ron, Ginny! - zawołała pani Weasley, podbiegając do nich i łapiąc ich w objęcia. - Och, i ty, Harry, mój kochaneczku... jak się czujesz?
- Świetnie - skłamał Harry, kiedy przytuliła go mocno do siebie.
Nad jej ramieniem zobaczył, jak Ron wytrzeszcza oczy na strój swoich braci.
- A niby co to ma być? - zapytał, wskazując na ich kurtki.
- Najlepsza smocza skóra, braciszku - odrzekł Fred, lekko podciągając suwak. - Interes kwitnie, więc uznaliśmy, że musimy trochę o siebie zadbać.
- Czołem, Harry - powiedział Lupin, kiedy pani Weasley wypuściła Harry’ego z objęć i zaczęła ściskać Hermionę.
- Cześć. Nie spodziewałem się... Co wy wszyscy tu robicie?
- Cóż - odpowiedział Lupin z lekkim uśmiechem - pomyśleliśmy sobie, że dobrze by było uciąć pogawędkę z twoją ciotką i wujem, zanim zabiorą cię do domu.
- Nie wiem, czy to najlepszy pomysł...
- Och, sądzę, że bardzo dobry - warknął Moody, który przykuśtykał bliżej. - To chyba oni, tak, Potter?
I wskazał kciukiem przez ramię; jego magiczne oko najwyraźniej zerkało do tyłu przez głowę i melonik. Harry przechylił się nieco w lewo, by zobaczyć, na co wskazuje Moody. I rzeczywiście stało tam troje Dursleyów, najwyraźniej przerażonych widokiem komitetu powitalnego Harry’ego.
- Ach, Harry! - zawołał pan Weasley, odwracając się od rodziców Hermiony, których przed chwilą witał entuzjastycznie, a którzy teraz ściskali już swą córkę. - No to co... idziemy?
- Tak sądzę, Arturze - odrzekł Moody.
On i pan Weasley ruszyli w kierunku Dursleyów, prowadząc ku nim resztę tego całego dziwacznego towarzystwa. Dursleyowie stali jak wrośnięci w kamienną posadzkę. Hermiona oswobodziła się łagodnie z objęć matki i przyłączyła się do pozostałych.
- Dobry wieczór - zagadnął uprzejmie pan Weasley wuja Vernona, zatrzymując się przed nim. - Może mnie pan pamięta... jestem Artur Weasley.
Dwa lata temu pan Weasley zdemolował osobiście salon Dursleyów, więc Harry byłby zaskoczony, gdyby wuj Vernon go nie pamiętał. I rzeczywiście, twarz wuja Vernona pokryła się brązowofioletowym rumieńcem, gdy łypnął na pana Weasleya, ale nic nie odpowiedział, po części zapewne dlatego, że Dursleyowie byli w zdecydowanej mniejszości. Ciotka Petunia sprawiała wrażenie jednocześnie wystraszonej i zakłopotanej. Rozglądała się nerwowo, jakby się bała, że ktoś znajomy zobaczy ją w takim towarzystwie. Natomiast Dudley wyraźnie próbował sprawiać wrażenie osoby o wiele mniejszej i w ogóle nic nie znaczącej, co mu się całkowicie nie udawało.
- Pomyśleliśmy sobie, że zamienimy z państwem parę słów na temat Harry’ego - powiedział pan Weasley, wciąż się uśmiechając.
- Tak - mruknął ochryple Moody. - O tym, jak jest traktowany, gdy przebywa w państwa domu.
Wuj Vernon najeżył wąsy. Prawdopodobnie na widok melonika odniósł całkowicie mylne wrażenie, że ma do czynienia z pokrewną duszą, więc zwrócił się do Moody’ego.
- Nie sądzę, by mogło pana obchodzić, co się dzieje w moim domu...
- Zdaje mi się, że to, czego pan nie sądzi, mogłoby zapełnić kilka tomów, panie Dursley - warknął Moody.
- W każdym razie nie w tym rzecz - wtrąciła się Tonks, której różowe włosy wyraźnie obrażały ciotkę Petunię o wiele bardziej niż cała reszta razem wzięta, bo przymknęła oczy, aby na nie nie patrzeć. - Chodzi o to, że jeśli się dowiemy o maltretowaniu Harry’ego...
- ...a proszę się nie łudzić, na pewno się o tym dowiemy - dodał uprzejmie Lupin.
- Tak - potwierdził pan Weasley - nawet jakby państwo nie pozwolili Harry’emu skorzystać z felietonu...
- Telefonu - szepnęła Hermiona.
- Zatem jeśli dotrze do nas sygnał, że Potter jest źle traktowany, to będziecie mieli z nami do czynienia - rzekł Moody.
Wuj Vernon nadął się złowieszczo. Poczucie osobistej obrazy przytłumiło w nim strach przed tą bandą dziwaków.
- Grozi mi pan? - zapytał tak głośno, że przechodzący obok nich pasażerowie zwrócili ku nim głowy.
- Tak, grożę - odpowiedział Szalonooki, sprawiając wrażenie zadowolonego, że do wuja Vernona tak szybko to dotarło.
- Czy ja wyglądam na człowieka, którego można zastraszyć? - warknął wuj Vernon.
- No... - mruknął Moody i odsunął melonik do tyłu, odsłaniając swe wirujące magiczne oko, a wuj Vernon odskoczył do tyłu i wpadł na wózek z bagażami. - Tak, muszę wyznać, że na kogoś takiego mi pan wygląda, panie Dursley.
Odwrócił się do Harry’ego.
- No więc, Potter, daj znać, jak będziesz nas potrzebował. Jeśli przez trzy dni z rzędu nie otrzymamy od ciebie żadnej wiadomości, to kogoś tam wyślemy...
Ciotka Petunia załkała żałośnie. Było oczywiste, że myśli o tym, co by powiedzieli sąsiedzi, gdyby zobaczyli TAKICH ludzi, zmierzających ścieżką wiodącą do jej domu.
- To na razie, Potter - powiedział Moody, ściskając Harry’ego za ramię swą sękatą ręką.
- Uważaj na siebie, Harry - powiedział cicho Lupin. - Będziemy w kontakcie.
- Harry, zabierzemy cię od nich, jak tylko będziemy mogli - szepnęła pani Weasley, jeszcze raz tuląc go do siebie.
- Niedługo się zobaczymy, stary - powiedział z niepokojem Ron, ściskając mu rękę.
- Naprawdę niedługo - dodała z przejęciem Hermio-na. - Obiecujemy.
Harry kiwnął głową. Jakoś nie potrafił znaleźć słów, by im powiedzieć, ile to dla niego znaczy, że ma ich wszystkich po swojej stronie. Uśmiechnął się więc, podniósł rękę w geście pożegnania, odwrócił się i ruszył ku zalanej słońcem ulicy, a za nim pospieszyli wuj Vernon, ciotka Petunia i Dudley, z trudem dotrzymując mu kroku.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:06, 23 Sie 2007    Temat postu:

KILKA SŁÓW OD TŁUMACZA, CZYLI KRÓTKI PORADNIK DLA DOCIEKLIWYCH
Książki o Harrym Potterze zostały przełożone z języka angielskiego, a ich akcja toczy się głównie w Anglii (albo w Szkocji). Dlatego występują w nich pewne słowa, a zwłaszcza nazwy własne, które niewiele znaczą dla tych, którzy nie przykładają się do nauki języka angielskiego (tych jest, na szczęście, coraz mniej), albo dla tych, którzy nie uczyli się łaciny i greki (tych jest, niestety, coraz więcej). Dla nich, a także dla wszystkich dociekliwych, zamieszczam poniżej krótki słowniczek nazw i terminów, które z takiego czy innego powodu zostały przetłumaczone tak a nie inaczej.
Nie zamieszczam tu wyjaśnień, które podałem w poprzednich czterech tomach cyklu o Harrym Potterze. Po pierwsze dlatego, że słownik bardzo by się rozrósł, a po drugie dlatego, że trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł przeczytać tom piąty i nie sięgnąć po cztery poprzednie, jeśli ich jeszcze nie przeczytał (podobno są tacy, ale ja ich nie znam).
I jeszcze jedna uwaga dla bardzo dociekliwych potterologów i potteromaniaków, którzy przeczytali już oryginał angielski i zechcą porównywać go z przekładem. W tekście polskim mogą natrafić na pewne różnice. Większość z nich wynika z samej natury przekładu, czyli dostosowania szyku zdań, wyrażeń i zwrotów do wymogów języka polskiego. Są jednak i takie, które wynikły z drobnych poprawek poczynionych przez samą autorkę już po wydaniu oryginału angielskiego.

BAHANKI - ang. Doxies (czytaj: doksiz), podobne do chochlików stworzenia magiczne, podobne do maleńkich, owłosionych ludzików z dwoma parami rąk i skrzydełkami. Składają jaja, z których po dwóch, trzech tygodniach wylęgają się młode. Mają dwa rzędy ostrych, jadowitych zębów (w razie ugryzienia trzeba zażyć antidotum), nic więc dziwnego, że czarodzieje uważają je za szkodniki. Do ich zwalczania, czyli debahanizacji (ang. de-Doxying, por. poi. „deratyzacja”), używa się Bahanocydu, najlepiej w spreju. Polska nazwa została odnaleziona przez Joannę Lipińską, potterologa i znawcę demonologii; według niej nazwa ta nawiązuje do „bachanalii”, jako że polskie bahanki cechuje skłonność do nieokiełznanych zabaw, podczas których niszczą wszystko, co popadnie.
BOMBONIERKI LESERA - ang. Skwing Snackboxes (czytaj: skajwin snekboksyz), od to skive - „migać się”, „urwać się (z czegoś)” snackbox - „pudełko z przekąskami, smakołykami”, zestaw wynalezionych przez Freda i George’a Weasleyów magicznych cukierków, których zjedzenie powoduje różne objawy chorobowe umożliwiające urwanie się z lekcji. Nazwy różnych cukierków zostały w polskim przekładzie trochę zmienione i ujednolicone, zgodnie z tradycją polskich nazw słodyczy: Puking Pastilles - „Wymiotki Pomarańczowe” (połówka powodująca wymioty ma kolor pomarańczowy), Fainting Fancies - „Omdlejki Grylażowe” (tłumaczowi najbardziej z omdlewaniem kojarzą się czekoladki grylażowe) i Nose-blood Nougat - „Krwotoczki Truskawkowe” (chyba każdy się zgodzi, że krwotok powinny wywoływać cukierki truskawkowe!). Być może dziś nie używa się już w szkołach słowa „leser” (od niem. lassiger), oznaczającego „lenia”, „nieroba”, „migacza”, ale za moich czasów nauczyciele używali go nawet zbyt często.
CHRAPAK KRĘTOROGI - ang. Crumple-Horned Snorkack (czytaj: kramplhornd). Jedno z fantastycznych stworzeń, których istnienia pragnie dowieść „Żongler” (podobnie jak niektóre mugolskie pisma pragną dowieść istnienia yeti). „Krętorogi” to dosłowne tłumaczenie crumple-horned, natomiast Snorkack pochodzi zapewne od to snore - „chrapać”. Niektórzy twierdzą, że podobne stworzenia występują w uroczych książeczkach Dr. Seussa. Sami sprawdźcie!
COLLOPORTUS - (czytaj: kolloportus), ponieważ w naszych szkołach nie uczą już łaciny, warto się dowiedzieć, że colligo to „wiązać”, „spajać”, „powstrzymywać”, aporta - „drzwi”, „brama”, więc jest to bardzo odpowiednie zaklęcie zamknięcia drzwi tak, by powstrzymać ścigających nas w lochach śmierciożerców.
GLĘDATEK NIEPOSPOLITY - ang. Blibbering Humdinger (czytaj: bliberin hamdiner). Drugie z fantastycznych stworzeń, których istnienia próbuje dowieść „Żongler”. Humdinger to ktoś lub coś niezwykłego, kapitalnego, natomiast Blibbering wydaje się skrzyżowaniem blabbering i gibbering - oba te słowa oznaczają gadanie głupstw.
KAFLE, TŁUCZKI I ZNICZ - są to, jak wszyscy dobrze wiedzą, piłki do quidditcha. Piszę tu o nich, żeby wyjaśnić dziwną odmianę tych rzeczowników, na co mi zwracały uwagę zaniepokojone nauczycielki języka polskiego. Jak wiadomo, polskie rzeczowniki męskie, oznaczające rzeczy nieożywione, w bierniku są takie jak w mianowniku (np. zobaczyć piernik, złapać bambus). Ja natomiast uparcie odmieniam „złapać znicza”, „podać kafla”. Otóż zwracam uwagę, że te piłki są jakby ożywione (znicz w ogóle był z początku ptaszkiem), bo same latają, gdzie chcą. Podobne „ożywienie” występuje np. przy figurach szachowych (mówi się: „zbić piona”, „poddać skoczka”) lub niektórych zabawkach wykazujących skłonność do samowoli (mówi się np. „puszczać latawca”), a także przedmiotach, do których człowiek jest bardzo (niestety) przywiązany (np. „daj papierosa”). Kiedy zapytałem o to pewnego polskiego czarodzieja, odpowiedział mi, że nikt, kto dostanie tłuczkiem w głowę, nie powie: „Zamknijcie ten tłuczek w skrzynce!”, tylko: „Zapuszkujcie tego wściekłego tłuczka!”
LEGILIMENCJA - ang. Legilimency; choć Snape szydzi z Harry’ego, dla którego legilimencja to „czytanie cudzych myśli”, nazwa pochodzi od łac. legere - „czytać” i mens - „umysł”, „myślenie”, więc Harry ma prawo tak uważać. Ale znaczenie słowa mens jest szersze i obejmuje również „serce”, „duszę”, „wyobrażenia”, „wspomnienia”, tak więc i Snape miał rację, gdy mówił, że to „zdolność wydobywania uczuć i wspomnień z drugiej osoby” i oskarżał Harry’ego o mugolski brak subtelności.
LUNA LOVEGOOD - (czytaj: Luna Lawguud). Imię tej nieco dziwnej dziewczyny zasługuje na wyjaśnienie. Luna to po łacinie „księżyc” (stąd „lunatyk”), a w angielskim lunatic to „wariat”, „obłąkany”, natomiast loony to „pomyleniec”, „dziwak”. Stąd Lunę nazywano złośliwie Loony (czyt. Luny), co przełożyłem jako „Pomyluna”. Ale, jak się okazało, to, że ktoś ma wciąż zdziwioną minę i mówi rozmarzonym głosem, wcale nie świadczy o tym, że jest pomylony. Luna udowodniła, że potrafi myśleć bardzo logicznie i to właśnie ona wpadła na pomysł, jak dostać się do Departamentu Tajemnic. Bez niej nic by się nie udało!
MAGNOLIA CRESCENT - (czytaj: Megneoulie Kresnt) nazwa jednej z uliczek w Little Whinging, która w tomie trzecim została przeze mnie przełożona (Magnoliowy Łuk). Była to z mojej strony niekonsekwencja, ponieważ nie tłumaczę nazw ulic mugolskich (por. Privet Drive, Magnolia Road w tej samej miejscowości, Charing Cross Road czy Vauxhall Road w Londynie), tylko nazwy ulic w świecie czarodziejów (Pokątna, Śmiertelnego Nokturnu). Dlatego postanowiłem w tym tomie naprawić błąd i wrócić do nazwy oryginalnej.
METAMORFOMAG - ang. Metamorphmagus, od greckiego metamorphosis - „przemiana” i magm - „mag”, czarodziej lub czarownica posiadający zdolność zmiany swojego wyglądu fizycznego. Nimfadora Tonks, która posiada tę zdolność, nie wyjawiła, skąd się ona bierze. A szkoda!
NIEŚMIAŁEK - ang. Bowtruckle (czytaj: boutrakl), od bow - „łuk”, „ukłon”, ale występuje tu również fonetyczne podobieństwo do bough - „gałązka”, i truckle - „poniżyć się”. Jest to małe stworzonko pilnujące drzew, sprawiające wrażenie, jakby się składało z kory, gałązek i pary brązowych oczek. Żywi się insektami i jest bardzo pokojowo nastawionym i nieśmiałym stworzeniem, stąd zapewne jego polska nazwa. Jednak ostrzegam, że gdy ktoś zaatakuje drzewo (np. chcąc wyciąć w korze serce z imieniem swej panienki), staje się bardzo agresywne i może wydrapać oczy.
ODOROSOK - ang. Stinksap (czytaj: stinksaep), od stink - „smród” i sap - „soki roślinne”. Ten śmierdzący sok wydziela Mimbulus mimbletonia, magiczna roślinka hodowana przez Neville’a Longbottoma. „Wydziela” to może za łagodne słowo, bo roślinka zachowuje się trochę jak skunks. Jednym z synonimów „smrodu” jest „odór” i chyba każdy przyzna, że „odorosok” lepiej brzmi niż „smrodosok”, choć, niestety, tak samo cuchnie.
OKLUMENCJA - ang. Occlumency, od łac. occludo - „zamknąć” i mens - „umysł”, „serce”, „dusza”, „wspomnienia”. Swoją drogą bardzo się dziwię, że w Hogwarcie nie uczono łaciny, bo wiele magicznych terminów i zaklęć z niej właśnie pochodzi. Gdyby Harry liznął trochę łaciny, nie wymamrotałby: „Dlaczego mam się uczyć tej oklu... coś tam?”
STWOREK - ang. Kreacher (czytaj: Kriczer), skrzat domowy w domu Blacków. Angielska nazwa nie jest związana z żadnym znaczeniem słownym, natomiast fonetycznie przywodzi na myśl określenie creature (czyt. kriczer), czyli „stwór”, „kreatura”. Imię to po angielsku budzi pejoratywne skojarzenie, które, niestety, zaginęło w polskim przekładzie, zgodnym natomiast z melodią imion innych skrzatów: Zgredek, Mrużka.
SZPICZAK - ang. Knarl, magiczne stworzenie, które mugole zawsze mylą z jeżem, stąd zapewne nazwa polska. Te dwa gatunki różnią się tylko zachowaniem: jeśli jeżowi wystawi się miseczkę z mlekiem, chętnie wypije, natomiast szpiczak jest z natury podejrzliwy i pomyśli, że właściciel chce go zwabić w pułapkę, wobec czego zniszczy mu rabatki z kwiatami. Później mugole posądzają o to swoje dzieci...
ZAKON FENIKSA - ang. The Order of the Phoenix. Pottermaniacy wiedzą, że na temat przekładu tej nazwy własnej przetoczyła się w Internecie burzliwa dyskusja. Rzecz w tym, że order (od łac. Ordo - „rząd”, „szereg”, „oddział”, „porządek”) ma w języku angielskim wiele znaczeń, najczęściej wykraczających poza dość wąskie znaczenie polskiego słowa „zakon”, czyli stowarzyszenie religijne, które ma swoją regułę i do którego się wstępuje po złożeniu ślubowania i przyjęciu święceń. Zakony rycerskie też miały na ogół charakter religijny, choć zwykle nie sakralny. Te wszystkie cechy zakonu nie bardzo odpowiadają charakterowi tajnej grupy stworzonej przez Al-busa Dumbledore’a do walki z Voldemortem, złożonej z czarodziejów i czarownic, w tym osób o nieco wątpliwej moralności (Mundungus czy Snape), wyglądających dość dziwacznie (Tonks), lub przesadnie dbających o bezpieczeństwo swoich dzieci (pani Weasley). Najlepiej oddawałby charakter tej grupy polski termin „tajne stowarzyszenie”, niestety zbyt rozwlekły, zwłaszcza w tytule książki, lub „bractwo”, czyli związek ludzi skupionych wokół jakiejś sprawy (zawód, idea, wspólne zainteresowania). Wydawca, korzystając z przysługującego mu prawa, zadecydował jednak, że będzie to „Zakon Feniksa”. A w końcu Dumbledore jest tak niezwykłą postacią i żyje w tak niezwykłym świecie, że jego pojęcie „zakonu” może się bardzo różnić od naszego...
„ŻONGLER” - ang. The Quibbkr (czytaj: Kuibler). Z przełożeniem tej nazwy miałem spore kłopoty. Quibbler to dosłownie „osoba przesadnie drobiazgowa”, „formalista”, „ktoś, kto się czepia szczegółów”, ale quibble to również zabawa polegająca na żonglowaniu słowami, więc quibbler to również ktoś, kto żongluje słowami, by osiągnąć chytrze zamierzony efekt. Jest to więc ktoś w rodzaju „matacza”, „krętacza”, „blagiera”. I chyba to właśnie znaczenie odnosi się do charakteru owego magazynu, w którym zamieszcza się reportaże o ględatkach niepospolitych czy chrapakach krętorogich. Po długim namyśle wybrałem „Żonglera”, bo trudno sobie wyobrazić, by ktoś sam nazwał swoje pismo „Blagierem”.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Izajah
Mugol
Mugol



Dołączył: 09 Cze 2016
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 6:40, 09 Cze 2016    Temat postu:

MartorRodon napisał:
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
WIELKI INKWIZYTOR HOGWARTU


Spodziewali się, że następnego ranka będą musieli przeszukiwać najświeższe wydanie „Proroka Codziennego”, żeby znaleźć artykuł, o którym Percy wspomniał w swoim liście. Jednak gdy tylko sowa, która przyniosła pocztę, odfrunęła z dzbanka z mlekiem, Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk i rozwinęła gazetę, a z pierwszej strony spojrzała na nich wielka fotografia Dolores Umbridge, uśmiechającej się szeroko i mrugającej do nich znad tytułu:

MINISTERSTWO CHCE ZREFORMOWAĆ
SYSTEM EDUKACJI
DOLORES UMDRIDGE PIERWSZYM
W HISTORII
„WIELKIM INKWIZYTOREM”

- Wielkim Inkwizytorem? - mruknął ponuro Harry wypuszczając z ręki na pół zjedzony tost. - A cóż to takiego?
Hermiona zaczęła czytać na głos:

Zupełnie nieoczekiwanie Ministerstwo Magii wydało wczoraj wieczorem dekret, zapewniający mu bezprecedensowy zakres kontroli nad Szkołą Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
„Od pewnego czasu Minister był coraz bardziej zaniepokojony tym, co się dzieje w Hogwarcie”, powiedział młodszy asystent Ministra, Percy Weasley. „Chciał też w ten sposób odpowiedzieć na liczne głosy zaniepokojonych rodziców, którzy sądzą, że szkoła dryfuje w kierunku, którego nie pochwalają”.
Nie po raz pierwszy w ostatnich tygodniach Knot wykorzystuje nowe przepisy prawne, aby wpłynąć na polepszenie sytuacji w szkole czarodziejów. 30 sierpnia został wydany Dekret Edukacyjny Numer 22, zgodnie z którym, jeśli aktualny dyrektor szkoły nie jest w stanie znaleźć kandydata na stanowisko nauczyciela, Ministerstwo może samo wybrać odpowiednią osobę.
„Właśnie dzięki temu dekretowi mogła zostać nauczycielem w Hogwarcie Dolores Umbridge”, powiedział nam Weasley wczoraj wieczorem. „Dumbledore nie mógł znaleźć nikogo, więc Minister mianował Umbridge, która, jak można się było spodziewać, odniosła natychmiastowy sukces...

- CO ona odniosła? - zapytał głośno Harry.
- Zaczekaj, to nie wszystko - powiedziała ponuro Hermiona.

- ...natychmiastowy sukces, dokonując rewolucyjnych zmian w metodzie nauczania obrony przed czarną magią i dostarczając Ministrowi rzeczowej informacji o tym, co naprawdę dzieje się w Hogwarcie”.
Ministerstwo skorzystało też z możliwości, które daje Dekret Edukacyjny Numer 23, powołując nowy urząd, a mianowicie „Wielkiego Inkwizytora Hogwartu”.
„To ekscytująca nowa faza planu Ministerstwa, polegającego na powstrzymaniu zjawiska, określanego jako niepokojące obniżenie standardów w Hogwarde”, powiedział Weasley. „Inkwizytor będzie miał prawo wizytować wszystkich nauczycieli, żeby upewnić się, czy proces nauczania przebiega zgodnie z ustalonymi standardami. Stanowisko to zostało zaproponowane profesor Umbridge, niezależnie od jej obowiązków nauczycielskich, i mamy przyjemność poinformować, że propozycję tę przyjęła”.
Te najnowsze posunięcia Ministerstwa spotkały się z entuzjastycznym poparciem rodziców uczniów Hogwartu.
„Czuję się o wiele spokojniejszy, wiedząc, że Dumbledore zostanie poddany sprawiedliwej i obiektywnej ocenie”, powiedział pan Lucjusz Malfoy, lat 41, z którym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem w jego dworku w Wiltshire. „Ponieważ mamy na uwadze dobro naszych dzieci, niepokoiły nas pewne ekscentryczne decyzje Dumbledore’a w ostatnich kilku latach i dlatego radzi jesteśmy, widząc, że Ministerstwo panuje jednak nad sytuacją”.
Do wspomnianych „ekscentrycznych decyzji” należą bez wątpienia bardzo kontrowersyjne decyzje personalne, opisywane w naszej gazecie, a więc zatrudnienie w charakterze nauczycieli wiłkołaka Remusa Lupina, półolbrzyma Rubeusa Hagrida i pomylonego eks-aurora, „Szalonookiego” Moody’ego.
Krążą oczywiście pogłoski, że Albus Dumbledore, były Najwyższy Niezależny Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i Najwyższa Szycha Wizengamotu, nie jest już w stanie kierować prestiżową szkołą w Hogwarde.
„Sądzę, że mianowanie Inkwizytora jest pierwszym krokiem w kierunku zapewnienia Hogwartowi dyrektora, do którego będziemy mieć pełne zaufanie”, powiedział nam wczoraj wieczorem pewien pracownik Ministerstwa.
Gryzelda Marchbanks i Tyberiusz Ogden zrezygnowali z członkostwa w Wizengamocie na znak protesu przeciw wprowadzeniu urzędu Inkwizytora Hogwartu.
„Hogwart jest szkołą, a nie jednym z wydziałów biura Korneliusza Knota”, powiedziała pani Marchbanks. „To kolejna odrażająca próba zdyskredytowania Albusa Dumbledore’a” (więcej informacji na temat przypuszczalnych powiązań pani Marchbanks z wywrotową grupą goblinów na s. 17).

Hermiona skończyła czytać i spojrzała przez stół na Harry’ego i Rona.
- Teraz już wiemy, skąd się wzięła Umbridge! Knot wydał ten Dekret Edukacyjny, żeby ją tutaj wcisnąć! A teraz daje jej prawo wizytowania innych nauczycieli! - Oddychała szybko, a oczy jej płonęły. - Nie mogę w to uwierzyć. To odrażające...
- Wiem - rzekł Harry.
Spojrzał na swoją prawą dłoń, zaciśniętą na krawędzi stołu, i dostrzegł blady zarys słów, do których wyrycia w skórze zmusiła go Umbridge.
Natomiast Ron wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- A ty co? - zapytali jednocześnie Harry i Hermiona, wpatrując się w niego ze zdumieniem.
- Och, nie mogę się doczekać wizytacji u McGonagall! Umbridge nie ma pojęcia, na co się naraża, jak zacznie się jej czepiać.
- Chodźcie! - powiedziała Hermiona, podrywając się na nogi. - Jeśli dziś wizytuje Binnsa, to lepiej się nie spóźnić...
Ale profesor Umbridge nie przyszła na lekcję historii magii, tak samo nudną, jak w poprzedni poniedziałek, nie było jej też w lochu Snape’a, kiedy przybyli na dwugodzinną lekcję eliksirów, na której Harry dostał z powrotem swoje wypracowanie na temat kamienia księżycowego z wielkim, kosmatym czarnym O w górnym rogu.
- Dałem wam stopnie, które byście otrzymali, gdybyście takie prace przedstawili na egzaminie ze Standardowej Umiejętności Magicznej w zakresie eliksirów - powiedział Snape ze złośliwym uśmieszkiem, kiedy oddawał im prace domowe. - To wam powinno uświadomić, czego się możecie spodziewać na egzaminie.
Przeszedł wzdłuż sali i odwrócił się, by na nich spojrzeć.
- Ogólny poziom waszych wypracowań można określić jako denny. Gdyby to był egzamin, większość z was by nie zdała. Oczekuję, że włożycie o wiele więcej wysiłku w wypracowanie na temat różnych odmian antidotów na jady, bo inaczej zacznę karać szlabanem tych nieuków, którzy dostali O.
Uśmiechnął się, gdy Malfoy zachichotał i zapytał teatralnym szeptem:
- To są tacy, co dostali O?
Harry spostrzegł, że Hermiona zezuje, żeby zobaczyć, co on dostał. Wsunął szybko swoje wypracowanie do torby, czując, że powinien zachować tę informację dla siebie.
Postanowiwszy, że tym razem nie da Snape’owi okazji do natrząsania się z jego wywaru, Harry przeczytał ze trzy razy każdy punkt wypisanej na tablicy instrukcji, zanim zabrał się do ich wypełnienia. Jego eliksir wzmacniający nie miał tak czystej turkusowej barwy, jak wywar Hermiony, ale był bardziej niebieski niż różowy, jak wywar Neville’a, i kiedy pod koniec lekcji stawiał swoją kolbę na pulpicie Snape’a, odczuwał mieszaninę przekory i ulgi.
- No, nie było tak źle, jak w zeszłym tygodniu, prawda? - zauważyła Hermiona, kiedy wyszli z lochów i skierowali się ku Wielkiej Sali na obiad. - I wypracowania też nie poszły nam najgorzej, prawda? - A widząc, że obaj milczą, dodała: - No wiecie, nie spodziewałam się najwyższej oceny, przecież stawiał stopnie tak jak na egzaminie, ale na tym etapie trzeba się cieszyć z oceny, która gwarantuje zdanie egzaminu, zgadzacie się?
Harry chrząknął wymijająco.
- Oczywiście do egzaminów wiele może się zdarzyć, mamy sporo czasu, żeby się poprawić, ale stopnie, które teraz dostajemy, są czymś w rodzaju pozycji wyjściowej, prawda? Czymś, na czym możemy budować...
Usiedli razem przy stole Gryfonów.
- Oczywiście byłoby fantastycznie, gdybym dostała W...
- Hermiono - przerwał jej ostro Harry - jeśli chcesz się dowiedzieć, jakie dostaliśmy stopnie, to po prostu zapytaj.
- Ja nie... nie chodzi mi... ale jeśli chcecie mi powiedzieć...
- Dostałem N - powiedział Ron, nalewając sobie zupy. - Zadowolona?
- Nie ma się czego wstydzić - rzekł Fred, który właśnie pojawił się przy stole razem z George’em i Lee Jordanem i usiadł po prawej stronie Harry’ego. - Nie ma nic złego w dobrym, zdrowym N.
- Ale przecież N oznacza... - zaczęła Hermiona.
- „Nędzny”, tak. Ale to lepsze od O, prawda? Bo O to „okropny”, nie?
Harry poczuł, że robi mu się gorąco i udał, że zakrztusił się kawałkiem bułki. Niestety, kiedy skończył tę komedię, Hermiona nadal rozprawiała o stopniach wystawianych podczas zaliczania sumów.
- Więc najwyższy to W, czyli „wybitny”, a potem jest B...
- Nie B, tylko P - poprawił ją George. - P, czyli „powyżej oczekiwań”. Zawsze uważałem, że my z Fredem powinniśmy dostać ze wszystkiego P, bo sam fakt, że pojawiliśmy się na egzaminach, był powyżej oczekiwań.
Wszyscy zaczęli się śmiać, tylko Hermiona drążyła z uporem dalej:
- Więc po P jest Z, czyli „zadowalający”, i to jest ostatni stopień, przy którym się zdaje, tak?
- Tak - odrzekł Fred, zanurzając bułkę w zupie, po czym włożył ją w całości do ust.
- A potem jest N, czyli „nędzny” - Ron uniósł obie ręce, jakby świętował swe zwycięstwo - i O, czyli „okropny”.
- A potem T - przypomniał mu George.
- T? - zdziwiła się Hermiona. - Jeszcze niżej od O? A co to T oznacza?
- „Trolla” - odpowiedział szybko George.
Harry znowu się roześmiał, chociaż wcale nie był pewny, czy George żartuje. Wyobraził sobie, jak stara się ukryć przed Hermiona, że dostał T ze wszystkich sumów, i natychmiast postanowił bardziej przykładać się do nauki.
- Mieliście już wizytację? - zapytał Fred.
- Nie - odpowiedziała Hermiona. - A wy?
- Teraz, tuż przed drugim śniadaniem - rzekł George. - Na zaklęciach.
- No i jak było? - zapytali równocześnie Harry i Hermiona.
Fred wzruszył ramionami.
- Nie tak źle. Umbridge schowała się w kącie i robiła notatki. Znacie Flitwicka, traktował ją jak gościa, w ogóle się nią nie przejmował. Wiele nie mówiła. Wypytała Alicję, co sądzi o lekcjach, a Alicja jej powiedziała, że są bardzo fajne, i to wszystko.
- Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby można było przyczepić się do starego Flitwicka - rzekł George. - U niego zwykle wszyscy zdają.
- Co macie po południu? - spytał Harry’ego Fred.
- Trelawney...
- Jeśli ktoś zasługuje na T, to ona...
- ...i sama Umbridge.
- No to bądź grzecznym chłopcem i nie podskakuj dzisiaj tej Umbridge - powiedział George. - Angelina dostanie szału, jeśli opuścisz jeszcze jeden trening.
Ale Harry nie musiał czekać do lekcji obrony przed czarną magią, żeby spotkać profesor Umbridge. Wyjmował właśnie swój dziennik snów w dalekim kącie mrocznej klasy wróżbiarstwa, kiedy Ron szturchnął go w bok. Podniósł głowę i zobaczył profesor Umbridge wynurzającą się z otworu w podłodze. Klasa, która gwarzyła sobie beztrosko, natychmiast ucichła. Nagła cisza sprawiła, że profesor Trelawney, która rozdawała im egzemplarze Sennika, też się rozejrzała.
- Dzień dobry, pani profesor Trelawney - powiedziała Umbridge, uśmiechając się szeroko. - Mam nadzieję, że otrzymała pani moją notkę z datą i godziną wizytacji?
Profesor Trelawney skinęła głową i z wyraźnie niezadowoloną miną odwróciła się od profesor Umbridge, powracając do rozdawania książek. Profesor Umbridge, wciąż uśmiechając się promiennie, chwyciła za oparcie najbliższego fotela, przeciągnęła go na sam przód klasy, tuż za fotelem profesor Trelawney, usiadła, wyciągnęła z kwiecistej torby podkładkę do notowania i spojrzała na profesor Trelawney, czekając na rozpoczęcie lekcji.
Profesor Trelawney otuliła się szczelniej szalami (ręce jej lekko drżały) i spojrzała na klasę przez swoje potężnie powiększające okulary.
- Dzisiaj będziemy nadal zajmować się snami proroczymi - oznajmiła, usiłując dzielnie zachować swój zwykły tajemniczy ton głosu, lecz głos jej lekko drżał. - Podzielcie się na pary i zinterpretujcie sobie nawzajem wasze ostatnie sny, korzystając z Sennika.
Już chciała wrócić do swojego fotela, gdy zobaczyła siedzącą tuż obok niego profesor Umbridge i natychmiast skręciła w lewo, kierując się ku Parvati i Lavender, które już były pogrążone w dyskusji na temat ostatniego snu Parvati.
Harry otworzył swój egzemplarz Sennika, obserwując ukradkiem Umbridge, która robiła notatki. Po kilku minutach wstała i zaczęła chodzić za Trelawney, przysłuchując się jej rozmowom z uczniami i od czasu do czasu sama zadając im pytania. Harry szybko pochylił głowę nad książką.
- Wymyśl jakiś sen, tylko szybko - mruknął do Rona - na wypadek, gdyby ta stara ropucha do nas podeszła.
- Ja wymyślałem ostatnio - zaprotestował Ron. - Dziś twoja kolej, ty mi opowiedz swój sen.
- Mam okropną pustkę w głowie... - powiedział przerażony Harry, nie mogąc sobie przypomnieć żadnego snu z ostatnich kilku nocy. - Powiedzmy, że śniłem, że... że utopiłem Snape’a w swoim kociołku. Dobra, niech będzie...
Ron zarechotał i otworzył Sennik.
- Dobra, musimy dodać twój wiek do daty snu, liczbę liter w temacie... Czy to będzie „topienie”, „kociołek” czy „Snape”?
- Obojętne, wybierz, co chcesz - rzekł Harry, rzucając ukradkowe spojrzenie przez ramię.
Profesor Umbridge stała teraz tuż przy profesor Trelawney, która pytała Neville’a o jego dziennik snów.
- Kiedy śniło ci się to ponownie? - zapytał Ron, licząc zawzięcie.
- Nie wiem, ostatniej nocy, kiedy chcesz - odpowiedział Harry, starając się podsłuchać, co Umbridge mówi do Trelawney. Były teraz oddalone o jeden stolik od nich. Profesor Umbridge robiła notatki, a profesor Trelawney wyglądała na kompletnie wytrąconą z równowagi.
- Od jak dawna pracuje pani na tym stanowisku? - zapytała Umbridge, wpatrując się w nią.
Profesor Trelawney spojrzała na nią spode łba. Skrzyżowała ręce na piersiach i pochyliła ramiona, jakby chciała na tyle, ile to możliwe, ochronić się przed poniżeniem, jakim była ta wizytacja. Po krótkim zastanowieniu uznała, że pytanie nie było aż tak obraźliwe, by je zignorować, i odpowiedziała rozżalonym głosem:
- Prawie szesnaście lat.
- To długo - zauważyła profesor Umbridge, notując coś na przypiętym do podkładki pergaminie. - I mianował panią profesor Dumbledore?
- Tak - odpowiedziała krótko profesor Trelawney.
Profesor Umbridge znowu coś zanotowała.
- I jest pani praprawnuczką słynnej jasnowidzącej Kasandry Trelawney?
- Tak - odpowiedziała profesor Trelawney, nieco podnosząc głowę.
Kolejna notatka.
- Ale wydaje mi się... proszę mnie poprawić, jeśli się mylę... że od czasów Kasandry jest pani pierwszą osobą w rodzinie, która posiada dar jasnowidzenia, tak?
- Ten dar często nie objawia się przez... trzy pokolenia.
Żabie wargi profesor Umbridge rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu.
- Oczywiście - zaśpiewała słodko, robiąc kolejną notatkę. - No cóż, czy mogłaby mi pani coś przepowiedzieć?
I spojrzała na nią pytająco, wciąż się uśmiechając. Profesor Trelawney zesztywniała, jakby nie wierzyła własnym uszom.
- Nie rozumiem - powiedziała, zaciskając palce na szalu w okolicach chudej szyi.
- Chciałabym, żeby mi pani przepowiedziała przyszłość - oświadczyła dobitnie profesor Umbridge.
Harry i Ron nie byli już jedynymi, którzy obserwowali ukradkiem tę scenę i podsłuchiwali tę wymianę zdań, ukrywszy się za książkami. Większość klasy wpatrywała się jak urzeczona w profesor Trelawney, która wyprostowała się, podzwaniając paciorkami i bransoletkami.
- Wewnętrzne oko nie jest na rozkaz! - oświadczyła oburzonym tonem.
- Rozumiem - powiedziała cicho profesor Umbridge, robiąc jeszcze jedną notatkę.
- Ja... ale... ale... zaraz! - wyrzuciła nagle z siebie profesor Treławney, starając się przemówić swym zwykłym eterycznym głosem; niestety mistyczny efekt tej próby został nieco zniekształcony, bo jej głos drżał z gniewu. - Ja... chyba coś WIDZĘ... coś, co dotyczy PANI... Tak, coś wyczuwam... coś mrocznego... coś śmiertelnie groźnego...
I wycelowała trzęsący się palec w profesor Umbridge, która wciąż uśmiechała się ironicznie, patrząc na nią z uniesionymi brwiami.
- Obawiam się... obawiam się, że jest pani w śmiertelnym zagrożeniu! - skończyła profesor Trelawney dramatycznym tonem.
Zapadło milczenie. Profesor Umbridge miała wciąż uniesione brwi.
- Słusznie - powiedziała cicho, skrobiąc coś na pergaminie. - Cóż, jeśli to już naprawdę wszystko, na co panią stać...
I odwróciła się, pozostawiając profesor Trelawney, stojącą nieruchomo z falującym biustem. Harry zerknął na Rona i zrozumiał, że Ron myśli dokładnie to samo, co on: obaj wiedzieli, że profesor Trelawney jest starą oszustką, ale z drugiej strony tak bardzo nienawidzili Umbridge, że byli całym sercem po stronie Trelawney - dopóki nie podeszła do nich parę sekund później.
- No więc? - zagadnęła Harry’ego, strzelając długimi palcami przed jego nosem, niezwykle ożywiona. - Proszę mi pokazać początek twojego dziennika snów.
A kiedy zaczęła piskliwym głosem interpretować jego sny (wszystkie, nawet ten o jedzeniu owsianki, zapowiadały jego nagłą i przedwczesną śmierć), poczuł, że lubi ją coraz mniej. Przez cały czas profesor Umbridge stała w pobliżu, robiąc notatki, a gdy zabrzmiał dzwonek, pierwsza zeszła po srebrnej drabinie, tak że kiedy weszli do klasy obrony przed czarną magią, już tam na nich czekała, nucąc pod nosem i uśmiechając się do siebie.
Wyjmując swoje egzemplarze Teorii obrony magicznej, Harry i Ron opowiedzieli Hermionie, która miała numerologię, o tym, co się wydarzyło na wróżbiarstwie, ale zanim zdążyła zapytać o szczegóły, profesor Umbridge przywołała całą klasę do porządku i zaległa cisza.
- Odłóżcie różdżki - poleciła im z uśmiechem, a ci, którzy byli na tyle naiwni, że je wyjęli, pochowali je do toreb. - Ponieważ na ostatniej lekcji skończyliśmy rozdział pierwszy, proszę otworzyć książki na stronie dziewiętnastej i przeczytać rozdział drugi, „Popularne teorie obronne i ich pochodzenie”. I proszę nie rozmawiać.
I ze swym zwykłym, szerokim uśmiechem samozadowolenia usiadła przy biurku. Wszyscy westchnęli głośno, otwierając jednocześnie książki na stronie dziewiętnastej. Harry’emu błąkała się po głowie myśl, czy starczy im rozdziałów na cały rok, i już miał zerknąć na spis treści, kiedy zauważył, że Hermiona znowu podniosła rękę.
Profesor Umbridge też to zauważyła, a co więcej, jej zachowanie wskazywało na to, że przygotowała sobie inną taktykę na taką okoliczność. Zamiast udawać, że jej nie dostrzega, wstała, obeszła pierwszy rząd stolików, stanęła twarzą w twarz z Hermioną, pochyliła się i wyszeptała, tak, żeby reszta klasy tego nie dosłyszała:
- O co tym razem chodzi, panno Granger?
- Ja już przeczytałam rozdział drugi.
- To przejdź do rozdziału trzeciego.
- Trzeci też już czytałam. Przeczytałam całą książkę.
Profesor Umbridge zamrugała, ale natychmiast odzyskała równowagę.
- No to na pewno potrafisz mi powiedzieć, co Slinkhard mówi o przeciwurokach w rozdziale piętnastym.
- Mówi, że przeciwuroki niesłusznie są tak nazywane - odpowiedziała Hermiona. - Twierdzi, że ludzie nazywają przeciwurokami uroki, kiedy chcą, żeby to lepiej brzmiało.
Profesor Umbridge uniosła brwi, a Harry wyczuł, że gładka wypowiedź Hermiony mimo woli zrobiła na niej wrażenie.
- Ale ja się z tym nie zgadzam - dodała Hermiona.
Brwi profesor Umbridge uniosły się nieco wyżej, a jej spojrzenie wyraźnie ochłodło.
- Nie zgadzasz się?
- Tak, nie zgadzam się - powtórzyła Hermiona, która w przeciwieństwie do Umbridge nie mówiła szeptem, tylko wyraźnym, donośnym głosem, zwracając na siebie uwagę całej klasy. - Pan Slinkhard po prostu nie lubi uroków, prawda? Natomiast ja uważam, że mogą być bardzo użyteczne, kiedy są wykorzystywane w obronie.
- Och, więc tak uważasz? - powiedziała profesor Umbridge już nie szeptem i wyprostowała się. - No cóż, obawiam się, że w tej klasie obowiązuje opinia pana Slinkharda, a nie twoja, panno Granger.
- Ale... - zaczęła Hermiona.
- Dość tego - przerwała jej profesor Umbridge. Wróciła na przód klasy i stanęła przed nimi, a beztroska, którą przejawiała na początku, całkowicie z niej uleciała. - Panno Granger, dom Gryffindoru traci pięć punktów.
W klasie rozległ się cichy pomruk rozżalenia.
- Za co? - zapytał ze złością Harry.
- Nie wtrącaj się! - szepnęła do niego z naciskiem Hermiona.
- Za przerywanie mojej lekcji bezsensownymi wypowiedziami - oznajmiła profesor Umbridge śpiewnym głosem. - Jestem tutaj po to, żeby was uczyć przy użyciu zaaprobowanej przez ministerstwo metody, która nie przewiduje zachęcania uczniów do wyrażania swojej opinii na temat spraw, których nie rozumieją. Wasi poprzedni nauczyciele tego przedmiotu mogli wam pozwalać na więcej, ale skoro żaden z nich... może z wyjątkiem profesora Quirrella, który przynajmniej ograniczał się do tematów odpowiednich dla waszego wieku... więc skoro żaden z nich, powtarzam, nie otrzymałby pozytywnej noty po wizytacji ministerialnej...
- Tak, Quirrell to był świetny nauczyciel - powiedział głośno Harry. - Miał tylko jedną wadę: z tyłu głowy wystawał mu Lord Voldemort.
Po jego słowach w klasie zrobiło się tak cicho, jak chyba nigdy przedtem w ciągu czterech lat jego nauki w Hogwarcie. A potem...
- Sądzę, że jeszcze jeden tygodniowy szlaban dobrze ci zrobi, Potter - powiedziała śpiewnym głosem profesor Umbridge.
* * *
Ledwo rozcięcie na wierzchu dłoni Harry’ego się zagoiło, następnego ranka już znowu krwawiło. Nie skarżył się jednak przez cały wieczór spędzony w gabinecie Umbridge. Postanowił nie dać jej satysfakcji i choć wciąż i wciąż wypisywał: „Nie będę opowiadać kłamstw”, a rozcięcie pogłębiało się z każdą literą, nie pozwolił sobie nawet na westchnienie.
Najgorszą stroną tego drugiego tygodnia szlabanu była, jak przewidział George, reakcja Angeliny. Osaczyła go, gdy tylko pojawił się we wtorek rano przy stole Gryffindoru i nakrzyczała na niego tak głośno, że profesor McGonagall opuściła stół nauczycielski i podeszła do nich, żeby dać jej reprymendę.
- Panno Johnson, jak pani śmie robić taki hałas w Wielkiej Sali! Gryffindor traci pięć punktów!
- Ale pani profesor... on znowu zarobił sobie na szlaban...
- Co to znaczy, Potter? - spytała ostro profesor McGonagall. - Szlaban? Od kogo?
- Od profesor Umbridge - wybąkał Harry, starając się nie patrzyć w paciorkowate oczy profesor McGonagall, spoglądające na niego srogo zza prostokątnych okularów.
- Chcesz mi powiedzieć - zniżyła głos tak, żeby nie słyszała tego grupa zaciekawionych Krukonów za jej plecami - że po tym, jak cię ostrzegłam w ubiegły poniedziałek, znowu straciłeś nad sobą panowanie na lekcji profesor Umbridge?
- Tak - bąknął Harry w stronę podłogi.
- Potter, musisz się wziąć w garść! Zmierzasz prosto do poważnych kłopotów! Gryffindor traci kolejne pięć punktów!
- Ale... Co? Pani profesor, nie! - Harry zaprotestował z oburzeniem na tę niesprawiedliwość. - Ja już zostałem ukarany przez nią, dlaczego pani też odbiera nam punkty?
- Bo najwyraźniej szlabany nie wywierają na tobie żadnego wrażenia! - odpowiedziała cierpko profesor McGonagall. - Nie, nie chcę już słyszeć żadnych uskarżań się, Potter! A co do pani, panno Johnson, proszę sobie wrzeszczeć na stadionie quidditcha, a nie tutaj, bo przestanie pani być kapitanem drużyny!
I odeszła energicznym krokiem do stołu nauczycielskiego. Angelina spojrzała na Harry’ego z najwyższą odrazą i też odeszła, a Harry opadł na ławkę obok Rona, dygocąc z gniewu.
- Odjęła punkty Gryffindorowi, bo co wieczór kroją mi żywcem rękę! I to ma być sprawiedliwość?
- Wiem, stary - rzekł Ron współczującym tonem, nakładając bekon na talerz Harry’ego. - Wściekła się bez powodu.
Hermiona nic nie powiedziała, tylko nadal przerzucała „Proroka Codziennego”.
- Więc uważasz, że McGonagall miała rację, tak? - zwrócił się Harry ze złością do wielkiego zdjęcia Korneliusza Knota zakrywającego jej twarz.
- Nie powinna odejmować punktów, ale myślę, że miała rację, ostrzegając cię, żebyś panował nad swoim temperamentem w obecności Umbridge - odpowiedział głos Hermiony, podczas gdy Knot gestykulował gwałtownie z pierwszej strony, najwyraźniej wygłaszając jakąś mowę.
Harry nie odzywał się do Hermiony przez całe zaklęcia, ale kiedy weszli do klasy transmutacji, zapomniał o złości. Profesor Umbridge, ze swą nieodłączną podkładką do notowania, siedziała w kącie klasy. Na ten widok zapomniał o wszystkim, co się wydarzyło podczas śniadania.
- Wspaniale - szepnął Ron, kiedy usiedli tam, gdzie zwykle. - Zaraz zobaczymy, jak Umbridge wreszcie dostanie nauczkę.
Profesor McGonagall wmaszerowała do klasy, nie zdradzając niczym, że zdaje sobie sprawę z obecności profesor Umbridge.
- Dosyć już - powiedziała i natychmiast zapadła cisza. - Finnigan, podejdź tu, z łaski swojej, i rozdaj prace domowe... Panno Brown, proszę wziąć to pudło z myszami... nie bądź niemądra, nie ugryzą cię... i rozdać każdemu po jednej...
- Yhm, yhm - zakasłała głośno profesor Umbridge, podobnie jak podczas uczty powitalnej, kiedy chciała przerwać Dumbledore’owi.
Profesor McGonagall nie zwracała na nią uwagi. Seamus wręczył Harry’emu jego wypracowanie; Harry wziął je, nie patrząc na niego, i poczuł ulgę, widząc, że dostał Z.
- A teraz, bardzo proszę, wszyscy uważnie słuchają... Thomas, jeśli jeszcze raz zrobisz to tej myszy, dostaniesz u mnie szlaban... Większość z was zdołała już sprawić, by zniknęły wasze ślimaki, a nawet ci, którym zostały kawałki skorupek, znają już istotę tego zaklęcia. Dzisiaj będziemy...
- Yhm, yhm - zakasłała profesor Umbridge.
- Proszę? - powiedziała profesor McGonagall, odwracając się i marszcząc brwi tak, że utworzyły jedną długą, groźną linię.
- Ja się tylko zastanawiam, pani profesor, czy dostała pani moją notkę z datą i godziną mojej wizy...
- Oczywiście, że ją dostałam, bo inaczej zapytałabym panią, co pani robi w mojej klasie - przerwała jej profesor McGonagall i odwróciła się od niej plecami. Wielu uczniów wymieniło zachwycone spojrzenia. - Więc, jak mówiłam, dzisiaj będziemy ćwiczyć razem to samo zaklęcie na czymś trudniejszym, a mianowicie na myszach. Zaklęcie powodujące znikanie...
- Yhm, yhm.
- Zastanawiam się - powiedziała profesor McGonagall z chłodną wściekłością - w jaki sposób zamierza pani poznać moje metody nauczania, skoro wciąż mi pani przerywa? Zwykle nie pozwalam ludziom odzywać się, kiedy ja mówię.
Profesor Umbridge wyglądała, jakby ktoś ją chlasnąl w twarz. Nic nie powiedziała, tylko rozprostowała pergamin na podkładce i zaczęła na nim gwałtownie pisać. Profesor McGonagall udała, że w ogóle ją to nie obchodzi i ponownie zwróciła się do klasy.
- Jak mówiłam, zaklęcie powodujące znikanie jest tym trudniejsze, im bardziej złożone jest zwierzę, które ma zniknąć. Ślimak, jako bezkręgowiec, nie sprawia większych trudności, natomiast mysz, jako ssak, wymaga o wiele większego skupienia. Tego nie można zrobić, myśląc o obiedzie. A zatem... znacie formułę zaklęcia, zobaczymy, na co was stać...
- I jak ona może mi robić wykłady na temat panowania nad sobą w obecności Umbridge! - powiedział cicho Harry do Rona, ale minę miał uradowaną; złość na profesor McGonagall całkowicie z niego wyparowała.
Profesor Umbridge nie chodziła za profesor McGonagall po całej klasie, jak to robiła na lekcji profesor Trelawney. Być może uznała, że McGonagall nie zgodzi się na to. Robiła jednak mnóstwo notatek, siedząc w kącie, a kiedy profesor McGonagall zakończyła lekcję, wstała z groźną miną.
- No, to dopiero początek - powiedział Ron, podnosząc długi, wijący się mysi ogon i wrzucając go do pudła, które obnosiła Lavender.
Kiedy wychodzili z klasy, Harry dostrzegł, że Umbridge podchodzi do biurka nauczycielskiego. Trącił Rona, a ten trącił Hermionę i cała trójka cofnęła się, żeby podsłuchać.
- Jak długo pani naucza w Hogwarcie? - zapytała profesor Umbridge.
- W grudniu minie trzydzieści dziewięć lat - odpowiedziała szorstko profesor McGonagall, zatrzaskując torbę.
Profesor Umbridge zapisała coś na pergaminie.
- Wyniki tej wizytacji pozna pani za dziesięć dni - oświadczyła.
- Nie mogę się doczekać - powiedziała chłodno profesor McGonagall i ruszyła ku drzwiom. - Wy troje, pospieszcie się - dodała, zaganiając przed sobą Harry’ego, Rona i Hermionę. Harry nie mógł się oprzeć pokusie, by się do niej nie uśmiechnąć i mógłby przysiąc, że i ona się do niego uśmiechnęła.
Myślał, że ponownie zobaczy Umbridge dopiero późnym popołudniem, w jej gabinecie, ale się mylił. Kiedy zeszli po trawiastym zboczu na skraj Zakazanego Lasu, na lekcję opieki nad magicznymi zwierzętami, ujrzeli ją i jej podkładkę do notowania obok profesor Grubbly-Plank.
- Więc pani zwykle nie prowadzi tych lekcji, tak? - usłyszał Harry pytanie Umbridge, kiedy podeszli do stołu na krzyżakach, gdzie grupka pojmanych nieśmiałków węszyła za stonogami.
- Zgadza się - odpowiedziała profesor Grubbly-Plank, trzymając ręce za plecami i kołysząc się na piętach. - Bo ja to zastępuję profesora Hagrida.
Harry wymienił pełne niepokoju spojrzenie z Ronem i Hermioną. Malfoy szeptał z Crabbe’em i Goyle’em; na pewno wykorzysta tę wymarzoną okazję, aby opowiedzieć o Hagridzie osobie z ministerstwa.
- Hmm - mruknęła profesor Umbridge, ściszając nieco głos, ale Harry wciąż słyszał ją całkiem wyraźnie. - To dziwne... dyrektor jakoś się nie kwapił, by mnie o tym poinformować... Czy może mi pani powiedzieć, co jest powodem przedłużającej się nieobecności profesora Hagrida?
Harry zauważył, że Malfoy przestał szeptać i przysłuchuje się z uwagą tej rozmowie.
- Chyba nie - odpowiedziała z werwą profesor Grubbly-Plank. - Wiem o tym tyle, co pani. Dostałam sowę od Dumbledore’a, czy bym nie pouczyła przez parę tygodni, zgodziłam się... i to wszystko. No to... może już zacznę, co?
- Tak, proszę - powiedziała profesor Umbridge, robiąc notatki.
Podczas tej wizytacji Umbridge przyjęła inną taktykę i krążyła wśród uczniów, zadając im pytania na temat magicznych stworzeń. Większość udzielała poprawnych odpowiedzi, co trochę ucieszyło Harry’ego, bo pomyślał, że przynajmniej oni nie pogrążą Hagrida.
- A tak ogólnie - zwróciła się do profesor Grubbly-Plank profesor Umbridge po gruntownym przepytaniu Deana Thomasa - to jak pani, jako tymczasowy członek ciała pedagogicznego... jako bezstronny obserwator z zewnątrz, można by powiedzieć... jak pani ocenia Hogwart? Otrzymuje pani dostateczne wsparcie ze strony kierownictwa szkoły?
- No jasne, Dumbledore to wspaniały gość - odpowiedziała profesor Grubbly-Plank z entuzjazmem. - Mnie tu wszystko bardzo odpowiada, naprawdę.
Umbridge, z wyrazem uprzejmego niedowierzania na twarzy, zrobiła krótką notatkę i ciągnęła dalej:
- A co pani zamierza przerobić z tą klasą w tym roku... założywszy, oczywiście, że profesor Hagrid nie wróci?
- Och, zapoznam ich ze stworzeniami, które najczęściej trafiają się przy zaliczaniu suma. Niewiele tego zostało, przerobili już jednorożce i niuchacze, myślę, że powinniśmy przerobić kudłonie i kuguchary, muszę ich nauczyć rozpoznawać psidwaki i szpiczaki...
- Odnoszę wrażenie, że przynajmniej PANI wydaje się wiedzieć, na czym polega opieka nad magicznymi stworzeniami - pochwaliła ją profesor Umbridge, stawiając na pergaminie znaczek, który niewątpliwie był plusem.
Harry’emu nie podobał się nacisk położony na słowie „pani”, a jeszcze mniej pytanie, które Umbridge zadała teraz Goyle’owi.
- Słyszałam, że dochodziło tu do zranień, czy to prawda?
Goyle uśmiechnął się głupkowato. Z odpowiedzią pospieszył Malfoy.
- To ja zostałem poraniony. Przez hipogryfa.
- Przez hipogryfa? - powtórzyła profesor Umbridge, notując gorączkowo.
- Ale tylko dlatego, że był za głupi, żeby słuchać Hagrida - powiedział ze złością Harry.
Ron i Hermiona jęknęli. Profesor Umbridge powoli odwróciła głowę w stronę Harry’ego.
- Chyba spędzisz jeszcze jeden wieczór w moim gabinecie - powiedziała cicho. - No cóż, bardzo pani dziękuję, pani profesor Grubbły-Plank, myślę, że to mi wystarczy. Rezultaty wizytacji otrzyma pani w ciągu dziesięciu dni.
- Wspaniale - skwitowała to profesor Grubbly-Plank, a profesor Umbridge ruszyła przez błonia w kierunku zamku.
* * *
Była już prawie północ, kiedy Harry opuścił gabinet Umbridge. Ręka krwawiła mu tak mocno, że krew przesiąkła przez chusteczkę, którą sobie ją obwiązał. Nie spodziewał się, że zastanie kogoś w pokoju wspólnym, ale czekali tam na niego Ron i Hermiona. Ucieszył się na ich widok, zwłaszcza że Hermiona spojrzała na niego ze współczuciem, a nie krytycznie.
- Masz - powiedziała z niepokojem, podsuwając mu miseczkę z jakimś żółtym płynem. - Wymocz w tym rękę, to jest roztwór z marynowanych czułków szczuroszczeta, powinno ci pomóc.
Harry włożył krwawiącą i obolałą dłoń do miseczki i ogarnęło go cudowne uczucie ulgi. Krzywołap otarł się o jego nogi, mrucząc głośno, a potem wskoczył mu na kolana i usadowił się na nich wygodnie.
- Dzięki - powiedział z wdzięcznością, drapiąc kota lewą ręką za uszami.
- Nadal uważam, że powinieneś się poskarżyć - powiedział cicho Ron.
- Nie.
- McGonagall dostałaby szału, jakby się dowiedziała...
- Bardzo możliwe - zgodził się Harry. - I bardzo możliwe, że wkrótce wydano by dekret, w którym znalazłby się następujący punkt: każdy, kto narzeka na Wielkiego Inkwizytora, zostaje natychmiast wyrzucony ze szkoły!
Ron otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy, więc zamknął je z miną przegranego.
- To jest straszna kobieta - powiedziała cicho Hermiona. - STRASZNA. Wiesz co, jak tu wchodziłeś, właśnie mówiłam do Rona, że... że musimy coś z tym zrobić.
- Zaproponowałem truciznę - mruknął posępnie Ron.
- Nie... nie o to chodzi. Chodzi o to, jak ona nas uczy, jaka jest okropna pod tym względem... no i że my nie nauczymy się od niej żadnej obrony.
- No dobra, ale co my możemy na to poradzić? - powiedział Ron, ziewając. - Jest chyba trochę za późno, nie? Mianowali ją i nikt jej stąd nie wyrzuci, Knot już o to zadba.
- No tak... ale... - Hermiona zawiesiła głos, jakby się zastanawiała, czy im to powiedzieć. - Wiecie, dużo dzisiaj rozmyślałam... - rzuciła nerwowe spojrzenie na Harry’ego - ...i pomyślałam sobie... że może już nadszedł czas, żebyśmy po prostu... po prostu zajęli się tym sami.
- Czym? - zapytał podejrzliwie Harry, nadal mocząc dłoń w wyciągu z czułków szczuroszczeta.
- No... sami nauczyli się obrony przed czarną magią.
- Daj spokój - jęknął Ron. - Za mało mamy roboty? Zdajesz sobie sprawę z tego, że Harry i ja znowu jesteśmy do tyłu z pracami domowymi, a to dopiero drugi tydzień roku?
- To jest o wiele ważniejsze od pracy domowej!
Harry i Ron wytrzeszczyli na nią oczy.
- Nie sądziłem, że jest coś ważniejszego na świecie od pracy domowej - powiedział Ron.
- Nie bądź głupi, oczywiście, że jest! - wybuchnęła Hermiona, a Harry spostrzegł z pewnym strachem, że jej twarz zapłonęła nagle żarliwym uniesieniem, jak wówczas, gdy mówiła o stowarzyszeniu WESZ. - Tu chodzi o przygotowanie nas, jak powiedział Harry na pierwszej lekcji z Umbridge, do tego, co nas czeka. Tu chodzi o zapewnienie sobie możliwości samoobrony. Skoro nie będziemy się tego uczyć przez cały rok...
- Sami wiele się nie nauczymy - przerwał jej Ron zrezygnowanym tonem. - To znaczy... oczywiście możemy pójść do biblioteki i wyszukać mnóstwo zaklęć, a potem je ćwiczyć, ale...
- Zgoda, to już nie ten etap, kiedy mogliśmy po prostu uczyć się tego z książek - powiedziała Hermiona. - Potrzebny nam jest odpowiedni nauczyciel, który pokaże nam, jak rzucać zaklęcia i poprawić nas, kiedy będziemy to robić źle.
- Jeśli masz na myśli Lupina... - zaczął Harry.
- Nie, nie mówię o Lupinie. Jest zbyt zajęty sprawami Zakonu, zresztą moglibyśmy najwyżej spotykać się z nim podczas wypadów do Hogsmeade, a to stanowczo za rzadko.
- Więc kto? - zapytał Harry, marszcząc czoło.
Hermiona westchnęła głęboko.
- Czy to nie oczywiste? Mówię o TOBIE, Harry.
Zapadło milczenie. Lekki nocny wiatr zabębnił w szyby okien za plecami Rona, a ogień w kominku zamigotał.
- O mnie? Niby co miałbym robić? - zapytał Harry.
- Uczyć nas obrony przed czarną magią.
Harry spojrzał najpierw na nią, a potem na Rona, gotów wymienić z nim pełne irytacji spojrzenie, co czasem robili, kiedy Hermiona rozwodziła się nad swoimi wyszukanymi ideami i pomysłami, takimi jak WESZ. Ale ku jego zdumieniu, na twarzy Rona nie było ani śladu irytacji. Ron zmarszczył nieco czoło, najwyraźniej myśląc. A potem powiedział:
- To jest pomysł.
- Co za pomysł? - zapytał Harry.
- Żebyś ty nas uczył.
- Ale...
Harry uśmiechnął się. Było jasne, że się z niego nabijają.
- Ale ja nie jestem nauczycielem, nie mogę...
- Harry, jesteś najlepszy z obrony przed czarną magią - stwierdziła Hermiona.
- Ja? - Harry jeszcze szerzej się uśmiechnął. - Przecież byłaś ode mnie lepsza w każdym teście...
- Tak się składa, że nie - przerwała mu chłodno Hermiona. - Byłeś ode mnie lepszy w trzeciej klasie... a tylko wtedy mieliśmy razem testy i nauczyciela, który znał się na przedmiocie. Ale ja nie mówię o wynikach testów, Harry. Pomyśl o tym, co ZROBIŁEŚ!
- Co masz na myśli?
- Wiesz co, chyba nie mam ochoty, żeby uczył mnie ktoś tak tępy - powiedział Ron do Hermiony, uśmiechając się lekko. Potem zwrócił się do Harry’ego. - Zaraz, pomyślmy - rzekł, robiąc taką minę, jak Goyle, kiedy próbował się skupić. - Zaraz... w pierwszej klasie... no tak... uratowałeś Kamień Filozoficzny przed Sam-Wiesz-Kim.
- To był szczęśliwy przypadek, a nie moje umiejętności...
- W drugiej klasie - przerwał mu Ron - zabiłeś bazyliszka i zniszczyłeś Riddle’a.
- Tak, ale gdyby nie pojawił się Fawkes...
- W trzeciej klasie - przerwał mu znowu Ron, tym razem głośniej - dałeś sobie radę z setką dementorów naraz...
- Przecież wiesz, że miałem szczęście, bo gdyby zmieniacz czasu nie...
- W zeszłym roku - Ron już prawie krzyczał - ponownie zwyciężyłeś Sam-Wiesz-Kogo...
- Posłuchajcie mnie! - rozzłościł się Harry, bo Ron i Hermiona wciąż uśmiechali się szeroko. - Po prostu mnie wysłuchajcie, dobrze? To wszystko bardzo pięknie brzmi, ale tak naprawdę, za każdym razem miałem więcej szczęścia niż rozumu. Na początku zwykle w ogóle nie wiedziałem, co robię, nie planowałem niczego, po prostu robiłem to, co udało mi się w ostatniej chwili wymyślić, no i prawie zawsze pojawiała się jakaś pomoc...
Ron i Hermiona wciąż się uśmiechali i Harry poczuł, że ogarnia go złość, choć nie bardzo wiedział dlaczego.
- Przestańcie szczerzyć zęby, tak jakbyście wiedzieli lepiej ode mnie, jak było. Was tam nie było. To ja wiem, co się za każdym razem naprawdę wydarzyło, tak? I jeśli udało mi się z tego za każdym razem wyjść cało, to nie dlatego, że jestem taki dobry z obrony przed czarną magią... ale dlatego... dlatego, że zawsze pomoc przyszła we właściwej chwili... albo udało mi się przewidzieć... ale ja po prostu błądziłem po omacku, nie miałem pojęcia, co właściwie robię... PRZESTAŃCIE SIĘ ŚMIAĆ!
Miseczka z wyciągiem ze szczuroszczeta spadła na podłogę i rozbiła się na kawałki. Harry zdał sobie sprawę, że stoi, chociaż nie pamiętał, by wstawał. Krzywołap schował się pod kanapą. Ron i Hermiona przestali się uśmiechać.
- Wy nie wiecie, jak to jest! Żadne z was... żadne z was nie musiało stanąć z nim twarzą w twarz, prawda? Myślicie, że wystarczy po prostu zapamiętać kilka zaklęć i rzucić je na niego, tak jak to się robi w klasie? Przez cały czas masz pełną świadomość, że między tobą a śmiercią jesteś tylko ty... twój mózg, twoja odwaga, bo ja wiem... i nie myślisz trzeźwo, kiedy wiesz, że za chwilę zostaniesz zamordowany albo będą cię torturować, albo będziesz musiał patrzeć, jak mordują twoich przyjaciół... nie, nas nigdy tego nie uczyli, jak sobie radzić w takich sytuacjach... a wy sobie tu siedzicie i zachowujecie się tak, jakbym był mądrym chłopczykiem, bo wciąż stoję przed wami żywy, i jakby Diggory był głupi, bo nawalił, bo dał się zabić... wy wciąż nie rozumiecie, że równie dobrze mogłem to być ja, że gdybym nie był Voldemortowi potrzebny...
- Harry, my nic takiego nie powiedzieliśmy - rzekł Ron, wyraźnie wstrząśnięty. - My w ogóle nie mówiliśmy o Diggorym... chyba zupełnie źle nas zrozumiałeś...
Spojrzał zrozpaczony na Hermionę, która miała urażoną minę.
- Harry - zaczęła nieśmiało - czy ty nie rozumiesz? To jest... właśnie dokładnie to... Właśnie dlatego potrzebujemy ciebie... Musimy wiedzieć, co to znaczy naprawdę... stanąć z nim twarzą w twarz... zmierzyć się z... V-Voldemortem.
Po raz pierwszy, odkąd ją poznał, wymieniła to nazwisko i właśnie to najbardziej go uspokoiło. Wciąż oddychając szybko, zapadł się w fotel i poczuł, że dłoń znowu go strasznie rozbolała. Pożałował, że rozbił miseczkę z wyciągiem ze szczuroszczeta.
- Po prostu... przemyśl to sobie - powiedziała cicho Hermiona. - Dobrze?
Harry nie wiedział, co odpowiedzieć. Poczuł wstyd z powodu swojego wybuchu. Kiwnął głową, ledwo zdając sobie sprawę z tego, na co się zgadza.
Hermiona wstała.
- Idę spać - oznajmiła, wyraźnie siląc się, by jej głos zabrzmiał naturalnie. - To... dobranoc.
Ron też wstał z fotela.
- Idziesz? - zapytał nieśmiało Harry’ego.
- Taak... Za... za minutę. Tylko to posprzątam.
Wskazał na szczęści miseczki na podłodze. Ron kiwnął głową i wyszedł.
- Reparo - mruknął Harry, celując różdżką w kawałki porcelany. Zbiegły się z powrotem w miseczkę, ale wyciągu ze szczuroszczeta już w niej nie było.
Nagle poczuł się tak zmęczony, że miał ochotę zapaść się w fotel i zasnąć. Wstał jednak i poszedł za Ronem. Przez całą niespokojną noc błądził we śnie długimi korytarzami, natykając się na zamknięte drzwi, a kiedy obudził się następnego dnia, blizna znowu go piekła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Izajah
Mugol
Mugol



Dołączył: 09 Cze 2016
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 6:40, 09 Cze 2016    Temat postu:

MartorRodon napisał:
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
WIELKI INKWIZYTOR HOGWARTU


Spodziewali się, że następnego ranka będą musieli przeszukiwać najświeższe wydanie „Proroka Codziennego”, żeby znaleźć artykuł, o którym Percy wspomniał w swoim liście. Jednak gdy tylko sowa, która przyniosła pocztę, odfrunęła z dzbanka z mlekiem, Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk i rozwinęła gazetę, a z pierwszej strony spojrzała na nich wielka fotografia Dolores Umbridge, uśmiechającej się szeroko i mrugającej do nich znad tytułu:

MINISTERSTWO CHCE ZREFORMOWAĆ
SYSTEM EDUKACJI
DOLORES UMDRIDGE PIERWSZYM
W HISTORII
„WIELKIM INKWIZYTOREM”

- Wielkim Inkwizytorem? - mruknął ponuro Harry wypuszczając z ręki na pół zjedzony tost. - A cóż to takiego?
Hermiona zaczęła czytać na głos:

Zupełnie nieoczekiwanie Ministerstwo Magii wydało wczoraj wieczorem dekret, zapewniający mu bezprecedensowy zakres kontroli nad Szkołą Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
„Od pewnego czasu Minister był coraz bardziej zaniepokojony tym, co się dzieje w Hogwarcie”, powiedział młodszy asystent Ministra, Percy Weasley. „Chciał też w ten sposób odpowiedzieć na liczne głosy zaniepokojonych rodziców, którzy sądzą, że szkoła dryfuje w kierunku, którego nie pochwalają”.
Nie po raz pierwszy w ostatnich tygodniach Knot wykorzystuje nowe przepisy prawne, aby wpłynąć na polepszenie sytuacji w szkole czarodziejów. 30 sierpnia został wydany Dekret Edukacyjny Numer 22, zgodnie z którym, jeśli aktualny dyrektor szkoły nie jest w stanie znaleźć kandydata na stanowisko nauczyciela, Ministerstwo może samo wybrać odpowiednią osobę.
„Właśnie dzięki temu dekretowi mogła zostać nauczycielem w Hogwarcie Dolores Umbridge”, powiedział nam Weasley wczoraj wieczorem. „Dumbledore nie mógł znaleźć nikogo, więc Minister mianował Umbridge, która, jak można się było spodziewać, odniosła natychmiastowy sukces...

- CO ona odniosła? - zapytał głośno Harry.
- Zaczekaj, to nie wszystko - powiedziała ponuro Hermiona.

- ...natychmiastowy sukces, dokonując rewolucyjnych zmian w metodzie nauczania obrony przed czarną magią i dostarczając Ministrowi rzeczowej informacji o tym, co naprawdę dzieje się w Hogwarcie”.
Ministerstwo skorzystało też z możliwości, które daje Dekret Edukacyjny Numer 23, powołując nowy urząd, a mianowicie „Wielkiego Inkwizytora Hogwartu”.
„To ekscytująca nowa faza planu Ministerstwa, polegającego na powstrzymaniu zjawiska, określanego jako niepokojące obniżenie standardów w Hogwarde”, powiedział Weasley. „Inkwizytor będzie miał prawo wizytować wszystkich nauczycieli, żeby upewnić się, czy proces nauczania przebiega zgodnie z ustalonymi standardami. Stanowisko to zostało zaproponowane profesor Umbridge, niezależnie od jej obowiązków nauczycielskich, i mamy przyjemność poinformować, że propozycję tę przyjęła”.
Te najnowsze posunięcia Ministerstwa spotkały się z entuzjastycznym poparciem rodziców uczniów Hogwartu.
„Czuję się o wiele spokojniejszy, wiedząc, że Dumbledore zostanie poddany sprawiedliwej i obiektywnej ocenie”, powiedział pan Lucjusz Malfoy, lat 41, z którym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem w jego dworku w Wiltshire. „Ponieważ mamy na uwadze dobro naszych dzieci, niepokoiły nas pewne ekscentryczne decyzje Dumbledore’a w ostatnich kilku latach i dlatego radzi jesteśmy, widząc, że Ministerstwo panuje jednak nad sytuacją”.
Do wspomnianych „ekscentrycznych decyzji” należą bez wątpienia bardzo kontrowersyjne decyzje personalne, opisywane w naszej gazecie, a więc zatrudnienie w charakterze nauczycieli wiłkołaka Remusa Lupina, półolbrzyma Rubeusa Hagrida i pomylonego eks-aurora, „Szalonookiego” Moody’ego.
Krążą oczywiście pogłoski, że Albus Dumbledore, były Najwyższy Niezależny Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i Najwyższa Szycha Wizengamotu, nie jest już w stanie kierować prestiżową szkołą w Hogwarde.
„Sądzę, że mianowanie Inkwizytora jest pierwszym krokiem w kierunku zapewnienia Hogwartowi dyrektora, do którego będziemy mieć pełne zaufanie”, powiedział nam wczoraj wieczorem pewien pracownik Ministerstwa.
Gryzelda Marchbanks i Tyberiusz Ogden zrezygnowali z członkostwa w Wizengamocie na znak protesu przeciw wprowadzeniu urzędu Inkwizytora Hogwartu.
„Hogwart jest szkołą, a nie jednym z wydziałów biura Korneliusza Knota”, powiedziała pani Marchbanks. „To kolejna odrażająca próba zdyskredytowania Albusa Dumbledore’a” (więcej informacji na temat przypuszczalnych powiązań pani Marchbanks z wywrotową grupą goblinów na s. 17).

Hermiona skończyła czytać i spojrzała przez stół na Harry’ego i Rona.
- Teraz już wiemy, skąd się wzięła Umbridge! Knot wydał ten Dekret Edukacyjny, żeby ją tutaj wcisnąć! A teraz daje jej prawo wizytowania innych nauczycieli! - Oddychała szybko, a oczy jej płonęły. - Nie mogę w to uwierzyć. To odrażające...
- Wiem - rzekł Harry.
Spojrzał na swoją prawą dłoń, zaciśniętą na krawędzi stołu, i dostrzegł blady zarys słów, do których wyrycia w skórze zmusiła go Umbridge.
Natomiast Ron wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- A ty co? - zapytali jednocześnie Harry i Hermiona, wpatrując się w niego ze zdumieniem.
- Och, nie mogę się doczekać wizytacji u McGonagall! Umbridge nie ma pojęcia, na co się naraża, jak zacznie się jej czepiać.
- Chodźcie! - powiedziała Hermiona, podrywając się na nogi. - Jeśli dziś wizytuje Binnsa, to lepiej się nie spóźnić...
Ale profesor Umbridge nie przyszła na lekcję historii magii, tak samo nudną, jak w poprzedni poniedziałek, nie było jej też w lochu Snape’a, kiedy przybyli na dwugodzinną lekcję eliksirów, na której Harry dostał z powrotem swoje wypracowanie na temat kamienia księżycowego z wielkim, kosmatym czarnym O w górnym rogu.
- Dałem wam stopnie, które byście otrzymali, gdybyście takie prace przedstawili na egzaminie ze Standardowej Umiejętności Magicznej w zakresie eliksirów - powiedział Snape ze złośliwym uśmieszkiem, kiedy oddawał im prace domowe. - To wam powinno uświadomić, czego się możecie spodziewać na egzaminie.
Przeszedł wzdłuż sali i odwrócił się, by na nich spojrzeć.
- Ogólny poziom waszych wypracowań można określić jako denny. Gdyby to był egzamin, większość z was by nie zdała. Oczekuję, że włożycie o wiele więcej wysiłku w wypracowanie na temat różnych odmian antidotów na jady, bo inaczej zacznę karać szlabanem tych nieuków, którzy dostali O.
Uśmiechnął się, gdy Malfoy zachichotał i zapytał teatralnym szeptem:
- To są tacy, co dostali O?
Harry spostrzegł, że Hermiona zezuje, żeby zobaczyć, co on dostał. Wsunął szybko swoje wypracowanie do torby, czując, że powinien zachować tę informację dla siebie.
Postanowiwszy, że tym razem nie da Snape’owi okazji do natrząsania się z jego wywaru, Harry przeczytał ze trzy razy każdy punkt wypisanej na tablicy instrukcji, zanim zabrał się do ich wypełnienia. Jego eliksir wzmacniający nie miał tak czystej turkusowej barwy, jak wywar Hermiony, ale był bardziej niebieski niż różowy, jak wywar Neville’a, i kiedy pod koniec lekcji stawiał swoją kolbę na pulpicie Snape’a, odczuwał mieszaninę przekory i ulgi.
- No, nie było tak źle, jak w zeszłym tygodniu, prawda? - zauważyła Hermiona, kiedy wyszli z lochów i skierowali się ku Wielkiej Sali na obiad. - I wypracowania też nie poszły nam najgorzej, prawda? - A widząc, że obaj milczą, dodała: - No wiecie, nie spodziewałam się najwyższej oceny, przecież stawiał stopnie tak jak na egzaminie, ale na tym etapie trzeba się cieszyć z oceny, która gwarantuje zdanie egzaminu, zgadzacie się?
Harry chrząknął wymijająco.
- Oczywiście do egzaminów wiele może się zdarzyć, mamy sporo czasu, żeby się poprawić, ale stopnie, które teraz dostajemy, są czymś w rodzaju pozycji wyjściowej, prawda? Czymś, na czym możemy budować...
Usiedli razem przy stole Gryfonów.
- Oczywiście byłoby fantastycznie, gdybym dostała W...
- Hermiono - przerwał jej ostro Harry - jeśli chcesz się dowiedzieć, jakie dostaliśmy stopnie, to po prostu zapytaj.
- Ja nie... nie chodzi mi... ale jeśli chcecie mi powiedzieć...
- Dostałem N - powiedział Ron, nalewając sobie zupy. - Zadowolona?
- Nie ma się czego wstydzić - rzekł Fred, który właśnie pojawił się przy stole razem z George’em i Lee Jordanem i usiadł po prawej stronie Harry’ego. - Nie ma nic złego w dobrym, zdrowym N.
- Ale przecież N oznacza... - zaczęła Hermiona.
- „Nędzny”, tak. Ale to lepsze od O, prawda? Bo O to „okropny”, nie?
Harry poczuł, że robi mu się gorąco i udał, że zakrztusił się kawałkiem bułki. Niestety, kiedy skończył tę komedię, Hermiona nadal rozprawiała o stopniach wystawianych podczas zaliczania sumów.
- Więc najwyższy to W, czyli „wybitny”, a potem jest B...
- Nie B, tylko P - poprawił ją George. - P, czyli „powyżej oczekiwań”. Zawsze uważałem, że my z Fredem powinniśmy dostać ze wszystkiego P, bo sam fakt, że pojawiliśmy się na egzaminach, był powyżej oczekiwań.
Wszyscy zaczęli się śmiać, tylko Hermiona drążyła z uporem dalej:
- Więc po P jest Z, czyli „zadowalający”, i to jest ostatni stopień, przy którym się zdaje, tak?
- Tak - odrzekł Fred, zanurzając bułkę w zupie, po czym włożył ją w całości do ust.
- A potem jest N, czyli „nędzny” - Ron uniósł obie ręce, jakby świętował swe zwycięstwo - i O, czyli „okropny”.
- A potem T - przypomniał mu George.
- T? - zdziwiła się Hermiona. - Jeszcze niżej od O? A co to T oznacza?
- „Trolla” - odpowiedział szybko George.
Harry znowu się roześmiał, chociaż wcale nie był pewny, czy George żartuje. Wyobraził sobie, jak stara się ukryć przed Hermiona, że dostał T ze wszystkich sumów, i natychmiast postanowił bardziej przykładać się do nauki.
- Mieliście już wizytację? - zapytał Fred.
- Nie - odpowiedziała Hermiona. - A wy?
- Teraz, tuż przed drugim śniadaniem - rzekł George. - Na zaklęciach.
- No i jak było? - zapytali równocześnie Harry i Hermiona.
Fred wzruszył ramionami.
- Nie tak źle. Umbridge schowała się w kącie i robiła notatki. Znacie Flitwicka, traktował ją jak gościa, w ogóle się nią nie przejmował. Wiele nie mówiła. Wypytała Alicję, co sądzi o lekcjach, a Alicja jej powiedziała, że są bardzo fajne, i to wszystko.
- Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby można było przyczepić się do starego Flitwicka - rzekł George. - U niego zwykle wszyscy zdają.
- Co macie po południu? - spytał Harry’ego Fred.
- Trelawney...
- Jeśli ktoś zasługuje na T, to ona...
- ...i sama Umbridge.
- No to bądź grzecznym chłopcem i nie podskakuj dzisiaj tej Umbridge - powiedział George. - Angelina dostanie szału, jeśli opuścisz jeszcze jeden trening.
Ale Harry nie musiał czekać do lekcji obrony przed czarną magią, żeby spotkać profesor Umbridge. Wyjmował właśnie swój dziennik snów w dalekim kącie mrocznej klasy wróżbiarstwa, kiedy Ron szturchnął go w bok. Podniósł głowę i zobaczył profesor Umbridge wynurzającą się z otworu w podłodze. Klasa, która gwarzyła sobie beztrosko, natychmiast ucichła. Nagła cisza sprawiła, że profesor Trelawney, która rozdawała im egzemplarze Sennika, też się rozejrzała.
- Dzień dobry, pani profesor Trelawney - powiedziała Umbridge, uśmiechając się szeroko. - Mam nadzieję, że otrzymała pani moją notkę z datą i godziną wizytacji?
Profesor Trelawney skinęła głową i z wyraźnie niezadowoloną miną odwróciła się od profesor Umbridge, powracając do rozdawania książek. Profesor Umbridge, wciąż uśmiechając się promiennie, chwyciła za oparcie najbliższego fotela, przeciągnęła go na sam przód klasy, tuż za fotelem profesor Trelawney, usiadła, wyciągnęła z kwiecistej torby podkładkę do notowania i spojrzała na profesor Trelawney, czekając na rozpoczęcie lekcji.
Profesor Trelawney otuliła się szczelniej szalami (ręce jej lekko drżały) i spojrzała na klasę przez swoje potężnie powiększające okulary.
- Dzisiaj będziemy nadal zajmować się snami proroczymi - oznajmiła, usiłując dzielnie zachować swój zwykły tajemniczy ton głosu, lecz głos jej lekko drżał. - Podzielcie się na pary i zinterpretujcie sobie nawzajem wasze ostatnie sny, korzystając z Sennika.
Już chciała wrócić do swojego fotela, gdy zobaczyła siedzącą tuż obok niego profesor Umbridge i natychmiast skręciła w lewo, kierując się ku Parvati i Lavender, które już były pogrążone w dyskusji na temat ostatniego snu Parvati.
Harry otworzył swój egzemplarz Sennika, obserwując ukradkiem Umbridge, która robiła notatki. Po kilku minutach wstała i zaczęła chodzić za Trelawney, przysłuchując się jej rozmowom z uczniami i od czasu do czasu sama zadając im pytania. Harry szybko pochylił głowę nad książką.
- Wymyśl jakiś sen, tylko szybko - mruknął do Rona - na wypadek, gdyby ta stara ropucha do nas podeszła.
- Ja wymyślałem ostatnio - zaprotestował Ron. - Dziś twoja kolej, ty mi opowiedz swój sen.
- Mam okropną pustkę w głowie... - powiedział przerażony Harry, nie mogąc sobie przypomnieć żadnego snu z ostatnich kilku nocy. - Powiedzmy, że śniłem, że... że utopiłem Snape’a w swoim kociołku. Dobra, niech będzie...
Ron zarechotał i otworzył Sennik.
- Dobra, musimy dodać twój wiek do daty snu, liczbę liter w temacie... Czy to będzie „topienie”, „kociołek” czy „Snape”?
- Obojętne, wybierz, co chcesz - rzekł Harry, rzucając ukradkowe spojrzenie przez ramię.
Profesor Umbridge stała teraz tuż przy profesor Trelawney, która pytała Neville’a o jego dziennik snów.
- Kiedy śniło ci się to ponownie? - zapytał Ron, licząc zawzięcie.
- Nie wiem, ostatniej nocy, kiedy chcesz - odpowiedział Harry, starając się podsłuchać, co Umbridge mówi do Trelawney. Były teraz oddalone o jeden stolik od nich. Profesor Umbridge robiła notatki, a profesor Trelawney wyglądała na kompletnie wytrąconą z równowagi.
- Od jak dawna pracuje pani na tym stanowisku? - zapytała Umbridge, wpatrując się w nią.
Profesor Trelawney spojrzała na nią spode łba. Skrzyżowała ręce na piersiach i pochyliła ramiona, jakby chciała na tyle, ile to możliwe, ochronić się przed poniżeniem, jakim była ta wizytacja. Po krótkim zastanowieniu uznała, że pytanie nie było aż tak obraźliwe, by je zignorować, i odpowiedziała rozżalonym głosem:
- Prawie szesnaście lat.
- To długo - zauważyła profesor Umbridge, notując coś na przypiętym do podkładki pergaminie. - I mianował panią profesor Dumbledore?
- Tak - odpowiedziała krótko profesor Trelawney.
Profesor Umbridge znowu coś zanotowała.
- I jest pani praprawnuczką słynnej jasnowidzącej Kasandry Trelawney?
- Tak - odpowiedziała profesor Trelawney, nieco podnosząc głowę.
Kolejna notatka.
- Ale wydaje mi się... proszę mnie poprawić, jeśli się mylę... że od czasów Kasandry jest pani pierwszą osobą w rodzinie, która posiada dar jasnowidzenia, tak?
- Ten dar często nie objawia się przez... trzy pokolenia.
Żabie wargi profesor Umbridge rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu.
- Oczywiście - zaśpiewała słodko, robiąc kolejną notatkę. - No cóż, czy mogłaby mi pani coś przepowiedzieć?
I spojrzała na nią pytająco, wciąż się uśmiechając. Profesor Trelawney zesztywniała, jakby nie wierzyła własnym uszom.
- Nie rozumiem - powiedziała, zaciskając palce na szalu w okolicach chudej szyi.
- Chciałabym, żeby mi pani przepowiedziała przyszłość - oświadczyła dobitnie profesor Umbridge.
Harry i Ron nie byli już jedynymi, którzy obserwowali ukradkiem tę scenę i podsłuchiwali tę wymianę zdań, ukrywszy się za książkami. Większość klasy wpatrywała się jak urzeczona w profesor Trelawney, która wyprostowała się, podzwaniając paciorkami i bransoletkami.
- Wewnętrzne oko nie jest na rozkaz! - oświadczyła oburzonym tonem.
- Rozumiem - powiedziała cicho profesor Umbridge, robiąc jeszcze jedną notatkę.
- Ja... ale... ale... zaraz! - wyrzuciła nagle z siebie profesor Treławney, starając się przemówić swym zwykłym eterycznym głosem; niestety mistyczny efekt tej próby został nieco zniekształcony, bo jej głos drżał z gniewu. - Ja... chyba coś WIDZĘ... coś, co dotyczy PANI... Tak, coś wyczuwam... coś mrocznego... coś śmiertelnie groźnego...
I wycelowała trzęsący się palec w profesor Umbridge, która wciąż uśmiechała się ironicznie, patrząc na nią z uniesionymi brwiami.
- Obawiam się... obawiam się, że jest pani w śmiertelnym zagrożeniu! - skończyła profesor Trelawney dramatycznym tonem.
Zapadło milczenie. Profesor Umbridge miała wciąż uniesione brwi.
- Słusznie - powiedziała cicho, skrobiąc coś na pergaminie. - Cóż, jeśli to już naprawdę wszystko, na co panią stać...
I odwróciła się, pozostawiając profesor Trelawney, stojącą nieruchomo z falującym biustem. Harry zerknął na Rona i zrozumiał, że Ron myśli dokładnie to samo, co on: obaj wiedzieli, że profesor Trelawney jest starą oszustką, ale z drugiej strony tak bardzo nienawidzili Umbridge, że byli całym sercem po stronie Trelawney - dopóki nie podeszła do nich parę sekund później.
- No więc? - zagadnęła Harry’ego, strzelając długimi palcami przed jego nosem, niezwykle ożywiona. - Proszę mi pokazać początek twojego dziennika snów.
A kiedy zaczęła piskliwym głosem interpretować jego sny (wszystkie, nawet ten o jedzeniu owsianki, zapowiadały jego nagłą i przedwczesną śmierć), poczuł, że lubi ją coraz mniej. Przez cały czas profesor Umbridge stała w pobliżu, robiąc notatki, a gdy zabrzmiał dzwonek, pierwsza zeszła po srebrnej drabinie, tak że kiedy weszli do klasy obrony przed czarną magią, już tam na nich czekała, nucąc pod nosem i uśmiechając się do siebie.
Wyjmując swoje egzemplarze Teorii obrony magicznej, Harry i Ron opowiedzieli Hermionie, która miała numerologię, o tym, co się wydarzyło na wróżbiarstwie, ale zanim zdążyła zapytać o szczegóły, profesor Umbridge przywołała całą klasę do porządku i zaległa cisza.
- Odłóżcie różdżki - poleciła im z uśmiechem, a ci, którzy byli na tyle naiwni, że je wyjęli, pochowali je do toreb. - Ponieważ na ostatniej lekcji skończyliśmy rozdział pierwszy, proszę otworzyć książki na stronie dziewiętnastej i przeczytać rozdział drugi, „Popularne teorie obronne i ich pochodzenie”. I proszę nie rozmawiać.
I ze swym zwykłym, szerokim uśmiechem samozadowolenia usiadła przy biurku. Wszyscy westchnęli głośno, otwierając jednocześnie książki na stronie dziewiętnastej. Harry’emu błąkała się po głowie myśl, czy starczy im rozdziałów na cały rok, i już miał zerknąć na spis treści, kiedy zauważył, że Hermiona znowu podniosła rękę.
Profesor Umbridge też to zauważyła, a co więcej, jej zachowanie wskazywało na to, że przygotowała sobie inną taktykę na taką okoliczność. Zamiast udawać, że jej nie dostrzega, wstała, obeszła pierwszy rząd stolików, stanęła twarzą w twarz z Hermioną, pochyliła się i wyszeptała, tak, żeby reszta klasy tego nie dosłyszała:
- O co tym razem chodzi, panno Granger?
- Ja już przeczytałam rozdział drugi.
- To przejdź do rozdziału trzeciego.
- Trzeci też już czytałam. Przeczytałam całą książkę.
Profesor Umbridge zamrugała, ale natychmiast odzyskała równowagę.
- No to na pewno potrafisz mi powiedzieć, co Slinkhard mówi o przeciwurokach w rozdziale piętnastym.
- Mówi, że przeciwuroki niesłusznie są tak nazywane - odpowiedziała Hermiona. - Twierdzi, że ludzie nazywają przeciwurokami uroki, kiedy chcą, żeby to lepiej brzmiało.
Profesor Umbridge uniosła brwi, a Harry wyczuł, że gładka wypowiedź Hermiony mimo woli zrobiła na niej wrażenie.
- Ale ja się z tym nie zgadzam - dodała Hermiona.
Brwi profesor Umbridge uniosły się nieco wyżej, a jej spojrzenie wyraźnie ochłodło.
- Nie zgadzasz się?
- Tak, nie zgadzam się - powtórzyła Hermiona, która w przeciwieństwie do Umbridge nie mówiła szeptem, tylko wyraźnym, donośnym głosem, zwracając na siebie uwagę całej klasy. - Pan Slinkhard po prostu nie lubi uroków, prawda? Natomiast ja uważam, że mogą być bardzo użyteczne, kiedy są wykorzystywane w obronie.
- Och, więc tak uważasz? - powiedziała profesor Umbridge już nie szeptem i wyprostowała się. - No cóż, obawiam się, że w tej klasie obowiązuje opinia pana Slinkharda, a nie twoja, panno Granger.
- Ale... - zaczęła Hermiona.
- Dość tego - przerwała jej profesor Umbridge. Wróciła na przód klasy i stanęła przed nimi, a beztroska, którą przejawiała na początku, całkowicie z niej uleciała. - Panno Granger, dom Gryffindoru traci pięć punktów.
W klasie rozległ się cichy pomruk rozżalenia.
- Za co? - zapytał ze złością Harry.
- Nie wtrącaj się! - szepnęła do niego z naciskiem Hermiona.
- Za przerywanie mojej lekcji bezsensownymi wypowiedziami - oznajmiła profesor Umbridge śpiewnym głosem. - Jestem tutaj po to, żeby was uczyć przy użyciu zaaprobowanej przez ministerstwo metody, która nie przewiduje zachęcania uczniów do wyrażania swojej opinii na temat spraw, których nie rozumieją. Wasi poprzedni nauczyciele tego przedmiotu mogli wam pozwalać na więcej, ale skoro żaden z nich... może z wyjątkiem profesora Quirrella, który przynajmniej ograniczał się do tematów odpowiednich dla waszego wieku... więc skoro żaden z nich, powtarzam, nie otrzymałby pozytywnej noty po wizytacji ministerialnej...
- Tak, Quirrell to był świetny nauczyciel - powiedział głośno Harry. - Miał tylko jedną wadę: z tyłu głowy wystawał mu Lord Voldemort.
Po jego słowach w klasie zrobiło się tak cicho, jak chyba nigdy przedtem w ciągu czterech lat jego nauki w Hogwarcie. A potem...
- Sądzę, że jeszcze jeden tygodniowy szlaban dobrze ci zrobi, Potter - powiedziała śpiewnym głosem profesor Umbridge.
* * *
Ledwo rozcięcie na wierzchu dłoni Harry’ego się zagoiło, następnego ranka już znowu krwawiło. Nie skarżył się jednak przez cały wieczór spędzony w gabinecie Umbridge. Postanowił nie dać jej satysfakcji i choć wciąż i wciąż wypisywał: „Nie będę opowiadać kłamstw”, a rozcięcie pogłębiało się z każdą literą, nie pozwolił sobie nawet na westchnienie.
Najgorszą stroną tego drugiego tygodnia szlabanu była, jak przewidział George, reakcja Angeliny. Osaczyła go, gdy tylko pojawił się we wtorek rano przy stole Gryffindoru i nakrzyczała na niego tak głośno, że profesor McGonagall opuściła stół nauczycielski i podeszła do nich, żeby dać jej reprymendę.
- Panno Johnson, jak pani śmie robić taki hałas w Wielkiej Sali! Gryffindor traci pięć punktów!
- Ale pani profesor... on znowu zarobił sobie na szlaban...
- Co to znaczy, Potter? - spytała ostro profesor McGonagall. - Szlaban? Od kogo?
- Od profesor Umbridge - wybąkał Harry, starając się nie patrzyć w paciorkowate oczy profesor McGonagall, spoglądające na niego srogo zza prostokątnych okularów.
- Chcesz mi powiedzieć - zniżyła głos tak, żeby nie słyszała tego grupa zaciekawionych Krukonów za jej plecami - że po tym, jak cię ostrzegłam w ubiegły poniedziałek, znowu straciłeś nad sobą panowanie na lekcji profesor Umbridge?
- Tak - bąknął Harry w stronę podłogi.
- Potter, musisz się wziąć w garść! Zmierzasz prosto do poważnych kłopotów! Gryffindor traci kolejne pięć punktów!
- Ale... Co? Pani profesor, nie! - Harry zaprotestował z oburzeniem na tę niesprawiedliwość. - Ja już zostałem ukarany przez nią, dlaczego pani też odbiera nam punkty?
- Bo najwyraźniej szlabany nie wywierają na tobie żadnego wrażenia! - odpowiedziała cierpko profesor McGonagall. - Nie, nie chcę już słyszeć żadnych uskarżań się, Potter! A co do pani, panno Johnson, proszę sobie wrzeszczeć na stadionie quidditcha, a nie tutaj, bo przestanie pani być kapitanem drużyny!
I odeszła energicznym krokiem do stołu nauczycielskiego. Angelina spojrzała na Harry’ego z najwyższą odrazą i też odeszła, a Harry opadł na ławkę obok Rona, dygocąc z gniewu.
- Odjęła punkty Gryffindorowi, bo co wieczór kroją mi żywcem rękę! I to ma być sprawiedliwość?
- Wiem, stary - rzekł Ron współczującym tonem, nakładając bekon na talerz Harry’ego. - Wściekła się bez powodu.
Hermiona nic nie powiedziała, tylko nadal przerzucała „Proroka Codziennego”.
- Więc uważasz, że McGonagall miała rację, tak? - zwrócił się Harry ze złością do wielkiego zdjęcia Korneliusza Knota zakrywającego jej twarz.
- Nie powinna odejmować punktów, ale myślę, że miała rację, ostrzegając cię, żebyś panował nad swoim temperamentem w obecności Umbridge - odpowiedział głos Hermiony, podczas gdy Knot gestykulował gwałtownie z pierwszej strony, najwyraźniej wygłaszając jakąś mowę.
Harry nie odzywał się do Hermiony przez całe zaklęcia, ale kiedy weszli do klasy transmutacji, zapomniał o złości. Profesor Umbridge, ze swą nieodłączną podkładką do notowania, siedziała w kącie klasy. Na ten widok zapomniał o wszystkim, co się wydarzyło podczas śniadania.
- Wspaniale - szepnął Ron, kiedy usiedli tam, gdzie zwykle. - Zaraz zobaczymy, jak Umbridge wreszcie dostanie nauczkę.
Profesor McGonagall wmaszerowała do klasy, nie zdradzając niczym, że zdaje sobie sprawę z obecności profesor Umbridge.
- Dosyć już - powiedziała i natychmiast zapadła cisza. - Finnigan, podejdź tu, z łaski swojej, i rozdaj prace domowe... Panno Brown, proszę wziąć to pudło z myszami... nie bądź niemądra, nie ugryzą cię... i rozdać każdemu po jednej...
- Yhm, yhm - zakasłała głośno profesor Umbridge, podobnie jak podczas uczty powitalnej, kiedy chciała przerwać Dumbledore’owi.
Profesor McGonagall nie zwracała na nią uwagi. Seamus wręczył Harry’emu jego wypracowanie; Harry wziął je, nie patrząc na niego, i poczuł ulgę, widząc, że dostał Z.
- A teraz, bardzo proszę, wszyscy uważnie słuchają... Thomas, jeśli jeszcze raz zrobisz to tej myszy, dostaniesz u mnie szlaban... Większość z was zdołała już sprawić, by zniknęły wasze ślimaki, a nawet ci, którym zostały kawałki skorupek, znają już istotę tego zaklęcia. Dzisiaj będziemy...
- Yhm, yhm - zakasłała profesor Umbridge.
- Proszę? - powiedziała profesor McGonagall, odwracając się i marszcząc brwi tak, że utworzyły jedną długą, groźną linię.
- Ja się tylko zastanawiam, pani profesor, czy dostała pani moją notkę z datą i godziną mojej wizy...
- Oczywiście, że ją dostałam, bo inaczej zapytałabym panią, co pani robi w mojej klasie - przerwała jej profesor McGonagall i odwróciła się od niej plecami. Wielu uczniów wymieniło zachwycone spojrzenia. - Więc, jak mówiłam, dzisiaj będziemy ćwiczyć razem to samo zaklęcie na czymś trudniejszym, a mianowicie na myszach. Zaklęcie powodujące znikanie...
- Yhm, yhm.
- Zastanawiam się - powiedziała profesor McGonagall z chłodną wściekłością - w jaki sposób zamierza pani poznać moje metody nauczania, skoro wciąż mi pani przerywa? Zwykle nie pozwalam ludziom odzywać się, kiedy ja mówię.
Profesor Umbridge wyglądała, jakby ktoś ją chlasnąl w twarz. Nic nie powiedziała, tylko rozprostowała pergamin na podkładce i zaczęła na nim gwałtownie pisać. Profesor McGonagall udała, że w ogóle ją to nie obchodzi i ponownie zwróciła się do klasy.
- Jak mówiłam, zaklęcie powodujące znikanie jest tym trudniejsze, im bardziej złożone jest zwierzę, które ma zniknąć. Ślimak, jako bezkręgowiec, nie sprawia większych trudności, natomiast mysz, jako ssak, wymaga o wiele większego skupienia. Tego nie można zrobić, myśląc o obiedzie. A zatem... znacie formułę zaklęcia, zobaczymy, na co was stać...
- I jak ona może mi robić wykłady na temat panowania nad sobą w obecności Umbridge! - powiedział cicho Harry do Rona, ale minę miał uradowaną; złość na profesor McGonagall całkowicie z niego wyparowała.
Profesor Umbridge nie chodziła za profesor McGonagall po całej klasie, jak to robiła na lekcji profesor Trelawney. Być może uznała, że McGonagall nie zgodzi się na to. Robiła jednak mnóstwo notatek, siedząc w kącie, a kiedy profesor McGonagall zakończyła lekcję, wstała z groźną miną.
- No, to dopiero początek - powiedział Ron, podnosząc długi, wijący się mysi ogon i wrzucając go do pudła, które obnosiła Lavender.
Kiedy wychodzili z klasy, Harry dostrzegł, że Umbridge podchodzi do biurka nauczycielskiego. Trącił Rona, a ten trącił Hermionę i cała trójka cofnęła się, żeby podsłuchać.
- Jak długo pani naucza w Hogwarcie? - zapytała profesor Umbridge.
- W grudniu minie trzydzieści dziewięć lat - odpowiedziała szorstko profesor McGonagall, zatrzaskując torbę.
Profesor Umbridge zapisała coś na pergaminie.
- Wyniki tej wizytacji pozna pani za dziesięć dni - oświadczyła.
- Nie mogę się doczekać - powiedziała chłodno profesor McGonagall i ruszyła ku drzwiom. - Wy troje, pospieszcie się - dodała, zaganiając przed sobą Harry’ego, Rona i Hermionę. Harry nie mógł się oprzeć pokusie, by się do niej nie uśmiechnąć i mógłby przysiąc, że i ona się do niego uśmiechnęła.
Myślał, że ponownie zobaczy Umbridge dopiero późnym popołudniem, w jej gabinecie, ale się mylił. Kiedy zeszli po trawiastym zboczu na skraj Zakazanego Lasu, na lekcję opieki nad magicznymi zwierzętami, ujrzeli ją i jej podkładkę do notowania obok profesor Grubbly-Plank.
- Więc pani zwykle nie prowadzi tych lekcji, tak? - usłyszał Harry pytanie Umbridge, kiedy podeszli do stołu na krzyżakach, gdzie grupka pojmanych nieśmiałków węszyła za stonogami.
- Zgadza się - odpowiedziała profesor Grubbly-Plank, trzymając ręce za plecami i kołysząc się na piętach. - Bo ja to zastępuję profesora Hagrida.
Harry wymienił pełne niepokoju spojrzenie z Ronem i Hermioną. Malfoy szeptał z Crabbe’em i Goyle’em; na pewno wykorzysta tę wymarzoną okazję, aby opowiedzieć o Hagridzie osobie z ministerstwa.
- Hmm - mruknęła profesor Umbridge, ściszając nieco głos, ale Harry wciąż słyszał ją całkiem wyraźnie. - To dziwne... dyrektor jakoś się nie kwapił, by mnie o tym poinformować... Czy może mi pani powiedzieć, co jest powodem przedłużającej się nieobecności profesora Hagrida?
Harry zauważył, że Malfoy przestał szeptać i przysłuchuje się z uwagą tej rozmowie.
- Chyba nie - odpowiedziała z werwą profesor Grubbly-Plank. - Wiem o tym tyle, co pani. Dostałam sowę od Dumbledore’a, czy bym nie pouczyła przez parę tygodni, zgodziłam się... i to wszystko. No to... może już zacznę, co?
- Tak, proszę - powiedziała profesor Umbridge, robiąc notatki.
Podczas tej wizytacji Umbridge przyjęła inną taktykę i krążyła wśród uczniów, zadając im pytania na temat magicznych stworzeń. Większość udzielała poprawnych odpowiedzi, co trochę ucieszyło Harry’ego, bo pomyślał, że przynajmniej oni nie pogrążą Hagrida.
- A tak ogólnie - zwróciła się do profesor Grubbly-Plank profesor Umbridge po gruntownym przepytaniu Deana Thomasa - to jak pani, jako tymczasowy członek ciała pedagogicznego... jako bezstronny obserwator z zewnątrz, można by powiedzieć... jak pani ocenia Hogwart? Otrzymuje pani dostateczne wsparcie ze strony kierownictwa szkoły?
- No jasne, Dumbledore to wspaniały gość - odpowiedziała profesor Grubbly-Plank z entuzjazmem. - Mnie tu wszystko bardzo odpowiada, naprawdę.
Umbridge, z wyrazem uprzejmego niedowierzania na twarzy, zrobiła krótką notatkę i ciągnęła dalej:
- A co pani zamierza przerobić z tą klasą w tym roku... założywszy, oczywiście, że profesor Hagrid nie wróci?
- Och, zapoznam ich ze stworzeniami, które najczęściej trafiają się przy zaliczaniu suma. Niewiele tego zostało, przerobili już jednorożce i niuchacze, myślę, że powinniśmy przerobić kudłonie i kuguchary, muszę ich nauczyć rozpoznawać psidwaki i szpiczaki...
- Odnoszę wrażenie, że przynajmniej PANI wydaje się wiedzieć, na czym polega opieka nad magicznymi stworzeniami - pochwaliła ją profesor Umbridge, stawiając na pergaminie znaczek, który niewątpliwie był plusem.
Harry’emu nie podobał się nacisk położony na słowie „pani”, a jeszcze mniej pytanie, które Umbridge zadała teraz Goyle’owi.
- Słyszałam, że dochodziło tu do zranień, czy to prawda?
Goyle uśmiechnął się głupkowato. Z odpowiedzią pospieszył Malfoy.
- To ja zostałem poraniony. Przez hipogryfa.
- Przez hipogryfa? - powtórzyła profesor Umbridge, notując gorączkowo.
- Ale tylko dlatego, że był za głupi, żeby słuchać Hagrida - powiedział ze złością Harry.
Ron i Hermiona jęknęli. Profesor Umbridge powoli odwróciła głowę w stronę Harry’ego.
- Chyba spędzisz jeszcze jeden wieczór w moim gabinecie - powiedziała cicho. - No cóż, bardzo pani dziękuję, pani profesor Grubbły-Plank, myślę, że to mi wystarczy. Rezultaty wizytacji otrzyma pani w ciągu dziesięciu dni.
- Wspaniale - skwitowała to profesor Grubbly-Plank, a profesor Umbridge ruszyła przez błonia w kierunku zamku.
* * *
Była już prawie północ, kiedy Harry opuścił gabinet Umbridge. Ręka krwawiła mu tak mocno, że krew przesiąkła przez chusteczkę, którą sobie ją obwiązał. Nie spodziewał się, że zastanie kogoś w pokoju wspólnym, ale czekali tam na niego Ron i Hermiona. Ucieszył się na ich widok, zwłaszcza że Hermiona spojrzała na niego ze współczuciem, a nie krytycznie.
- Masz - powiedziała z niepokojem, podsuwając mu miseczkę z jakimś żółtym płynem. - Wymocz w tym rękę, to jest roztwór z marynowanych czułków szczuroszczeta, powinno ci pomóc.
Harry włożył krwawiącą i obolałą dłoń do miseczki i ogarnęło go cudowne uczucie ulgi. Krzywołap otarł się o jego nogi, mrucząc głośno, a potem wskoczył mu na kolana i usadowił się na nich wygodnie.
- Dzięki - powiedział z wdzięcznością, drapiąc kota lewą ręką za uszami.
- Nadal uważam, że powinieneś się poskarżyć - powiedział cicho Ron.
- Nie.
- McGonagall dostałaby szału, jakby się dowiedziała...
- Bardzo możliwe - zgodził się Harry. - I bardzo możliwe, że wkrótce wydano by dekret, w którym znalazłby się następujący punkt: każdy, kto narzeka na Wielkiego Inkwizytora, zostaje natychmiast wyrzucony ze szkoły!
Ron otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy, więc zamknął je z miną przegranego.
- To jest straszna kobieta - powiedziała cicho Hermiona. - STRASZNA. Wiesz co, jak tu wchodziłeś, właśnie mówiłam do Rona, że... że musimy coś z tym zrobić.
- Zaproponowałem truciznę - mruknął posępnie Ron.
- Nie... nie o to chodzi. Chodzi o to, jak ona nas uczy, jaka jest okropna pod tym względem... no i że my nie nauczymy się od niej żadnej obrony.
- No dobra, ale co my możemy na to poradzić? - powiedział Ron, ziewając. - Jest chyba trochę za późno, nie? Mianowali ją i nikt jej stąd nie wyrzuci, Knot już o to zadba.
- No tak... ale... - Hermiona zawiesiła głos, jakby się zastanawiała, czy im to powiedzieć. - Wiecie, dużo dzisiaj rozmyślałam... - rzuciła nerwowe spojrzenie na Harry’ego - ...i pomyślałam sobie... że może już nadszedł czas, żebyśmy po prostu... po prostu zajęli się tym sami.
- Czym? - zapytał podejrzliwie Harry, nadal mocząc dłoń w wyciągu z czułków szczuroszczeta.
- No... sami nauczyli się obrony przed czarną magią.
- Daj spokój - jęknął Ron. - Za mało mamy roboty? Zdajesz sobie sprawę z tego, że Harry i ja znowu jesteśmy do tyłu z pracami domowymi, a to dopiero drugi tydzień roku?
- To jest o wiele ważniejsze od pracy domowej!
Harry i Ron wytrzeszczyli na nią oczy.
- Nie sądziłem, że jest coś ważniejszego na świecie od pracy domowej - powiedział Ron.
- Nie bądź głupi, oczywiście, że jest! - wybuchnęła Hermiona, a Harry spostrzegł z pewnym strachem, że jej twarz zapłonęła nagle żarliwym uniesieniem, jak wówczas, gdy mówiła o stowarzyszeniu WESZ. - Tu chodzi o przygotowanie nas, jak powiedział Harry na pierwszej lekcji z Umbridge, do tego, co nas czeka. Tu chodzi o zapewnienie sobie możliwości samoobrony. Skoro nie będziemy się tego uczyć przez cały rok...
- Sami wiele się nie nauczymy - przerwał jej Ron zrezygnowanym tonem. - To znaczy... oczywiście możemy pójść do biblioteki i wyszukać mnóstwo zaklęć, a potem je ćwiczyć, ale...
- Zgoda, to już nie ten etap, kiedy mogliśmy po prostu uczyć się tego z książek - powiedziała Hermiona. - Potrzebny nam jest odpowiedni nauczyciel, który pokaże nam, jak rzucać zaklęcia i poprawić nas, kiedy będziemy to robić źle.
- Jeśli masz na myśli Lupina... - zaczął Harry.
- Nie, nie mówię o Lupinie. Jest zbyt zajęty sprawami Zakonu, zresztą moglibyśmy najwyżej spotykać się z nim podczas wypadów do Hogsmeade, a to stanowczo za rzadko.
- Więc kto? - zapytał Harry, marszcząc czoło.
Hermiona westchnęła głęboko.
- Czy to nie oczywiste? Mówię o TOBIE, Harry.
Zapadło milczenie. Lekki nocny wiatr zabębnił w szyby okien za plecami Rona, a ogień w kominku zamigotał.
- O mnie? Niby co miałbym robić? - zapytał Harry.
- Uczyć nas obrony przed czarną magią.
Harry spojrzał najpierw na nią, a potem na Rona, gotów wymienić z nim pełne irytacji spojrzenie, co czasem robili, kiedy Hermiona rozwodziła się nad swoimi wyszukanymi ideami i pomysłami, takimi jak WESZ. Ale ku jego zdumieniu, na twarzy Rona nie było ani śladu irytacji. Ron zmarszczył nieco czoło, najwyraźniej myśląc. A potem powiedział:
- To jest pomysł.
- Co za pomysł? - zapytał Harry.
- Żebyś ty nas uczył.
- Ale...
Harry uśmiechnął się. Było jasne, że się z niego nabijają.
- Ale ja nie jestem nauczycielem, nie mogę...
- Harry, jesteś najlepszy z obrony przed czarną magią - stwierdziła Hermiona.
- Ja? - Harry jeszcze szerzej się uśmiechnął. - Przecież byłaś ode mnie lepsza w każdym teście...
- Tak się składa, że nie - przerwała mu chłodno Hermiona. - Byłeś ode mnie lepszy w trzeciej klasie... a tylko wtedy mieliśmy razem testy i nauczyciela, który znał się na przedmiocie. Ale ja nie mówię o wynikach testów, Harry. Pomyśl o tym, co ZROBIŁEŚ!
- Co masz na myśli?
- Wiesz co, chyba nie mam ochoty, żeby uczył mnie ktoś tak tępy - powiedział Ron do Hermiony, uśmiechając się lekko. Potem zwrócił się do Harry’ego. - Zaraz, pomyślmy - rzekł, robiąc taką minę, jak Goyle, kiedy próbował się skupić. - Zaraz... w pierwszej klasie... no tak... uratowałeś Kamień Filozoficzny przed Sam-Wiesz-Kim.
- To był szczęśliwy przypadek, a nie moje umiejętności...
- W drugiej klasie - przerwał mu Ron - zabiłeś bazyliszka i zniszczyłeś Riddle’a.
- Tak, ale gdyby nie pojawił się Fawkes...
- W trzeciej klasie - przerwał mu znowu Ron, tym razem głośniej - dałeś sobie radę z setką dementorów naraz...
- Przecież wiesz, że miałem szczęście, bo gdyby zmieniacz czasu nie...
- W zeszłym roku - Ron już prawie krzyczał - ponownie zwyciężyłeś Sam-Wiesz-Kogo...
- Posłuchajcie mnie! - rozzłościł się Harry, bo Ron i Hermiona wciąż uśmiechali się szeroko. - Po prostu mnie wysłuchajcie, dobrze? To wszystko bardzo pięknie brzmi, ale tak naprawdę, za każdym razem miałem więcej szczęścia niż rozumu. Na początku zwykle w ogóle nie wiedziałem, co robię, nie planowałem niczego, po prostu robiłem to, co udało mi się w ostatniej chwili wymyślić, no i prawie zawsze pojawiała się jakaś pomoc...
Ron i Hermiona wciąż się uśmiechali i Harry poczuł, że ogarnia go złość, choć nie bardzo wiedział dlaczego.
- Przestańcie szczerzyć zęby, tak jakbyście wiedzieli lepiej ode mnie, jak było. Was tam nie było. To ja wiem, co się za każdym razem naprawdę wydarzyło, tak? I jeśli udało mi się z tego za każdym razem wyjść cało, to nie dlatego, że jestem taki dobry z obrony przed czarną magią... ale dlatego... dlatego, że zawsze pomoc przyszła we właściwej chwili... albo udało mi się przewidzieć... ale ja po prostu błądziłem po omacku, nie miałem pojęcia, co właściwie robię... PRZESTAŃCIE SIĘ ŚMIAĆ!
Miseczka z wyciągiem ze szczuroszczeta spadła na podłogę i rozbiła się na kawałki. Harry zdał sobie sprawę, że stoi, chociaż nie pamiętał, by wstawał. Krzywołap schował się pod kanapą. Ron i Hermiona przestali się uśmiechać.
- Wy nie wiecie, jak to jest! Żadne z was... żadne z was nie musiało stanąć z nim twarzą w twarz, prawda? Myślicie, że wystarczy po prostu zapamiętać kilka zaklęć i rzucić je na niego, tak jak to się robi w klasie? Przez cały czas masz pełną świadomość, że między tobą a śmiercią jesteś tylko ty... twój mózg, twoja odwaga, bo ja wiem... i nie myślisz trzeźwo, kiedy wiesz, że za chwilę zostaniesz zamordowany albo będą cię torturować, albo będziesz musiał patrzeć, jak mordują twoich przyjaciół... nie, nas nigdy tego nie uczyli, jak sobie radzić w takich sytuacjach... a wy sobie tu siedzicie i zachowujecie się tak, jakbym był mądrym chłopczykiem, bo wciąż stoję przed wami żywy, i jakby Diggory był głupi, bo nawalił, bo dał się zabić... wy wciąż nie rozumiecie, że równie dobrze mogłem to być ja, że gdybym nie był Voldemortowi potrzebny...
- Harry, my nic takiego nie powiedzieliśmy - rzekł Ron, wyraźnie wstrząśnięty. - My w ogóle nie mówiliśmy o Diggorym... chyba zupełnie źle nas zrozumiałeś...
Spojrzał zrozpaczony na Hermionę, która miała urażoną minę.
- Harry - zaczęła nieśmiało - czy ty nie rozumiesz? To jest... właśnie dokładnie to... Właśnie dlatego potrzebujemy ciebie... Musimy wiedzieć, co to znaczy naprawdę... stanąć z nim twarzą w twarz... zmierzyć się z... V-Voldemortem.
Po raz pierwszy, odkąd ją poznał, wymieniła to nazwisko i właśnie to najbardziej go uspokoiło. Wciąż oddychając szybko, zapadł się w fotel i poczuł, że dłoń znowu go strasznie rozbolała. Pożałował, że rozbił miseczkę z wyciągiem ze szczuroszczeta.
- Po prostu... przemyśl to sobie - powiedziała cicho Hermiona. - Dobrze?
Harry nie wiedział, co odpowiedzieć. Poczuł wstyd z powodu swojego wybuchu. Kiwnął głową, ledwo zdając sobie sprawę z tego, na co się zgadza.
Hermiona wstała.
- Idę spać - oznajmiła, wyraźnie siląc się, by jej głos zabrzmiał naturalnie. - To... dobranoc.
Ron też wstał z fotela.
- Idziesz? - zapytał nieśmiało Harry’ego.
- Taak... Za... za minutę. Tylko to posprzątam.
Wskazał na szczęści miseczki na podłodze. Ron kiwnął głową i wyszedł.
- Reparo - mruknął Harry, celując różdżką w kawałki porcelany. Zbiegły się z powrotem w miseczkę, ale wyciągu ze szczuroszczeta już w niej nie było.
Nagle poczuł się tak zmęczony, że miał ochotę zapaść się w fotel i zasnąć. Wstał jednak i poszedł za Ronem. Przez całą niespokojną noc błądził we śnie długimi korytarzami, natykając się na zamknięte drzwi, a kiedy obudził się następnego dnia, blizna znowu go piekła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
qwertyuiop
Mugol
Mugol



Dołączył: 14 Cze 2020
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 8:04, 14 Cze 2020    Temat postu:

MartorRodon napisał:
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
WIELKI INKWIZYTOR HOGWARTU


Spodziewali się, że następnego ranka będą musieli przeszukiwać najświeższe wydanie „Proroka Codziennego”, żeby znaleźć artykuł, o którym Percy wspomniał w swoim liście. Jednak gdy tylko sowa, która przyniosła pocztę, odfrunęła z dzbanka z mlekiem, Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk i rozwinęła gazetę, a z pierwszej strony spojrzała na nich wielka fotografia Dolores Umbridge, uśmiechającej się szeroko i mrugającej do nich znad tytułu:

MINISTERSTWO CHCE ZREFORMOWAĆ
SYSTEM EDUKACJI
DOLORES UMDRIDGE PIERWSZYM
W HISTORII
„WIELKIM INKWIZYTOREM”

- Wielkim Inkwizytorem? - mruknął ponuro Harry wypuszczając z ręki na pół zjedzony tost. - A cóż to takiego?
Hermiona zaczęła czytać na głos:

Zupełnie nieoczekiwanie Ministerstwo Magii wydało wczoraj wieczorem dekret, zapewniający mu bezprecedensowy zakres kontroli nad Szkołą Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
„Od pewnego czasu Minister był coraz bardziej zaniepokojony tym, co się dzieje w Hogwarcie”, powiedział młodszy asystent Ministra, Percy Weasley. „Chciał też w ten sposób odpowiedzieć na liczne głosy zaniepokojonych rodziców, którzy sądzą, że szkoła dryfuje w kierunku, którego nie pochwalają”.
Nie po raz pierwszy w ostatnich tygodniach Knot wykorzystuje nowe przepisy prawne, aby wpłynąć na polepszenie sytuacji w szkole czarodziejów. 30 sierpnia został wydany Dekret Edukacyjny Numer 22, zgodnie z którym, jeśli aktualny dyrektor szkoły nie jest w stanie znaleźć kandydata na stanowisko nauczyciela, Ministerstwo może samo wybrać odpowiednią osobę.
„Właśnie dzięki temu dekretowi mogła zostać nauczycielem w Hogwarcie Dolores Umbridge”, powiedział nam Weasley wczoraj wieczorem. „Dumbledore nie mógł znaleźć nikogo, więc Minister mianował Umbridge, która, jak można się było spodziewać, odniosła natychmiastowy sukces...

- CO ona odniosła? - zapytał głośno Harry.
- Zaczekaj, to nie wszystko - powiedziała ponuro Hermiona.

- ...natychmiastowy sukces, dokonując rewolucyjnych zmian w metodzie nauczania obrony przed czarną magią i dostarczając Ministrowi rzeczowej informacji o tym, co naprawdę dzieje się w Hogwarcie”.
Ministerstwo skorzystało też z możliwości, które daje Dekret Edukacyjny Numer 23, powołując nowy urząd, a mianowicie „Wielkiego Inkwizytora Hogwartu”.
„To ekscytująca nowa faza planu Ministerstwa, polegającego na powstrzymaniu zjawiska, określanego jako niepokojące obniżenie standardów w Hogwarde”, powiedział Weasley. „Inkwizytor będzie miał prawo wizytować wszystkich nauczycieli, żeby upewnić się, czy proces nauczania przebiega zgodnie z ustalonymi standardami. Stanowisko to zostało zaproponowane profesor Umbridge, niezależnie od jej obowiązków nauczycielskich, i mamy przyjemność poinformować, że propozycję tę przyjęła”.
Te najnowsze posunięcia Ministerstwa spotkały się z entuzjastycznym poparciem rodziców uczniów Hogwartu.
„Czuję się o wiele spokojniejszy, wiedząc, że Dumbledore zostanie poddany sprawiedliwej i obiektywnej ocenie”, powiedział pan Lucjusz Malfoy, lat 41, z którym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem w jego dworku w Wiltshire. „Ponieważ mamy na uwadze dobro naszych dzieci, niepokoiły nas pewne ekscentryczne decyzje Dumbledore’a w ostatnich kilku latach i dlatego radzi jesteśmy, widząc, że Ministerstwo panuje jednak nad sytuacją”.
Do wspomnianych „ekscentrycznych decyzji” należą bez wątpienia bardzo kontrowersyjne decyzje personalne, opisywane w naszej gazecie, a więc zatrudnienie w charakterze nauczycieli wiłkołaka Remusa Lupina, półolbrzyma Rubeusa Hagrida i pomylonego eks-aurora, „Szalonookiego” Moody’ego.
Krążą oczywiście pogłoski, że Albus Dumbledore, były Najwyższy Niezależny Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i Najwyższa Szycha Wizengamotu, nie jest już w stanie kierować prestiżową szkołą w Hogwarde.
„Sądzę, że mianowanie Inkwizytora jest pierwszym krokiem w kierunku zapewnienia Hogwartowi dyrektora, do którego będziemy mieć pełne zaufanie”, powiedział nam wczoraj wieczorem pewien pracownik Ministerstwa.
Gryzelda Marchbanks i Tyberiusz Ogden zrezygnowali z członkostwa w Wizengamocie na znak protesu przeciw wprowadzeniu urzędu Inkwizytora Hogwartu.
„Hogwart jest szkołą, a nie jednym z wydziałów biura Korneliusza Knota”, powiedziała pani Marchbanks. „To kolejna odrażająca próba zdyskredytowania Albusa Dumbledore’a” (więcej informacji na temat przypuszczalnych powiązań pani Marchbanks z wywrotową grupą goblinów na s. 17).

Hermiona skończyła czytać i spojrzała przez stół na Harry’ego i Rona.
- Teraz już wiemy, skąd się wzięła Umbridge! Knot wydał ten Dekret Edukacyjny, żeby ją tutaj wcisnąć! A teraz daje jej prawo wizytowania innych nauczycieli! - Oddychała szybko, a oczy jej płonęły. - Nie mogę w to uwierzyć. To odrażające...
- Wiem - rzekł Harry.
Spojrzał na swoją prawą dłoń, zaciśniętą na krawędzi stołu, i dostrzegł blady zarys słów, do których wyrycia w skórze zmusiła go Umbridge.
Natomiast Ron wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- A ty co? - zapytali jednocześnie Harry i Hermiona, wpatrując się w niego ze zdumieniem.
- Och, nie mogę się doczekać wizytacji u McGonagall! Umbridge nie ma pojęcia, na co się naraża, jak zacznie się jej czepiać.
- Chodźcie! - powiedziała Hermiona, podrywając się na nogi. - Jeśli dziś wizytuje Binnsa, to lepiej się nie spóźnić...
Ale profesor Umbridge nie przyszła na lekcję historii magii, tak samo nudną, jak w poprzedni poniedziałek, nie było jej też w lochu Snape’a, kiedy przybyli na dwugodzinną lekcję eliksirów, na której Harry dostał z powrotem swoje wypracowanie na temat kamienia księżycowego z wielkim, kosmatym czarnym O w górnym rogu.
- Dałem wam stopnie, które byście otrzymali, gdybyście takie prace przedstawili na egzaminie ze Standardowej Umiejętności Magicznej w zakresie eliksirów - powiedział Snape ze złośliwym uśmieszkiem, kiedy oddawał im prace domowe. - To wam powinno uświadomić, czego się możecie spodziewać na egzaminie.
Przeszedł wzdłuż sali i odwrócił się, by na nich spojrzeć.
- Ogólny poziom waszych wypracowań można określić jako denny. Gdyby to był egzamin, większość z was by nie zdała. Oczekuję, że włożycie o wiele więcej wysiłku w wypracowanie na temat różnych odmian antidotów na jady, bo inaczej zacznę karać szlabanem tych nieuków, którzy dostali O.
Uśmiechnął się, gdy Malfoy zachichotał i zapytał teatralnym szeptem:
- To są tacy, co dostali O?
Harry spostrzegł, że Hermiona zezuje, żeby zobaczyć, co on dostał. Wsunął szybko swoje wypracowanie do torby, czując, że powinien zachować tę informację dla siebie.
Postanowiwszy, że tym razem nie da Snape’owi okazji do natrząsania się z jego wywaru, Harry przeczytał ze trzy razy każdy punkt wypisanej na tablicy instrukcji, zanim zabrał się do ich wypełnienia. Jego eliksir wzmacniający nie miał tak czystej turkusowej barwy, jak wywar Hermiony, ale był bardziej niebieski niż różowy, jak wywar Neville’a, i kiedy pod koniec lekcji stawiał swoją kolbę na pulpicie Snape’a, odczuwał mieszaninę przekory i ulgi.
- No, nie było tak źle, jak w zeszłym tygodniu, prawda? - zauważyła Hermiona, kiedy wyszli z lochów i skierowali się ku Wielkiej Sali na obiad. - I wypracowania też nie poszły nam najgorzej, prawda? - A widząc, że obaj milczą, dodała: - No wiecie, nie spodziewałam się najwyższej oceny, przecież stawiał stopnie tak jak na egzaminie, ale na tym etapie trzeba się cieszyć z oceny, która gwarantuje zdanie egzaminu, zgadzacie się?
Harry chrząknął wymijająco.
- Oczywiście do egzaminów wiele może się zdarzyć, mamy sporo czasu, żeby się poprawić, ale stopnie, które teraz dostajemy, są czymś w rodzaju pozycji wyjściowej, prawda? Czymś, na czym możemy budować...
Usiedli razem przy stole Gryfonów.
- Oczywiście byłoby fantastycznie, gdybym dostała W...
- Hermiono - przerwał jej ostro Harry - jeśli chcesz się dowiedzieć, jakie dostaliśmy stopnie, to po prostu zapytaj.
- Ja nie... nie chodzi mi... ale jeśli chcecie mi powiedzieć...
- Dostałem N - powiedział Ron, nalewając sobie zupy. - Zadowolona?
- Nie ma się czego wstydzić - rzekł Fred, który właśnie pojawił się przy stole razem z George’em i Lee Jordanem i usiadł po prawej stronie Harry’ego. - Nie ma nic złego w dobrym, zdrowym N.
- Ale przecież N oznacza... - zaczęła Hermiona.
- „Nędzny”, tak. Ale to lepsze od O, prawda? Bo O to „okropny”, nie?
Harry poczuł, że robi mu się gorąco i udał, że zakrztusił się kawałkiem bułki. Niestety, kiedy skończył tę komedię, Hermiona nadal rozprawiała o stopniach wystawianych podczas zaliczania sumów.
- Więc najwyższy to W, czyli „wybitny”, a potem jest B...
- Nie B, tylko P - poprawił ją George. - P, czyli „powyżej oczekiwań”. Zawsze uważałem, że my z Fredem powinniśmy dostać ze wszystkiego P, bo sam fakt, że pojawiliśmy się na egzaminach, był powyżej oczekiwań.
Wszyscy zaczęli się śmiać, tylko Hermiona drążyła z uporem dalej:
- Więc po P jest Z, czyli „zadowalający”, i to jest ostatni stopień, przy którym się zdaje, tak?
- Tak - odrzekł Fred, zanurzając bułkę w zupie, po czym włożył ją w całości do ust.
- A potem jest N, czyli „nędzny” - Ron uniósł obie ręce, jakby świętował swe zwycięstwo - i O, czyli „okropny”.
- A potem T - przypomniał mu George.
- T? - zdziwiła się Hermiona. - Jeszcze niżej od O? A co to T oznacza?
- „Trolla” - odpowiedział szybko George.
Harry znowu się roześmiał, chociaż wcale nie był pewny, czy George żartuje. Wyobraził sobie, jak stara się ukryć przed Hermiona, że dostał T ze wszystkich sumów, i natychmiast postanowił bardziej przykładać się do nauki.
- Mieliście już wizytację? - zapytał Fred.
- Nie - odpowiedziała Hermiona. - A wy?
- Teraz, tuż przed drugim śniadaniem - rzekł George. - Na zaklęciach.
- No i jak było? - zapytali równocześnie Harry i Hermiona.
Fred wzruszył ramionami.
- Nie tak źle. Umbridge schowała się w kącie i robiła notatki. Znacie Flitwicka, traktował ją jak gościa, w ogóle się nią nie przejmował. Wiele nie mówiła. Wypytała Alicję, co sądzi o lekcjach, a Alicja jej powiedziała, że są bardzo fajne, i to wszystko.
- Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby można było przyczepić się do starego Flitwicka - rzekł George. - U niego zwykle wszyscy zdają.
- Co macie po południu? - spytał Harry’ego Fred.
- Trelawney...
- Jeśli ktoś zasługuje na T, to ona...
- ...i sama Umbridge.
- No to bądź grzecznym chłopcem i nie podskakuj dzisiaj tej Umbridge - powiedział George. - Angelina dostanie szału, jeśli opuścisz jeszcze jeden trening.
Ale Harry nie musiał czekać do lekcji obrony przed czarną magią, żeby spotkać profesor Umbridge. Wyjmował właśnie swój dziennik snów w dalekim kącie mrocznej klasy wróżbiarstwa, kiedy Ron szturchnął go w bok. Podniósł głowę i zobaczył profesor Umbridge wynurzającą się z otworu w podłodze. Klasa, która gwarzyła sobie beztrosko, natychmiast ucichła. Nagła cisza sprawiła, że profesor Trelawney, która rozdawała im egzemplarze Sennika, też się rozejrzała.
- Dzień dobry, pani profesor Trelawney - powiedziała Umbridge, uśmiechając się szeroko. - Mam nadzieję, że otrzymała pani moją notkę z datą i godziną wizytacji?
Profesor Trelawney skinęła głową i z wyraźnie niezadowoloną miną odwróciła się od profesor Umbridge, powracając do rozdawania książek. Profesor Umbridge, wciąż uśmiechając się promiennie, chwyciła za oparcie najbliższego fotela, przeciągnęła go na sam przód klasy, tuż za fotelem profesor Trelawney, usiadła, wyciągnęła z kwiecistej torby podkładkę do notowania i spojrzała na profesor Trelawney, czekając na rozpoczęcie lekcji.
Profesor Trelawney otuliła się szczelniej szalami (ręce jej lekko drżały) i spojrzała na klasę przez swoje potężnie powiększające okulary.
- Dzisiaj będziemy nadal zajmować się snami proroczymi - oznajmiła, usiłując dzielnie zachować swój zwykły tajemniczy ton głosu, lecz głos jej lekko drżał. - Podzielcie się na pary i zinterpretujcie sobie nawzajem wasze ostatnie sny, korzystając z Sennika.
Już chciała wrócić do swojego fotela, gdy zobaczyła siedzącą tuż obok niego profesor Umbridge i natychmiast skręciła w lewo, kierując się ku Parvati i Lavender, które już były pogrążone w dyskusji na temat ostatniego snu Parvati.
Harry otworzył swój egzemplarz Sennika, obserwując ukradkiem Umbridge, która robiła notatki. Po kilku minutach wstała i zaczęła chodzić za Trelawney, przysłuchując się jej rozmowom z uczniami i od czasu do czasu sama zadając im pytania. Harry szybko pochylił głowę nad książką.
- Wymyśl jakiś sen, tylko szybko - mruknął do Rona - na wypadek, gdyby ta stara ropucha do nas podeszła.
- Ja wymyślałem ostatnio - zaprotestował Ron. - Dziś twoja kolej, ty mi opowiedz swój sen.
- Mam okropną pustkę w głowie... - powiedział przerażony Harry, nie mogąc sobie przypomnieć żadnego snu z ostatnich kilku nocy. - Powiedzmy, że śniłem, że... że utopiłem Snape’a w swoim kociołku. Dobra, niech będzie...
Ron zarechotał i otworzył Sennik.
- Dobra, musimy dodać twój wiek do daty snu, liczbę liter w temacie... Czy to będzie „topienie”, „kociołek” czy „Snape”?
- Obojętne, wybierz, co chcesz - rzekł Harry, rzucając ukradkowe spojrzenie przez ramię.
Profesor Umbridge stała teraz tuż przy profesor Trelawney, która pytała Neville’a o jego dziennik snów.
- Kiedy śniło ci się to ponownie? - zapytał Ron, licząc zawzięcie.
- Nie wiem, ostatniej nocy, kiedy chcesz - odpowiedział Harry, starając się podsłuchać, co Umbridge mówi do Trelawney. Były teraz oddalone o jeden stolik od nich. Profesor Umbridge robiła notatki, a profesor Trelawney wyglądała na kompletnie wytrąconą z równowagi.
- Od jak dawna pracuje pani na tym stanowisku? - zapytała Umbridge, wpatrując się w nią.
Profesor Trelawney spojrzała na nią spode łba. Skrzyżowała ręce na piersiach i pochyliła ramiona, jakby chciała na tyle, ile to możliwe, ochronić się przed poniżeniem, jakim była ta wizytacja. Po krótkim zastanowieniu uznała, że pytanie nie było aż tak obraźliwe, by je zignorować, i odpowiedziała rozżalonym głosem:
- Prawie szesnaście lat.
- To długo - zauważyła profesor Umbridge, notując coś na przypiętym do podkładki pergaminie. - I mianował panią profesor Dumbledore?
- Tak - odpowiedziała krótko profesor Trelawney.
Profesor Umbridge znowu coś zanotowała.
- I jest pani praprawnuczką słynnej jasnowidzącej Kasandry Trelawney?
- Tak - odpowiedziała profesor Trelawney, nieco podnosząc głowę.
Kolejna notatka.
- Ale wydaje mi się... proszę mnie poprawić, jeśli się mylę... że od czasów Kasandry jest pani pierwszą osobą w rodzinie, która posiada dar jasnowidzenia, tak?
- Ten dar często nie objawia się przez... trzy pokolenia.
Żabie wargi profesor Umbridge rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu.
- Oczywiście - zaśpiewała słodko, robiąc kolejną notatkę. - No cóż, czy mogłaby mi pani coś przepowiedzieć?
I spojrzała na nią pytająco, wciąż się uśmiechając. Profesor Trelawney zesztywniała, jakby nie wierzyła własnym uszom.
- Nie rozumiem - powiedziała, zaciskając palce na szalu w okolicach chudej szyi.
- Chciałabym, żeby mi pani przepowiedziała przyszłość - oświadczyła dobitnie profesor Umbridge.
Harry i Ron nie byli już jedynymi, którzy obserwowali ukradkiem tę scenę i podsłuchiwali tę wymianę zdań, ukrywszy się za książkami. Większość klasy wpatrywała się jak urzeczona w profesor Trelawney, która wyprostowała się, podzwaniając paciorkami i bransoletkami.
- Wewnętrzne oko nie jest na rozkaz! - oświadczyła oburzonym tonem.
- Rozumiem - powiedziała cicho profesor Umbridge, robiąc jeszcze jedną notatkę.
- Ja... ale... ale... zaraz! - wyrzuciła nagle z siebie profesor Treławney, starając się przemówić swym zwykłym eterycznym głosem; niestety mistyczny efekt tej próby został nieco zniekształcony, bo jej głos drżał z gniewu. - Ja... chyba coś WIDZĘ... coś, co dotyczy PANI... Tak, coś wyczuwam... coś mrocznego... coś śmiertelnie groźnego...
I wycelowała trzęsący się palec w profesor Umbridge, która wciąż uśmiechała się ironicznie, patrząc na nią z uniesionymi brwiami.
- Obawiam się... obawiam się, że jest pani w śmiertelnym zagrożeniu! - skończyła profesor Trelawney dramatycznym tonem.
Zapadło milczenie. Profesor Umbridge miała wciąż uniesione brwi.
- Słusznie - powiedziała cicho, skrobiąc coś na pergaminie. - Cóż, jeśli to już naprawdę wszystko, na co panią stać...
I odwróciła się, pozostawiając profesor Trelawney, stojącą nieruchomo z falującym biustem. Harry zerknął na Rona i zrozumiał, że Ron myśli dokładnie to samo, co on: obaj wiedzieli, że profesor Trelawney jest starą oszustką, ale z drugiej strony tak bardzo nienawidzili Umbridge, że byli całym sercem po stronie Trelawney - dopóki nie podeszła do nich parę sekund później.
- No więc? - zagadnęła Harry’ego, strzelając długimi palcami przed jego nosem, niezwykle ożywiona. - Proszę mi pokazać początek twojego dziennika snów.
A kiedy zaczęła piskliwym głosem interpretować jego sny (wszystkie, nawet ten o jedzeniu owsianki, zapowiadały jego nagłą i przedwczesną śmierć), poczuł, że lubi ją coraz mniej. Przez cały czas profesor Umbridge stała w pobliżu, robiąc notatki, a gdy zabrzmiał dzwonek, pierwsza zeszła po srebrnej drabinie, tak że kiedy weszli do klasy obrony przed czarną magią, już tam na nich czekała, nucąc pod nosem i uśmiechając się do siebie.
Wyjmując swoje egzemplarze Teorii obrony magicznej, Harry i Ron opowiedzieli Hermionie, która miała numerologię, o tym, co się wydarzyło na wróżbiarstwie, ale zanim zdążyła zapytać o szczegóły, profesor Umbridge przywołała całą klasę do porządku i zaległa cisza.
- Odłóżcie różdżki - poleciła im z uśmiechem, a ci, którzy byli na tyle naiwni, że je wyjęli, pochowali je do toreb. - Ponieważ na ostatniej lekcji skończyliśmy rozdział pierwszy, proszę otworzyć książki na stronie dziewiętnastej i przeczytać rozdział drugi, „Popularne teorie obronne i ich pochodzenie”. I proszę nie rozmawiać.
I ze swym zwykłym, szerokim uśmiechem samozadowolenia usiadła przy biurku. Wszyscy westchnęli głośno, otwierając jednocześnie książki na stronie dziewiętnastej. Harry’emu błąkała się po głowie myśl, czy starczy im rozdziałów na cały rok, i już miał zerknąć na spis treści, kiedy zauważył, że Hermiona znowu podniosła rękę.
Profesor Umbridge też to zauważyła, a co więcej, jej zachowanie wskazywało na to, że przygotowała sobie inną taktykę na taką okoliczność. Zamiast udawać, że jej nie dostrzega, wstała, obeszła pierwszy rząd stolików, stanęła twarzą w twarz z Hermioną, pochyliła się i wyszeptała, tak, żeby reszta klasy tego nie dosłyszała:
- O co tym razem chodzi, panno Granger?
- Ja już przeczytałam rozdział drugi.
- To przejdź do rozdziału trzeciego.
- Trzeci też już czytałam. Przeczytałam całą książkę.
Profesor Umbridge zamrugała, ale natychmiast odzyskała równowagę.
- No to na pewno potrafisz mi powiedzieć, co Slinkhard mówi o przeciwurokach w rozdziale piętnastym.
- Mówi, że przeciwuroki niesłusznie są tak nazywane - odpowiedziała Hermiona. - Twierdzi, że ludzie nazywają przeciwurokami uroki, kiedy chcą, żeby to lepiej brzmiało.
Profesor Umbridge uniosła brwi, a Harry wyczuł, że gładka wypowiedź Hermiony mimo woli zrobiła na niej wrażenie.
- Ale ja się z tym nie zgadzam - dodała Hermiona.
Brwi profesor Umbridge uniosły się nieco wyżej, a jej spojrzenie wyraźnie ochłodło.
- Nie zgadzasz się?
- Tak, nie zgadzam się - powtórzyła Hermiona, która w przeciwieństwie do Umbridge nie mówiła szeptem, tylko wyraźnym, donośnym głosem, zwracając na siebie uwagę całej klasy. - Pan Slinkhard po prostu nie lubi uroków, prawda? Natomiast ja uważam, że mogą być bardzo użyteczne, kiedy są wykorzystywane w obronie.
- Och, więc tak uważasz? - powiedziała profesor Umbridge już nie szeptem i wyprostowała się. - No cóż, obawiam się, że w tej klasie obowiązuje opinia pana Slinkharda, a nie twoja, panno Granger.
- Ale... - zaczęła Hermiona.
- Dość tego - przerwała jej profesor Umbridge. Wróciła na przód klasy i stanęła przed nimi, a beztroska, którą przejawiała na początku, całkowicie z niej uleciała. - Panno Granger, dom Gryffindoru traci pięć punktów.
W klasie rozległ się cichy pomruk rozżalenia.
- Za co? - zapytał ze złością Harry.
- Nie wtrącaj się! - szepnęła do niego z naciskiem Hermiona.
- Za przerywanie mojej lekcji bezsensownymi wypowiedziami - oznajmiła profesor Umbridge śpiewnym głosem. - Jestem tutaj po to, żeby was uczyć przy użyciu zaaprobowanej przez ministerstwo metody, która nie przewiduje zachęcania uczniów do wyrażania swojej opinii na temat spraw, których nie rozumieją. Wasi poprzedni nauczyciele tego przedmiotu mogli wam pozwalać na więcej, ale skoro żaden z nich... może z wyjątkiem profesora Quirrella, który przynajmniej ograniczał się do tematów odpowiednich dla waszego wieku... więc skoro żaden z nich, powtarzam, nie otrzymałby pozytywnej noty po wizytacji ministerialnej...
- Tak, Quirrell to był świetny nauczyciel - powiedział głośno Harry. - Miał tylko jedną wadę: z tyłu głowy wystawał mu Lord Voldemort.
Po jego słowach w klasie zrobiło się tak cicho, jak chyba nigdy przedtem w ciągu czterech lat jego nauki w Hogwarcie. A potem...
- Sądzę, że jeszcze jeden tygodniowy szlaban dobrze ci zrobi, Potter - powiedziała śpiewnym głosem profesor Umbridge.
* * *
Ledwo rozcięcie na wierzchu dłoni Harry’ego się zagoiło, następnego ranka już znowu krwawiło. Nie skarżył się jednak przez cały wieczór spędzony w gabinecie Umbridge. Postanowił nie dać jej satysfakcji i choć wciąż i wciąż wypisywał: „Nie będę opowiadać kłamstw”, a rozcięcie pogłębiało się z każdą literą, nie pozwolił sobie nawet na westchnienie.
Najgorszą stroną tego drugiego tygodnia szlabanu była, jak przewidział George, reakcja Angeliny. Osaczyła go, gdy tylko pojawił się we wtorek rano przy stole Gryffindoru i nakrzyczała na niego tak głośno, że profesor McGonagall opuściła stół nauczycielski i podeszła do nich, żeby dać jej reprymendę.
- Panno Johnson, jak pani śmie robić taki hałas w Wielkiej Sali! Gryffindor traci pięć punktów!
- Ale pani profesor... on znowu zarobił sobie na szlaban...
- Co to znaczy, Potter? - spytała ostro profesor McGonagall. - Szlaban? Od kogo?
- Od profesor Umbridge - wybąkał Harry, starając się nie patrzyć w paciorkowate oczy profesor McGonagall, spoglądające na niego srogo zza prostokątnych okularów.
- Chcesz mi powiedzieć - zniżyła głos tak, żeby nie słyszała tego grupa zaciekawionych Krukonów za jej plecami - że po tym, jak cię ostrzegłam w ubiegły poniedziałek, znowu straciłeś nad sobą panowanie na lekcji profesor Umbridge?
- Tak - bąknął Harry w stronę podłogi.
- Potter, musisz się wziąć w garść! Zmierzasz prosto do poważnych kłopotów! Gryffindor traci kolejne pięć punktów!
- Ale... Co? Pani profesor, nie! - Harry zaprotestował z oburzeniem na tę niesprawiedliwość. - Ja już zostałem ukarany przez nią, dlaczego pani też odbiera nam punkty?
- Bo najwyraźniej szlabany nie wywierają na tobie żadnego wrażenia! - odpowiedziała cierpko profesor McGonagall. - Nie, nie chcę już słyszeć żadnych uskarżań się, Potter! A co do pani, panno Johnson, proszę sobie wrzeszczeć na stadionie quidditcha, a nie tutaj, bo przestanie pani być kapitanem drużyny!
I odeszła energicznym krokiem do stołu nauczycielskiego. Angelina spojrzała na Harry’ego z najwyższą odrazą i też odeszła, a Harry opadł na ławkę obok Rona, dygocąc z gniewu.
- Odjęła punkty Gryffindorowi, bo co wieczór kroją mi żywcem rękę! I to ma być sprawiedliwość?
- Wiem, stary - rzekł Ron współczującym tonem, nakładając bekon na talerz Harry’ego. - Wściekła się bez powodu.
Hermiona nic nie powiedziała, tylko nadal przerzucała „Proroka Codziennego”.
- Więc uważasz, że McGonagall miała rację, tak? - zwrócił się Harry ze złością do wielkiego zdjęcia Korneliusza Knota zakrywającego jej twarz.
- Nie powinna odejmować punktów, ale myślę, że miała rację, ostrzegając cię, żebyś panował nad swoim temperamentem w obecności Umbridge - odpowiedział głos Hermiony, podczas gdy Knot gestykulował gwałtownie z pierwszej strony, najwyraźniej wygłaszając jakąś mowę.
Harry nie odzywał się do Hermiony przez całe zaklęcia, ale kiedy weszli do klasy transmutacji, zapomniał o złości. Profesor Umbridge, ze swą nieodłączną podkładką do notowania, siedziała w kącie klasy. Na ten widok zapomniał o wszystkim, co się wydarzyło podczas śniadania.
- Wspaniale - szepnął Ron, kiedy usiedli tam, gdzie zwykle. - Zaraz zobaczymy, jak Umbridge wreszcie dostanie nauczkę.
Profesor McGonagall wmaszerowała do klasy, nie zdradzając niczym, że zdaje sobie sprawę z obecności profesor Umbridge.
- Dosyć już - powiedziała i natychmiast zapadła cisza. - Finnigan, podejdź tu, z łaski swojej, i rozdaj prace domowe... Panno Brown, proszę wziąć to pudło z myszami... nie bądź niemądra, nie ugryzą cię... i rozdać każdemu po jednej...
- Yhm, yhm - zakasłała głośno profesor Umbridge, podobnie jak podczas uczty powitalnej, kiedy chciała przerwać Dumbledore’owi.
Profesor McGonagall nie zwracała na nią uwagi. Seamus wręczył Harry’emu jego wypracowanie; Harry wziął je, nie patrząc na niego, i poczuł ulgę, widząc, że dostał Z.
- A teraz, bardzo proszę, wszyscy uważnie słuchają... Thomas, jeśli jeszcze raz zrobisz to tej myszy, dostaniesz u mnie szlaban... Większość z was zdołała już sprawić, by zniknęły wasze ślimaki, a nawet ci, którym zostały kawałki skorupek, znają już istotę tego zaklęcia. Dzisiaj będziemy...
- Yhm, yhm - zakasłała profesor Umbridge.
- Proszę? - powiedziała profesor McGonagall, odwracając się i marszcząc brwi tak, że utworzyły jedną długą, groźną linię.
- Ja się tylko zastanawiam, pani profesor, czy dostała pani moją notkę z datą i godziną mojej wizy...
- Oczywiście, że ją dostałam, bo inaczej zapytałabym panią, co pani robi w mojej klasie - przerwała jej profesor McGonagall i odwróciła się od niej plecami. Wielu uczniów wymieniło zachwycone spojrzenia. - Więc, jak mówiłam, dzisiaj będziemy ćwiczyć razem to samo zaklęcie na czymś trudniejszym, a mianowicie na myszach. Zaklęcie powodujące znikanie...
- Yhm, yhm.
- Zastanawiam się - powiedziała profesor McGonagall z chłodną wściekłością - w jaki sposób zamierza pani poznać moje metody nauczania, skoro wciąż mi pani przerywa? Zwykle nie pozwalam ludziom odzywać się, kiedy ja mówię.
Profesor Umbridge wyglądała, jakby ktoś ją chlasnąl w twarz. Nic nie powiedziała, tylko rozprostowała pergamin na podkładce i zaczęła na nim gwałtownie pisać. Profesor McGonagall udała, że w ogóle ją to nie obchodzi i ponownie zwróciła się do klasy.
- Jak mówiłam, zaklęcie powodujące znikanie jest tym trudniejsze, im bardziej złożone jest zwierzę, które ma zniknąć. Ślimak, jako bezkręgowiec, nie sprawia większych trudności, natomiast mysz, jako ssak, wymaga o wiele większego skupienia. Tego nie można zrobić, myśląc o obiedzie. A zatem... znacie formułę zaklęcia, zobaczymy, na co was stać...
- I jak ona może mi robić wykłady na temat panowania nad sobą w obecności Umbridge! - powiedział cicho Harry do Rona, ale minę miał uradowaną; złość na profesor McGonagall całkowicie z niego wyparowała.
Profesor Umbridge nie chodziła za profesor McGonagall po całej klasie, jak to robiła na lekcji profesor Trelawney. Być może uznała, że McGonagall nie zgodzi się na to. Robiła jednak mnóstwo notatek, siedząc w kącie, a kiedy profesor McGonagall zakończyła lekcję, wstała z groźną miną.
- No, to dopiero początek - powiedział Ron, podnosząc długi, wijący się mysi ogon i wrzucając go do pudła, które obnosiła Lavender.
Kiedy wychodzili z klasy, Harry dostrzegł, że Umbridge podchodzi do biurka nauczycielskiego. Trącił Rona, a ten trącił Hermionę i cała trójka cofnęła się, żeby podsłuchać.
- Jak długo pani naucza w Hogwarcie? - zapytała profesor Umbridge.
- W grudniu minie trzydzieści dziewięć lat - odpowiedziała szorstko profesor McGonagall, zatrzaskując torbę.
Profesor Umbridge zapisała coś na pergaminie.
- Wyniki tej wizytacji pozna pani za dziesięć dni - oświadczyła.
- Nie mogę się doczekać - powiedziała chłodno profesor McGonagall i ruszyła ku drzwiom. - Wy troje, pospieszcie się - dodała, zaganiając przed sobą Harry’ego, Rona i Hermionę. Harry nie mógł się oprzeć pokusie, by się do niej nie uśmiechnąć i mógłby przysiąc, że i ona się do niego uśmiechnęła.
Myślał, że ponownie zobaczy Umbridge dopiero późnym popołudniem, w jej gabinecie, ale się mylił. Kiedy zeszli po trawiastym zboczu na skraj Zakazanego Lasu, na lekcję opieki nad magicznymi zwierzętami, ujrzeli ją i jej podkładkę do notowania obok profesor Grubbly-Plank.
- Więc pani zwykle nie prowadzi tych lekcji, tak? - usłyszał Harry pytanie Umbridge, kiedy podeszli do stołu na krzyżakach, gdzie grupka pojmanych nieśmiałków węszyła za stonogami.
- Zgadza się - odpowiedziała profesor Grubbly-Plank, trzymając ręce za plecami i kołysząc się na piętach. - Bo ja to zastępuję profesora Hagrida.
Harry wymienił pełne niepokoju spojrzenie z Ronem i Hermioną. Malfoy szeptał z Crabbe’em i Goyle’em; na pewno wykorzysta tę wymarzoną okazję, aby opowiedzieć o Hagridzie osobie z ministerstwa.
- Hmm - mruknęła profesor Umbridge, ściszając nieco głos, ale Harry wciąż słyszał ją całkiem wyraźnie. - To dziwne... dyrektor jakoś się nie kwapił, by mnie o tym poinformować... Czy może mi pani powiedzieć, co jest powodem przedłużającej się nieobecności profesora Hagrida?
Harry zauważył, że Malfoy przestał szeptać i przysłuchuje się z uwagą tej rozmowie.
- Chyba nie - odpowiedziała z werwą profesor Grubbly-Plank. - Wiem o tym tyle, co pani. Dostałam sowę od Dumbledore’a, czy bym nie pouczyła przez parę tygodni, zgodziłam się... i to wszystko. No to... może już zacznę, co?
- Tak, proszę - powiedziała profesor Umbridge, robiąc notatki.
Podczas tej wizytacji Umbridge przyjęła inną taktykę i krążyła wśród uczniów, zadając im pytania na temat magicznych stworzeń. Większość udzielała poprawnych odpowiedzi, co trochę ucieszyło Harry’ego, bo pomyślał, że przynajmniej oni nie pogrążą Hagrida.
- A tak ogólnie - zwróciła się do profesor Grubbly-Plank profesor Umbridge po gruntownym przepytaniu Deana Thomasa - to jak pani, jako tymczasowy członek ciała pedagogicznego... jako bezstronny obserwator z zewnątrz, można by powiedzieć... jak pani ocenia Hogwart? Otrzymuje pani dostateczne wsparcie ze strony kierownictwa szkoły?
- No jasne, Dumbledore to wspaniały gość - odpowiedziała profesor Grubbly-Plank z entuzjazmem. - Mnie tu wszystko bardzo odpowiada, naprawdę.
Umbridge, z wyrazem uprzejmego niedowierzania na twarzy, zrobiła krótką notatkę i ciągnęła dalej:
- A co pani zamierza przerobić z tą klasą w tym roku... założywszy, oczywiście, że profesor Hagrid nie wróci?
- Och, zapoznam ich ze stworzeniami, które najczęściej trafiają się przy zaliczaniu suma. Niewiele tego zostało, przerobili już jednorożce i niuchacze, myślę, że powinniśmy przerobić kudłonie i kuguchary, muszę ich nauczyć rozpoznawać psidwaki i szpiczaki...
- Odnoszę wrażenie, że przynajmniej PANI wydaje się wiedzieć, na czym polega opieka nad magicznymi stworzeniami - pochwaliła ją profesor Umbridge, stawiając na pergaminie znaczek, który niewątpliwie był plusem.
Harry’emu nie podobał się nacisk położony na słowie „pani”, a jeszcze mniej pytanie, które Umbridge zadała teraz Goyle’owi.
- Słyszałam, że dochodziło tu do zranień, czy to prawda?
Goyle uśmiechnął się głupkowato. Z odpowiedzią pospieszył Malfoy.
- To ja zostałem poraniony. Przez hipogryfa.
- Przez hipogryfa? - powtórzyła profesor Umbridge, notując gorączkowo.
- Ale tylko dlatego, że był za głupi, żeby słuchać Hagrida - powiedział ze złością Harry.
Ron i Hermiona jęknęli. Profesor Umbridge powoli odwróciła głowę w stronę Harry’ego.
- Chyba spędzisz jeszcze jeden wieczór w moim gabinecie - powiedziała cicho. - No cóż, bardzo pani dziękuję, pani profesor Grubbły-Plank, myślę, że to mi wystarczy. Rezultaty wizytacji otrzyma pani w ciągu dziesięciu dni.
- Wspaniale - skwitowała to profesor Grubbly-Plank, a profesor Umbridge ruszyła przez błonia w kierunku zamku.
* * *
Była już prawie północ, kiedy Harry opuścił gabinet Umbridge. Ręka krwawiła mu tak mocno, że krew przesiąkła przez chusteczkę, którą sobie ją obwiązał. Nie spodziewał się, że zastanie kogoś w pokoju wspólnym, ale czekali tam na niego Ron i Hermiona. Ucieszył się na ich widok, zwłaszcza że Hermiona spojrzała na niego ze współczuciem, a nie krytycznie.
- Masz - powiedziała z niepokojem, podsuwając mu miseczkę z jakimś żółtym płynem. - Wymocz w tym rękę, to jest roztwór z marynowanych czułków szczuroszczeta, powinno ci pomóc.
Harry włożył krwawiącą i obolałą dłoń do miseczki i ogarnęło go cudowne uczucie ulgi. Krzywołap otarł się o jego nogi, mrucząc głośno, a potem wskoczył mu na kolana i usadowił się na nich wygodnie.
- Dzięki - powiedział z wdzięcznością, drapiąc kota lewą ręką za uszami.
- Nadal uważam, że powinieneś się poskarżyć - powiedział cicho Ron.
- Nie.
- McGonagall dostałaby szału, jakby się dowiedziała...
- Bardzo możliwe - zgodził się Harry. - I bardzo możliwe, że wkrótce wydano by dekret, w którym znalazłby się następujący punkt: każdy, kto narzeka na Wielkiego Inkwizytora, zostaje natychmiast wyrzucony ze szkoły!
Ron otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy, więc zamknął je z miną przegranego.
- To jest straszna kobieta - powiedziała cicho Hermiona. - STRASZNA. Wiesz co, jak tu wchodziłeś, właśnie mówiłam do Rona, że... że musimy coś z tym zrobić.
- Zaproponowałem truciznę - mruknął posępnie Ron.
- Nie... nie o to chodzi. Chodzi o to, jak ona nas uczy, jaka jest okropna pod tym względem... no i że my nie nauczymy się od niej żadnej obrony.
- No dobra, ale co my możemy na to poradzić? - powiedział Ron, ziewając. - Jest chyba trochę za późno, nie? Mianowali ją i nikt jej stąd nie wyrzuci, Knot już o to zadba.
- No tak... ale... - Hermiona zawiesiła głos, jakby się zastanawiała, czy im to powiedzieć. - Wiecie, dużo dzisiaj rozmyślałam... - rzuciła nerwowe spojrzenie na Harry’ego - ...i pomyślałam sobie... że może już nadszedł czas, żebyśmy po prostu... po prostu zajęli się tym sami.
- Czym? - zapytał podejrzliwie Harry, nadal mocząc dłoń w wyciągu z czułków szczuroszczeta.
- No... sami nauczyli się obrony przed czarną magią.
- Daj spokój - jęknął Ron. - Za mało mamy roboty? Zdajesz sobie sprawę z tego, że Harry i ja znowu jesteśmy do tyłu z pracami domowymi, a to dopiero drugi tydzień roku?
- To jest o wiele ważniejsze od pracy domowej!
Harry i Ron wytrzeszczyli na nią oczy.
- Nie sądziłem, że jest coś ważniejszego na świecie od pracy domowej - powiedział Ron.
- Nie bądź głupi, oczywiście, że jest! - wybuchnęła Hermiona, a Harry spostrzegł z pewnym strachem, że jej twarz zapłonęła nagle żarliwym uniesieniem, jak wówczas, gdy mówiła o stowarzyszeniu WESZ. - Tu chodzi o przygotowanie nas, jak powiedział Harry na pierwszej lekcji z Umbridge, do tego, co nas czeka. Tu chodzi o zapewnienie sobie możliwości samoobrony. Skoro nie będziemy się tego uczyć przez cały rok...
- Sami wiele się nie nauczymy - przerwał jej Ron zrezygnowanym tonem. - To znaczy... oczywiście możemy pójść do biblioteki i wyszukać mnóstwo zaklęć, a potem je ćwiczyć, ale...
- Zgoda, to już nie ten etap, kiedy mogliśmy po prostu uczyć się tego z książek - powiedziała Hermiona. - Potrzebny nam jest odpowiedni nauczyciel, który pokaże nam, jak rzucać zaklęcia i poprawić nas, kiedy będziemy to robić źle.
- Jeśli masz na myśli Lupina... - zaczął Harry.
- Nie, nie mówię o Lupinie. Jest zbyt zajęty sprawami Zakonu, zresztą moglibyśmy najwyżej spotykać się z nim podczas wypadów do Hogsmeade, a to stanowczo za rzadko.
- Więc kto? - zapytał Harry, marszcząc czoło.
Hermiona westchnęła głęboko.
- Czy to nie oczywiste? Mówię o TOBIE, Harry.
Zapadło milczenie. Lekki nocny wiatr zabębnił w szyby okien za plecami Rona, a ogień w kominku zamigotał.
- O mnie? Niby co miałbym robić? - zapytał Harry.
- Uczyć nas obrony przed czarną magią.
Harry spojrzał najpierw na nią, a potem na Rona, gotów wymienić z nim pełne irytacji spojrzenie, co czasem robili, kiedy Hermiona rozwodziła się nad swoimi wyszukanymi ideami i pomysłami, takimi jak WESZ. Ale ku jego zdumieniu, na twarzy Rona nie było ani śladu irytacji. Ron zmarszczył nieco czoło, najwyraźniej myśląc. A potem powiedział:
- To jest pomysł.
- Co za pomysł? - zapytał Harry.
- Żebyś ty nas uczył.
- Ale...
Harry uśmiechnął się. Było jasne, że się z niego nabijają.
- Ale ja nie jestem nauczycielem, nie mogę...
- Harry, jesteś najlepszy z obrony przed czarną magią - stwierdziła Hermiona.
- Ja? - Harry jeszcze szerzej się uśmiechnął. - Przecież byłaś ode mnie lepsza w każdym teście...
- Tak się składa, że nie - przerwała mu chłodno Hermiona. - Byłeś ode mnie lepszy w trzeciej klasie... a tylko wtedy mieliśmy razem testy i nauczyciela, który znał się na przedmiocie. Ale ja nie mówię o wynikach testów, Harry. Pomyśl o tym, co ZROBIŁEŚ!
- Co masz na myśli?
- Wiesz co, chyba nie mam ochoty, żeby uczył mnie ktoś tak tępy - powiedział Ron do Hermiony, uśmiechając się lekko. Potem zwrócił się do Harry’ego. - Zaraz, pomyślmy - rzekł, robiąc taką minę, jak Goyle, kiedy próbował się skupić. - Zaraz... w pierwszej klasie... no tak... uratowałeś Kamień Filozoficzny przed Sam-Wiesz-Kim.
- To był szczęśliwy przypadek, a nie moje umiejętności...
- W drugiej klasie - przerwał mu Ron - zabiłeś bazyliszka i zniszczyłeś Riddle’a.
- Tak, ale gdyby nie pojawił się Fawkes...
- W trzeciej klasie - przerwał mu znowu Ron, tym razem głośniej - dałeś sobie radę z setką dementorów naraz...
- Przecież wiesz, że miałem szczęście, bo gdyby zmieniacz czasu nie...
- W zeszłym roku - Ron już prawie krzyczał - ponownie zwyciężyłeś Sam-Wiesz-Kogo...
- Posłuchajcie mnie! - rozzłościł się Harry, bo Ron i Hermiona wciąż uśmiechali się szeroko. - Po prostu mnie wysłuchajcie, dobrze? To wszystko bardzo pięknie brzmi, ale tak naprawdę, za każdym razem miałem więcej szczęścia niż rozumu. Na początku zwykle w ogóle nie wiedziałem, co robię, nie planowałem niczego, po prostu robiłem to, co udało mi się w ostatniej chwili wymyślić, no i prawie zawsze pojawiała się jakaś pomoc...
Ron i Hermiona wciąż się uśmiechali i Harry poczuł, że ogarnia go złość, choć nie bardzo wiedział dlaczego.
- Przestańcie szczerzyć zęby, tak jakbyście wiedzieli lepiej ode mnie, jak było. Was tam nie było. To ja wiem, co się za każdym razem naprawdę wydarzyło, tak? I jeśli udało mi się z tego za każdym razem wyjść cało, to nie dlatego, że jestem taki dobry z obrony przed czarną magią... ale dlatego... dlatego, że zawsze pomoc przyszła we właściwej chwili... albo udało mi się przewidzieć... ale ja po prostu błądziłem po omacku, nie miałem pojęcia, co właściwie robię... PRZESTAŃCIE SIĘ ŚMIAĆ!
Miseczka z wyciągiem ze szczuroszczeta spadła na podłogę i rozbiła się na kawałki. Harry zdał sobie sprawę, że stoi, chociaż nie pamiętał, by wstawał. Krzywołap schował się pod kanapą. Ron i Hermiona przestali się uśmiechać.
- Wy nie wiecie, jak to jest! Żadne z was... żadne z was nie musiało stanąć z nim twarzą w twarz, prawda? Myślicie, że wystarczy po prostu zapamiętać kilka zaklęć i rzucić je na niego, tak jak to się robi w klasie? Przez cały czas masz pełną świadomość, że między tobą a śmiercią jesteś tylko ty... twój mózg, twoja odwaga, bo ja wiem... i nie myślisz trzeźwo, kiedy wiesz, że za chwilę zostaniesz zamordowany albo będą cię torturować, albo będziesz musiał patrzeć, jak mordują twoich przyjaciół... nie, nas nigdy tego nie uczyli, jak sobie radzić w takich sytuacjach... a wy sobie tu siedzicie i zachowujecie się tak, jakbym był mądrym chłopczykiem, bo wciąż stoję przed wami żywy, i jakby Diggory był głupi, bo nawalił, bo dał się zabić... wy wciąż nie rozumiecie, że równie dobrze mogłem to być ja, że gdybym nie był Voldemortowi potrzebny...
- Harry, my nic takiego nie powiedzieliśmy - rzekł Ron, wyraźnie wstrząśnięty. - My w ogóle nie mówiliśmy o Diggorym... chyba zupełnie źle nas zrozumiałeś...
Spojrzał zrozpaczony na Hermionę, która miała urażoną minę.
- Harry - zaczęła nieśmiało - czy ty nie rozumiesz? To jest... właśnie dokładnie to... Właśnie dlatego potrzebujemy ciebie... Musimy wiedzieć, co to znaczy naprawdę... stanąć z nim twarzą w twarz... zmierzyć się z... V-Voldemortem.
Po raz pierwszy, odkąd ją poznał, wymieniła to nazwisko i właśnie to najbardziej go uspokoiło. Wciąż oddychając szybko, zapadł się w fotel i poczuł, że dłoń znowu go strasznie rozbolała. Pożałował, że rozbił miseczkę z wyciągiem ze szczuroszczeta.
- Po prostu... przemyśl to sobie - powiedziała cicho Hermiona. - Dobrze?
Harry nie wiedział, co odpowiedzieć. Poczuł wstyd z powodu swojego wybuchu. Kiwnął głową, ledwo zdając sobie sprawę z tego, na co się zgadza.
Hermiona wstała.
- Idę spać - oznajmiła, wyraźnie siląc się, by jej głos zabrzmiał naturalnie. - To... dobranoc.
Ron też wstał z fotela.
- Idziesz? - zapytał nieśmiało Harry’ego.
- Taak... Za... za minutę. Tylko to posprzątam.
Wskazał na szczęści miseczki na podłodze. Ron kiwnął głową i wyszedł.
- Reparo - mruknął Harry, celując różdżką w kawałki porcelany. Zbiegły się z powrotem w miseczkę, ale wyciągu ze szczuroszczeta już w niej nie było.
Nagle poczuł się tak zmęczony, że miał ochotę zapaść się w fotel i zasnąć. Wstał jednak i poszedł za Ronem. Przez całą niespokojną noc błądził we śnie długimi korytarzami, natykając się na zamknięte drzwi, a kiedy obudził się następnego dnia, blizna znowu go piekła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
Strona 3 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island