Forum HARRY  POTTER Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
[Ebook] Harry Potter i Zakon Feniksa
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:47, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
WIELKI INKWIZYTOR HOGWARTU


Spodziewali się, że następnego ranka będą musieli przeszukiwać najświeższe wydanie „Proroka Codziennego”, żeby znaleźć artykuł, o którym Percy wspomniał w swoim liście. Jednak gdy tylko sowa, która przyniosła pocztę, odfrunęła z dzbanka z mlekiem, Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk i rozwinęła gazetę, a z pierwszej strony spojrzała na nich wielka fotografia Dolores Umbridge, uśmiechającej się szeroko i mrugającej do nich znad tytułu:

MINISTERSTWO CHCE ZREFORMOWAĆ
SYSTEM EDUKACJI
DOLORES UMDRIDGE PIERWSZYM
W HISTORII
„WIELKIM INKWIZYTOREM”

- Wielkim Inkwizytorem? - mruknął ponuro Harry wypuszczając z ręki na pół zjedzony tost. - A cóż to takiego?
Hermiona zaczęła czytać na głos:

Zupełnie nieoczekiwanie Ministerstwo Magii wydało wczoraj wieczorem dekret, zapewniający mu bezprecedensowy zakres kontroli nad Szkołą Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
„Od pewnego czasu Minister był coraz bardziej zaniepokojony tym, co się dzieje w Hogwarcie”, powiedział młodszy asystent Ministra, Percy Weasley. „Chciał też w ten sposób odpowiedzieć na liczne głosy zaniepokojonych rodziców, którzy sądzą, że szkoła dryfuje w kierunku, którego nie pochwalają”.
Nie po raz pierwszy w ostatnich tygodniach Knot wykorzystuje nowe przepisy prawne, aby wpłynąć na polepszenie sytuacji w szkole czarodziejów. 30 sierpnia został wydany Dekret Edukacyjny Numer 22, zgodnie z którym, jeśli aktualny dyrektor szkoły nie jest w stanie znaleźć kandydata na stanowisko nauczyciela, Ministerstwo może samo wybrać odpowiednią osobę.
„Właśnie dzięki temu dekretowi mogła zostać nauczycielem w Hogwarcie Dolores Umbridge”, powiedział nam Weasley wczoraj wieczorem. „Dumbledore nie mógł znaleźć nikogo, więc Minister mianował Umbridge, która, jak można się było spodziewać, odniosła natychmiastowy sukces...

- CO ona odniosła? - zapytał głośno Harry.
- Zaczekaj, to nie wszystko - powiedziała ponuro Hermiona.

- ...natychmiastowy sukces, dokonując rewolucyjnych zmian w metodzie nauczania obrony przed czarną magią i dostarczając Ministrowi rzeczowej informacji o tym, co naprawdę dzieje się w Hogwarcie”.
Ministerstwo skorzystało też z możliwości, które daje Dekret Edukacyjny Numer 23, powołując nowy urząd, a mianowicie „Wielkiego Inkwizytora Hogwartu”.
„To ekscytująca nowa faza planu Ministerstwa, polegającego na powstrzymaniu zjawiska, określanego jako niepokojące obniżenie standardów w Hogwarde”, powiedział Weasley. „Inkwizytor będzie miał prawo wizytować wszystkich nauczycieli, żeby upewnić się, czy proces nauczania przebiega zgodnie z ustalonymi standardami. Stanowisko to zostało zaproponowane profesor Umbridge, niezależnie od jej obowiązków nauczycielskich, i mamy przyjemność poinformować, że propozycję tę przyjęła”.
Te najnowsze posunięcia Ministerstwa spotkały się z entuzjastycznym poparciem rodziców uczniów Hogwartu.
„Czuję się o wiele spokojniejszy, wiedząc, że Dumbledore zostanie poddany sprawiedliwej i obiektywnej ocenie”, powiedział pan Lucjusz Malfoy, lat 41, z którym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem w jego dworku w Wiltshire. „Ponieważ mamy na uwadze dobro naszych dzieci, niepokoiły nas pewne ekscentryczne decyzje Dumbledore’a w ostatnich kilku latach i dlatego radzi jesteśmy, widząc, że Ministerstwo panuje jednak nad sytuacją”.
Do wspomnianych „ekscentrycznych decyzji” należą bez wątpienia bardzo kontrowersyjne decyzje personalne, opisywane w naszej gazecie, a więc zatrudnienie w charakterze nauczycieli wiłkołaka Remusa Lupina, półolbrzyma Rubeusa Hagrida i pomylonego eks-aurora, „Szalonookiego” Moody’ego.
Krążą oczywiście pogłoski, że Albus Dumbledore, były Najwyższy Niezależny Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i Najwyższa Szycha Wizengamotu, nie jest już w stanie kierować prestiżową szkołą w Hogwarde.
„Sądzę, że mianowanie Inkwizytora jest pierwszym krokiem w kierunku zapewnienia Hogwartowi dyrektora, do którego będziemy mieć pełne zaufanie”, powiedział nam wczoraj wieczorem pewien pracownik Ministerstwa.
Gryzelda Marchbanks i Tyberiusz Ogden zrezygnowali z członkostwa w Wizengamocie na znak protesu przeciw wprowadzeniu urzędu Inkwizytora Hogwartu.
„Hogwart jest szkołą, a nie jednym z wydziałów biura Korneliusza Knota”, powiedziała pani Marchbanks. „To kolejna odrażająca próba zdyskredytowania Albusa Dumbledore’a” (więcej informacji na temat przypuszczalnych powiązań pani Marchbanks z wywrotową grupą goblinów na s. 17).

Hermiona skończyła czytać i spojrzała przez stół na Harry’ego i Rona.
- Teraz już wiemy, skąd się wzięła Umbridge! Knot wydał ten Dekret Edukacyjny, żeby ją tutaj wcisnąć! A teraz daje jej prawo wizytowania innych nauczycieli! - Oddychała szybko, a oczy jej płonęły. - Nie mogę w to uwierzyć. To odrażające...
- Wiem - rzekł Harry.
Spojrzał na swoją prawą dłoń, zaciśniętą na krawędzi stołu, i dostrzegł blady zarys słów, do których wyrycia w skórze zmusiła go Umbridge.
Natomiast Ron wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- A ty co? - zapytali jednocześnie Harry i Hermiona, wpatrując się w niego ze zdumieniem.
- Och, nie mogę się doczekać wizytacji u McGonagall! Umbridge nie ma pojęcia, na co się naraża, jak zacznie się jej czepiać.
- Chodźcie! - powiedziała Hermiona, podrywając się na nogi. - Jeśli dziś wizytuje Binnsa, to lepiej się nie spóźnić...
Ale profesor Umbridge nie przyszła na lekcję historii magii, tak samo nudną, jak w poprzedni poniedziałek, nie było jej też w lochu Snape’a, kiedy przybyli na dwugodzinną lekcję eliksirów, na której Harry dostał z powrotem swoje wypracowanie na temat kamienia księżycowego z wielkim, kosmatym czarnym O w górnym rogu.
- Dałem wam stopnie, które byście otrzymali, gdybyście takie prace przedstawili na egzaminie ze Standardowej Umiejętności Magicznej w zakresie eliksirów - powiedział Snape ze złośliwym uśmieszkiem, kiedy oddawał im prace domowe. - To wam powinno uświadomić, czego się możecie spodziewać na egzaminie.
Przeszedł wzdłuż sali i odwrócił się, by na nich spojrzeć.
- Ogólny poziom waszych wypracowań można określić jako denny. Gdyby to był egzamin, większość z was by nie zdała. Oczekuję, że włożycie o wiele więcej wysiłku w wypracowanie na temat różnych odmian antidotów na jady, bo inaczej zacznę karać szlabanem tych nieuków, którzy dostali O.
Uśmiechnął się, gdy Malfoy zachichotał i zapytał teatralnym szeptem:
- To są tacy, co dostali O?
Harry spostrzegł, że Hermiona zezuje, żeby zobaczyć, co on dostał. Wsunął szybko swoje wypracowanie do torby, czując, że powinien zachować tę informację dla siebie.
Postanowiwszy, że tym razem nie da Snape’owi okazji do natrząsania się z jego wywaru, Harry przeczytał ze trzy razy każdy punkt wypisanej na tablicy instrukcji, zanim zabrał się do ich wypełnienia. Jego eliksir wzmacniający nie miał tak czystej turkusowej barwy, jak wywar Hermiony, ale był bardziej niebieski niż różowy, jak wywar Neville’a, i kiedy pod koniec lekcji stawiał swoją kolbę na pulpicie Snape’a, odczuwał mieszaninę przekory i ulgi.
- No, nie było tak źle, jak w zeszłym tygodniu, prawda? - zauważyła Hermiona, kiedy wyszli z lochów i skierowali się ku Wielkiej Sali na obiad. - I wypracowania też nie poszły nam najgorzej, prawda? - A widząc, że obaj milczą, dodała: - No wiecie, nie spodziewałam się najwyższej oceny, przecież stawiał stopnie tak jak na egzaminie, ale na tym etapie trzeba się cieszyć z oceny, która gwarantuje zdanie egzaminu, zgadzacie się?
Harry chrząknął wymijająco.
- Oczywiście do egzaminów wiele może się zdarzyć, mamy sporo czasu, żeby się poprawić, ale stopnie, które teraz dostajemy, są czymś w rodzaju pozycji wyjściowej, prawda? Czymś, na czym możemy budować...
Usiedli razem przy stole Gryfonów.
- Oczywiście byłoby fantastycznie, gdybym dostała W...
- Hermiono - przerwał jej ostro Harry - jeśli chcesz się dowiedzieć, jakie dostaliśmy stopnie, to po prostu zapytaj.
- Ja nie... nie chodzi mi... ale jeśli chcecie mi powiedzieć...
- Dostałem N - powiedział Ron, nalewając sobie zupy. - Zadowolona?
- Nie ma się czego wstydzić - rzekł Fred, który właśnie pojawił się przy stole razem z George’em i Lee Jordanem i usiadł po prawej stronie Harry’ego. - Nie ma nic złego w dobrym, zdrowym N.
- Ale przecież N oznacza... - zaczęła Hermiona.
- „Nędzny”, tak. Ale to lepsze od O, prawda? Bo O to „okropny”, nie?
Harry poczuł, że robi mu się gorąco i udał, że zakrztusił się kawałkiem bułki. Niestety, kiedy skończył tę komedię, Hermiona nadal rozprawiała o stopniach wystawianych podczas zaliczania sumów.
- Więc najwyższy to W, czyli „wybitny”, a potem jest B...
- Nie B, tylko P - poprawił ją George. - P, czyli „powyżej oczekiwań”. Zawsze uważałem, że my z Fredem powinniśmy dostać ze wszystkiego P, bo sam fakt, że pojawiliśmy się na egzaminach, był powyżej oczekiwań.
Wszyscy zaczęli się śmiać, tylko Hermiona drążyła z uporem dalej:
- Więc po P jest Z, czyli „zadowalający”, i to jest ostatni stopień, przy którym się zdaje, tak?
- Tak - odrzekł Fred, zanurzając bułkę w zupie, po czym włożył ją w całości do ust.
- A potem jest N, czyli „nędzny” - Ron uniósł obie ręce, jakby świętował swe zwycięstwo - i O, czyli „okropny”.
- A potem T - przypomniał mu George.
- T? - zdziwiła się Hermiona. - Jeszcze niżej od O? A co to T oznacza?
- „Trolla” - odpowiedział szybko George.
Harry znowu się roześmiał, chociaż wcale nie był pewny, czy George żartuje. Wyobraził sobie, jak stara się ukryć przed Hermiona, że dostał T ze wszystkich sumów, i natychmiast postanowił bardziej przykładać się do nauki.
- Mieliście już wizytację? - zapytał Fred.
- Nie - odpowiedziała Hermiona. - A wy?
- Teraz, tuż przed drugim śniadaniem - rzekł George. - Na zaklęciach.
- No i jak było? - zapytali równocześnie Harry i Hermiona.
Fred wzruszył ramionami.
- Nie tak źle. Umbridge schowała się w kącie i robiła notatki. Znacie Flitwicka, traktował ją jak gościa, w ogóle się nią nie przejmował. Wiele nie mówiła. Wypytała Alicję, co sądzi o lekcjach, a Alicja jej powiedziała, że są bardzo fajne, i to wszystko.
- Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby można było przyczepić się do starego Flitwicka - rzekł George. - U niego zwykle wszyscy zdają.
- Co macie po południu? - spytał Harry’ego Fred.
- Trelawney...
- Jeśli ktoś zasługuje na T, to ona...
- ...i sama Umbridge.
- No to bądź grzecznym chłopcem i nie podskakuj dzisiaj tej Umbridge - powiedział George. - Angelina dostanie szału, jeśli opuścisz jeszcze jeden trening.
Ale Harry nie musiał czekać do lekcji obrony przed czarną magią, żeby spotkać profesor Umbridge. Wyjmował właśnie swój dziennik snów w dalekim kącie mrocznej klasy wróżbiarstwa, kiedy Ron szturchnął go w bok. Podniósł głowę i zobaczył profesor Umbridge wynurzającą się z otworu w podłodze. Klasa, która gwarzyła sobie beztrosko, natychmiast ucichła. Nagła cisza sprawiła, że profesor Trelawney, która rozdawała im egzemplarze Sennika, też się rozejrzała.
- Dzień dobry, pani profesor Trelawney - powiedziała Umbridge, uśmiechając się szeroko. - Mam nadzieję, że otrzymała pani moją notkę z datą i godziną wizytacji?
Profesor Trelawney skinęła głową i z wyraźnie niezadowoloną miną odwróciła się od profesor Umbridge, powracając do rozdawania książek. Profesor Umbridge, wciąż uśmiechając się promiennie, chwyciła za oparcie najbliższego fotela, przeciągnęła go na sam przód klasy, tuż za fotelem profesor Trelawney, usiadła, wyciągnęła z kwiecistej torby podkładkę do notowania i spojrzała na profesor Trelawney, czekając na rozpoczęcie lekcji.
Profesor Trelawney otuliła się szczelniej szalami (ręce jej lekko drżały) i spojrzała na klasę przez swoje potężnie powiększające okulary.
- Dzisiaj będziemy nadal zajmować się snami proroczymi - oznajmiła, usiłując dzielnie zachować swój zwykły tajemniczy ton głosu, lecz głos jej lekko drżał. - Podzielcie się na pary i zinterpretujcie sobie nawzajem wasze ostatnie sny, korzystając z Sennika.
Już chciała wrócić do swojego fotela, gdy zobaczyła siedzącą tuż obok niego profesor Umbridge i natychmiast skręciła w lewo, kierując się ku Parvati i Lavender, które już były pogrążone w dyskusji na temat ostatniego snu Parvati.
Harry otworzył swój egzemplarz Sennika, obserwując ukradkiem Umbridge, która robiła notatki. Po kilku minutach wstała i zaczęła chodzić za Trelawney, przysłuchując się jej rozmowom z uczniami i od czasu do czasu sama zadając im pytania. Harry szybko pochylił głowę nad książką.
- Wymyśl jakiś sen, tylko szybko - mruknął do Rona - na wypadek, gdyby ta stara ropucha do nas podeszła.
- Ja wymyślałem ostatnio - zaprotestował Ron. - Dziś twoja kolej, ty mi opowiedz swój sen.
- Mam okropną pustkę w głowie... - powiedział przerażony Harry, nie mogąc sobie przypomnieć żadnego snu z ostatnich kilku nocy. - Powiedzmy, że śniłem, że... że utopiłem Snape’a w swoim kociołku. Dobra, niech będzie...
Ron zarechotał i otworzył Sennik.
- Dobra, musimy dodać twój wiek do daty snu, liczbę liter w temacie... Czy to będzie „topienie”, „kociołek” czy „Snape”?
- Obojętne, wybierz, co chcesz - rzekł Harry, rzucając ukradkowe spojrzenie przez ramię.
Profesor Umbridge stała teraz tuż przy profesor Trelawney, która pytała Neville’a o jego dziennik snów.
- Kiedy śniło ci się to ponownie? - zapytał Ron, licząc zawzięcie.
- Nie wiem, ostatniej nocy, kiedy chcesz - odpowiedział Harry, starając się podsłuchać, co Umbridge mówi do Trelawney. Były teraz oddalone o jeden stolik od nich. Profesor Umbridge robiła notatki, a profesor Trelawney wyglądała na kompletnie wytrąconą z równowagi.
- Od jak dawna pracuje pani na tym stanowisku? - zapytała Umbridge, wpatrując się w nią.
Profesor Trelawney spojrzała na nią spode łba. Skrzyżowała ręce na piersiach i pochyliła ramiona, jakby chciała na tyle, ile to możliwe, ochronić się przed poniżeniem, jakim była ta wizytacja. Po krótkim zastanowieniu uznała, że pytanie nie było aż tak obraźliwe, by je zignorować, i odpowiedziała rozżalonym głosem:
- Prawie szesnaście lat.
- To długo - zauważyła profesor Umbridge, notując coś na przypiętym do podkładki pergaminie. - I mianował panią profesor Dumbledore?
- Tak - odpowiedziała krótko profesor Trelawney.
Profesor Umbridge znowu coś zanotowała.
- I jest pani praprawnuczką słynnej jasnowidzącej Kasandry Trelawney?
- Tak - odpowiedziała profesor Trelawney, nieco podnosząc głowę.
Kolejna notatka.
- Ale wydaje mi się... proszę mnie poprawić, jeśli się mylę... że od czasów Kasandry jest pani pierwszą osobą w rodzinie, która posiada dar jasnowidzenia, tak?
- Ten dar często nie objawia się przez... trzy pokolenia.
Żabie wargi profesor Umbridge rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu.
- Oczywiście - zaśpiewała słodko, robiąc kolejną notatkę. - No cóż, czy mogłaby mi pani coś przepowiedzieć?
I spojrzała na nią pytająco, wciąż się uśmiechając. Profesor Trelawney zesztywniała, jakby nie wierzyła własnym uszom.
- Nie rozumiem - powiedziała, zaciskając palce na szalu w okolicach chudej szyi.
- Chciałabym, żeby mi pani przepowiedziała przyszłość - oświadczyła dobitnie profesor Umbridge.
Harry i Ron nie byli już jedynymi, którzy obserwowali ukradkiem tę scenę i podsłuchiwali tę wymianę zdań, ukrywszy się za książkami. Większość klasy wpatrywała się jak urzeczona w profesor Trelawney, która wyprostowała się, podzwaniając paciorkami i bransoletkami.
- Wewnętrzne oko nie jest na rozkaz! - oświadczyła oburzonym tonem.
- Rozumiem - powiedziała cicho profesor Umbridge, robiąc jeszcze jedną notatkę.
- Ja... ale... ale... zaraz! - wyrzuciła nagle z siebie profesor Treławney, starając się przemówić swym zwykłym eterycznym głosem; niestety mistyczny efekt tej próby został nieco zniekształcony, bo jej głos drżał z gniewu. - Ja... chyba coś WIDZĘ... coś, co dotyczy PANI... Tak, coś wyczuwam... coś mrocznego... coś śmiertelnie groźnego...
I wycelowała trzęsący się palec w profesor Umbridge, która wciąż uśmiechała się ironicznie, patrząc na nią z uniesionymi brwiami.
- Obawiam się... obawiam się, że jest pani w śmiertelnym zagrożeniu! - skończyła profesor Trelawney dramatycznym tonem.
Zapadło milczenie. Profesor Umbridge miała wciąż uniesione brwi.
- Słusznie - powiedziała cicho, skrobiąc coś na pergaminie. - Cóż, jeśli to już naprawdę wszystko, na co panią stać...
I odwróciła się, pozostawiając profesor Trelawney, stojącą nieruchomo z falującym biustem. Harry zerknął na Rona i zrozumiał, że Ron myśli dokładnie to samo, co on: obaj wiedzieli, że profesor Trelawney jest starą oszustką, ale z drugiej strony tak bardzo nienawidzili Umbridge, że byli całym sercem po stronie Trelawney - dopóki nie podeszła do nich parę sekund później.
- No więc? - zagadnęła Harry’ego, strzelając długimi palcami przed jego nosem, niezwykle ożywiona. - Proszę mi pokazać początek twojego dziennika snów.
A kiedy zaczęła piskliwym głosem interpretować jego sny (wszystkie, nawet ten o jedzeniu owsianki, zapowiadały jego nagłą i przedwczesną śmierć), poczuł, że lubi ją coraz mniej. Przez cały czas profesor Umbridge stała w pobliżu, robiąc notatki, a gdy zabrzmiał dzwonek, pierwsza zeszła po srebrnej drabinie, tak że kiedy weszli do klasy obrony przed czarną magią, już tam na nich czekała, nucąc pod nosem i uśmiechając się do siebie.
Wyjmując swoje egzemplarze Teorii obrony magicznej, Harry i Ron opowiedzieli Hermionie, która miała numerologię, o tym, co się wydarzyło na wróżbiarstwie, ale zanim zdążyła zapytać o szczegóły, profesor Umbridge przywołała całą klasę do porządku i zaległa cisza.
- Odłóżcie różdżki - poleciła im z uśmiechem, a ci, którzy byli na tyle naiwni, że je wyjęli, pochowali je do toreb. - Ponieważ na ostatniej lekcji skończyliśmy rozdział pierwszy, proszę otworzyć książki na stronie dziewiętnastej i przeczytać rozdział drugi, „Popularne teorie obronne i ich pochodzenie”. I proszę nie rozmawiać.
I ze swym zwykłym, szerokim uśmiechem samozadowolenia usiadła przy biurku. Wszyscy westchnęli głośno, otwierając jednocześnie książki na stronie dziewiętnastej. Harry’emu błąkała się po głowie myśl, czy starczy im rozdziałów na cały rok, i już miał zerknąć na spis treści, kiedy zauważył, że Hermiona znowu podniosła rękę.
Profesor Umbridge też to zauważyła, a co więcej, jej zachowanie wskazywało na to, że przygotowała sobie inną taktykę na taką okoliczność. Zamiast udawać, że jej nie dostrzega, wstała, obeszła pierwszy rząd stolików, stanęła twarzą w twarz z Hermioną, pochyliła się i wyszeptała, tak, żeby reszta klasy tego nie dosłyszała:
- O co tym razem chodzi, panno Granger?
- Ja już przeczytałam rozdział drugi.
- To przejdź do rozdziału trzeciego.
- Trzeci też już czytałam. Przeczytałam całą książkę.
Profesor Umbridge zamrugała, ale natychmiast odzyskała równowagę.
- No to na pewno potrafisz mi powiedzieć, co Slinkhard mówi o przeciwurokach w rozdziale piętnastym.
- Mówi, że przeciwuroki niesłusznie są tak nazywane - odpowiedziała Hermiona. - Twierdzi, że ludzie nazywają przeciwurokami uroki, kiedy chcą, żeby to lepiej brzmiało.
Profesor Umbridge uniosła brwi, a Harry wyczuł, że gładka wypowiedź Hermiony mimo woli zrobiła na niej wrażenie.
- Ale ja się z tym nie zgadzam - dodała Hermiona.
Brwi profesor Umbridge uniosły się nieco wyżej, a jej spojrzenie wyraźnie ochłodło.
- Nie zgadzasz się?
- Tak, nie zgadzam się - powtórzyła Hermiona, która w przeciwieństwie do Umbridge nie mówiła szeptem, tylko wyraźnym, donośnym głosem, zwracając na siebie uwagę całej klasy. - Pan Slinkhard po prostu nie lubi uroków, prawda? Natomiast ja uważam, że mogą być bardzo użyteczne, kiedy są wykorzystywane w obronie.
- Och, więc tak uważasz? - powiedziała profesor Umbridge już nie szeptem i wyprostowała się. - No cóż, obawiam się, że w tej klasie obowiązuje opinia pana Slinkharda, a nie twoja, panno Granger.
- Ale... - zaczęła Hermiona.
- Dość tego - przerwała jej profesor Umbridge. Wróciła na przód klasy i stanęła przed nimi, a beztroska, którą przejawiała na początku, całkowicie z niej uleciała. - Panno Granger, dom Gryffindoru traci pięć punktów.
W klasie rozległ się cichy pomruk rozżalenia.
- Za co? - zapytał ze złością Harry.
- Nie wtrącaj się! - szepnęła do niego z naciskiem Hermiona.
- Za przerywanie mojej lekcji bezsensownymi wypowiedziami - oznajmiła profesor Umbridge śpiewnym głosem. - Jestem tutaj po to, żeby was uczyć przy użyciu zaaprobowanej przez ministerstwo metody, która nie przewiduje zachęcania uczniów do wyrażania swojej opinii na temat spraw, których nie rozumieją. Wasi poprzedni nauczyciele tego przedmiotu mogli wam pozwalać na więcej, ale skoro żaden z nich... może z wyjątkiem profesora Quirrella, który przynajmniej ograniczał się do tematów odpowiednich dla waszego wieku... więc skoro żaden z nich, powtarzam, nie otrzymałby pozytywnej noty po wizytacji ministerialnej...
- Tak, Quirrell to był świetny nauczyciel - powiedział głośno Harry. - Miał tylko jedną wadę: z tyłu głowy wystawał mu Lord Voldemort.
Po jego słowach w klasie zrobiło się tak cicho, jak chyba nigdy przedtem w ciągu czterech lat jego nauki w Hogwarcie. A potem...
- Sądzę, że jeszcze jeden tygodniowy szlaban dobrze ci zrobi, Potter - powiedziała śpiewnym głosem profesor Umbridge.
* * *
Ledwo rozcięcie na wierzchu dłoni Harry’ego się zagoiło, następnego ranka już znowu krwawiło. Nie skarżył się jednak przez cały wieczór spędzony w gabinecie Umbridge. Postanowił nie dać jej satysfakcji i choć wciąż i wciąż wypisywał: „Nie będę opowiadać kłamstw”, a rozcięcie pogłębiało się z każdą literą, nie pozwolił sobie nawet na westchnienie.
Najgorszą stroną tego drugiego tygodnia szlabanu była, jak przewidział George, reakcja Angeliny. Osaczyła go, gdy tylko pojawił się we wtorek rano przy stole Gryffindoru i nakrzyczała na niego tak głośno, że profesor McGonagall opuściła stół nauczycielski i podeszła do nich, żeby dać jej reprymendę.
- Panno Johnson, jak pani śmie robić taki hałas w Wielkiej Sali! Gryffindor traci pięć punktów!
- Ale pani profesor... on znowu zarobił sobie na szlaban...
- Co to znaczy, Potter? - spytała ostro profesor McGonagall. - Szlaban? Od kogo?
- Od profesor Umbridge - wybąkał Harry, starając się nie patrzyć w paciorkowate oczy profesor McGonagall, spoglądające na niego srogo zza prostokątnych okularów.
- Chcesz mi powiedzieć - zniżyła głos tak, żeby nie słyszała tego grupa zaciekawionych Krukonów za jej plecami - że po tym, jak cię ostrzegłam w ubiegły poniedziałek, znowu straciłeś nad sobą panowanie na lekcji profesor Umbridge?
- Tak - bąknął Harry w stronę podłogi.
- Potter, musisz się wziąć w garść! Zmierzasz prosto do poważnych kłopotów! Gryffindor traci kolejne pięć punktów!
- Ale... Co? Pani profesor, nie! - Harry zaprotestował z oburzeniem na tę niesprawiedliwość. - Ja już zostałem ukarany przez nią, dlaczego pani też odbiera nam punkty?
- Bo najwyraźniej szlabany nie wywierają na tobie żadnego wrażenia! - odpowiedziała cierpko profesor McGonagall. - Nie, nie chcę już słyszeć żadnych uskarżań się, Potter! A co do pani, panno Johnson, proszę sobie wrzeszczeć na stadionie quidditcha, a nie tutaj, bo przestanie pani być kapitanem drużyny!
I odeszła energicznym krokiem do stołu nauczycielskiego. Angelina spojrzała na Harry’ego z najwyższą odrazą i też odeszła, a Harry opadł na ławkę obok Rona, dygocąc z gniewu.
- Odjęła punkty Gryffindorowi, bo co wieczór kroją mi żywcem rękę! I to ma być sprawiedliwość?
- Wiem, stary - rzekł Ron współczującym tonem, nakładając bekon na talerz Harry’ego. - Wściekła się bez powodu.
Hermiona nic nie powiedziała, tylko nadal przerzucała „Proroka Codziennego”.
- Więc uważasz, że McGonagall miała rację, tak? - zwrócił się Harry ze złością do wielkiego zdjęcia Korneliusza Knota zakrywającego jej twarz.
- Nie powinna odejmować punktów, ale myślę, że miała rację, ostrzegając cię, żebyś panował nad swoim temperamentem w obecności Umbridge - odpowiedział głos Hermiony, podczas gdy Knot gestykulował gwałtownie z pierwszej strony, najwyraźniej wygłaszając jakąś mowę.
Harry nie odzywał się do Hermiony przez całe zaklęcia, ale kiedy weszli do klasy transmutacji, zapomniał o złości. Profesor Umbridge, ze swą nieodłączną podkładką do notowania, siedziała w kącie klasy. Na ten widok zapomniał o wszystkim, co się wydarzyło podczas śniadania.
- Wspaniale - szepnął Ron, kiedy usiedli tam, gdzie zwykle. - Zaraz zobaczymy, jak Umbridge wreszcie dostanie nauczkę.
Profesor McGonagall wmaszerowała do klasy, nie zdradzając niczym, że zdaje sobie sprawę z obecności profesor Umbridge.
- Dosyć już - powiedziała i natychmiast zapadła cisza. - Finnigan, podejdź tu, z łaski swojej, i rozdaj prace domowe... Panno Brown, proszę wziąć to pudło z myszami... nie bądź niemądra, nie ugryzą cię... i rozdać każdemu po jednej...
- Yhm, yhm - zakasłała głośno profesor Umbridge, podobnie jak podczas uczty powitalnej, kiedy chciała przerwać Dumbledore’owi.
Profesor McGonagall nie zwracała na nią uwagi. Seamus wręczył Harry’emu jego wypracowanie; Harry wziął je, nie patrząc na niego, i poczuł ulgę, widząc, że dostał Z.
- A teraz, bardzo proszę, wszyscy uważnie słuchają... Thomas, jeśli jeszcze raz zrobisz to tej myszy, dostaniesz u mnie szlaban... Większość z was zdołała już sprawić, by zniknęły wasze ślimaki, a nawet ci, którym zostały kawałki skorupek, znają już istotę tego zaklęcia. Dzisiaj będziemy...
- Yhm, yhm - zakasłała profesor Umbridge.
- Proszę? - powiedziała profesor McGonagall, odwracając się i marszcząc brwi tak, że utworzyły jedną długą, groźną linię.
- Ja się tylko zastanawiam, pani profesor, czy dostała pani moją notkę z datą i godziną mojej wizy...
- Oczywiście, że ją dostałam, bo inaczej zapytałabym panią, co pani robi w mojej klasie - przerwała jej profesor McGonagall i odwróciła się od niej plecami. Wielu uczniów wymieniło zachwycone spojrzenia. - Więc, jak mówiłam, dzisiaj będziemy ćwiczyć razem to samo zaklęcie na czymś trudniejszym, a mianowicie na myszach. Zaklęcie powodujące znikanie...
- Yhm, yhm.
- Zastanawiam się - powiedziała profesor McGonagall z chłodną wściekłością - w jaki sposób zamierza pani poznać moje metody nauczania, skoro wciąż mi pani przerywa? Zwykle nie pozwalam ludziom odzywać się, kiedy ja mówię.
Profesor Umbridge wyglądała, jakby ktoś ją chlasnąl w twarz. Nic nie powiedziała, tylko rozprostowała pergamin na podkładce i zaczęła na nim gwałtownie pisać. Profesor McGonagall udała, że w ogóle ją to nie obchodzi i ponownie zwróciła się do klasy.
- Jak mówiłam, zaklęcie powodujące znikanie jest tym trudniejsze, im bardziej złożone jest zwierzę, które ma zniknąć. Ślimak, jako bezkręgowiec, nie sprawia większych trudności, natomiast mysz, jako ssak, wymaga o wiele większego skupienia. Tego nie można zrobić, myśląc o obiedzie. A zatem... znacie formułę zaklęcia, zobaczymy, na co was stać...
- I jak ona może mi robić wykłady na temat panowania nad sobą w obecności Umbridge! - powiedział cicho Harry do Rona, ale minę miał uradowaną; złość na profesor McGonagall całkowicie z niego wyparowała.
Profesor Umbridge nie chodziła za profesor McGonagall po całej klasie, jak to robiła na lekcji profesor Trelawney. Być może uznała, że McGonagall nie zgodzi się na to. Robiła jednak mnóstwo notatek, siedząc w kącie, a kiedy profesor McGonagall zakończyła lekcję, wstała z groźną miną.
- No, to dopiero początek - powiedział Ron, podnosząc długi, wijący się mysi ogon i wrzucając go do pudła, które obnosiła Lavender.
Kiedy wychodzili z klasy, Harry dostrzegł, że Umbridge podchodzi do biurka nauczycielskiego. Trącił Rona, a ten trącił Hermionę i cała trójka cofnęła się, żeby podsłuchać.
- Jak długo pani naucza w Hogwarcie? - zapytała profesor Umbridge.
- W grudniu minie trzydzieści dziewięć lat - odpowiedziała szorstko profesor McGonagall, zatrzaskując torbę.
Profesor Umbridge zapisała coś na pergaminie.
- Wyniki tej wizytacji pozna pani za dziesięć dni - oświadczyła.
- Nie mogę się doczekać - powiedziała chłodno profesor McGonagall i ruszyła ku drzwiom. - Wy troje, pospieszcie się - dodała, zaganiając przed sobą Harry’ego, Rona i Hermionę. Harry nie mógł się oprzeć pokusie, by się do niej nie uśmiechnąć i mógłby przysiąc, że i ona się do niego uśmiechnęła.
Myślał, że ponownie zobaczy Umbridge dopiero późnym popołudniem, w jej gabinecie, ale się mylił. Kiedy zeszli po trawiastym zboczu na skraj Zakazanego Lasu, na lekcję opieki nad magicznymi zwierzętami, ujrzeli ją i jej podkładkę do notowania obok profesor Grubbly-Plank.
- Więc pani zwykle nie prowadzi tych lekcji, tak? - usłyszał Harry pytanie Umbridge, kiedy podeszli do stołu na krzyżakach, gdzie grupka pojmanych nieśmiałków węszyła za stonogami.
- Zgadza się - odpowiedziała profesor Grubbly-Plank, trzymając ręce za plecami i kołysząc się na piętach. - Bo ja to zastępuję profesora Hagrida.
Harry wymienił pełne niepokoju spojrzenie z Ronem i Hermioną. Malfoy szeptał z Crabbe’em i Goyle’em; na pewno wykorzysta tę wymarzoną okazję, aby opowiedzieć o Hagridzie osobie z ministerstwa.
- Hmm - mruknęła profesor Umbridge, ściszając nieco głos, ale Harry wciąż słyszał ją całkiem wyraźnie. - To dziwne... dyrektor jakoś się nie kwapił, by mnie o tym poinformować... Czy może mi pani powiedzieć, co jest powodem przedłużającej się nieobecności profesora Hagrida?
Harry zauważył, że Malfoy przestał szeptać i przysłuchuje się z uwagą tej rozmowie.
- Chyba nie - odpowiedziała z werwą profesor Grubbly-Plank. - Wiem o tym tyle, co pani. Dostałam sowę od Dumbledore’a, czy bym nie pouczyła przez parę tygodni, zgodziłam się... i to wszystko. No to... może już zacznę, co?
- Tak, proszę - powiedziała profesor Umbridge, robiąc notatki.
Podczas tej wizytacji Umbridge przyjęła inną taktykę i krążyła wśród uczniów, zadając im pytania na temat magicznych stworzeń. Większość udzielała poprawnych odpowiedzi, co trochę ucieszyło Harry’ego, bo pomyślał, że przynajmniej oni nie pogrążą Hagrida.
- A tak ogólnie - zwróciła się do profesor Grubbly-Plank profesor Umbridge po gruntownym przepytaniu Deana Thomasa - to jak pani, jako tymczasowy członek ciała pedagogicznego... jako bezstronny obserwator z zewnątrz, można by powiedzieć... jak pani ocenia Hogwart? Otrzymuje pani dostateczne wsparcie ze strony kierownictwa szkoły?
- No jasne, Dumbledore to wspaniały gość - odpowiedziała profesor Grubbly-Plank z entuzjazmem. - Mnie tu wszystko bardzo odpowiada, naprawdę.
Umbridge, z wyrazem uprzejmego niedowierzania na twarzy, zrobiła krótką notatkę i ciągnęła dalej:
- A co pani zamierza przerobić z tą klasą w tym roku... założywszy, oczywiście, że profesor Hagrid nie wróci?
- Och, zapoznam ich ze stworzeniami, które najczęściej trafiają się przy zaliczaniu suma. Niewiele tego zostało, przerobili już jednorożce i niuchacze, myślę, że powinniśmy przerobić kudłonie i kuguchary, muszę ich nauczyć rozpoznawać psidwaki i szpiczaki...
- Odnoszę wrażenie, że przynajmniej PANI wydaje się wiedzieć, na czym polega opieka nad magicznymi stworzeniami - pochwaliła ją profesor Umbridge, stawiając na pergaminie znaczek, który niewątpliwie był plusem.
Harry’emu nie podobał się nacisk położony na słowie „pani”, a jeszcze mniej pytanie, które Umbridge zadała teraz Goyle’owi.
- Słyszałam, że dochodziło tu do zranień, czy to prawda?
Goyle uśmiechnął się głupkowato. Z odpowiedzią pospieszył Malfoy.
- To ja zostałem poraniony. Przez hipogryfa.
- Przez hipogryfa? - powtórzyła profesor Umbridge, notując gorączkowo.
- Ale tylko dlatego, że był za głupi, żeby słuchać Hagrida - powiedział ze złością Harry.
Ron i Hermiona jęknęli. Profesor Umbridge powoli odwróciła głowę w stronę Harry’ego.
- Chyba spędzisz jeszcze jeden wieczór w moim gabinecie - powiedziała cicho. - No cóż, bardzo pani dziękuję, pani profesor Grubbły-Plank, myślę, że to mi wystarczy. Rezultaty wizytacji otrzyma pani w ciągu dziesięciu dni.
- Wspaniale - skwitowała to profesor Grubbly-Plank, a profesor Umbridge ruszyła przez błonia w kierunku zamku.
* * *
Była już prawie północ, kiedy Harry opuścił gabinet Umbridge. Ręka krwawiła mu tak mocno, że krew przesiąkła przez chusteczkę, którą sobie ją obwiązał. Nie spodziewał się, że zastanie kogoś w pokoju wspólnym, ale czekali tam na niego Ron i Hermiona. Ucieszył się na ich widok, zwłaszcza że Hermiona spojrzała na niego ze współczuciem, a nie krytycznie.
- Masz - powiedziała z niepokojem, podsuwając mu miseczkę z jakimś żółtym płynem. - Wymocz w tym rękę, to jest roztwór z marynowanych czułków szczuroszczeta, powinno ci pomóc.
Harry włożył krwawiącą i obolałą dłoń do miseczki i ogarnęło go cudowne uczucie ulgi. Krzywołap otarł się o jego nogi, mrucząc głośno, a potem wskoczył mu na kolana i usadowił się na nich wygodnie.
- Dzięki - powiedział z wdzięcznością, drapiąc kota lewą ręką za uszami.
- Nadal uważam, że powinieneś się poskarżyć - powiedział cicho Ron.
- Nie.
- McGonagall dostałaby szału, jakby się dowiedziała...
- Bardzo możliwe - zgodził się Harry. - I bardzo możliwe, że wkrótce wydano by dekret, w którym znalazłby się następujący punkt: każdy, kto narzeka na Wielkiego Inkwizytora, zostaje natychmiast wyrzucony ze szkoły!
Ron otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale nic sensownego nie przyszło mu do głowy, więc zamknął je z miną przegranego.
- To jest straszna kobieta - powiedziała cicho Hermiona. - STRASZNA. Wiesz co, jak tu wchodziłeś, właśnie mówiłam do Rona, że... że musimy coś z tym zrobić.
- Zaproponowałem truciznę - mruknął posępnie Ron.
- Nie... nie o to chodzi. Chodzi o to, jak ona nas uczy, jaka jest okropna pod tym względem... no i że my nie nauczymy się od niej żadnej obrony.
- No dobra, ale co my możemy na to poradzić? - powiedział Ron, ziewając. - Jest chyba trochę za późno, nie? Mianowali ją i nikt jej stąd nie wyrzuci, Knot już o to zadba.
- No tak... ale... - Hermiona zawiesiła głos, jakby się zastanawiała, czy im to powiedzieć. - Wiecie, dużo dzisiaj rozmyślałam... - rzuciła nerwowe spojrzenie na Harry’ego - ...i pomyślałam sobie... że może już nadszedł czas, żebyśmy po prostu... po prostu zajęli się tym sami.
- Czym? - zapytał podejrzliwie Harry, nadal mocząc dłoń w wyciągu z czułków szczuroszczeta.
- No... sami nauczyli się obrony przed czarną magią.
- Daj spokój - jęknął Ron. - Za mało mamy roboty? Zdajesz sobie sprawę z tego, że Harry i ja znowu jesteśmy do tyłu z pracami domowymi, a to dopiero drugi tydzień roku?
- To jest o wiele ważniejsze od pracy domowej!
Harry i Ron wytrzeszczyli na nią oczy.
- Nie sądziłem, że jest coś ważniejszego na świecie od pracy domowej - powiedział Ron.
- Nie bądź głupi, oczywiście, że jest! - wybuchnęła Hermiona, a Harry spostrzegł z pewnym strachem, że jej twarz zapłonęła nagle żarliwym uniesieniem, jak wówczas, gdy mówiła o stowarzyszeniu WESZ. - Tu chodzi o przygotowanie nas, jak powiedział Harry na pierwszej lekcji z Umbridge, do tego, co nas czeka. Tu chodzi o zapewnienie sobie możliwości samoobrony. Skoro nie będziemy się tego uczyć przez cały rok...
- Sami wiele się nie nauczymy - przerwał jej Ron zrezygnowanym tonem. - To znaczy... oczywiście możemy pójść do biblioteki i wyszukać mnóstwo zaklęć, a potem je ćwiczyć, ale...
- Zgoda, to już nie ten etap, kiedy mogliśmy po prostu uczyć się tego z książek - powiedziała Hermiona. - Potrzebny nam jest odpowiedni nauczyciel, który pokaże nam, jak rzucać zaklęcia i poprawić nas, kiedy będziemy to robić źle.
- Jeśli masz na myśli Lupina... - zaczął Harry.
- Nie, nie mówię o Lupinie. Jest zbyt zajęty sprawami Zakonu, zresztą moglibyśmy najwyżej spotykać się z nim podczas wypadów do Hogsmeade, a to stanowczo za rzadko.
- Więc kto? - zapytał Harry, marszcząc czoło.
Hermiona westchnęła głęboko.
- Czy to nie oczywiste? Mówię o TOBIE, Harry.
Zapadło milczenie. Lekki nocny wiatr zabębnił w szyby okien za plecami Rona, a ogień w kominku zamigotał.
- O mnie? Niby co miałbym robić? - zapytał Harry.
- Uczyć nas obrony przed czarną magią.
Harry spojrzał najpierw na nią, a potem na Rona, gotów wymienić z nim pełne irytacji spojrzenie, co czasem robili, kiedy Hermiona rozwodziła się nad swoimi wyszukanymi ideami i pomysłami, takimi jak WESZ. Ale ku jego zdumieniu, na twarzy Rona nie było ani śladu irytacji. Ron zmarszczył nieco czoło, najwyraźniej myśląc. A potem powiedział:
- To jest pomysł.
- Co za pomysł? - zapytał Harry.
- Żebyś ty nas uczył.
- Ale...
Harry uśmiechnął się. Było jasne, że się z niego nabijają.
- Ale ja nie jestem nauczycielem, nie mogę...
- Harry, jesteś najlepszy z obrony przed czarną magią - stwierdziła Hermiona.
- Ja? - Harry jeszcze szerzej się uśmiechnął. - Przecież byłaś ode mnie lepsza w każdym teście...
- Tak się składa, że nie - przerwała mu chłodno Hermiona. - Byłeś ode mnie lepszy w trzeciej klasie... a tylko wtedy mieliśmy razem testy i nauczyciela, który znał się na przedmiocie. Ale ja nie mówię o wynikach testów, Harry. Pomyśl o tym, co ZROBIŁEŚ!
- Co masz na myśli?
- Wiesz co, chyba nie mam ochoty, żeby uczył mnie ktoś tak tępy - powiedział Ron do Hermiony, uśmiechając się lekko. Potem zwrócił się do Harry’ego. - Zaraz, pomyślmy - rzekł, robiąc taką minę, jak Goyle, kiedy próbował się skupić. - Zaraz... w pierwszej klasie... no tak... uratowałeś Kamień Filozoficzny przed Sam-Wiesz-Kim.
- To był szczęśliwy przypadek, a nie moje umiejętności...
- W drugiej klasie - przerwał mu Ron - zabiłeś bazyliszka i zniszczyłeś Riddle’a.
- Tak, ale gdyby nie pojawił się Fawkes...
- W trzeciej klasie - przerwał mu znowu Ron, tym razem głośniej - dałeś sobie radę z setką dementorów naraz...
- Przecież wiesz, że miałem szczęście, bo gdyby zmieniacz czasu nie...
- W zeszłym roku - Ron już prawie krzyczał - ponownie zwyciężyłeś Sam-Wiesz-Kogo...
- Posłuchajcie mnie! - rozzłościł się Harry, bo Ron i Hermiona wciąż uśmiechali się szeroko. - Po prostu mnie wysłuchajcie, dobrze? To wszystko bardzo pięknie brzmi, ale tak naprawdę, za każdym razem miałem więcej szczęścia niż rozumu. Na początku zwykle w ogóle nie wiedziałem, co robię, nie planowałem niczego, po prostu robiłem to, co udało mi się w ostatniej chwili wymyślić, no i prawie zawsze pojawiała się jakaś pomoc...
Ron i Hermiona wciąż się uśmiechali i Harry poczuł, że ogarnia go złość, choć nie bardzo wiedział dlaczego.
- Przestańcie szczerzyć zęby, tak jakbyście wiedzieli lepiej ode mnie, jak było. Was tam nie było. To ja wiem, co się za każdym razem naprawdę wydarzyło, tak? I jeśli udało mi się z tego za każdym razem wyjść cało, to nie dlatego, że jestem taki dobry z obrony przed czarną magią... ale dlatego... dlatego, że zawsze pomoc przyszła we właściwej chwili... albo udało mi się przewidzieć... ale ja po prostu błądziłem po omacku, nie miałem pojęcia, co właściwie robię... PRZESTAŃCIE SIĘ ŚMIAĆ!
Miseczka z wyciągiem ze szczuroszczeta spadła na podłogę i rozbiła się na kawałki. Harry zdał sobie sprawę, że stoi, chociaż nie pamiętał, by wstawał. Krzywołap schował się pod kanapą. Ron i Hermiona przestali się uśmiechać.
- Wy nie wiecie, jak to jest! Żadne z was... żadne z was nie musiało stanąć z nim twarzą w twarz, prawda? Myślicie, że wystarczy po prostu zapamiętać kilka zaklęć i rzucić je na niego, tak jak to się robi w klasie? Przez cały czas masz pełną świadomość, że między tobą a śmiercią jesteś tylko ty... twój mózg, twoja odwaga, bo ja wiem... i nie myślisz trzeźwo, kiedy wiesz, że za chwilę zostaniesz zamordowany albo będą cię torturować, albo będziesz musiał patrzeć, jak mordują twoich przyjaciół... nie, nas nigdy tego nie uczyli, jak sobie radzić w takich sytuacjach... a wy sobie tu siedzicie i zachowujecie się tak, jakbym był mądrym chłopczykiem, bo wciąż stoję przed wami żywy, i jakby Diggory był głupi, bo nawalił, bo dał się zabić... wy wciąż nie rozumiecie, że równie dobrze mogłem to być ja, że gdybym nie był Voldemortowi potrzebny...
- Harry, my nic takiego nie powiedzieliśmy - rzekł Ron, wyraźnie wstrząśnięty. - My w ogóle nie mówiliśmy o Diggorym... chyba zupełnie źle nas zrozumiałeś...
Spojrzał zrozpaczony na Hermionę, która miała urażoną minę.
- Harry - zaczęła nieśmiało - czy ty nie rozumiesz? To jest... właśnie dokładnie to... Właśnie dlatego potrzebujemy ciebie... Musimy wiedzieć, co to znaczy naprawdę... stanąć z nim twarzą w twarz... zmierzyć się z... V-Voldemortem.
Po raz pierwszy, odkąd ją poznał, wymieniła to nazwisko i właśnie to najbardziej go uspokoiło. Wciąż oddychając szybko, zapadł się w fotel i poczuł, że dłoń znowu go strasznie rozbolała. Pożałował, że rozbił miseczkę z wyciągiem ze szczuroszczeta.
- Po prostu... przemyśl to sobie - powiedziała cicho Hermiona. - Dobrze?
Harry nie wiedział, co odpowiedzieć. Poczuł wstyd z powodu swojego wybuchu. Kiwnął głową, ledwo zdając sobie sprawę z tego, na co się zgadza.
Hermiona wstała.
- Idę spać - oznajmiła, wyraźnie siląc się, by jej głos zabrzmiał naturalnie. - To... dobranoc.
Ron też wstał z fotela.
- Idziesz? - zapytał nieśmiało Harry’ego.
- Taak... Za... za minutę. Tylko to posprzątam.
Wskazał na szczęści miseczki na podłodze. Ron kiwnął głową i wyszedł.
- Reparo - mruknął Harry, celując różdżką w kawałki porcelany. Zbiegły się z powrotem w miseczkę, ale wyciągu ze szczuroszczeta już w niej nie było.
Nagle poczuł się tak zmęczony, że miał ochotę zapaść się w fotel i zasnąć. Wstał jednak i poszedł za Ronem. Przez całą niespokojną noc błądził we śnie długimi korytarzami, natykając się na zamknięte drzwi, a kiedy obudził się następnego dnia, blizna znowu go piekła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:48, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ SZESNASTY
W GOSPODZIE POD ŚWIŃSKIM ŁBEM


W ciągu następnych dwóch tygodni Hermiona nie wspomniała ani razu o pomyśle, by Harry uczył ich obrony przed czarną magią. Szlaban u Umbridge wreszcie się skończył (Harry zwątpił już, czy wycięte na jego dłoni słowa kiedykolwiek całkowicie znikną), Ron wziął udział w czterech kolejnych treningach quidditcha i w ciągu dwu ostatnich Angelina ani razu na niego nie nakrzyczała, i wszystkim trojgu udało się sprawić, by ich myszy znikły na transmutacji (Hermionie zaczęło się to już udawać nawet z kociętami). Aż w końcu nadszedł pewien burzliwy wrześniowy wieczór, kiedy wszyscy troje siedzieli w bibliotece, wyszukując składników eliksirów na lekcję ze Snape’em, i ów temat znowu powrócił.
- Ciekawa jestem, Harry - powiedziała nagle Hermiona - czy myślałeś trochę o obronie przed czarną magią.
- Oczywiście - odrzekł szorstko Harry. - Czy można o tym zapomnieć, jak uczy nas ta wiedźma...
- Mam na myśli nasz pomysł, mój i Rona. - Ron spojrzał na nią groźnie, a ona zmarszczyła czoło. - No dobra, MÓJ pomysł... żebyś nas uczył.
Harry nie odpowiedział od razu. Udawał, że wczytuje się w stronicę Azjatyckich antidotów przeciw truciznom, bo nie chciał zdradzić, co o tym myśli.
Prawdę mówiąc, przez ostatnie dwa tygodnie rozmyślał o tym dość często. Czasami wydawało mu się, że to kompletnie zwariowany pomysł, tak jak w ów wieczór, gdy Hermiona zaproponowała mu to po raz pierwszy, ale coraz częściej przyłapywał się na tym, że przypomina sobie zaklęcia, które okazały się skuteczne w jego spotkaniach z czarnomagicznymi stworzeniami i śmierciożercami... przyłapywał się na tym, że mimowolnie planuje lekcje...
- No więc... - powiedział powoli, kiedy już nie mógł dłużej udawać, że azjatyckie antidota są tak interesujące - taak... trochę o tym myślałem.
- No i? - zapytała skwapliwie Hermiona.
- No... nie wiem - odrzekł Harry, żeby zyskać na czasie. Spojrzał na Rona.
- Od samego początku uważałem, że to dobry pomysł - powiedział Ron, teraz już chętnie włączając się do rozmowy, bo widać było, że Harry nie zamierza znowu na nich wrzeszczeć.
Harry zaczął się nerwowo wiercić w krześle.
- Słyszeliście, jak wam mówiłem, że miałem mnóstwo szczęścia, prawda?
- Tak, Harry - odpowiedziała łagodnie Hermiona - ale nie ma sensu udawać, że nie jesteś dobry w obronie przed czarną magią, bo jesteś w tym dobry. Jesteś jedyną osobą, która w zeszłym roku zdołała obronić się przed Zaklęciem Imperius, potrafisz wyczarować patronusa, potrafisz zrobić mnóstwo rzeczy, których nie potrafią nawet dorośli czarodzieje. Wiktor zawsze mówił...
Ron odwrócił do niej głowę tak szybko, że o mały włos nie skręcił sobie karku; rozcierając go, zapytał:
- Tak? Co mówił Wikuś?
- Ha, ha, ale śmieszne - powiedziała Hermiona znudzonym tonem. - Mówił, że Harry potrafi zrobić wiele rzeczy, których on nie potrafi, a był w ostatniej klasie Durmstrangu.
Ron przypatrywał się jej podejrzliwie.
- Ale chyba nie utrzymujesz z nim w kontaktu, co?
- A jeśli nawet, to co? - prychnęła Hermiona, ale policzki lekko jej poróżowiały. - Mogę mieć przyjaciela, z którym koresponduję, skoro...
- Przyjaciela, z którym korespondujesz? On chyba chciał być kimś więcej - powiedział Ron oskarżycielskim tonem.
Hermiona pokręciła ze złością głową i postanowiła nie zwracać już uwagi na Rona.
- No więc, co o tym myślisz? - zwróciła się do Harry’ego. - Będziesz nas uczył?
- Tylko ciebie i Rona, tak?
- No... - Hermiona znowu zrobiła zaniepokojoną minę. - Słuchaj, Harry, tylko się znowu nie denerwuj, błagam... ale ja uważam, że powinieneś uczyć każdego, kto chce się tego nauczyć. To znaczy... przecież nam chodzi o to, żeby móc obronić się przed V-Voldemortem... och, Ron, nie bądź żałosny... i byłoby niesprawiedliwe nie dać takiej samej szansy innym.
Harry rozważał to przez chwilę, a potem rzekł:
- No dobra, ale wątpię, czy prócz was ktokolwiek zechce, żebym go uczył. Przecież uważają mnie za czubka, pamiętacie?
- A ja myślę, że możesz być zaskoczony, jak się dowiesz, ile osób z ciekawością wysłucha, co masz do powiedzenia - odpowiedziała z powagą Hermiona. - Posłuchaj - nachyliła się do niego, a Ron, który wciąż przyglądał się jej z krzywą miną, też się nachylił, żeby nie uronić ani jednego słowa - wiesz, że w pierwszą sobotę października możemy wyskoczyć do Hogsmeade? A jak by tak powiedzieć każdemu, kto będzie zainteresowany, że spotkamy się tam i omówimy sprawę?
- Dlaczego musimy to robić poza szkołą? - zapytał Ron.
- A dlatego - odpowiedziała Hermiona, wracając do kopiowania chińskiej kąsającej kapusty - że nie sądzę, by Umbridge była bardzo zadowolona, gdyby się dowiedziała, co nam chodzi po głowie.
* * *
Harry z utęsknieniem wyczekiwał sobotniego wypadu do Hogsmeade, ale było też coś, co go martwiło. Syriusz nie dawał znaku życia od czasu, gdy pojawił się w kominku na początku września. Harry wiedział, że jego ojciec chrzestny trochę się na nich obraził, kiedy mu powiedzieli, żeby więcej się tu nie pojawiał - ale jednak od czasu do czasu niepokoił się, czy Syriuszowi nie przyjdzie do głowy zlekceważyć środki ostrożności i spotkać się z nimi. A co zrobią, jeśli na głównej ulicy Hogsmeade podbiegnie do nich wielki czarny pies, machając ogonem, być może przed nosem Dracona Malfoya?
- Nie można go obwiniać za to, że czasami ma ochotę wyrwać się z tego domu - powiedział Ron, kiedy Harry wyjawił swoje niepokoje jemu i Hermionie. - Wiem, że ukrywa się już od ponad dwóch lat, wiem, że to nie przelewki, ale przynajmniej był wolny, prawda? A teraz musi tam tkwić z tym pomylonym skrzatem.
Hermiona rzuciła mu gniewne spojrzenie, ale powstrzymała się od komentarza na temat Stworka.
- Kłopot w tym - zwróciła się do Harry’ego - że dopóki V-Voldemort... och, na miłość boską, Ron!... się nie ujawni, Syriusz musi pozostać w ukryciu, prawda? Przecież to głupie ministerstwo nie uzna, że Syriusz jest niewinny, dopóki nie przyzna, że Dumbledore od początku mówi prawdę. Dopiero wtedy, kiedy ci kretyni zaczną wyłapywać prawdziwych śmierciożerców, stanie się oczywiste, że Syriusz nie jest jednym z nich... no bo, po pierwsze, nie ma Mrocznego Znaku...
- Syriusz nie jest na tyle głupi, żeby się pokazywać - rzekł Ron. - Dumbledore dostałby szału, a jego Syriusz słucha, nawet jeśli nie zawsze mu się podoba to, czego od niego żądają.
Harry nadal miał markotną minę, więc Hermiona powiedziała:
- Słuchaj, zrobiliśmy z Ronem sondę i okazuje się, że są tacy, którzy mają ochotę nauczyć się prawdziwej obrony przed czarną magią. Powiedzieliśmy im, że spotkamy się w Hogsmeade.
- Dobra - rzucił zdawkowo Harry, wciąż rozmyślając o Syriuszu.
- Nie martw się, Harry - powiedziała cicho Hermiona. - I bez Syriusza masz za dużo na głowie.
I oczywiście miała rację, bo ledwo sobie dawał radę z nawałem prac domowych, choć teraz, kiedy już nie spędzał każdego wieczoru w gabinecie Umbridge, zaległości miał mniejsze. Ron był w gorszej sytuacji. Obaj chodzili dwa razy w tygodniu na treningi quidditcha, ale na Ronie ciążyły jeszcze obowiązki prefekta. Natomiast Hermiona, choć miała więcej przedmiotów niż oni, nie tylko odrabiała na bieżąco wszystkie prace domowe, ale jeszcze znajdowała czas, by robić na drutach czapeczki dla skrzatów. Harry musiał przyznać, że radziła sobie z tym coraz lepiej: teraz prawie zawsze można było je odróżnić od skarpet.
Ranek w dniu wypadu do Hogsmeade był jasny, ale wietrzny. Po śniadaniu stanęli w kolejce do Filcha, który sprawdzał, czy każde nazwisko jest na długiej liście uczniów posiadających pisemną zgodę rodziców lub opiekunów na odwiedzenie wioski. Harry poczuł ukłucie wyrzutów sumienia, kiedy sobie przypomniał, że gdyby nie Syriusz, nigdy by go do Hogsmeade nie puścili.
- Ee... dlaczego Filch tak cię obwąchiwał? - zapytał Ron, kiedy on, Harry i Hermiona zmierzali raźnym krokiem do bramy.
- Chyba sprawdzał, czy nie śmierdzę łajnobombami - odrzekł ze śmiechem Harry. - Zapomniałem wam opowiedzieć...
I opowiedział im, jak Filch zdybał go w sowiarni, gdy wysyłał list do Syriusza. Trochę go zaskoczyło, że Hermiona uznała tę historię za bardzo interesującą, bo sam nie widział w niej nic specjalnie ciekawego.
- Powiedział, że ktoś mu doniósł, że zamawiasz łajno-bomby? Kto mógł to zrobić?
- Czy ja wiem? - odrzekł Harry, wzruszając ramionami. - Może Malfoy? To do niego podobne.
Przeszli między kamiennymi kolumnami ze skrzydlatymi dzikami na szczycie i skręcili w lewo, na drogę wiodącą do wioski. Wiatr wciskał im włosy w oczy.
- Malfoy? - powtórzyła Hermiona sceptycznym tonem. - No... może...
I przez całą drogę do Hogsmeade pogrążona była w myślach.
- To dokąd właściwie idziemy? - zapytał Harry. - Do Trzech Mioteł?
- Och, nie - odpowiedziała Hermiona, otrząsając się z zamyślenia. - Nie, tam zawsze jest tłum i okropny hałas. Powiedziałam innym, że spotkamy się w gospodzie Pod Świńskim Łbem, chyba wiecie gdzie, nie przy głównej ulicy. To jest trochę... no wiecie... szemrane miejsce... uczniowie raczej tam nie zaglądają, więc nikt nas nie podsłucha.
Minęli sklep Zonka, gdzie, oczywiście, zobaczyli Freda, George’a i Lee Jordana, potem pocztę, z której w równych odstępach czasu wylatywały sowy, i skręcili w boczną uliczkę, na końcu której znajdowała się mała gospoda. Nad drzwiami wisiała na pordzewiałej ramie nadgryziona zębem czasu tarcza z wymalowanym na niej łbem dzikiej świni, z którego ściekała krew na białe płótno. Tarcza skrzypiała żałośnie na wietrze. Wszyscy troje zawahali się przed drzwiami.
- No dobra, wchodzimy - powiedziała Hermiona nieco nerwowym tonem.
Harry wszedł pierwszy.
Wnętrze w niczym nie przypominało pubu Pod Trzema Miotłami, którego obszerna sala barowa sprawiała wrażenie przytulnej i czystej. Bar gospody Pod Świńskim Łbem składał się z jednego małego, obskurnego i bardzo brudnego pomieszczenia, cuchnącego czymś, co przypominało starego capa. Okna w wykuszach ledwo przepuszczały światło dzienne do wnętrza, oświetlonego ogarkami świec, jarzących się na grubo ociosanych stołach. Podłoga na pierwszy rzut oka wyglądała jak klepisko; dopiero kiedy Harry na niej stanął, pojął, że była kamienna, tyle że pokryta grubą warstwą nagromadzonego od wieków brudu.
Harry przypomniał sobie, że o tej właśnie gospodzie wspomniał kiedyś Hagrid. „W Świńskim Łbie zawsze jest sporo różnych dziwaków”, powiedział, wyjaśniając im, w jaki sposób zdobył tutaj jajo smoka od jakiegoś zakapturzonego nieznajomego. Wówczas Harry dziwił się, że Hagrida nie zaniepokoiło, że nieznajomy ukrywa twarz; teraz zobaczył, że było to w gospodzie Pod Świńskim Łbem w modzie. Przy kontuarze stał mężczyzna, który miał całą głowę owiniętą brudnymi szarymi bandażami, ze szparą na usta, przez którą wlewał w siebie szklanice jakiejś dymiącej substancji. Przy jednym z okien siedziały dwie zakapturzone postacie, które można by uznać za dementorów, gdyby nie fakt, że rozmawiały z silnym akcentem z Yorkshire. W mrocznym kącie obok kominka siedziała czarownica w grubej, czarnej chuście opadającej jej aż do stóp. W okolicach głowy widać jej było tylko koniec nosa, sterczący pod czarną tkaniną.
- No, nie wiem, Hermiono... - mruknął Harry, gdy podeszli do baru - ale czy nie przyszło ci na myśl, że pod tą czarną chustą może ukrywać się Umbridge?
Hermiona obrzuciła zawoalowaną postać uważnym spojrzeniem.
- Umbridge jest niższa - odpowiedziała cicho. - A zresztą nawet gdyby tu przyszła, nie może nam nic zrobić. Trzy razy to sprawdzałam. Nie robimy niczego sprzecznego z regulaminem. Specjalnie zapytałam profesora Flitwicka, czy uczniowie mogą odwiedzać gospodę Pod Świńskim Łbem, i powiedział mi, że mogą, chociaż radził, aby przynieść własne szklanki. Wyczytałam też wszystko na temat grup samokształcenia i grup samopomocy przy odrabianiu lekcji i wiem, że są absolutnie dozwolone. Chodziło mi tylko o to, żeby się z tym specjalnie nie afiszować.
- Słusznie - powiedział sucho Harry - zwłaszcza że to, co planujesz, nie ma chyba wiele wspólnego z pomaganiem sobie przy odrabianiu lekcji, prawda?
Z tylnej izdebki wyszedł do nich barman. Był to wysoki i chudy starszy mężczyzna z ponurą miną, z mnóstwem siwych włosów na głowie i twarzy. Harry’emu wydało się, że skądś go zna.
- Co ma być? - warknął.
- Prosimy o trzy piwa kremowe - powiedziała Hermiona.
Barman sięgnął pod kontuar i wyciągnął trzy bardzo zakurzone, bardzo brudne butelki i postawił je hałaśliwie na kontuarze.
- Sześć sykli.
- Ja zapłacę - powiedział szybko Harry, podając mu srebrne monety.
Barman zmierzył go chytrym spojrzeniem, które na ułamek sekundy zatrzymało się na jego bliźnie. Potem odwrócił się i wrzucił monety do staroświeckiej drewnianej kasy, której szufladka otworzyła się automatycznie. Harry, Ron i Hermiona poszli do najdalszego stołu i usiedli, rozglądając się dokoła. Mężczyzna z głową owiniętą brudnymi bandażami zastukał knykciami w kontuar i otrzymał kolejną szklankę dymiącego płynu.
- Wiecie co? - mruknął Ron, zerkając łakomie na bar. - Moglibyśmy tu zamówić, co się nam podoba, założę się, że ten facet sprzedałby nam wszystko, co mu tam. Zawsze chciałem spróbować Ognistej Whisky...
- Ron... jesteś... prefektem - warknęła Hermiona.
- Och... - westchnął Ron, a uśmiech spełzł mu z twarzy. - No tak...
- To kto ma się tu z nami spotkać? - zapytał Harry, zrywając zardzewiały kapsel ze swojej butelki i wypijając łyk kremowego piwa.
- Parę osób - odpowiedziała Hermiona, patrząc najpierw na zegarek, a potem, z pewnym niepokojem, na drzwi. - Powiedziałam im, żeby byli tutaj o tej porze, a jestem pewna, że wszyscy wiedzą, gdzie to jest... o, patrzcie, to chyba oni...
Drzwi gospody otworzyły się i do wnętrza wpadła struga słońca, w której zamigotał kurz, lecz po chwili znikła, przysłonięta tłumem ludzi.
Najpierw weszli Neville, Dean i Lavender, za nimi Parvati i Padma Patii z Cho (Harry’emu coś podskoczyło w żołądku) i jedną z jej zwykle rozchichotanych przyjaciółek, potem Luna Lovegood (sama i z tak rozmarzoną miną, jakby weszła tu przez przypadek), a po niej Katie Bell, Alicja Spinnet i Angelina Johnson, Colin i Dennis Creeveyowie, Ernie Macmillan, Justyn Finch-Fletchley, Hanna Abbott i jakaś nieznana Harry’emu z nazwiska Puchonka z długim warkoczem, trzech Krukonów: Anthony Goldstein, Michael Corner i Terry Boot, Ginny z wysokim, chudym chłopakiem z jasnymi włosami i zadartym nosem, w którym Harry rozpoznał jednego z członków drużyny Puchonów, wreszcie Fred i George Weasleyowie ze swoim kumplem Lee Jordanem; wszyscy trzej nieśli duże papierowe torby z reklamą sklepu Zonka.
- Parę osób? - wychrypiał Harry. - To jest PARĘ OSÓB?
- No widzisz, mój pomysł chyba się spodobał - odpowiedziała uradowana Hermiona. - Ron, może byś przystawił kilka krzeseł!
Barman zamarł, trzymając w rękach szklankę i szmatę tak brudną, że wyglądała, jakby jej jeszcze nigdy nie prano. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu widział tyle osób w swojej gospodzie.
- Czołem - powitał go Fred, stając przy barze i szybko licząc całe towarzystwo. - Poprosimy o... dwadzieścia pięć butelek piwa kremowego.
Barman łypnął na niego spode łba, a potem rzucił szmatę ze złością, jakby mu przerwano bardzo ważną czynność, i zaczął wyjmować spod lady zakurzone butelki.
- No to zdrówko - powiedział Fred i zaczął rozdawać butelki. - Każdy się zrzuca, nie mam tyle forsy, żeby wszystkim postawić...
Harry, nieco oszołomiony, patrzył, jak rozgadana beztrosko hałastra bierze od Freda butelki i szpera w kieszeniach, żeby znaleźć drobne. Nie mógł zrozumieć, po co oni tu wszyscy przyszli, dopóki w głowie nie zaświtała mu przerażająca myśl, że może oczekują od niego jakiejś przemowy. Spojrzał na Hermionę.
- Co ty im nagadałaś? - zapytał cicho. - Czego się spodziewają?
- Już ci mówiłam, oni po prostu chcą usłyszeć, co masz im do powiedzenia. - Hermiona najwyraźniej pragnęła go pocieszyć, ale Harry nadal wpatrywał się w nią z taką złością, że dodała szybko: - Na razie nic nie musisz robić, ja przemówię pierwsza.
- Cześć, Harry - powitał go z uśmiechem Neville i usiadł naprzeciwko.
Harry próbował się uśmiechnąć, ale nic nie odpowiedział, bo zaschło mu w ustach. Cho też się do niego uśmiechnęła i usiadła po prawej stronie Rona. Jej przyjaciółka, o kędzierzawych rudoblond włosach, wcale się nie uśmiechnęła, tylko obdarzyła go bardzo krytycznym spojrzeniem, które mówiło, że gdyby to zależało wyłącznie od niej, nigdy by tu nie przyszła.
Przysiadali się do nich po dwoje i troje; niektórzy wyglądali na podnieconych, inni na zaciekawionych. Luna Lovegood wpatrywała się w przestrzeń rozmarzonym wzrokiem. Kiedy już wszyscy przystawili sobie krzesła, gwar ucichł. Wszystkie oczy zwróciły się na Harry’ego.
- Ee... - zaczęła Hermiona głosem nieco wyższym niż zwykle - no więc... ee... cześć.
Teraz wszyscy spojrzeli na nią, ale od czasu do czasu zerkali na Harry’ego.
- No więc... ee... więc chyba wiecie, po co tu przyszliście. Ee... no więc Harry wpadł na pomysł... to znaczy... - Harry rzucił jej ostre spojrzenie - właściwie to był mój pomysł... żeby ci, którzy zechcą, uczyli się obrony przed czarną magią... to znaczy... uczyli się prawdziwej obrony, a nie tych głupot, które wciska nam Umbridge... - nagle jej głos zabrzmiał o wiele bardziej stanowczo i przekonująco - bo tego nikt nie może nazwać obroną przed czarną magią. - Anthony Goldstein powiedział: „Brawo!”, co najwyraźniej dodało Hermionie otuchy. - No więc pomyślałam sobie, że byłoby dobrze wziąć sprawy w swoje ręce.
Zamilkła, zerkając z ukosa na Harry’ego, a po chwili ciągnęła dalej:
- Chodzi mi o to, żebyśmy sami nauczyli się skutecznej obrony, nie tylko teorii, ale prawdziwych zaklęć...
- Założę się, że chcesz zdać dobrze suma z obrony przed czarną magią, mam rację? - przerwał jej Michael Corner.
- Pewnie, że chcę. Ale chcę czegoś więcej, chcę, żebyśmy nauczyli się bronić, bo... bo... - wzięła głęboki oddech i skończyła: - Bo Lord Voldemort powrócił.
Reakcja była natychmiastowa i łatwa do przewidzenia. Przyjaciółka Cho pisnęła i oblała się kremowym piwem, Terry Boot skrzywił się mimowolnie, Padma Patii wzdrygnęła się, a Neville wydał z siebie dziwny odgłos, który przerodził się w kaszel. Wszystkie oczy utkwione były jednak w Harrym.
- No więc... w każdym razie taki jest plan - powiedziała Hermiona. - Jeśli chcecie się do nas przyłączyć, to musimy się naradzić, jak będziemy...
- A jest dowód, że Sam-Wiesz-Kto powrócił? - zapytał jasnowłosy Puchon dość napastliwym tonem.
- No, Dumbledore w to wierzy... - zaczęła Hermiona.
- Chcesz powiedzieć, że Dumbledore wierzy JEMU. - Blondyn wskazał na Harry’ego.
- A kim ty jesteś? - spytał szorstko Ron.
- Jestem Zachariasz Smith i uważam, że mamy prawo wiedzieć dokładnie, na jakiej podstawie on twierdzi, że Sami-Wiecie-Kto powrócił.
- Posłuchaj - wtrąciła się szybko Hermiona - nie zaprosiliśmy was tutaj, żeby rozmawiać właśnie na ten temat...
- W porządku, Hermiono - odezwał się Harry.
Dopiero teraz dotarło do niego, dlaczego przyszło tu aż tyle osób. Pomyślał, że Hermiona mogła to przewidzieć. Część z nich - może nawet większość - przyszła tu tylko dlatego, żeby usłyszeć to z jego własnych ust.
- Na jakiej podstawie twierdzę, że Sami-Wiecie-Kto powrócił? - zapytał, patrząc Zachariaszowi prosto w oczy. - Bo sam go widziałem. Dumbledore opowiedział całej szkole, co się wydarzyło w ubiegłym roku, i jeśli nie uwierzyliście jemu, to nie uwierzycie i mnie, a ja nie mam zamiaru tracić czasu na przekonywanie kogokolwiek.
Wszyscy wstrzymali oddech. Harry odniósł wrażenie, że barman też mu się przysłuchuje. Wciąż wycierał brudną szmatą tę samą szklankę, która robiła się coraz brudniejsza.
- W ubiegłym roku - powiedział Zachariasz nieco lekceważącym tonem - Dumbledore powiedział nam tylko, że Sam-Wiesz-Kto zabił Cedrika Diggory’ego i że ty ściągnąłeś jego ciało do Hogwartu. Nie podał nam szczegółów, nie opowiedział, jak właściwie zginął Diggory, i myślę, że wszyscy chcielibyśmy się dowiedzieć...
- Jeśli przyszliście tu tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak to jest, kiedy Voldemort kogoś morduje, to ja wam nie pomogę - przerwał mu Harry. Czuł, że znowu krew się w nim burzy. Nie spuszczał wzroku z twarzy Zachariasza Smitha, postanowiwszy sobie, że nie spojrzy na Cho. - Nie chcę mówić o Cedriku Diggorym, jasne? Więc jeśli tylko po to przyszliście, to możecie od razu się rozejść.
Rzucił wściekłe spojrzenie na Hermionę. To wszystko przez nią, zrobiła z niego widowisko, to przecież oczywiste, że przyszli tutaj, żeby posłuchać jego mrożącej krew w żyłach opowieści... Ale nikt nie ruszał się z miejsca, nawet Zachariasz Smith, który wciąż wpatrywał się w niego uważnie.
- No więc... - powiedziała Hermiona znowu bardzo piskliwym głosem - więc... jak mówiłam... jeśli chcecie się nauczyć obrony, to musimy się zastanowić, jak będziemy to robić, jak często będziemy się spotykać, gdzie będziemy...
- Czy to prawda - przerwała jej dziewczyna z długim warkoczem, patrząc na Harry’ego - że potrafisz wyczarować patronusa?
Przez całą grupę przebiegł pomruk zainteresowania.
- Prawda - odpowiedział Harry.
- Cielesnego patronusa?
Te dwa słowa wzbudziły w Harrym pewne wspomnienie.
- Ee... znasz może panią Bones? - zapytał.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- To moja ciocia. Jestem Susan Bones. Opowiedziała mi o twoim przesłuchaniu. Więc... to prawda? Potrafisz wyczarować patronusa-jelenia?
- Tak.
- O kurczę, Harry! - krzyknął Lee z podziwem. - Nie wiedziałem!
- Mama powiedziała Ronowi, żeby tego nie rozgłaszał - odezwał się Fred, szczerząc zęby do Harry’ego. - Powiedziała, że i tak wzbudzasz już za duże zainteresowanie.
- I miała rację - wymamrotał Harry, na co kilka osób parsknęło śmiechem.
Zawoalowana wiedźma, siedząca samotnie, poruszyła się lekko.
- I naprawdę zabiłeś bazyliszka mieczem z gabinetu Dumbledore’a? - zapytał Terry Boot. - To mi powiedział jeden z portretów wiszących u niego na ścianie, kiedy byłem tam w zeszłym roku...
- Ee... no tak, zabiłem go.
Justyn Finch-Fletchley gwizdnął cicho, bracia Creeveyowie wymienili przerażone spojrzenia, a Lavender Brown wydała z siebie krótkie: „Uauu!” Harry’emu zrobiło się trochę gorąco w okolicach kołnierzyka. Starał się za wszelką cenę nie spojrzeć na Cho.
- A jak byliśmy w pierwszej klasie - zwrócił się Neville do całej grupy - ocalił ten Kamień Filologiczny...
- Filozoficzny - syknęła Hermiona.
- Tak, z rąk Sami-Wiecie-Kogo - dokończył Neville.
Oczy Hanny Abbott zrobiły się wielkie jak galeony.
- No i warto wspomnieć - powiedziała Cho, patrząc się na niego z uśmiechem (Harry nie mógł się powstrzymać, żeby na nią nie zerknąć, a w żołądku znowu coś mu podskoczyło) - o tych wszystkich zadaniach Turnieju Trójmagicznego, no wiecie, w zeszłym roku... kiedy musiał dać sobie radę ze smokami, trytonami, akromantulami i różnymi innymi...
Znowu rozległ się ogólny pomruk podziwu i aprobaty. Teraz wnętrzności Harry’ego najwyraźniej zaczęły się skręcać. Starał się nie wyglądać na zbyt zadowolonego z siebie. To, że właśnie Cho tak go wychwalała, wcale mu nie ułatwiało powiedzenia tego, co przysiągł sobie im powiedzieć.
- Posłuchajcie - rzekł, a wszyscy natychmiast się uciszyli. - Ja... ja nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, jakbym udawał skromnisia czy coś w tym rodzaju, ale... tak się składa, że w tym wszystkim korzystałem z pomocy...
- Ale nie przy tym smoku - przerwał mu Michael Corner. - To był lot! Do tego trzeba naprawdę zimnej krwi...
- No... tak - wyjąkał Harry, czując, że byłoby głupio zaprzeczać.
- I nikt nie pomógł, jak tego lata pozbyłeś się dementorów - powiedziała Susan Bones.
- No dobra, wiem, niektórych z tych rzeczy dokonałem bez niczyjej pomocy, ale chodzi mi o to, że...
- Może po prostu nie chcesz uronić przed nami ani jednej ze swoich tajemnic? - zapytał Zachariasz Smith.
- Mam pomysł - rzekł głośno Ron, zanim Harry zdążył odpowiedzieć. - Proponuję, żebyś się przymknął.
Być może Rona zdenerwowało szczególnie słowo „uronić”, w każdym razie patrzył teraz na Zachariasza tak, jakby chciał go rozdeptać. Zachariasz zaczerwienił się.
- Przecież wszyscy przyszliśmy tu, żeby się czegoś od niego nauczyć, a teraz nam mówi, że nic nie potrafi...
- Wcale tego nie powiedział - warknął Fred Weasley.
- Może chcesz, żebyśmy ci trochę przeczyścili uszy? - zapytał George, wyciągając z torby z reklamą sklepu Zonka jakiś metalowy instrument, przypominający narzędzie tortur.
- Albo jakąś inną część ciała, bo nam specjalnie nie zależy, gdzie ci to wsadzimy - dodał Fred.
- No dobra - przerwała im pospiesznie Hermiona - do rzeczy... chodzi o to, czy chcemy wszyscy nauczyć się czegoś od Harry’ego?
Rozległ się ogólny pomruk wyrażający zgodę. Zachariasz skrzyżował ręce na piersiach i nic nie powiedział, może dlatego, że wciąż wpatrywał się w dziwny instrument w ręku George’a.
- Wspaniale - powiedziała Hermiona, najwyraźniej zadowolona, że w końcu coś udało się ustalić. - No więc następne pytanie brzmi: jak często mamy się spotykać? Uważam, że nie ma sensu spotykać się rzadziej niż raz w tygodniu...
- Zaraz - przerwała jej Angelina. - Musimy się upewnić, czy to nie będzie kolidowało z treningami quidditcha.
- Z naszymi nie - odezwała się Cho.
- Ani z naszymi - dodał Zachariasz Smith.
- Jestem pewna, że uda się nam znaleźć jakiś wieczór, który będzie odpowiadał wszystkim - powiedziała Hermiona trochę zniecierpliwionym tonem. - Ale trzeba pamiętać, o czym mówimy, to przecież ważna sprawa, mówimy o nauczeniu się obrony przed śmierciożercami V-Voldemorta...
- Dobrze mówisz! - zawołał Ernie Macmillan, który według Harry’ego już dawno powinien się odezwać. - Osobiście uważam, że to jest naprawdę bardzo ważne, może ważniejsze od wszystkiego, co będziemy w tym roku robić, nawet od zaliczania sumów!
I spojrzał po wszystkich zaczepnie, jakby się spodziewał, że rozlegną się okrzyki protestu, a kiedy nikt nic na to nie powiedział, ciągnął dalej:
- Osobiście nie mam pojęcia, dlaczego ministerstwo wcisnęło nam tak beznadziejnego nauczyciela w tak krytycznym okresie. Wiem, że oni nie chcą uwierzyć w powrót Sami-Wiecie-Kogo, ale żeby przysyłać nauczyciela, który nie pozwala nam ćwiczyć zaklęć obronnych...
- My uważamy, że prawdziwym powodem, dla którego Umbridge nie chce nas uczyć obrony przed czarną magią - oświadczyła Hermiona - jest to, że ona... wiem, że zabrzmi to idiotycznie, ale ona myśli, że Dumbledore chce z nas zrobić coś w rodzaju swojej prywatnej armii. Ona myśli, że Dumbledore chce nas zmobilizować przeciw ministerstwu.
Prawie wszyscy zdawali się oszołomieni tą hipotezą - wszyscy prócz Luny Lovegood, która pisnęła:
- To brzmi rozsądnie. Przecież Korneliusz Knot ma już swoją prywatną armię.
- Co? - zdziwił się Harry, bardzo poruszony tą nieoczekiwaną wiadomością.
- Tak, ma armię heliopatów - oświadczyła z powagą Luna.
- Co ty opowiadasz! - prychnęła Hermiona.
- Właśnie że ma - upierała się Luna.
- Heliopatów? Co to takiego? - zapytał Neville z zaniepokojoną miną.
- To duchy ognia - odpowiedziała Luna, wybałuszając swoje wypukłe oczy tak, że teraz wyglądała, jakby naprawdę zwariowała. - Wielkie płomieniste stworzenia, które pędzą po ziemi, zapalając wszystko przed sobą...
- Neville, one nie istnieją - powiedziała cierpko Hermiona.
- A właśnie, że istnieją! - zaperzyła się Luna.
- Tak? A jest na to jakiś dowód? - warknęła Hermiona.
- Jest mnóstwo relacji naocznych świadków, skoro już masz tak ograniczony umysł, że trzeba ci wszystko podetknąć pod nos, bo inaczej nie...
- Yhm, yhm - chrząknęła Ginny, tak dobrze naśladując profesor Umbridge, że kilka osób rozejrzało się ze strachem, a potem wybuchnęły śmiechy. - Czy my przypadkiem nie mieliśmy ustalić, jak często mamy się spotykać?
- Słusznie - podchwyciła natychmiast Hermiona. - Tak, mieliśmy, racja...
- Więc chyba raz w tygodniu będzie akurat - powiedział Lee Jordan.
- Jeśli tylko... - zaczęła Angelina.
- Tak, tak, wiemy, że jest coś takiego jak quidditch - przerwała jej Hermiona. - No dobrze, a teraz musimy ustalić, gdzie będziemy się spotykać...
To było nieco trudniejsze pytanie, więc wszyscy ucichli.
- W bibliotece? - zaproponowała po jakimś czasie Katie Bell.
- Jakoś sobie nie wyobrażam, żeby pani Pince była zachwycona, widząc, jak rzucamy zaklęcia w jej bibliotece - powiedział Harry.
- Może w jakiejś nieużywanej klasie? - podsunął Dean.
- To jest myśl - rzekł Ron. - McGonagall mogłaby nam pozwolić, tak jak wtedy, gdy Harry ćwiczył do Turnieju Trójmagicznego...
Ale Harry był przekonany, że tym razem McGonagall nie będzie tak wyrozumiała. Niezależnie od tego, co Hermiona mówiła o legalności grup samokształcenia i samopomocy przy odrabianiu lekcji, miał niejasne poczucie, że ta grupa może być uznana za o wiele bardziej rewolucyjną.
- W porządku, coś znajdziemy - powiedziała Hermiona. - Jak ustalimy dokładny czas i miejsce naszego pierwszego spotkania, to wszystkich powiadomimy.
Pogrzebała w swojej torbie, wyciągnęła pióro i kawałek pergaminu, i zawahała się, jakby sama ze sobą walczyła, czy to powiedzieć czy nie.
- Uważam, że każdy powinien napisać tu swoje imię i nazwisko, żebyśmy wiedzieli, kto był. Ale uważam też - wzięła głęboki oddech - że powinniśmy wszyscy przyrzec, że nie będziemy rozgłaszać tego, co robimy. Więc każdy, kto się podpisze, stwierdza tym samym, że nie powie Umbridge... ani nikomu innemu... co zamierzamy zrobić.
Fred sięgnął po pergamin i z wesołą miną złożył swój podpis, ale Harry zauważył, że niektórzy nie mają tak uradowanych min.
- Ee... - zaczął powoli Zachariasz, nie biorąc od George’a pergaminu - chyba... no, jestem pewny, że Ernie mi powie, kiedy będzie to spotkanie.
Ale Ernie też nie był skory do złożenia podpisu. Hermiona spojrzała na niego, podnosząc brwi.
- No bo... zrozum, jesteśmy prefektami - wybuchnął w końcu Ernie. - A jakby ta lista wpadła w czyjeś ręce... no, rozumiesz... sama powiedziałaś, że gdyby Umbridge się dowiedziała...
- Ale przyznałeś, że to jest ważniejsze od wszystkiego innego, co będziemy robić w tym roku - przypomniał mu Harry.
- No... tak - zgodził się Ernie - tak, na pewno, ale...
- Ernie, czy ty naprawdę myślisz, że zostawię tę listę gdzieś na wierzchu? - zapytała Hermiona.
- Nie. Nie, jasne - rzekł Ernie, trochę uspokojony. - No dobra, podpiszę.
Po nim nikt już nie zgłaszał wątpliwości, chociaż Harry zauważył, że przyjaciółka Cho nie miała zachwyconej miny, gdy składała podpis. W końcu podpisał się i Zachariasz, po czym Hermiona schowała pergamin do torby. Wszyscy poczuli się jakoś dziwnie, jakby podpisali coś w rodzaju umowy.
- No dobra, ale czas ucieka - powiedział Fred, wstając. - George, Lee i ja mamy do załatwienia pewną dość delikatną sprawę, zobaczymy się później.
Rozchodzili się w małych grupkach, po dwie lub trzy osoby. Cho ociągała się, pochylona nad swoją torbą, z twarzą ukrytą za zasłoną długich czarnych włosów, ale jej przyjaciółka stała obok z rękami skrzyżowanymi na piersi, cmokając niecierpliwie, więc nie miała innego wyboru, tylko wyszła razem z nią. W drzwiach obejrzała się i pomachała ręką Harry’emu.
- No, myślę, że poszło całkiem nieźle - powiedziała uradowana Hermiona, kiedy po chwili wyszła z Harrym i Ronem z gospody Pod Świńskim Łbem na tonącą w świetle słońca uliczkę. Harry i Ron wciąż trzymali swoje butelki z piwem kremowym.
- Ten Zachariasz to pluskwa - stwierdził Ron, łypiąc ze złością na oddalającego się Smitha.
- Ja też go nie lubię - przyznała Hermiona - ale on podsłuchał, jak przy stole Puchonów rozmawiałam z Erniem i Hanną i okazał wyraźną chęć przyjścia, więc co miałam mu powiedzieć? Ale im będzie nas więcej, tym lepiej... A Michael Corner i jego koledzy pewnie by się nie pojawili, gdyby nie chodził z Ginny...
Ron, który spijał ostatnie krople z butelki, zakrztusił się i opryskał sobie całą szatę kremowym piwem.
- SŁUCHAM? - zapytał z oburzeniem, a uszy miał koloru surowej wołowiny. - Ona... moja siostra... chodzi z Michaelem Cornerem?
- No cóż, myślę że on i jego koledzy przyszli z jej powodu... to znaczy... na pewno interesują się nauką obrony, ale gdyby Ginny nie powiedziała Michaelowi, o co chodzi...
- Kiedy... od kiedy ona...
- Poznali się na Balu Bożonarodzeniowym i pod koniec ubiegłego roku zaczęli ze sobą chodzić - wyjaśniła mu spokojnie Hermiona.
Skręcili w ulicę Główną, a po chwili Hermiona zatrzymała się przed sklepem Scrivenshafta, gdzie na wystawie leżały eleganckie bażancie pióra.
- Hmm... chyba sobie sprawię nowe pióro.
I weszła do sklepu, a Harry i Ron za nią.
- Michael Corner... Który to jest? - zapytał ze złością Ron.
- Ten ciemny - odpowiedziała Hermiona.
- Nie podoba mi się - rzekł natychmiast Ron.
- Też mi niespodzianka - mruknęła pod nosem Hermiona.
- Ale... - Ron ruszył za nią wzdłuż długiego szeregu miedzianych puszek z piórami. - Myślałem, że Ginny buja się w Harrym!
Hermiona spojrzała na niego z łagodną wyrozumiałością i pokręciła głową.
- Ginny kiedyś bujała się w Harrym, ale dawno jej to minęło. To oczywiście wcale nie znaczy, że przestała cię lubić - dodała uprzejmie, zwracając się do Harry’ego, po czym zajęła się oglądaniem czarno-złotego pióra.
Dla Harry’ego, który wciąż miał w oczach Cho machającą do niego ręką w drzwiach gospody, nie był to temat aż tak zajmujący, jak dla Rona, który wprost dygotał z oburzenia. Dowiedział się jednak czegoś, o czym do tej pory nie miał pojęcia.
- To dlatego ona teraz już mówi, tak? - zapytał Hermionę. - Przedtem nigdy nic nie mówiła w moim towarzystwie.
- Jakbyś zgadł. Tak, chyba wezmę to...
Podeszła do lady i wręczyła sprzedawcy piętnaście sykli i dwa knuty. Ron wciąż dyszał jej w kark.
- Ron - powiedziała, kiedy się odwróciła - właśnie dlatego Ginny nie mówiła ci, że chodzi z Michaelem. Wiedziała, że będziesz się wściekał. Więc przestań to wałkować, dobrze?
- Że co? Kto się tutaj wścieka? I wcale nie zamierzam niczego wałkować...
Kiedy szli ulicą, Ron przez cały czas mruczał coś pod nosem. Hermiona zrobiła oczy do Harry’ego i korzystając z tego, że Ron akurat bulgotał obelgami pod adresem Michaela Cornera, zapytała go cicho:
- A jak już mówimy o Michaelu i Ginny... to co z tobą i Cho?
- Co masz na myśli?
Poczuł się tak, jakby się w nim wszystko zagotowało, jakby go zapiekło, a jednocześnie na twarzy zaszczypało chłodem... A więc to było tak oczywiste?
- No wiesz... - odpowiedziała Hermiona, uśmiechając się lekko - ona nie odrywa od ciebie wzroku, nie zauważyłeś?
Wioska Hogsmeade jeszcze nigdy nie wydała się Harry’emu tak cudownym miejscem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:48, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
DEKRET EDUKACYJNY NUMER DWADZIEŚCIA CZTERY


Przez resztę weekendu Harry był tak szczęśliwy, jak jeszcze nigdy od początku roku szkolnego. Większość niedzieli spędzili z Ronem na borykaniu się z zaległymi pracami domowymi, a chociaż trudno to było nazwać zajęciem przyjemnym, skorzystali z tego, że jesienne słońce wciąż przygrzewało i zamiast ślęczeć przy stolikach w pokoju wspólnym, zabrali książki i pergaminy i rozsiedli się pod wielkim bukiem nad brzegiem jeziora. Hermiona, która oczywiście wszystko już odrobiła, przyniosła motki wełny i zaczarowała swoje druty tak, że śmigały i klikały w powietrzu obok niej, produkując coraz więcej czapek i szalików.
Świadomość, że robią coś wbrew Umbridge i ministerstwu i że to on jest kluczową postacią tego buntu, sprawiała Harry’emu głęboką satysfakcję. Wciąż odświeżał sobie w pamięci sobotnie spotkanie: widok tych wszystkich ludzi, którzy przyszli, żeby ich nauczył obrony przed czarną magią... ich twarzy, kiedy usłyszeli, czego już dokonał... i Cho, wychwalającej jego wyczyny podczas Turnieju Trójmagicznego... Dobrze było wiedzieć, że oni wszyscy wcale nie uważają go za mitomana i dziwoląga, ale za kogoś godnego podziwu. Dodało mu to tyle otuchy, że w poniedziałek rano wciąż był w dobrym nastroju i nie przejmował się bliską perspektywą najmniej lubianych przez siebie lekcji.
Wyszli z Ronem z dormitorium, dyskutując o pomyśle Angeliny, aby podczas wieczornego treningu quidditcha przećwiczyć nową kombinację zwaną Zwisem Leniwca, więc dopiero w połowie drogi przez zalany słońcem pokój wspólny zauważyli coś, co już przykuło uwagę małej grupki Gryfonów.
Do tablicy ogłoszeniowej przypięte było wielkie ogłoszenie, tak wielkie, że przysłoniło wszystko inne: listy używanych podręczników do sprzedaży, punkty regulaminu szkolnego, o których jak zwykle przypominał im August Filch, rozkład treningów quidditcha, oferty wymiany kart z czekoladowych żab, nową reklamę Weasleyów poszukujących królików doświadczalnych, daty sobotnich odwiedzin Hogsmeade i anonsy o przedmiotach zgubionych lub znalezionych. Nowe ogłoszenie wydrukowane było wielkimi czarnymi literami i opatrzone u dołu bardzo urzędowo wyglądającą pieczęcią i podpisem z zawijasami.

NA POLECENIE
WIELKIEGO INKWIZYTORA HOGWARTU

niniejszym rozwiązuje się wszystkie uczniowskie organizacje, stowarzyszenia, drużyny, grupy i kluby.
Za organizację, stowarzyszenie, drużynę, grupę lub klub uważa się regularne spotkania trojga lub większej liczby uczniów.
O pozwolenie na założenie nowej organizacji, stowarzyszenia, drużyny, grupy czy klubu można się starać u Wielkiego Inkwizytora (Profesor Umbridge).
Żadna uczniowska organizacja, stowarzyszenie, drużyna, grupa lub klub nie mogą istnieć bez wiedzy i zezwolenia Wielkiego Inkwizytora.
Każdy uczeń, który samowolnie utworzy organizację, stowarzyszenie, drużynę, grupę czy klub lub wstąpi do jakiejś organizacji, stowarzyszenia, drużyny, grupy czy klubu, nie posiadających zezwolenia Wielkiego Inkwizytora, zostanie wydalony ze szkoły.
Powyższe zarządzenie wydano na podstawie Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Cztery

Podpisano:
Dolores Jane Umbridge
Wielki Inkwizytor

Harry i Ron przeczytali to ogłoszenie ponad głowami kilku przerażonych drugoroczniaków.
- Czy to oznacza, że zamierzają zamknąć Klub Gargulkowy? - zapytał kolegę jeden z nich.
- Myślę, że w gargulki pozwolą wam grać - stwierdził ponuro Ron, a drugoklasista aż podskoczył, gdy usłyszał jego głos tuż nad sobą. - Ale my chyba nie będziemy mieć takiego szczęścia, co? - zapytał Harry’ego, gdy drugoroczniacy szybko się rozeszli.
Harry odczytywał ogłoszenie po raz drugi. Szczęście, które rozpierało go od soboty, nagle się ulotniło. Ogarnęła go fala bezsilnej wściekłości.
- To nie jest przypadek - powiedział, zaciskając pięści. - Ona wie.
- To niemożliwe!
- W tej gospodzie były różne typy. No i nie oszukujmy się, nie wiemy, komu z tych, co tam przyszli, można naprawdę ufać... Każdy mógł polecieć do Umbridge i wszystko wygadać.
A on myślał, że mu uwierzyli, że nawet go podziwiali...
- Zachariasz Smith! - powiedział natychmiast Ron, uderzając pięścią w dłoń. - Albo... ten Michael Corner też mi wyglądał bardzo podejrzanie...
- Ciekawe, czy Hermiona już to widziała - rzekł Harry, spoglądając w stronę drzwi do sypialni dziewcząt.
- To chodźmy i ją zapytajmy. - Ron podszedł do drzwi, otworzył je i ruszył w górę po spiralnych schodkach.
Był na szóstym stopniu, kiedy to się stało. Rozległ się przeraźliwy, przeciągły dźwięk, przypominający wycie klaksonu, a kamienne stopnie stopiły się w jedną, gładką i pochyłą płaszczyznę. Przez chwilę Ron próbował zachować równowagę, wymachując rękami jak wiatrak, a potem upadł na plecy i zjechał na sam dół, zatrzymując się u stóp Harry’ego.
- Ee... chyba nie wolno nam odwiedzać dormitoriów dziewcząt - powiedział Harry, pomagając mu wstać i z trudem powstrzymując śmiech.
Dwie dziewczyny z czwartej klasy zjechały po kamiennej ślizgawce, piszcząc z uciechy.
- Ooooch! Ktoś próbował się dostać na górę? - chichotały, strzelając zalotnie oczami do Harry’ego i Rona.
- Ja, bo co? - odrzekł Ron, wciąż w stanie lekkiego szoku. - Nie wiedziałem, że coś takiego się stanie. To niesprawiedliwe! - dodał, zwracając się do Harry’ego, kiedy rozchichotane dziewczyny zniknęły w dziurze pod portretem. - Hermiona może sobie przychodzić do naszego dormitorium, kiedy chce, a nam nie wolno...
- Bo to jest taki staroświecki przepis - powiedziała Hermiona, która zjechała zgrabnie na leżący przed nimi dywanik, podniosła się i stanęła przed nimi. - W Dziejach Hogwartu napisano, że założyciele szkoły uważali chłopców za mniej godnych zaufania od dziewcząt. No dobra, ale po co próbowaliście tam wejść?
- Żeby się z tobą zobaczyć. Popatrz na to! - Ron pociągnął ją za rękę w stronę tablicy ogłoszeń.
Hermiona szybko przeczytała ogłoszenie. Twarz jej skamieniała.
- Ktoś jej wygadał! - powiedział ze złością Ron.
- Nie, nie mogli - powiedziała cicho Hermiona.
- Jesteś strasznie naiwna. Myślisz, że jak sama jesteś taka szlachetna i lojalna...
- Nie, nie mogli tego zrobić, bo zaczarowałam ten kawałek pergaminu, na którym złożyliśmy swoje podpisy. Wierz mi, gdyby ktoś poleciał i wygadał wszystko Umbridge, wiedzielibyśmy dokładnie kto, i bardzo by tego pożałował.
- A co by mu się stało?
- No... ujmijmy to w ten sposób, że na przykład trądzik Eloise Midgeon wyglądałby jak mnóstwo wdzięcznych piegów. Chodźcie, idziemy na śniadanie, zobaczymy, co o tym myślą inni... Ciekawa jestem, czy to ogłoszenie wywieszono również w innych domach.
Kiedy weszli do Wielkiej Sali, stało się oczywiste, że ogłoszenie Umbridge pojawiło się nie tylko w pokoju wspólnym Gryffindoru. W zwykłym porannym gwarze wyczuwało się szczególną intensywność, a wielu uczniów krążyło między stołami, wymieniając uwagi. Ledwo Harry, Ron i Hermiona usiedli na swoich zwykłych miejscach, podeszli do nich Neville, Dean, Fred, George i Ginny.
- Widzieliście?
- Myślicie, że ona już wie?
- I co dalej?
Wszyscy patrzyli na Harry’ego. Rozejrzał się, żeby się upewnić, czy w pobliżu nie ma żadnego nauczyciela.
- To jasne, i tak to zrobimy - odpowiedział cicho.
- Wiedziałem, że tak powiesz - rzekł George z uśmiechem, waląc Harry’ego w plecy.
- Prefekci też? - zapytał Fred, patrząc wymownie na Rona i Hermionę.
- Oczywiście - powiedziała chłodno Hermiona.
- Idą Ernie i Hanna Abbott - powiedział Ron, zerkając przez ramię. - I ci Krukoni, i Smith... żadnego nie obsypało piegami...
Hermiona wyraźnie się zaniepokoiła.
- Co tam piegi, ci kretyni nie powinni do nas podchodzić, to wygląda bardzo podejrzanie... Siadajcie! - powiedziała bezgłośnie do Erniego i Hanny, pokazując im gestami, żeby usiedli przy stole Puchonów.. - Później! Po-roz-ma-wia-my póź-niej!
- Powiem Michaelowi - odezwała się Ginny i zerwała się z ławki. - To głupek, naprawdę...
Pobiegła do stołu Krukonów, a Harry odprowadził ją wzrokiem. Niedaleko siedziała Cho, rozmawiając ze swoją kędzierzawą przyjaciółką, którą przyprowadziła do Świńskiego Łba. Czy Cho przestraszy się i nie przyjdzie na spotkanie?
Ale wszystkie konsekwencje ogłoszenia Umbridge dały o sobie znać dopiero, kiedy wychodzili z Wielkiej Sali, kierując się do klasy historii magii.
- Harry! Ron!
To Angelina biegła ku nim z wyrazem rozpaczy na twarzy.
- Spokojnie - powiedział cicho Harry, kiedy się zbliżyła. - Zamierzamy mimo wszystko...
- Czy zdajecie sobie sprawę, że to obejmuje quidditcha? - przerwała mu Angelina. - Będziemy musieli iść i prosić o pozwolenie utworzenia na nowo drużyny Gryfonów!
- Co takiego? - zdumiał się Harry.
- To niemożliwe - wybąkał Ron.
- Przecież czytaliście to ogłoszenie, nie? Tam się wymienia również drużyny! Więc posłuchaj mnie, Harry... mówię ci to po raz ostatni... Błagam cię, przy Umbridge trzymaj nerwy na wodzy, bo ona może nie pozwolić nam więcej zagrać!
- Dobra, dobra - odpowiedział Harry, bo Angelina wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. - Nie martw się, będę grzeczny...
- Założę się, że przyjdzie na historię magii - rzekł ponuro Ron, kiedy ruszyli w stronę klasy Binnsa. - Jeszcze Binnsa nie wizytowała... Założę się, że już tam siedzi...
Ale się mylił: jedynym nauczycielem obecnym w klasie był sam profesor Binns, unoszący się jak zwykle cal nad krzesłem i przygotowujący się do wygłoszenia dalszego ciągu swego nudnego wykładu na temat wojen olbrzymów. Harry nawet nie próbował śledzić toku wykładu; gapił się bezmyślnie na swój pergamin, ignorując oburzone spojrzenia Hermiony i jej poszturchiwania, do czasu, gdy rąbnęła go łokciem w żebra tak mocno, że nie wytrzymał i spojrzał na nią ze złością.
- Co?!
Wskazała na okno. Na wąskim parapecie siedziała Hedwiga, patrząc na niego przez grubą szybę. Do nóżki miała przywiązany list. Harry nie mógł tego zrozumieć; przecież było śniadanie, dlaczego nie przyniosła mu listu wtedy, jak zwykle? Wiele osób już ją zauważyło i pokazywało sobie palcami.
- Och, uwielbiam tę sowę, jest taka piękna! - westchnęła Lavender do Parvati.
Harry zerknął na profesora Binnsa, który nadal odczytywał swoje notatki, zupełnie nieświadom, że uwaga całej klasy jest jeszcze mniej skupiona na nim niż zwykle. Harry ześliznął się z krzesła i zgięty wpół podbiegł do okna, które powoli otworzył.
Spodziewał się, że Hedwiga wyciągnie do niego nóżkę z listem, żeby mógł go odwiązać, a potem odleci do sowiarni, ale gdy tylko otworzył okno, wskoczyła do środka, pohukując żałośnie. Spojrzał z niepokojem na profesora Binnsa, zamknął okno i pospieszył z powrotem na swoje miejsce, z Hedwigą siedzącą mu na ramieniu. Usiadł, przeniósł Hedwigę na kolana i sięgnął po list.
Dopiero wtedy zobaczył, że pióra ptaka są dziwnie nastroszone; niektóre układały się nie w tę stronę, co należy, a jedno skrzydło zwisało.
- Ona jest ranna! - szepnął Harry, pochylając nisko głowę.
Hermiona i Ron przysunęli się bliżej; Hermiona nawet odłożyła pióro.
- Patrzcie... coś jej się stało w skrzydło...
Hedwiga drżała. Kiedy Harry chciał dotknąć jej skrzydła, podskoczyła lekko, nastroszyła pióra i spojrzała na niego z wyrzutem.
- Panie profesorze - powiedział głośno Harry, a wszyscy na niego spojrzeli. - Źle się czuję.
Profesor Binns podniósł wzrok znad notatek i jak zawsze zdziwił się, że siedzi przed nim tyle osób.
- Źle się czuję? - powtórzył sennym głosem.
- Bardzo źle - powiedział stanowczo Harry, wstając i chowając Hedwigę za plecami. - Chyba muszę iść do skrzydła szpitalnego.
- Tak... - Profesor Binns był wyraźnie zaskoczony. - Tak... tak, do skrzydła szpitalnego... no więc idź, Perkins...
Za drzwiami Harry posadził Hedwigę na ramieniu i puścił się biegiem, zatrzymując dopiero wtedy, gdy już nikt nie mógł go zobaczyć od drzwi klasy Binnsa. Pierwszą osobą, która przyszła mu na myśl, był Hagrid, ale skoro nie miał pojęcia, gdzie Hagrid jest, pozostała mu tylko profesor Grubbly-Plank i nadzieja, że ona mu pomoże.
Wyjrzał przez okno na omiatane wiatrem szare błonia. W pobliżu chatki Hagrida nigdzie jej nie było; jeśli nie ma lekcji, to pewnie jest w pokoju nauczycielskim. Ruszył więc na dół. Hedwiga pohukiwała cicho, kołysząc się na jego ramieniu.
Drzwi do pokoju nauczycielskiego strzegły dwa kamienne gargulce. Kiedy podszedł, jeden z nich zakrakał ochryple:
- Powinieneś być w klasie, wesołku.
- Pilna sprawa - rzekł krótko Harry.
- Ooooch, pilna? - zapytał piskliwym głosem drugi gargulec. - I co, to ma nas uspokoić, tak?
Harry zapukał. Usłyszał kroki, po chwili drzwi się otworzyły i znalazł się twarzą w twarz z profesor McGonagall.
- Tylko mi nie mów, że dostałeś kolejny szlaban! - powiedziała natychmiast, a jej prostokątne okulary zalśniły niepokojem.
- Nie, pani profesor! - uspokoił ją szybko Harry.
- Więc dlaczego nie jesteś na lekcji?
- To najwyraźniej PILNA sprawa - zakpił drugi gargulec.
- Szukam profesor Grubbly-Plank - wyjaśnił Harry. - Chodzi o moją sowę, jest ranna.
- Ranna sowa, mówisz?
Obok McGonagall pojawiła się profesor Grubbly-Plank z fajką w zębach i egzemplarzem „Proroka Codziennego” w ręku.
- Tak - powiedział Harry, zdejmując ostrożnie Hedwigę z ramienia. - Przyleciała już po porannej poczcie i coś jej się stało ze skrzydłem, niech pani popatrzy...
Profesor Grubbly-Plank wzięła od niego Hedwigę.
- Hmm - mruknęła, a tkwiąca między jej zębami fajka zachybotała się lekko. - Wygląda na to, że coś ją zaatakowało. Ale co by to mogło być? Testrale czasami polują na ptaki, ale Hagrid wytresował te w Hogwarcie tak, żeby nie tykały sów...
Harry nie wiedział i nie miał ochoty wiedzieć, co to są testrale, chciał tylko, żeby Hedwiga wyzdrowiała. Profesor McGonagall spojrzała na niego srogo i zapytała:
- Potter, skąd przyleciała ta sowa?
- Ee... - zająknął się Harry. - Chyba z Londynu.
Ich spojrzenia spotkały się na krótko i zrozumiał, że McGonagall wie, iż „Londyn” oznacza: „Grimmauld Place numer dwanaście”, bo ściągnęła brwi.
Profesor Grubbly-Plank wyjęła z kieszeni monokl i wetknęła go sobie w oczodół, po czym obejrzała Hedwigę z bliska.
- Zobaczę, co jej jest, ale musisz ją u mnie zostawić, Potter. I tak przez kilka dni nie będzie mogła fruwać.
- Eee... dobrze... dziękuję - wymamrotał Harry i w tym momencie dzwonek obwieścił przerwę.
- Nie ma za co - odpowiedziała szorstko profesor Grubbly-Plank, wracając do pokoju nauczycielskiego.
- Chwileczkę, Wilhelmino! - powiedziała profesor McGonagall. - List!
- Och, tak! - zawołał Harry, który zupełnie zapomniał o liście przywiązanym do nóżki Hedwigi. Profesor Grubbly-Plank podała mu zwitek pergaminu i znikła w pokoju nauczycielskim, niosąc Hedwigę, która obrzuciła Harry’ego żałosnym spojrzeniem, jakby nie mogła uwierzyć, że zostawia ją w obcych rękach. Czując lekkie wyrzuty sumienia, chciał odejść, gdy usłyszał za sobą głos profesor McGonagall.
- Potter!
- Słucham, pani profesor!
Spojrzała w jedną, a potem w drugą stronę korytarza. Z obu stron nadchodziły grupy uczniów.
- Pamiętaj - szepnęła w pośpiechu, wpatrując się w zwitek pergaminu w jego dłoni - że kanały komunikacji do Hogwartu i z Hogwartu mogą być pod obserwacją.
- Ja... - zaczął Harry, ale fala uczniów już prawie do niego dotarła.
Profesor McGonagall skinęła głową i wycofała się do pokoju nauczycielskiego, a Harry’ego zagarnął tłum. Na dziedzińcu dostrzegł w osłoniętym kącie Rona i Hermionę z kołnierzami płaszczów postawionymi dla ochrony przed wiatrem. Rozwinął szybko kawałek pergaminu i idąc ku nim, zdążył odczytać kilka słów napisanych ręką Syriusza:

Dzisiaj o tej samej porze i w tym samym miejscu.

- Co z Hedwigą? - zapytała Hermiona, gdy tylko podszedł bliżej.
- Co z nią zrobiłeś? - zapytał Ron.
- Oddałem ją Grubbly-Plank. I spotkałem McGonagall... Posłuchajcie...
I powtórzył im, co mu powiedziała McGonagall. Ku jego zaskoczeniu, ani na Hermionie, ani na Ronie nie zrobiło to wielkiego wrażenia, przeciwnie, wymienili znaczące spojrzenia.
- O co chodzi? - zapytał, patrząc to na niego, to na nią.
- No bo właśnie mówiłam Ronowi... że może ktoś próbował przechwycić Hedwigę. Przecież do tej pory jeszcze nigdy nie wróciła w takim stanie, prawda?
- Ale od kogo jest ten list? - spytał Ron, biorąc pergamin od Harry’ego.
- Od Wąchacza.
- O tej samej porze, w tym samym miejscu? Chodzi o kominek w pokoju wspólnym, tak?
- No jasne - powiedziała Hermiona, która też przeczytała liścik. Minę miała niepewną. - Mam tylko nadzieję, że nikt tego nie przeczytał...
- Przecież list był zapieczętowany, przywiązany - rzekł Harry, starając się przekonać nie tylko ją, ale i samego siebie. - No i nikt by nie zrozumiał, bo musiałby wiedzieć, gdzie z nim rozmawialiśmy wcześniej, prawda?
- Nie jestem pewna - powiedziała zaniepokojona Hermiona, zarzucając torbę na ramię, bo znowu zabrzmiał dzwonek. - Za pomocą magii można zapieczętować list ponownie... A jeśli ktoś kontroluje Sieć Fiuu... Ale naprawdę nie wiem, jak go ostrzec, żeby tego też nie przechwycono!
Zeszli kamiennymi schodami do lochów na lekcję eliksirów, wszyscy troje pogrążeni w zamyśleniu, ale gdy tylko znaleźli się w mrocznym korytarzu, przywołał ich do porządku głos Dracona Malfoya, który stał tuż przed drzwiami klasy Snape’a, wymachując jakimś urzędowo wyglądającym kawałkiem pergaminu i mówiąc przesadnie głośno, tak że usłyszeli każde słowo.
- Tak jest, Umbridge wydała drużynie Ślizgonów zezwolenie na dalsze treningi. Poszedłem do niej rano i załatwiłem to bez trudu, bo wiecie, ona zna dobrze mojego ojca, on często zagląda do ministerstwa... Ciekawe, czy Gryfonom też pozwoli dalej grać!
- Spokojnie - szepnęła Hermiona do Harry’ego i Rona, którzy wpatrywali się w Malfoya, zaciskając pięści. - On tylko na to czeka...
- No bo wiecie - Malfoy jeszcze bardziej podniósł głos, zerkając złośliwie swoimi szarymi oczami w stronę Harry’ego i Rona - do tego trzeba mieć znajomości w ministerstwie, więc chyba nie mają większych szans... Ojciec mówi, że od lat szukają pretekstu, żeby wywalić Artura Weasleya... a jeśli chodzi o Pottera... ojciec twierdzi, że to tylko kwestia czasu... na pewno wkrótce zamkną go u Świętego Munga... pewnie dostanie się na specjalny oddział dla tych, którym magia pomieszała w głowach...
Malfoy otworzył szeroko usta i wytrzeszczył dziko oczy. Crabbe i Goyle jak zwykle zarechotali, a Pansy Parkinson zapiszczała z uciechy.
Coś uderzyło mocno Harry’ego w ramię i odepchnęło na bok. To rozjuszony Neville minął go, zmierzając prosto ku Malfoyowi.
- Neville, nie!
Harry rzucił się do przodu i chwycił Neville’a z tyłu za szatę. Neville zaczął się gwałtownie szarpać, próbując dosięgnąć Malfoya, który przez chwilę miał przerażoną minę.
- Pomóż mi! - krzyknął Harry do Rona, i otoczywszy ramieniem szyję Neville’a, odciągnął go do tyłu, z dala od Ślizgonów.
Crabbe i Goyle już stanęli przed Malfoyem, uginając ramiona, gotowi do walki. Ron podskoczył i złapał Neville’a za ręce; razem z Harrym udało im się go odciągnąć. Neville był fioletowy na twarzy, bo Harry wciąż trzymał go za szyję, ale z jego ust wyrywały się dziwne słowa:
- Nie... śmieszne... tylko nie... Mungo... ja... mu... pokażę...
Drzwi lochu otworzyły się i stanął w nich Snape. Jego czarne oczy powędrowały do rzędu Gryfonów i zatrzymały się na Harrym i Ronie, którzy walczyli z Neville’em.
- Bójka? Potter, Weasley i Longbottom, tak? - powiedział swoim zimnym, drwiącym głosem. - Gryffindor traci dziesięć punktów. Puść Longbottoma, Potter, bo zarobisz szlaban. Wszyscy do środka.
Harry puścił Neville’a, który stał, dysząc i patrząc na niego spode łba.
- Musiałem cię powstrzymać - szepnął Harry, podnosząc swoją torbę. - Crabbe i Goyle rozerwaliby cię na strzępy.
Neville nic nie powiedział, tylko chwycił swoją torbę i wszedł do lochu.
- Na Merlina, co to miało znaczyć? - zapytał powoli Ron, gdy ruszyli za Neville’em.
Harry nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, dlaczego wzmianka o ludziach, którym czary pomieszały w głowach, zamkniętych w Szpitalu Świętego Munga, tak zraniła Neville’a, ale przysiągł Dumbledore’owi, że nikomu nie zdradzi jego sekretu. Nawet sam Neville nie wiedział, że Harry zna ten sekret.
Zajęli swoje zwykłe miejsca z tyłu klasy i wyciągnęli pergamin, pióra i egzemplarze Tysiąca magicznych ziół i grzybów. Naokoło wszyscy szeptali o tym, co zrobił Neville, ale kiedy Snape zamknął drzwi lochu, natychmiast zrobiło się cicho.
- Mamy dzisiaj gościa - rzekł swym cichym, drwiącym głosem.
Wskazał na ciemny kąt lochu, w którym siedziała profesor Umbridge z nieodłączną podkładką do notowania. Harry zerknął z ukosa na Rona i Hermionę, unosząc brwi. Snape i Umbridge, dwójka nauczycieli, których najbardziej nienawidził... Które z nich zatriumfuje? Trudno mu było wybrać, czyja klęska bardziej by go ucieszyła.
- Dzisiaj dalej pracujemy nad eliksirem dodającym wigoru. Tu są wasze mikstury, jeśli sporządziliście je właściwie, powinny już dojrzeć przez weekend... Instrukcje - machnął różdżką - są na tablicy. Do roboty.
Przez pierwsze pół godziny profesor Umbridge robiła notatki, nie ruszając się ze swojego kąta. Harry bardzo był ciekaw, o co zapyta Snape’a - tak bardzo, że znowu nie zwrócił należytej uwagi na kolejność punktów instrukcji.
- Krew salamandry! - jęknęła Hermiona, łapiąc go za nadgarstek, gdy po raz trzeci miał już dodać do swego wywaru złą ingrediencję. - Nie sok z granatów!
- Słusznie - mruknął Harry, odstawiając butelkę i nadal zerkając w ciemny kąt.
Profesor Umbridge właśnie wstała.
- Ha! - szepnął, kiedy przeszła powoli wzdłuż dwóch rzędów ławek, zmierzając w kierunku Snape’a, który pochylał się nad kociołkiem Deana Thomasa.
- No, no, wydaje mi się, że klasa osiągnęła dość zaawansowany poziom - powiedziała z ożywieniem do Snape’a. - Chociaż mam wątpliwość, czy to rozsądne uczyć ich sporządzania eliksiru dodającego wigoru. Myślę, że ministerstwo wolałoby usunąć ten punkt z programu.
Snape wyprostował się powoli, odwrócił i spojrzał na nią.
- A przy okazji... jak długo uczy pan w Hogwarcie? - zapytała, trzymając pióro tuż nad podkładką do notowania.
- Czternaście lat - odrzekł Snape z niezgłębionym wyrazem twarzy.
Harry, nie spuszczając z niego wzroku, wlał kilka kropel do swego kociołka. Wywar zasyczał niebezpiecznie i zmienił barwę z turkusowej na pomarańczową.
- Zdaje mi się, że najpierw przymierzał się pan do obrony przed czarną magią?
- Tak - odrzekł cicho Snape.
- Ale pańskie podanie zostało odrzucone?
Snape wykrzywił wargi.
- Tak jest.
Profesor Umbridge zanotowała coś na pergaminie.
- I odkąd zaczął pan tu pracować, co rok ubiega się pan o stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią, tak?
- Tak - odpowiedział cicho Snape, prawie nie poruszając wargami.
- Czy wiadome jest panu, dlaczego Dumbledore co rok panu odmawia?
- Proponuję, żeby go pani sama zapytała - odpowiedział drwiąco Snape.
- Och, na pewno to uczynię - zapewniła go Umbridge ze słodkim uśmiechem.
- Mniemam, że to ma jakieś znaczenie? - zapytał Snape, mrużąc czarne oczy.
- Och, tak! Tak, ministerstwo chce mieć pełną wiedzę o... ee... przeszłości nauczycieli Hogwartu...
Odwróciła się, podeszła do Pansy Parkinson i zaczęła jej zadawać pytania na temat lekcji. Snape spojrzał na Harry’ego i przez chwilę popatrzyli sobie w oczy. Harry szybko opuścił wzrok. Jego wywar zgęstniał, zmętniał i wydawał z siebie silny zapach smażonej gumy.
- No i znowu klapa, Potter - wycedził Snape, opróżniając jego kociołek jednym machnięciem różdżki. - Napiszesz mi wypracowanie na temat poprawnego składu tego wywaru, wykazując, jakie popełniłeś błędy. Na przyszłą lekcję, zrozumiałeś?
- Tak - odrzekł ze złością Harry.
Snape już im zadał pracę domową, a wieczorem drużyna Gryfonów miała trening, co oznaczało kilka kolejnych nieprzespanych nocy. To, że dzisiaj rano obudził się tak szczęśliwy, wydawało mu się zupełnie nierzeczywiste. Teraz pragnął tylko jednego: żeby ten dzień skończył się jak najszybciej.
- Może oleję wróżbiarstwo - mruknął ponuro, kiedy po drugim śniadaniu znowu stali na dziedzińcu, a wiatr targał im poły szat i ronda kapeluszy. - Udam, że jestem chory i odwalę to wypracowanie dla Snape’a, to nie będę musiał zarywać nocy...
- Nie możesz urywać się z wróżbiarstwa - powiedziała z powagą Hermiona.
- I kto to mówi! Sama zrezygnowałaś z wróżbiarstwa. Nienawidzisz tej Trelawney! - zdenerwował się Ron.
- Nieprawda! Po prostu uważam, że jest okropną nauczycielką i starą oszustką... Ale Harry’ego nie było na historii magii i uważam, że dzisiaj nie powinien już opuszczać więcej lekcji!
Było w tym zbyt dużo prawdy, by nie wziąć tego pod uwagę, więc pół godziny później Harry zajął miejsce w gorącej, przesyconej zapachem perfum i kadzidła klasie wróżbiarstwa, wściekły na wszystkich. Profesor Trelawney znowu im rozdała egzemplarze Sennika, więc pomyślał ze złością, że spędziłby z o wiele większym pożytkiem tę godzinę, pisząc wypracowanie dla Snape’a. A tak musiał tu siedzieć, próbując odnaleźć znaczenie wymyślonych przez siebie snów.
Okazało się jednak, że nie on jeden jest w fatalnym nastroju. Profesor Trelawney cisnęła egzemplarz Sennika na stolik między nim a Ronem, po czym z zaciśniętymi ustami rzuciła Seamusowi i Deanowi następny egzemplarz, który zaledwie o cal minął głowę Seamusa, wreszcie cisnęła ostatni egzemplarz prosto w Neville’a, a zrobiła to z taką siłą, że Neville spadł z pufa.
- No, do roboty! - krzyknęła piskliwym, nieco histerycznym głosem. - Wiecie, co macie robić! A może jestem tak beznadziejną nauczycielką, że nie nauczyłam was, jak się otwiera książkę?
Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem najpierw na nią, a potem po sobie. Harry domyślał się jednak, w czym rzecz. Kiedy profesor Trelawney z oczami pełnymi łez powróciła do swojego fotela z wysokim oparciem, nachylił się do Rona i mruknął:
- Chyba dostała wyniki wizytacji.
- Pani profesor... - odezwała się cichym głosem Parvati Patii (ona i Lavender Brown uwielbiały Trelawney). - Pani profesor, czy coś się... ee... stało?
- Czy coś się stało?! - krzyknęła profesor Trelawney rozdygotanym głosem. - Ależ skąd! Znieważono mnie i tyle! Złośliwe insynuacje pod moim adresem... nieuzasadnione oskarżenia... ale nie, nic się nie stało, ależ skąd!
Wzięła głęboki, spazmatyczny oddech i odwróciła wzrok od Parvati. Spod okularów spływały jej łzy.
- Nie będę wspominać - zaszlochała - o szesnastu latach pracy... o moim oddaniu szkole... Tego najwidoczniej nikt nie zauważył... Ale nie pozwolę się obrażać! Co to, to nie!
- Ale... kto panią profesor obraża? - zapytała nieśmiało Parvati.
- Ci na górze! - krzyknęła profesor Trelawney dramatycznym, załamującym się głosem. - Tak, ci, którym oczy tak przyćmiła doczesność, że nie potrafią widzieć tego, co ja widzę, wiedzieć tego, co ja wiem... Tak, nas, jasnowidzów, wszyscy się boją, zawsze nas prześladowano... taki już... niestety... nasz los...
Przełknęła łzy, osuszyła sobie policzki końcem szala, po czym wyciągnęła z rękawa małą, haftowaną chusteczkę i wydmuchała sobie w nią nos tak mocno, że zagrzmiało, jakby Irytek strzelił z wielkiego balona z malinowej gumy do żucia. Ron parsknął śmiechem. Lavender spojrzała na niego z odrazą.
- Pani profesor... - powiedziała Parvati - czy może... może chodzi o profesor Umbridge?
- Nie wspominaj przy mnie o tej kobiecie! - krzyknęła profesor Trelawney i zerwała się z fotela, grzechocząc paciorkami i błyskając okularami. - Bądź tak uprzejma i zajmij się swoją pracą!
Resztę lekcji spędziła, krążąc między stolikami, ocierając łzy wyciekające jej spod okularów i mrucząc pod nosem coś, co brzmiało jak groźby.
- ...rozważyć rezygnację... co za czelność... na próbę... zobaczymy... jak ona śmie...
- Ty i Umbridge macie coś wspólnego - powiedział cicho Harry Hermionie, kiedy spotkali się w klasie obrony przed czarną magią. - Ona też uważa Trelawney za starą oszustkę... Wygląda na to, wysłała ją na warunkowy.
Zanim skończył, Umbridge weszła do klasy. Na głowie miała swoją czarną, aksamitną kokardkę, a na twarzy bardzo zadowoloną minę.
- Dzień dobry, dziewczęta i chłopcy.
- Dzień dobry pani profesor Umbridge - odpowiedział chór ponurych głosów.
- Proszę pochować różdżki.
Ale tym razem nikt się nie poruszył, bo nikt wcześniej nie trudził się, by różdżkę wyjąć.
- Proszę otworzyć Teorię obrony magicznej na stronie trzydziestej czwartej i przeczytać rozdział trzeci, zatytułowany: „Możliwość nieofensywnych odpowiedzi na magiczne ataki”. Proszę...
- ...nie rozmawiać - dokończyli jednocześnie szeptem Harry, Ron i Hermiona.
* * *
- Koniec z treningami quidditcha - oznajmiła Angelina bezbarwnym głosem, kiedy po kolacji Harry, Ron i Hermiona weszli do pokoju wspólnego.
- Przecież trzymałem nerwy na wodzy! - zawołał przerażony Harry. - Nic jej nie powiedziałem, Angelino, przysięgam...
- Wiem, wiem. Po prostu powiedziała, że musi się zastanowić.
- Zastanowić? Nad czym? - zapytał ze złością Ron. - Dała zezwolenie Ślizgonom, dlaczego nie nam?
Ale Harry z łatwością sobie wyobraził, jak Umbridge się cieszy, utrzymując ich w niepewności. Z łatwością też zrozumiał, dlaczego nie chce zbyt szybko tracić nad nimi tej przewagi.
- Spójrzcie na to z jaśniejszej strony - powiedziała Hermiona. - Ty, Harry, będziesz miał w końcu czas na napisanie wypracowania dla Snape’a.
- I to nazywasz jaśniejszą stroną, tak? - warknął Harry, a Ron spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Żadnych treningów quidditcha i jeszcze więcej eliksirów!
Harry opadł na fotel, wyciągnął z torby pergamin i zabrał się do pracy.
Trudno mu było się skupić. Wiedział, że Syriusz nie ukaże się w kominku o tej porze, ale nie mógł się powstrzymać, by co parę minut nie zerkać w płomienie. W pokoju było zresztą mnóstwo hałasu, bo Fred i George zakończyli wreszcie pracę nad jednym ze swoich magicznych cukierków i po kolei demonstrowali jego działanie wiwatującemu i podskakującemu z uciechy tłumowi Gryfonów.
Fred najpierw odgryzał pomarańczowy koniec cukierka, po czym wymiotował malowniczo do podstawionego mu wiaderka. Potem połykał fioletową część, co powodowało natychmiastowe przerwanie wymiotów. Lee Jordan, który asystował przy tym pokazie, co jakiś czas leniwie opróżniał kubełek tym samym zaklęciem, którego używał Snape, by opróżnić kociołek Harry’ego.
Biorąc pod uwagę następujące po sobie regularnie odgłosy wymiotowania i aplauzu zgromadzonych widzów, a także okrzyki Freda i George’a przyjmujących zamówienia, trudno się dziwić, że Harry nie mógł się skupić na poprawnej metodzie sporządzania eliksiru wzmacniającego. Ze strony Hermiony też nie doczekał się żadnej pomocy; wiwaty i chlupot wymiotów uderzających w dno kubełka kwitowała demonstracyjnymi prychnięciami, które jeszcze bardziej go rozpraszały.
- Więc idź i zrób z tym porządek! - powiedział ze złością, wykreślając po raz czwarty złą wagę sproszkowanych pazurów gryfona.
- Nie mogę. Z prawnego punktu widzenia nie robią niczego złego - wycedziła Hermiona przez zaciśnięte zęby. - Mają prawo sami połykać to świństwo i nie mogę znaleźć żadnego punktu w regulaminie, który by zabraniał kupować to innym kretynom, dopóki nie wykażę, że może to być niebezpieczne, a na to wcale nie wygląda...
We trójkę obserwowali, jak z kolei George demonstruje wymioty, przełyka resztę cukierka i prostuje się z dumą, unosząc w górę ramiona przy akompaniamencie długiego aplauzu widzów.
- Wiecie co, nie rozumiem, dlaczego Fred i George zaliczyli tylko po trzy sumy - rzekł Harry, obserwując, jak bliźniacy i Lee Jordan zbierają złoto od rozochoconych kolegów. - Przecież oni naprawdę znają się na magii...
- Och, to tylko takie sztuczki magiczne na pokaz, nie ma z tego żadnego pożytku - stwierdziła z pogardą Hermiona.
- Nie ma żadnego pożytku? - powtórzył Ron. - Hermiono, oni już zebrali około dwudziestu sześciu galeonów...
Długo trwało, zanim tłum gapiów się rozszedł, a potem Fred, George i Lee jeszcze dłużej liczyli pieniądze, więc było już dobrze po północy, kiedy Harry, Ron i Hermiona w końcu zostali sami. Fred zamknął za sobą drzwi do dormitorium chłopców, grzechocząc pudełkiem z galeonami tak ostentacyjnie, że Hermiona aż syknęła ze złości. Harry, który nie posunął się zbyt daleko w pracy nad wypracowaniem dla Snape’a, uznał, że więcej już dziś nie napisze. Kiedy odłożył książki, Ron, który zdrzemnął się w fotelu, nagle zachrapał, obudził się, spojrzał nieprzytomnie w kominek i wydyszał:
- Syriusz!
Harry okręcił się w miejscu. Rozczochrana głowa Syriusza tkwiła w płomieniach.
- Cześć - powitał ich Syriusz, szczerząc zęby.
- Cześć - powitali go zgodnym chórem Harry, Ron i Hermiona, klękając na dywaniku przed kominkiem.
Krzywołap zaczął głośno mruczeć, a po chwili podszedł do kominka, próbując, mimo żaru, zbliżyć pyszczek do twarzy Syriusza.
- Jak leci? - zapytał Syriusz.
- Nie za dobrze - odrzekł Harry, a Hermiona odciągnęła Krzywołapa, żeby nie opalił sobie wąsów. - Ministerstwo wydało nowy dekret, więc nie możemy już mieć drużyn quidditcha...
- ...ani tajnych grup nauki obrony przed czarną magią?
Zapadło krótkie milczenie.
- Skąd o tym wiesz? - zapytał Harry.
- Powinniście z większą rozwagą wybierać miejsca takich spotkań - odrzekł Syriusz, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Gospoda Pod Świńskim Łbem...
- Jest na pewno lepsza od Trzech Mioteł! - przerwała mu Hermiona. - Tam zawsze przychodzą tłumy...
- ...co oznacza, że trudniej byłoby was podsłuchać. Musisz się jeszcze wiele nauczyć, Hermiono.
- Kto nas podsłuchał? - zapytał Harry.
- Mundungus, rzecz jasna - odrzekł Syriusz, a kiedy zrobili zdumione miny, wybuchnął śmiechem. - On był tą wiedźmą w czarnej chuście.
- To był Mundungus? - Harry’ego aż zatkało. - A co on robił w gospodzie Pod Świńskim Łbem?
- A jak myślisz? Miał oko na ciebie, to chyba jasne.
- To wciąż jestem śledzony? - zapytał Harry ze złością.
- No pewnie! I chyba dobrze, skoro pierwszą rzeczą, jaką robisz w pierwszą wolną sobotę, jest organizowanie nielegalnej grupy obronnej.
Ale nie wyglądał wcale na rozgniewanego ani zaniepokojonego, przeciwnie, patrzył na Harry’ego z wyraźną dumą.
- Dlaczego Dung się przed nami ukrywał? - spytał Ron z nutą zawodu w głosie. - Bardzo chętnie byśmy się z nim spotkali.
- Dwadzieścia lat temu wyrzucono go ze Świńskiego Łba, a ten barman ma długą pamięć. Jak aresztowali Sturgisa, straciliśmy zapasową pelerynę-niewidkę, więc Dung musiał się później przebierać za wiedźmę... No dobrze... Przede wszystkim... Ron, przyrzekłem twojej matce, że ci przekażę jej słowa.
- Tak? - Ron wyraźnie się przestraszył.
- Twoja matka mówi, że pod żadnym pozorem nie wolno ci brać udziału w spotkaniach nielegalnej grupy nauki obrony przed czarną magią. Mówi, że wyleją cię ze szkoły i będziesz miał zrujnowaną przyszłość. Mówi, że będziesz miał później mnóstwo czasu, żeby się nauczyć skutecznej obrony i że jesteś jeszcze za młody, żeby teraz o to się martwić. Radzi też wam - spojrzał na Harry’ego i Hermionę - żebyście dali sobie spokój z tą grupą, chociaż nie ma nad wami władzy i tylko prosi was, żebyście pamiętali, że ma na uwadze wasze dobro. Napisałaby do was o tym wszystkim, ale boi się, że ktoś może przechwycić sowę, a sama nie może wam tego powiedzieć, bo tej nocy jest na służbie.
- Na służbie? Co ona robi? - zapytał szybko Ron.
- Nie twoja sprawa, robi coś dla Zakonu. Tak więc mnie przypadła ta misja i musicie jej powiedzieć, że wszystko wam przekazałem, bo chyba nie bardzo wierzyła, że to zrobię.
Znowu zapadło milczenie, w czasie którego Krzywołap zamiauczał i spróbował kilka razy pacnąć łapą w głowę Syriusza, a Ron bawił się dziurą w dywaniku.
- Więc chcesz mi powiedzieć, że nie wolno mi należeć do grupy samoobrony? - mruknął w końcu.
- Ja? Ależ skąd! - odpowiedział ze zdziwieniem Syriusz. - Uważam, że to wspaniały pomysł!
- Naprawdę? - zapytał Harry, czując, jak wraca mu otucha.
- Oczywiście! Myślisz, że twój ojciec i ja siedzielibyśmy cicho i słuchali rozkazów takiej starej wiedźmy jak Umbridge?
- Ale... w zeszłym roku wciąż mi powtarzałeś, żebym był ostrożny i nie podejmował żadnego ryzyka...
- W zeszłym roku wszystko świadczyło o tym, że w Hogwarcie jest ktoś, kto chce cię zabić, Harry! - żachnął się Syriusz. - W tym roku wiemy, że poza Hogwartem jest ktoś, kto pragnie pozabijać nas wszystkich, więc nauczenie się skutecznej obrony uważam za znakomity pomysł!
- A jeśli nas wyrzucą? - zapytała Hermiona z niewyraźną miną.
- Hermiono, przecież to był twój pomysł! - przypomniał jej Harry.
- Przecież wiem... Jestem tylko ciekawa, co Syriusz o tym myśli - powiedziała, wzruszając ramionami.
- No cóż, lepiej być wyrzuconym i umieć się obronić, niż siedzieć w szkole bezpiecznie, ale i bez sensu - odrzekł Syriusz.
- Brawo! - zawołali jednocześnie Harry i Ron.
- Więc jak zorganizowaliście taką grupę? - zapytał Syriusz. - Gdzie się spotykacie?
- Z tym jest mały problem - odrzekł Harry. - Nie bardzo wiem, gdzie byśmy mogli...
- A co powiecie o Wrzeszczącej Chacie?
- Hej, to jest pomysł! - zawołał podniecony Ron, ale Hermiona mruknęła sceptycznie i wszyscy trzej na nią spojrzeli (głowa Syriusza obróciła się w płomieniach).
- Bo, widzisz, Syriuszu, jak wy się spotykaliście we Wrzeszczącej Chacie, to było was tylko czterech i wszyscy potrafiliście zamieniać się w zwierzęta, przypuszczam też, że gdybyście bardzo chcieli, jakoś byście się ścisnęli pod peleryną-niewidką. A nasza grupa liczy dwadzieścia osiem osób i żadne z nas nie jest animagiem, więc musielibyśmy mieć nie pelerynę-niewidkę, tylko markizę-niewidkę.
- Racja - rzekł Syriusz z nieco zakłopotaną miną. - Ale jestem pewny, że coś wymyślicie... Kiedyś za tym wielkim lustrem na czwartym piętrze był całkiem obszerny tajny korytarz, tam było tyle miejsca, że z powodzeniem można by ćwiczyć zaklęcia...
- Fred i George mówili mi, że został zablokowany - powiedział Harry, kręcąc głową. - Zawalili go, czy coś takiego...
- Och... - Syriusz był wyraźnie zawiedziony. - No dobrze, pomyślę o tym i jeszcze do tego wró...
Urwał. Na jego twarzy pojawił się niepokój. Głowa obracała się to w jedną, to w drugą stronę, najwidoczniej wpatrując się w ceglane ściany kominka.
- Syriuszu? - zapytał ze strachem Harry.
Ale głowa Syriusza znikła. Harry gapił się przez chwilę w płomienie, a potem spojrzał na Rona i Hermionę.
- Dlaczego on...
Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk i zerwała się, wciąż wpatrzona w kominek.
Wśród płomieni pojawiła się ręka, macająca wokoło, jakby chciała coś pochwycić: szeroka dłoń z krótkimi, grubymi palcami pokrytymi brzydkimi, staroświeckimi pierścionkami...
Rzucili się do ucieczki. W drzwiach wiodących do sypialni chłopców Harry zerknął za siebie przez ramię. Paluchy Umbridge wciąż rozwierały się i zwierały w płomieniach, jakby dokładnie wiedziała, gdzie jeszcze przed chwilą tkwiła głowa Syriusza, i chciała ją złapać za włosy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:49, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
GWARDIA DUMBLEDORE’A


- Umbridge czytała twój list, Harry. Nie ma innego wyjaśnienia.
- Myślisz, że to ona zaatakowała Hedwigę?
- Jestem tego prawie pewna - odpowiedziała ponuro Hermiona. - Uważaj na swoją żabę, bo ci ucieknie.
Harry wycelował różdżkę w żabę, która skakała ku skrajowi stołu z wyraźnym zamiarem ucieczki.
- Accio!
Żaba posłusznie powróciła.
Na lekcji zaklęć zawsze można było sobie porozmawiać. Zwykle działo się tyle, że niebezpieczeństwo podsłuchania rozmowy było nikłe. Tego dnia klasę wypełniał rechot żab i krakanie kruków, a deszcz bębnił w szyby, więc Harry, Ron i Hermiona bez obawy wymieniali szeptem uwagi o tym, jak mało brakowało, by Umbridge dopadła Syriusza w kominku.
- Podejrzewałam to od czasu, kiedy Filch oskarżył cię o zamówienie łajnobomb - wyszeptała Hermiona. - To było takie głupie łgarstwo. No bo jak by już przeczytali twój list, to byłoby jasne, że wcale nie zamawiałeś żadnych łajno-bomb, więc nic ci nie groziło... taki kiepski dowcip, prawda? Ale później pomyślałam, że może ktoś po prostu chciał mieć pretekst, żeby przeczytać twój list... Dla Umbridge byłby to idealny sposób: napuszcza na ciebie Filcha, żeby odwalił brudną robotę i skonfiskował list, a potem albo mu ten list wykrada, albo wręcz żąda, by go jej pokazał... Nie sądzę, żeby Filch miał jakieś obiekcje, przecież zawsze miał w nosie prawa uczniów. Harry, dusisz swoją żabę.
Harry spojrzał w dół: rzeczywiście ściskał żabę tak mocno, że oczy jej wylazły na wierzch. Położył ją szybko na stoliku.
- Mało brakowało, naprawdę bardzo mało brakowało - powiedziała Hermiona. - Ciekawa jestem tylko, czy Umbridge wie, jak mało brakowało. Silencio!
Wielka żaba, na której ćwiczyła zaklęcie uciszające, przestała nagle rechotać i spojrzała na nią z wyrzutem.
- Gdyby dorwała Wąchacza...
- ...to już dzisiaj byłby w Azkabanie - skończył za nią Harry.
Machnął różdżką, nie koncentrując się dostatecznie na tym, co robi, a jego żaba rozdęła się jak zielony balonik i wydała z siebie przeraźliwy gwizd.
- Silencio! - uciszyła ją Hermiona, a żaba wróciła do swych normalnych rozmiarów. - W każdym razie trzeba go powstrzymać. Nie wiem tylko, jak go ostrzec. Nie możemy mu wysłać sowy.
- Nie sądzę, aby zaryzykował jeszcze raz - powiedział Ron. - Nie jest głupi, wie, że już go prawie miała. Silencio!
Stojący przed nim wielki, wstrętny kruk zakrakał drwiąco.
- Silencio! SILENCIO!
Kruk zakrakał jeszcze głośniej.
- Bo źle machasz różdżką - powiedziała Hermiona, przyglądając się Ronowi krytycznie. - Trzeba nią dźgnąć.
- Kruki są trudniejsze od żab - burknął Ron.
- Możemy się zamienić - powiedziała Hermiona, łapiąc kruka Rona i podstawiając mu swoją wielką żabę.
- Silencio!
Kruk nadal otwierał i zamykał dziób, ale nie wydawał żadnego dźwięku.
- Bardzo dobrze, panno Granger! - piskliwy głos profesora Flitwicka rozległ się nad ich głowami tak nagle, że wszyscy troje podskoczyli. - A teraz pan, panie Weasley!
- Co?... Och... och, tak jest... zaraz... - wyjąkał Ron. - Ee... Silencio!
Dźgnął różdżką tak gwałtownie, że trafił żabę w oko. Zarechotała z oburzeniem i zeskoczyła ze stolika.
Dla żadnego z trojga nie było zaskoczeniem, że Flitwick zadał Harry’emu i Ronowi dodatkową pracę domową: ćwiczenie zaklęcia uciszającego.
Podczas przerwy pozwolono im zostać w zamku, bo na zewnątrz lało jak z cebra. Znaleźli sobie miejsca w pełnej hałasu i zatłoczonej klasie na pierwszym piętrze, gdzie pod żyrandolem snuł się leniwie Irytek, który od czasu do czasu wydmuchiwał przez rurkę unurzane w atramencie kulki papieru, trafiając kogoś w głowę. Ledwo usiedli, gdy przez tłum plotkujących uczniów przecisnęła się do nich Angelina.
- Dostałam zezwolenie! - oznajmiła. - Możemy na nowo sformować drużynę quidditcha!
- Super! - krzyknęli jednocześnie Ron i Harry.
- No! - Angelina tryskała dumą. - Poszłam do McGonagall, a ona chyba interweniowała u Dumbledore’a... w każdym razie Umbridge musiała odpuścić. Ha! Wieczorem o siódmej chcę was widzieć na boisku, dobra? Mamy mało czasu... chyba zdajecie sobie sprawę, że do pierwszego meczu pozostały tylko trzy tygodnie?
I odeszła, uchylając się w ostatniej chwili przed atramentowym pociskiem Irytka, który trafił w jakiegoś pierwszoroczniaka.
Ron trochę zmarkotniał, gdy spojrzał w okno, w które bębnił deszcz.
- Mam nadzieję, że się przejaśni... Hermiono, co jest z tobą?
Ona też patrzyła w okno, ale tak, jakby go nie widziała. Spojrzenie miała trochę nieprzytomne i marszczyła czoło.
- Nic, po prostu myślę... - odpowiedziała, wciąż wpatrując się w zalewane strugami deszczu okno.
- O Syr... Wąchaczu? - zapytał Harry.
- Nie... niezupełnie - powiedziała powoli. - Tak sobie myślę... zastanawiam się... Chyba dobrze robimy... co?
Harry i Ron spojrzeli po sobie.
- No, to wszystko wyjaśnia - zakpił Ron. - Bo chyba bym się obraził, gdybyś nie powiedziała wyraźnie, o co ci chodzi.
- Zastanawiałam się - powiedziała już bardziej zdecydowanym tonem - czy dobrze robimy, organizując tę grupę obrony przed czarną magią.
- Że co?! - zapytali równocześnie Harry i Ron.
- Hermiono, to był przecież twój pomysł! - przypomniał jej Ron.
- Wiem. - Hermiona splotła palce. - Ale po rozmowie z Wąchaczem...
- Przecież jemu to się bardzo podobało! - powiedział Harry.
- Tak... - Hermiona znowu gapiła się w okno. - Tak, i właśnie dlatego zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze robimy...
Irytek nadleciał ku nim w pozycji poziomej, jak myśliwiec, z rurką gotową do strzału, więc wszyscy troje automatycznie zasłonili głowy torbami, dopóki nie przeleciał.
- Wyjaśnijmy to sobie - rzekł Harry ze złością, kiedy odstawili torby na podłogę. - Syriusz zgadza się z nami, więc ty uważasz, że nie powinniśmy jednak tego robić, tak?
Hermiona była cała spięta i miała taką minę, jakby ją rozbolał brzuch.
- Masz naprawdę zaufanie do jego oceny sytuacji? - zapytała, patrząc teraz na swoje dłonie.
- Tak, mam! - odrzekł natychmiast Harry. - Zawsze dawał nam dobre rady!
Atramentowa kulka śmignęła tuż obok nich, trafiając Katie Bell prosto w ucho. Hermiona przyglądała się, jak Katie zrywa się z miejsca i zaczyna ciskać w Irytka wszystkim, co ma pod ręką. Dopiero po dłuższej chwili przemówiła ponownie, ostrożnie dobierając słowa.
- A nie sądzicie, że on stał się... trochę... lekkomyślny... od kiedy go uziemiono przy Grimmauld Place? Nie sądzicie, że on... że on jakby... żyje naszym życiem?
- A co to za figura: „żyje naszym życiem”? - zapytał z przekąsem Harry.
- To znaczy... No dobrze, myślę, że sam bardzo by chciał tworzyć tajne stowarzyszenia obronne tuż pod nosem ministerstwa... Myślę, że dla niego to jest sytuacja bardzo trudna do zniesienia, bo nic nie może zrobić tam, gdzie jest... więc myślę, że on nas po prostu... podbechtuje...
Ron spojrzał na nią, wyraźnie zakłopotany.
- Syriusz ma rację. Ty naprawdę mówisz jak moja matka.
Hermiona zagryzła wargi i nic nie odpowiedziała. Rozległ się dzwonek i w tym samym momencie Irytek nadleciał nad Katie i wylał jej na głowę całą butelkę atramentu.
Pogoda nie poprawiła się aż do końca dnia, więc kiedy o siódmej Harry i Ron stawili się na stadionie, ślizgając się na mokrej trawie, byli przemoczeni do suchej nitki. Ciemnoszare niebo zwiastowało burzę z piorunami. Z ulgą weszli do ciepłej i jasnej szatni, choć wiedzieli, że to schronienie będą musieli za chwilę opuścić. Fred i George zastanawiali się, czy nie użyć jednego ze swoich cukierków, aby wymigać się od treningu.
- ...ale mogę się założyć, że ona się skapuje - powiedział Fred półgłosem. - Wczoraj zaproponowałem jej kupno kilku Wymiotków Grylażowych...
- Moglibyśmy spróbować Karmelka Gorączkowego - mruknął George. - Nikt go jeszcze nie zna...
- To działa? - zapytał Ron z nadzieją, gdy deszcz z jeszcze większą siłą zabębnił w sufit, a wiatr zawył jak opętany.
- No jasne - odrzekł Fred. - Temperatura ci się podnosi...
- ...ale dostajesz też czyraków - dodał George - a jeszcze nie wymyśliliśmy sposobu, jak się ich pozbyć.
- Jakoś nie widzę żadnych czyraków - powiedział Ron, przyglądając się bliźniakom.
- Bo nie możesz - rzekł ponuro Fred. - Są w miejscu, którego zwykle nie wystawiamy na pokaz...
- ...ale siedzenie na miotle to będzie męka...
- No dobra, skupcie się - powiedziała Angelina, wychodząc z pokoju kapitana drużyny. - Wiem, że pogoda nie jest idealna, ale bardzo możliwe, że zagramy ze Ślizgonami w podobnych warunkach, więc to chyba dobry pomysł, żeby zobaczyć, jak sobie radzimy. Harry, ty chyba zrobiłeś coś ze swoimi okularami, żeby deszcz nie ograniczał ci widoczności, kiedy graliśmy z Puchonami podczas burzy...
- Hermiona to zrobiła. - Wyciągnął różdżkę, stuknął nią w szkła okularów i powiedział: - Impervius!
- Myślę, że wszyscy powinniśmy tego spróbować - powiedziała Angelina. - Gdyby się w ten sposób udało uchronić twarze od deszczu, to mielibyśmy o wiele lepszą widoczność... No, to wszyscy razem, proszę... Impervius! Dobra. Idziemy.
Pochowali różdżki do wewnętrznych kieszeni, wzięli miotły na ramiona i wyszli z szatni za Angeliną. Człapiąc po błocku, dotarli na środek boiska. Mimo Zaklęcia Impervius widoczność była bardzo słaba; robiło się coraz ciemniej, a kurtyny deszczu siekły trawę.
- Uwaga! Na mój gwizdek! - krzyknęła Angelina.
Harry odepchnął się mocno od ziemi, rozbryzgując błoto we wszystkie strony, i wystrzelił w górę. Wiatr zepchnął go trochę z kursu. Nie miał pojęcia, jak w taką pogodę zobaczy znicza; z trudem dostrzegał jednego tłuczka, z którym trenowali, i już po minucie musiał zastosować Zwis Leniwca, żeby w ostatniej chwili uchronić się przed zwaleniem z miotły przez złośliwą piłkę. Niestety Angelina tego nie widziała, zresztą chyba prawie nic nie widziała, podobnie jak wszyscy, tak że każdy ćwiczył, nie wiedząc, co robią pozostali. Wiatr wzmagał się. Z daleka dobiegał grzechot deszczu siekącego w taflę jeziora.
Angelina męczyła ich tak prawie godzinę, zanim się poddała. Zaprowadziła przemoczoną i gderającą drużynę do szatni, zapewniając wszystkich, że trening nie był stratą czasu, ale jej głos nie brzmiał zbyt przekonująco. Zwłaszcza Fred i George mieli bardzo obrażone miny; obaj jakoś dziwnie chodzili, stawiając szeroko stopy, kołysząc się na boki i krzywiąc się co chwilę. Harry podsłuchał, jak uskarżali się cicho, wycierając sobie włosy ręcznikami.
- Chyba parę mi pękło - powiedział Fred martwym głosem.
- Moje nie - odrzekł George, krzywiąc się. - Ale strasznie rwą... chyba urosły...
- AUUU! - krzyknął Harry.
Przycisnął ręcznik do twarzy, zaciskając z bólu powieki. Blizna na czole znowu go zapiekła, boleśniej niż w ciągu ostatnich tygodni.
- Co się stało? - rozległy się głosy.
Harry wynurzył się spod ręcznika. Szatnia była zamazana, bo nie miał okularów, ale wiedział, że wszyscy na niego patrzą.
- Nic - mruknął. - Szturchnąłem się w oko...
Spojrzał jednak znacząco na Rona i obaj zostali, gdy reszta drużyny wyszła z szatni, otulając się szczelnie pelerynami i naciągając kapelusze na uszy.
- Co się stało? - zapytał Ron, gdy tylko Alicja zniknęła w drzwiach ostatnia. - Blizna?
Harry kiwnął głową.
- Ale... - Ron z przerażoną miną podszedł do okna i spojrzał w ciemność. - Jego chyba nie ma w pobliżu, co?
- Nie - mruknął Harry, siadając na ławce i rozcierając sobie czoło. - Pewnie jest daleko stąd. Boli, bo... bo on się wścieka.
Wcale nie zamierzał tego powiedzieć i swoje własne słowa usłyszał tak, jakby wypowiedział je ktoś obcy - ale natychmiast zrozumiał, że tak było naprawdę. Nie miał pojęcia, w jaki sposób to wiedział, ale wiedział. Gdziekolwiek teraz znajdował się Voldemort, cokolwiek teraz robił, jedno nie ulegało wątpliwości: był coraz bardziej rozeźlony.
- Widziałeś go? - zapytał Ron. - Miałeś... wizję... czy coś w tym rodzaju?
Harry siedział nieruchomo, wpatrzony w swoje stopy, pozwalając myślom i wspomnieniom błądzić swobodnie i czując ulgę po bólu, który nagle ustąpił...
Jakieś kłębowisko zamazanych kształtów, jakieś wyjące głosy...
- On chce, żeby coś się stało, a to się staje zbyt powoli.
I znowu zaskoczyły go słowa wychodzące z jego ust, i znowu był pewny, że są prawdziwe.
- Ale... skąd ty to wiesz?
Harry pokręcił głową i zakrył oczy rękami, uciskając je dłońmi, aż przed oczami rozbłysły mu gwiazdki. Poczuł, że Ron siada obok niego na ławce i że na niego patrzy.
- Czyli o to chodziło ostatnim razem? - zapytał Ron przyciszonym głosem. - Kiedy blizna rozbolała cię w gabinecie Umbridge? Sam-Wiesz-Kto był zły?
Harry pokręcił głową.
- Więc jak?
Harry sięgnął pamięcią do owej chwili. Patrzył w twarz Umbridge... Blizna go zapiekła... i poczuł coś dziwnego w brzuchu... jakby mu się nagle zrobiło lżej... To było SZCZĘŚLIWE uczucie... Ale, oczywiście, wtedy tego nie odczuwał, bo tak był zgnębiony i udręczony...
- Ostatnim razem był zadowolony. Naprawdę zadowolony... Jakby miało się stać coś przyjemnego. A w tę noc, zanim przybyliśmy do Hogwartu... - Przypomniał sobie chwilę, kiedy rozbolała go blizna w sypialni domu przy Grimmauld Place. - Wtedy się wściekał...
Spojrzał na Rona, który gapił się w niego z otwartymi ustami.
- Harry, ty jesteś lepszy od Trelawney...
- Ja nie przepowiadam przyszłości.
- Nie, ale wiesz, co ty robisz? - zapytał Ron głosem pełnym lęku i podziwu. - Harry, ty czytasz w myślach Sam-Wiesz-Kogo...
- Nie - powiedział Harry, kręcąc głową. - Tu nie chodzi o jego myśli... raczej o jego nastrój. Ja mam po prostu przebłyski jego nastroju... Dumbledore mówił, że w zeszłym roku chodziło właśnie o coś takiego... Że wyczuwałem, kiedy Voldemort był blisko mnie, albo kiedy był bardzo zły. No, a teraz wyczuwam też, kiedy jest z czegoś zadowolony...
Zapadła chwila milczenia. Wiatr z deszczem chłostał mury i okna zamku.
- Musisz komuś o tym powiedzieć - stwierdził Ron.
- Już mówiłem Syriuszowi.
- To powiedz mu i o tym ostatnim!
- Niby jak? - zapytał ponuro Harry. - Umbridge kontroluje sowy i kominki, nie pamiętasz?
- No to powiedz Dumbledore’owi.
- Już ci mówiłem: Dumbledore o tym wie - odrzekł krótko Harry, wstając, biorąc pelerynę z kołka i zarzucając ją na siebie. - Nie ma sensu mu tego powtarzać.
Ron też narzucił pelerynę i stał, przyglądając się Harry’emu z namysłem.
- Dumbledore na pewno chciałby o tym wiedzieć.
Harry wzruszył ramionami.
- Chodź... musimy jeszcze poćwiczyć zaklęcie uciszające. Poszli przez pogrążone w ciemności błonia, ślizgając się i potykając na mokrej trawie. Harry zamyślił się. Co to mogło być, czego tak pragnął Voldemort, a co nie stało się dostatecznie szybko?
Ma również inne plany... plany, które może po cichu wprowadzić w życie... zależy mu na czymś, co może tylko wykraść... coś w rodzaju broni. Coś, czego nie miał ostatnim razem.
Nie zastanawiał się nad tymi słowami od tygodni, bo był za bardzo pochłonięty tym, co się działo wokół niego, zbyt zajęty użeraniem się z Umbridge, zbyt oburzony niesprawiedliwością, która zaczęła triumfować w Hogwarcie, odkąd do spraw szkoły wmieszało się ministerstwo... Ale teraz te słowa wróciły i miał nad czym rozmyślać. A może gniew Voldemorta wzbudza właśnie brak tego, na czym mu tak zależy... owej broni, czymkolwiek ona jest? Czyżby Zakon pokrzyżował mu plany, udaremnił zdobycie tej broni? Gdzie ją trzymają? Kto ją teraz ma?
- Mimbulus mimbletonia - usłyszał głos Rona i wróciwszy do rzeczywistości, przełazi przez dziurę pod portretem.
Wszystko wskazywało na to, że Hermiona wcześnie poszła spać, pozostawiając Krzywołapa zwiniętego w kłębek na fotelu i kolekcję wełnianych czapek dla skrzatów domowych rozłożoną na stoliku przy kominku. Harry poczuł pewną ulgę, że jej nie ma, bo nie miał ochoty dyskutować z nią o swojej bliźnie i wysłuchiwać kolejnych apeli, by poszedł do Dumbledore’a i wszystko mu opowiedział. Ron wciąż rzucał na niego zaniepokojone spojrzenia, ale Harry wyciągnął swój podręcznik do eliksirów i zabrał się do wypracowania, choć tylko udawał, że jest na tym skupiony. Kiedy Ron w końcu oznajmił, że i on idzie spać, z wypracowaniem właściwie nie ruszył z miejsca.
Minęła północ, a Harry wciąż czytał i czytał ustęp o użyciu warzuchy, lubczyka i kichawca, choć nie docierało do niego ani jedno słowo...
Rośliny te bardzo skutecznie jątrzą mózg, dlatego też wykorzystuje się je często do sporządzania wywarów oszałamiających i zaciemniających umysł, kiedy czarodziej pragnie wzbudzić w kimś porywczość i lekkomyślność...
Hermiona powiedziała, że od czasu uwięzienia w domu przy Grimmauld Place Syriusz stał się lekkomyślny...
...bardzo skutecznie jątrzą mózg i dlatego wykorzystuje się je często...
Redaktorzy „Proroka Codziennego” na pewno by uznali, że Harry ma rozjątrzony mózg, gdyby wykryli, że wie, co czuje Voldemort...
...dlatego też wykorzystuje się je często do sporządzania wywarów oszałamiających i zaciemniających umysł...
Zaciemnienie umysłu... tak, o to chodzi. Bo dlaczego wie, co czuje Voldemort? Co ich łączy? Dumbledore tylko napomykał o jakimś tajemniczym związku między nimi, nigdy nie był w stanie należycie tego wyjaśnić...
...kiedy czarodziej pragnie...
Ależ mu się chce spać...
...wzbudzić w kimś porywczość...
Jak ciepło i wygodnie jest w fotelu przy kominku, kiedy deszcz bębni w parapety, Krzywolap mruczy, płomienie trzaskają...
Książka wyśliznęła mu się z rąk i wylądowała z głuchym stuknięciem na dywaniku przed kominkiem. Głowa opadła mu na bok...
Znowu kroczył ciemnym korytarzem, odgłos jego kroków toczył się echem w ciszy. Kiedy zamajaczyły przed nim drzwi w końcu korytarza, serce zabiło mu szybciej... Gdyby mógł je otworzyć... wejść przez nie...
Wyciągnął rękę... Palcami już dosięgał drzwi...
- Harry Potter, sir!
Obudził się gwałtownie. Wszystkie świece już się wypaliły, ale dostrzegł jakiś ruch.
- Kto tam? - zapytał Harry, prostując się w fotelu. Ogień prawie wygasł, pokój był pogrążony w mroku.
- Zgredek ma sowę Harry’ego Pottera, sir! - zaskrzeczał głos.
- Zgredek? - powtórzył Harry ochrypłym głosem, wypatrując w ciemności źródła głosu.
Zgredek, skrzat domowy, stał obok stolika, na którym Hermiona zostawiła z pół tuzina wełnianych czapek. Jego wielkie, spiczaste uszy wystawały spod czegoś, co wyglądało jak wszystkie czapki, które Hermiona zrobiła od początku roku. Wsadził je jedna na drugą, tak że głowa mu urosła o jakieś dwie lub trzy stopy, a na samym szczycie siedziała Hedwiga, pohukując pogodnie.
- Zgredek zgłosił się na ochotnika, żeby Harry’emu Potterowi przynieść jego sowę! - zaskrzeczał skrzat, wpatrując się w niego z uwielbieniem. - Profesor Grubbly-Plank mówi, że sowa już jest zdrowa, sir!
I pochylił się w ukłonie tak głębokim, że jego ołówkowaty nos musnął powierzchnię dywanika, na co Hedwiga zagruchała z oburzeniem i pofrunęła na poręcz fotela Harry’ego.
- Dziękuję ci, Zgredku! - rzekł Harry, głaszcząc łebek Hedwigi i mrugając zawzięcie, by pozbyć się obrazu zamkniętych drzwi ze swojego snu.
A sen był tak żywy... Kiedy znowu spojrzał na Zgredka, zauważył, że skrzat miał również na sobie kilkanaście szalików i tyle par skarpetek, że jego stopy wyglądały na stanowczo zbyt wielkie w stosunku do reszty ciała.
- Ee... zabierasz wszystko, co zostawia tu Hermiona?
- Och, nie, sir - odrzekł uradowany skrzat. - Zgredek bierze też trochę dla Mrużki.
- A jak się miewa Mrużka?
Uszy Zgredka lekko opadły.
- Mrużka wciąż dużo pije, sir - odpowiedział ponuro, opuszczając swoje olbrzymie zielone oczy. - Nadal nie dba o ubranie, Harry Potter, sir. Inne skrzaty też o to nie dbają. Już nie sprzątają wieży Gryffindoru, to przez te porozkładane wszędzie czapki i szaliki, uważają je za obraźliwe, sir. Zgredek sam wszystko robi, sir, ale Zgredek się nie przejmuje, bo zawsze ma nadzieję, że spotka Harry’ego Pottera, no i tej nocy jego marzenie się spełniło! - Znowu skłonił się głęboko. - Ale Harry Potter nie wygląda na szczęśliwego - ciągnął dalej, prostując się i patrząc nieśmiało na Harry’ego. - Zgredek słyszał, jak Harry Potter mamroce przez sen. Miał złe sny?
- Nie były takie straszne - powiedział Harry, ziewając i trąc oczy. - Miewałem już gorsze.
Skrzat przyglądał się mu swymi wielkimi, wypukłymi oczami. Potem opuścił uszy i rzekł z powagą:
- Zgredek bardzo by chciał pomóc Harry’emu Potterowi, bo Harry Potter zwrócił Zgredkowi wolność i Zgredek jest teraz o wiele bardziej szczęśliwy...
Harry uśmiechnął się.
- Nie możesz mi pomóc, Zgredku, ale dziękuję ci za dobre chęci...
Schylił się i podniósł swój podręcznik eliksirów. Będzie musiał skończyć to wypracowanie jutro. Zamknął książkę, a kiedy to zrobił, blask z kominka oświetlił wąskie białe blizny na wierzchu jego dłoni - pamiątkę po szlabanie w gabinecie Umbridge.
- Zaczekaj chwilę, Zgredku... jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić - powiedział powoli.
Skrzat się rozpromienił.
- Niech Harry Potter tylko powie, sir!
- Muszę znaleźć miejsce, w którym dwadzieścia osiem osób mogłoby ćwiczyć obronę przed czarną magią, ale tak, żeby ich nie nakrył żaden z nauczycieli. A zwłaszcza - Harry położył rękę na książce, a blizny zalśniły perłowo - profesor Umbridge.
Spodziewał się, że skrzat przestanie się uśmiechać i uszy mu opadną, spodziewał się odpowiedzi, że to niemożliwe, albo że można spróbować, ale chyba się nie uda... Nie spodziewał się zupełnie, że Zgredek aż podskoczy i klaśnie z radości.
- Zgredek zna doskonałe miejsce, sir! Zgredek słyszał o nim od innych skrzatów domowych, kiedy przybył do Hogwartu, sir. My je nazywamy Pokojem Przychodź-Wychodź, sir, albo Pokojem Życzeń!
- Dlaczego?
- Bo do tego pokoju można wejść tylko wtedy, kiedy się tego naprawdę potrzebuje. Czasami jest tu, czasami tam, ale kiedy już się pojawia, wyposażony jest dokładnie w to, co akurat jest potrzebne. Zgredek raz go użył, sir - powiedział skrzat, ściszając głos, z miną winowajcy - kiedy Mrużka była bardzo pijana. Ukrył ją w Pokoju Życzeń, znalazł tam antidota na piwo kremowe, a także zgrabne łóżeczko, akurat na skrzata, żeby mogła się tam wyspać, sir... I Zgredek wie, że pan Filch znalazł tam dodatkowe środki czyszczące, kiedy mu ich zabrakło, sir, a...
- ...a kiedy bardzo potrzebujesz toalety - rzekł Harry, nagle przypominając sobie, co powiedział Dumbledore podczas Balu Bożonarodzeniowego w zeszłym roku - to ten pokój napełni się nocnikami, tak?
- Zgredek sądzi, że to całkiem możliwe - odrzekł skrzat, kiwając gorliwie głową. - To zdumiewający pokój, sir.
- Ile osób o nim wie? - zapytał Harry, prostując się w fotelu.
- Niewiele, sir. Ludzie natrafiają na ten pokój, kiedy bardzo go potrzebują, ale później najczęściej już go nie znajdują, bo nie wiedzą, że on zawsze czeka na zawołanie, sir.
- To brzmi wspaniale - rzekł Harry z bijącym sercem. - To wprost idealne miejsce, Zgredku. Kiedy możesz mi go pokazać?
- W każdej chwili, sir - odpowiedział Zgredek, wyraźnie zachwycony entuzjazmem Harry’ego. - Jak Harry Potter chce, możemy tam iść zaraz!
Przez chwilę Harry poczuł pokusę, by iść za skrzatem natychmiast; już się podnosił z fotela, żeby pójść na górę po pelerynę-niewidkę, kiedy - nie po raz pierwszy - jakiś głos, bardzo podobny do głosu Hermiony, szepnął mu do ucha: lekkomyślny. W końcu było bardzo późno, a on był już zmęczony.
- Nie teraz, Zgredku - powiedział, opadając z powrotem na fotel. - To dla mnie naprawdę bardzo ważne... nie chcę wszystkiego zepsuć, muszę to dobrze zaplanować... Słuchaj, a nie mógłbyś mi po prostu powiedzieć, gdzie jest ten Pokój Życzeń i jak się do niego dostać?
Porywisty wiatr wzdymał im i szarpał szaty, kiedy szli przez zalane wodą grządki warzywne na dwugodzinną lekcję zielarstwa. Później, podczas lekcji, ledwo słyszeli, co mówi profesor Sprout, bo wielkie krople deszczu bębniły jak grad w dach cieplarni. Popołudniową lekcję opieki nad magicznymi stworzeniami trzeba było przenieść z błoni do wolnej klasy na parterze i odetchnęli z ulgą, kiedy podczas drugiego śniadania Angelina oznajmiła drużynie, że trening quidditcha został odwołany.
- To dobrze - szepnął Harry, gdy mu to powiedziała - bo znaleźliśmy miejsce na pierwsze spotkanie naszej grupy samoobrony. Wieczorem o ósmej, na siódmym piętrze, naprzeciw tego gobelinu z Barnabaszem Bzikiem i trollami. Możesz powiedzieć Katie i Alicji?
Angelina była nieco zaskoczona, ale obiecała powiedzieć innym, a Harry rzucił się na kiełbaski z tłuczonymi ziemniakami. Kiedy podniósł głowę, żeby napić się soku dyniowego, napotkał wzrok Hermiony.
- Co? - zapytał szorstko.
- Nic... tylko że pomysły Zgredka nie zawsze są bezpieczne. Nie pamiętasz, jak ci przez niego wyparowały wszystkie kości z ramienia?
- Ten pokój nie jest jeszcze jednym zwariowanym pomysłem Zgredka. Dumbledore też o nim wie, wspominał mi o nim podczas Balu Bożonarodzeniowego.
Hermiona wyraźnie się ożywiła.
- Dumbledore ci o nim mówił?
- Mimochodem - odrzekł Harry, wzruszając ramionami.
- No, jeśli tak, to w porządku - uspokoiła się Hermiona i więcej do tego nie wracała.
Przez większość dnia wyszukiwali tych, którzy wpisali się na listę, żeby im przekazać czas i miejsce spotkania. Harry odczuł lekki zawód, że to Ginny, a nie on, pierwsza odnalazła Cho Chang i jej przyjaciółkę, ale pod koniec kolacji był już przekonany, że wiadomość dotarła do tych wszystkich, którzy pojawili się w gospodzie Pod Świńskim Łbem.
O wpół do ósmej Harry, Ron i Hermiona opuścili pokój wspólny Gryffindoru. Harry ściskał w garści pewien stary pergamin. Piątoklasistom wolno było przebywać na korytarzach do dziewiątej, ale wszyscy troje rozglądali się nerwowo dookoła, kiedy szli na siódme piętro.
- Zaczekajcie - powiedział Harry, kiedy tam dotarli. Rozwinął pergamin, stuknął weń różdżką i mruknął: - Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego.
Na czystej powierzchni pergaminu pojawiła się mapa Hogwartu. Maleńkie czarne kropki, opatrzone nazwiskami, pokazywały, gdzie w tej chwili znajdują się różne osoby.
- Filch jest na drugim piętrze - rzekł Harry, przyglądając się mapie z bliska - a Pani Norris na czwartym.
- A Umbridge? - zapytała z niepokojem Hermiona.
- W swoim gabinecie. - Harry pokazał palcem. - Dobra, idziemy.
Ruszyli korytarzem do miejsca, które Zgredek opisał Harry’emu. Był to kawałek pustej ściany naprzeciw wielkiego gobelinu, na którym uwieczniono bardzo nierozsądną próbę Barnabasza Bzika nauczenia trolli pozycji i kroków baletowych.
- W porządku - powiedział cicho Harry, kiedy nadgryziony przez mole troll przestał na chwilę okładać maczugą niedoszłego instruktora tańca, żeby zobaczyć, co z niego zostało. - Zgredek powiedział, że trzeba przejść trzy razy wzdłuż tego kawałka ściany, skupiając się mocno na tym, czego potrzebujemy.
I zaczęli spacerować, zawracając tuż za pustym kawałkiem ściany, po czym robiąc to samo przy stojącej z drugiej strony wazie wysokości człowieka. Ron mrużył w skupieniu oczy, Hermiona szeptała coś pod nosem, a Harry zaciskał pięści, wpatrując się przed siebie.
Potrzebne nam jest miejsce, żeby nauczyć się walczyć, pomyślał. Miejsce do ćwiczeń... gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie...
- Harry! - powiedziała nagle Hermiona, kiedy zawrócili po trzecim przejściu wzdłuż ściany.
W ścianie pojawiły się wypolerowane, błyszczące drzwi. Ron gapił się w nie z trochę nieufną miną. Harry wyciągnął rękę, chwycił za mosiężną gałkę, otworzył drzwi i wszedł pierwszy do obszernego pokoju, oświetlonego migotliwymi pochodniami - takimi samymi jak te, które oświetlały lochy osiem pięter niżej.
Wzdłuż ściany stały drewniane szafy z książkami, a zamiast krzeseł na podłodze leżały jedwabne poduszki. W dalekim końcu pokoju na półkach leżały różne magiczne instrumenty, takie jak fałszoskopy, czujniki tajności, i wielki, popękany monitor wrogów - Harry był pewien, że to ten sam, który w ubiegłym roku wisiał w gabinecie fałszywego Moody’ego.
- Przydadzą się, jak będziemy ćwiczyć oszałamianie - ucieszył się Ron, szturchając stopą jedną z poduszek.
- I spójrzcie na te książki! - powiedziała podniecona Hermiona, przebiegając palcem po grzbietach wielkich, oprawionych w skórę tomów. - Kompendium popularnych zaklęć i przeciwzaklęć... Jak przechytrzyć czarnoksiężnika... Podręcznik magicznej samoobrony... Uau! - Odwróciła do Harry’ego uradowaną twarz, a on zrozumiał, że widok tych setek książek ostatecznie rozwiał jej obawy i wątpliwości. - Harry, to cudowne, mamy tu wszystko, czego potrzebujemy!
I natychmiast wyciągnęła z półki Uroki dla zauroczonych, usiadła na jednej z poduszek i zaczęła wertować książkę.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Przybyli Ginny, Neville, Lavender, Parani i Dean.
- O kurczę! - Dean rozglądał się po pokoju, szczerze zdumiony. - Co to za miejsce?
Harry zaczął mu wyjaśniać, ale zanim skończył, przybyło więcej osób i musiał zacząć od początku. O ósmej wszystkie poduszki były już zajęte. Harry podszedł do drzwi i przekręcił klucz wystający z zamka; zamek szczęknął głośno i wszyscy ucichli, czekając w napięciu. Hermiona założyła jakąś stronę w Urokach dla zauroczonych i odłożyła książkę na bok.
- No więc... - zaczął trochę nerwowo Harry - to jest miejsce, w którym będziemy ćwiczyć i widzę, że... ee... chyba się wam podoba...
- Jest fantastyczne! - powiedziała Cho, a kilkanaście osób głośno wyraziło to samo.
- To dziwne - zauważył Fred, marszcząc czoło i rozglądając się po pokoju - ale kiedyś ukryliśmy się tu przed Filchem, pamiętasz, George? Tylko że wtedy była to po prostu komórka na miotły...
- Hej, Harry, a co to takiego? - zapytał Dean z głębi pokoju, wskazując na fałszoskopy i monitor wrogów.
- Wykrywacze czarnej magii - odrzekł Harry, podchodząc do półek. - Pokazują, kiedy w pobliżu są jacyś czarnoksiężnicy lub wrogowie... ale lepiej na nich za bardzo nie polegać, bo można je oszukać...
Wpatrywał się przez chwilę w monitor wrogów, na którym widać było jakieś poruszające się, niewyraźne postacie, a potem odwrócił się.
- Więc zastanawiałem się, co powinniśmy najpierw zrobić i... ee... - Zauważył podniesioną rękę. - O co chodzi, Hermiono?
- Myślę, że powinniśmy wybrać przywódcę.
- Harry jest przywódcą - powiedziała natychmiast Cho, patrząc na Hermionę jak na wariatkę, a w brzuchu Harry’ego znowu coś podskoczyło.
- Tak, ale uważam, że powinniśmy to jednak przegłosować - oświadczyła Hermiona. - W ten sposób nasza decyzja uzyska status oficjalnej, a autorytet Harry’ego wzrośnie. No więc... kto uważa, że przywódcą powinien być Harry?
Wszyscy podnieśli ręce, nawet Zachariasz Smith, który jednak zrobił to bez entuzjazmu.
- Ee... no... dziękuję - powiedział Harry, czując, że palą go policzki. - I... co znowu, Hermiono?
- Uważam też, że powinniśmy się jakoś nazywać - oświadczyła Hermiona, nadal trzymając rękę w górze. - To wzmocni poczucie, że tworzymy jeden zespół, nie uważacie?
- Co powiecie na Ligę Antyumbridgeańską? - zapytała Angelina.
- A na grupę „Ministerstwo Magii To Sami Kretyni”? - zaproponował Fred.
- Miałam raczej na myśli - powiedziała Hermiona, rzucając Fredowi mordercze spojrzenie - taką nazwę, która nie powie osobom postronnym, co naprawdę robimy, taką, której moglibyśmy używać również poza tymi spotkaniami.
- Grupa Defensywy? - podsunęła Cho. - W skrócie GD, więc nikt się nie domyśli, o czym mówimy...
- Tak, GD jest dobre - powiedziała Ginny - ale jako skrót od „Gwardia Dumbledore’a”, bo tego właśnie ministerstwo najbardziej się obawia, prawda?
Rozległ się szmer zadowolonych głosów i śmiechy.
- Kto jest za GD? - zapytała Hermiona zdecydowanym tonem, klękając na poduszce i licząc podniesione ręce. - Większość... Więc przegłosowaliśmy!
Wstała, przyłożyła do ściany pergamin z listą ich nazwisk i napisała u góry: GWARDIA DUMBLEDORE’A.
- Świetnie - rzekł Harry, kiedy Hermiona usiadła. - Możemy zabrać się do ćwiczeń? Pomyślałem sobie, że najpierw powinniśmy przećwiczyć Expeliarmus, no wiecie, zaklęcie rozbrajające. To jedno z podstawowych zaklęć, ale nieraz mi się przydało...
- Daj spokój! - przerwał mu Zachariasz Smith, podnosząc oczy do góry i krzyżując ręce na piersiach. - Co, myślisz, że Expeliarmus pomoże nam przeciw Sam-Wiesz-Komu?
- Mnie pomógł - powiedział spokojnie Harry. - W czerwcu to zaklęcie uratowało mi życie.
Smithowi opadła szczęka. Reszta siedziała cicho.
- Ale jeśli uważasz, że to poniżej twojej godności, to możesz wyjść - powiedział Harry.
Smith nie ruszył się z miejsca. Wszyscy wpatrywali się w Harry’ego.
- W porządku - rzekł Harry trochę bardziej oschłym tonem. - No, to dobieramy się w pary i ćwiczymy.
Dziwnie się czuł, wydając polecenia, ale jeszcze dziwniej, kiedy zobaczył, że wszyscy go słuchają. Wstali natychmiast i podzielili się na pary. Jak można było przewidzieć, Neville został bez partnera.
- Możesz ćwiczyć ze mną - powiedział mu Harry. - Dobra... liczę do trzech. Raz... dwa... trzy...
Pokój wypełnił się nagle okrzykami „Expeliarmus!”, różdżki pomknęły w różne strony, niecelne zaklęcia uderzyły w książki na półkach, wysyłając je w powietrze. Harry okazał się za szybki dla Neville’a, któremu różdżka wyleciała z ręki, trafiła w sufit, krzesząc fontannę iskier, i wylądowała z hukiem na szczycie szafy z książkami, skąd Harry ściągnął ją zaklęciem przyzywającym. Rozejrzał się wokoło i pomyślał, że dobrze zrobił, zaczynając od prostego zaklęcia, bo wielu osobom w ogóle nie udało się rozbroić przeciwnika: ich partnerzy odskakiwałi tylko o kilka kroków do tyłu, albo krzywili się, gdy niecelne zaklęcie świstało im koło uszu.
- Expeliarmus! - krzyknął Neville, i Harry, który się tego nie spodziewał, poczuł, jak różdżka wyrywa mu się z ręki.
- UDAŁO MI SIĘ! - zawołał uradowany Neville. - Po raz pierwszy w życiu... UDAŁO MI SIĘ!
- Zuch z ciebie! - pochwalił go Harry, rezygnując z uwagi, że w prawdziwym pojedynku przeciwnik nie gapiłby się w inną stronę z opuszczoną różdżką u boku. - Słuchaj, Neville, może poćwiczysz trochę na zmianę z Ronem i Hermioną, a ja przejdę się i zobaczę, jak radzą sobie inni.
Przeszedł na środek pokoju. Coś dziwnego działo się z Zachariaszem Smithem: za każdym razem, gdy otwierał usta, żeby rozbroić Anthony’ego Goldsteina, różdżka wylatywała mu z ręki, chociaż nic nie wskazywało, by Anthony wypowiedział zaklęcie pierwszy. Tajemnica szybko się jednak wyjaśniła: Fred i George stali tuż za Smithem i po kolei celowali różdżką w jego plecy.
- Przepraszam, Harry - powiedział szybko George, kiedy spostrzegł, że jest obserwowany. - Nie mogłem się powstrzymać...
Harry obchodził inne pary, starając się poprawić tych, którym zaklęcie nie wychodziło. Ginny ćwiczyła z Michaelem Cornerem. Radziła sobie całkiem nieźle, natomiast Michael albo nie potrafił, albo nie chciał jej rozbroić. Ernie Macmillan niepotrzebnie wymachiwał różdżką, co dawało jego partnerowi czas na uprzedzenie ataku. Bracia Creeveyowie ćwiczyli z zapałem, ale byli niedokładni; to oni głównie byli odpowiedzialni za fruwające w powietrzu tomy. Luna Lovegood też popełniała błędy, od czasu do czasu rozbrajając Justyna Finch-Fletchleya, ale częściej powodując tylko, że włosy stawały mu dęba.
- Dobrze, stop! - krzyknął Harry. - Stop! STOP!
Przydałby mi się gwizdek, pomyślał, i natychmiast spostrzegł gwizdek leżący na najbliższej półce z książkami. Złapał go i zagwizdał. Wszyscy opuścili różdżki.
- Nie było tak źle - powiedział Harry - ale niektórym sporo brakuje do doskonałości. - Zachariasz Smith łypnął na niego spode łba. - Spróbujmy jeszcze raz...
I zaczął ponownie obchodzić pokój, zatrzymując się to tu, to tam, żeby komuś coś podpowiedzieć. Coraz lepiej dawali sobie radę. Przez jakiś czas Harry unikał zbliżenia się do Cho i jej przyjaciółki, ale po dwukrotnym obejściu wszystkich pozostałych par uznał, że nie może już dłużej ich ignorować.
- Och, nie! - jęknęła Cho na jego widok. - Expelliarmious! To znaczy... Expellimellius! Och... przepraszam cię, Marietto!
Rękaw szaty jej kędzierzawej przyjaciółki zajął się ogniem. Marietta ugasiła go własną różdżką i spojrzała na Harry’ego tak, jakby to była jego wina.
- Rozkojarzyłeś mnie, przedtem szło mi bardzo dobrze! - poskarżyła się Cho Harry’emu.
- Nie było źle! - skłamał Harry, ale kiedy uniosła brwi, dodał szybko: - No, to ostatnie ci nie wyszło, ale wiem, że potrafisz zrobić to poprawnie, bo cię obserwowałem...
Roześmiała się. Marietta obrzuciła ich cierpkim spojrzeniem i odwróciła się.
- Nie przejmuj się nią - mruknęła Cho. - Sama nigdy by tu nie przyszła, ale ją zmusiłam. Rodzice zabronili jej robienia czegokolwiek, co mogłoby rozzłościć Umbridge... jej mama pracuje w ministerstwie.
- A twoi rodzice?
- No wiesz, oni też zabronili mi sprzeciwiać się Umbridge - odpowiedziała Cho, prostując się dumnie - ale jeśli myślą, że po tym, co się stało z Cedrikiem, nie będę walczyć z Sam-Wiesz-Kim, to...
Urwała, zmieszana, i zapadło kłopotliwe milczenie. Różdżka Terry’ego Boota śmignęła Harry’emu koło ucha i ugodziła Alicję Spinnet prosto w nos.
- A mój ojciec bardzo popiera każdą akcję przeciw ministerstwu! - rozległ się tuż za plecami Harry’ego głos Luny Lovegood, która najwyraźniej podsłuchiwała ich rozmowę, korzystając z tego, że Justyn Finch-Fletchley zaplątał się we własną szatę, która stanęła dęba, zakrywając mu głowę. - Zawsze powtarza, że po Knocie można się spodziewać wszystkiego, w końcu ile goblinów pozabijał! Poza tym Knot wykorzystuje Departament Tajemnic, żeby tam wytwarzać okropne trucizny, które potajemnie podaje każdemu, kto mu się sprzeciwia. I ten jego umgubulamy kociokwik...
- Nie pytaj - mruknął Harry do Cho, kiedy ta zrobiła wielkie oczy i otworzyła usta.
Cho zachichotała.
- Hej, Harry! - zawołała Hermiona z drugiego końca pokoju. - Sprawdzałeś czas?
Spojrzał na zegarek i zrobiło mu się gorąco. Było dziesięć po dziewiątej, a to oznaczało, że muszą natychmiast wracać do swoich domów, jeśli nie chcą być przyłapani przez Filcha i ukarani za przebywanie na korytarzach po dziewiątej. Dmuchnął w gwizdek. Okrzyki „Expeliarmus!” ucichły i ostatnie kilka różdżek spadło na podłogę.
- Było bardzo dobrze - powiedział Harry - ale trochę się zagapiłem, musimy szybko wracać do domów. Za tydzień o tej samej porze, w tym samym miejscu, tak?
- Wcześniej! - krzyknął Dean Thomas i wiele osób pokiwało gorliwie głowami.
- Niedługo rozpoczyna się sezon quidditcha - powiedziała szybko Angelina. - Musimy też trenować!
- Więc proponuję w przyszłą środę - rzekł Harry. - I wtedy zadecydujemy, czy chcemy więcej spotkań... No dobrze, ale lepiej się pospieszmy...
Wyciągnął Mapę Huncwotów i sprawdził, czy na siódmym piętrze nie kręci się przypadkiem jakiś nauczyciel. Wypuszczał ich po troje i czworo, obserwując z niepokojem ich kropki, żeby się upewnić, czy dotarli bezpiecznie do swoich domów: Puchoni do korytarza w piwnicy, który prowadził też do kuchni, Krukoni do wieży w zachodniej części zamku, Gryfoni do korytarza na siódmym piętrze i portretu Grubej Damy.
- Harry, było naprawdę super - powiedziała Hermiona, kiedy w końcu zostali tylko w trójkę.
- Tak, fantastycznie! - zgodził się podniecony Ron, kiedy wyszli i odczekali, aż drzwi rozpłyną się w kamiennej ścianie. - Widziałeś, jak rozbroiłem Hermionę?
- Tylko raz - oświadczyła urażona Hermiona. - A ja ciebie... no, nie liczyłam...
- Raz? Załatwiłem cię przynajmniej ze trzy razy...
- No, jeśli liczyć ten raz, kiedy się potknąłeś i wytrąciłeś mi różdżkę łokciem...
Sprzeczali się przez całą drogę do pokoju wspólnego, ale Harry ich nie słuchał. Zerkał na Mapę Huncwotów, ale myślami był gdzie indziej. Wciąż sobie przypominał, jak Cho powiedziała, że ją rozkojarzył...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:50, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
LEW I WĄŻ


Przez następne dwa tygodnie Harry czuł się tak, jakby nosił w piersi jakiś talizman, drogocenny sekret, który dodawał mu siły na lekcjach Umbridge, a nawet pozwalał uśmiechać się ironicznie, patrząc w jej wyłupiaste oczy. On i cała GD grali jej na nosie, robiąc akurat to, czego ona i ministerstwo najbardziej się obawiali, a kiedy podczas lekcji kazała im czytać podręcznik Wilberta Slinkharda, tylko udawał, że czyta, a w rzeczywistości rozpamiętywał ich ostatnie spotkania, wspominał, jak Neville’owi udało się rozbroić Hermionę, jak Colin Creevey opanował w końcu zaklęcie spowalniające, ćwicząc zawzięcie przez trzy spotkania, jak Parvati Patii tak dobrze rzuciła zaklęcie redukujące, że zmniejszyła stół z fałszoskopami do rozmiarów pyłka.
Nie udało mu się ustalić jednego stałego dnia tygodnia na spotkania GD, bo musieli zmieścić w tygodniu trzy treningi quidditcha, które trzeba było często przekładać ze względu na pogodę, ale uznał, że to może i lepiej, bo czas tych spotkań był trudny do przewidzenia. Gdyby ktoś wpadł na trop tajnej grupy, niełatwo by mu było wyśledzić, kiedy i gdzie się spotykają.
Wkrótce Hermiona wymyśliła bardzo sprytny sposób przekazywania wszystkim członkom GD daty i godziny następnego spotkania bez wzbudzania podejrzeń, jakie mogłyby budzić zbyt częste rozmowy uczniów z trzech różnych domów podczas posiłków w Wielkiej Sali. Dała każdemu fałszywego galeona (Ron bardzo się podniecił, kiedy po raz pierwszy zobaczył koszyk pełen złota, bo myślał, że Hermiona rozdaje prawdziwe monety).
- Widzicie te cyfry wokół krawędzi monety? - zapytała ich Hermiona pod koniec czwartego spotkania. - Na prawdziwym galeonie jest to po prostu numer seryjny oznaczający goblina, który wykonał odlew. Na fałszywych monetach te cyfry będą się zmieniać, wskazując godzinę i datę następnego spotkania. Kiedy data ulegnie zmianie, monety trochę urosną, tak że poczujecie to, nosząc galeona w kieszeni. Każdy dostanie jednego, a kiedy Harry ustali datę i godzinę spotkania, zmieni cyfry na swojej monecie, a ponieważ rzuciłam na nie Zaklęcie Proteusza, wasze też się zmienią.
Po tych słowach Hermiony zapadła głucha cisza. Trochę zmieszana, rozejrzała się po zwróconych ku niej twarzach.
- No... myślałam, że to dobry pomysł - powiedziała niepewnym głosem. - Bo nawet jak Umbridge każe nam wywrócić kieszenie na lewą stronę, to co znajdzie? Każdy może mieć galeona w kieszeni, prawda? No, ale... jeśli nie chcecie...
- Potrafisz rzucić Zaklęcie Proteusza? - zapytał Terry Boot.
- Tak.
- Ale to jest przecież... to jest poziom owutemów...
- Ach... - Hermiona starała się zrobić skromną minę. - Och... no, tak... chyba tak...
- Jak to się stało, że nie jesteś w Ravenclawie? - zapytał, przypatrując się jej ze zdumieniem. - Z takim mózgiem?
- Prawdę mówiąc, Tiara Przydziału poważnie się zastanawiała, czy nie przydzielić mnie do Ravenclawu, ale w końcu uznała, że trafię do Gryffindoru. Czy to oznacza, że skorzystamy z moich galeonów?
Wszyscy głośno wyrazili zgodę, a potem kolejno podchodzili, by wziąć sobie jedną monetę z koszyka. Harry zerknął z ukosa na Hermionę.
- Wiesz, co mi to przypomina?
- Nie, a co?
- Blizny śmierciożerców. Voldemort dotyka jednej z nich, a blizny wszystkich pieką, w ten sposób wiedzą, że ich wzywa.
- No... tak - powiedziała cicho Hermiona. - Właśnie to podsunęło mi ten pomysł... ale zauważ, że postanowiłam wyryć datę w kawałku metalu, a nie w ludzkiej skórze...
- To mi bardziej odpowiada - rzekł Harry z uśmiechem, chowając galeona do kieszeni. - Grozi nam tylko, że przypadkiem je wydamy.
- Mała szansa - mruknął Ron, który nieco smętnie przyglądał się swojej monecie. - Nie mam prawdziwego galeona, więc nie będę miał z czym pomylić tego fałszywego.
Zbliżał się pierwszy w tym sezonie mecz quidditcha, Gryfoni przeciw Ślizgonom, więc musieli przerwać spotkania GD, bo Angelina nalegała na codzienne treningi. Rozgrywki o Puchar Quidditcha wznawiano po tak długiej przerwie, że zainteresowanie meczem było olbrzymie. Krukoni i Puchoni z niecierpliwością czekali na wynik, bo w ciągu tego roku mieli się zmierzyć z obiema drużynami. Opiekunowie domów nie przyjmowali do wiadomości, że ich drużyna może przegrać, chociaż starali się to ukryć, opowiadając o szlachetnej rywalizacji sportowej. Harry zdał sobie sprawę, jak bardzo profesor McGonagall zależy na przegranej Ślizgonów, kiedy powstrzymała się od zadawania Gryfonom pracy domowej w ciągu całego tygodnia poprzedzającego mecz.
- Uważam, że umiecie już tyle, że na razie wystarczy - powiedziała im z dumą, a kiedy wszyscy zrobili miny, jakby się przesłyszeli, dodała, patrząc na Harry’ego i Rona: - Przyzwyczaiłam się do widoku Pucharu Quidditcha w moim gabinecie i nie chciałabym oddawać go profesorowi Snape’owi, więc wykorzystajcie ten czas na dodatkowe treningi, dobrze, chłopcy?
Snape otwarcie kibicował Slizgonom. Zamawiał dla nich boisko tak często, że Gryfoni mieli trudności ze swoimi treningami. Był też głuchy na powtarzające się doniesienia o próbach rzucania uroków na zawodników Gryfonów przez Ślizgonów. Kiedy Alicja Spinnet znalazła się w skrzydle szpitalnym, bo brwi urosły jej tak, że prawie nic nie widziała, Snape upierał się, że sama musiała rzucić na siebie Zaklęcie Bujnego Owłosienia i nie chciał wysłuchać czternastu naocznych świadków, którzy utrzymywali, że widzieli, jak Miles Bletchley, obrońca Ślizgonów, trafił ją zza pleców tym zaklęciem, kiedy siedziała w bibliotece.
Harry był optymistą co do wyniku meczu. W końcu Gryfoni jeszcze nigdy nie przegrali z drużyną Malfoya. Ron nie grał jeszcze na poziomie Wooda, ale pracował ciężko, by poprawić styl. Jego najsłabszym punktem była tendencja do utraty wiary w siebie, kiedy popełnił błąd; jeśli puścił jednego gola, tracił głowę i można się było spodziewać, że puści następne. Z drugiej strony, Harry był świadkiem, jak Ron bronił strzały „nie do obrony”, kiedy był w formie. Podczas jednego z pamiętnych treningów zwisł z miotły, trzymając się jej tylko jedną ręką, a mimo to kopnął zmierzającego do jego bramki kafla tak mocno, że piłka poszybowała przez długość całego boiska i przeleciała przez sam środek pętli po drugiej stronie. Reszta drużyny uznała to za wyczyn porównywalny z tym, czego ostatnio dokonał Barry Ryan, bramkarz reprezentacji Irlandii, znalazłszy się sam na sam z najlepszym polskim ścigającym, Władysławem Zamojskim. Nawet Fred mówił, że on i George będą jeszcze z Rona dumni i że poważnie rozważają możliwość publicznego przyznawania się, że jest ich bratem, czego jakoby się wypierali przez ostatnie cztery lata.
Harry’ego martwiło tylko to, że Ron był bardzo podatny na próby wyprowadzenia go z równowagi przez Ślizgonów. Sam znosił ich szyderstwa przez cztery lata, więc uwagi typu: „Hej, Głupotter, podobno Warrington przysiągł, że w sobotę zwali cię z miotły” bardziej go rozśmieszały niż przerażały. „Ma takiego cela, że może bym się bał, gdyby próbował trafić w najbliższego mnie zawodnika”, odpowiedział wówczas, na co Ron i Hermiona parsknęli śmiechem, a Pansy Parkinson przestała się drwiąco uśmiechać.
Natomiast Ron nie wytrzymywał kampanii obelg, kpin i zastraszania. Kiedy któryś z mijającej go na korytarzu grupy Ślizgonów - w tym siódmoklasistów, o wiele wyższych od niego - mruknął: „Weasley, zamówiłeś już łóżko w skrzydle szpitalnym?”, nie roześmiał się, tylko lekko zzieleniał na twarzy. Kiedy Draco Malfoy udawał, że wypuszcza z rąk kafla (co robił za każdym razem, gdy Rona zobaczył), Ronowi płonęły uszy i tak trzęsły się ręce, że niewiele brakowało, by wypuścił z nich to, co akurat trzymał.
Minął październik, a z nim wyjące wiatry i ulewne deszcze, nadszedł listopad, zimny jak oblodzone żelazo, z silnymi mrozami w każdy poranek i lodowatymi powiewami, kąsającymi odsłonięte dłonie i twarze. Niebo i sklepienie Wielkiej Sali zrobiły się bladoszare, góry wokół Hogwartu pokryły się czapami śniegu, a temperatura w zamku tak opadła, że wielu uczniów nosiło między lekcjami ochronne rękawice ze smoczej skóry.
W dniu meczu powitał ich jasny i mroźny poranek. Harry obudził się, spojrzał na łóżko Rona i zobaczył, że ten siedzi wyprostowany, obejmując kolana ramionami, i wpatruje się nieruchomo w przestrzeń.
- Nic ci nie jest? - zapytał Harry.
Ron pokręcił przecząco głową, ale nic nie powiedział. Harry przypomniał sobie mimo woli, jak Ron niechcący rzucił na siebie zaklęcie powodujące wymiotowanie ślimakami. Teraz był tak samo blady i spocony jak wówczas, nie mówiąc już o tej samej niechęci do otwierania ust.
- Musisz coś zjeść - powiedział Harry dziarskim tonem. - Chodź, idziemy.
Wielka Sala zapełniała się szybko, rozmowy były głośniejsze, a atmosfera bardziej ożywiona niż zwykle. Kiedy przechodzili koło stołu Ślizgonów, rozległy się drwiące okrzyki i śmiechy. Harry spojrzał na nich i zobaczył, że prócz zwykłych zielono-srebrnych szalików i kapeluszy, prawie każdy miał srebrną odznakę w kształcie korony. Nie wiedzieć czemu niektórzy machali do Rona, rycząc ze śmiechu. Harry próbował odczytać, co jest napisane na odznace, ale zbyt mu zależało na tym, by szybko zaprowadzić Rona do stołu Gryfonów, więc nie zdążył.
Gryfoni powitali ich wiwatami. Każdy miał na sobie coś w kolorach czerwieni i złota. Wiwaty nie dodały jednak Ronowi otuchy, przeciwnie, jakby mu odebrały resztki pewności siebie. Kiedy opadł na ławkę, wyglądał, jakby zasiadał do ostatniego w swym życiu posiłku.
- Co ja robię, chyba mi kompletnie odbiło - mruknął ochrypłym szeptem. - To przecież czyste wariactwo.
- Nie bądź głupi - upomniał go stanowczo Harry, podsuwając mu mieszankę płatków zbożowych. - Zagrasz super. To normalne, że człowiek ma tremę.
- Jestem beznadziejny - zachrypiał Ron. - Jestem okropny. Nie obronię, choćby od tego zależało moje życie. Co ja sobie myślałem?
- Weź się w garść - skarcił go Harry. - Przypomnij sobie, jak na treningu obroniłeś jedną nogą, nawet Fred i George piali z zachwytu...
Ron zwrócił ku niemu udręczoną twarz.
- To był przypadek - wyszeptał. - Wcale tego nie zamierzałem zrobić... ześliznąłem się z miotły, kiedy nikt na mnie nie patrzył, a potem próbowałem na nią wleźć i kopnąłem tego kafla zupełnie przypadkowo.
- No wiesz - powiedział Harry, starając się szybko ochłonąć po tej niezbyt przyjemnej informacji - jeszcze kilka takich przypadków i mamy wygraną w kieszeni.
Hermiona i Ginny usiadły naprzeciw nich; obie miały czerwono-złote szaliki, rękawiczki i rozetki.
- Jak się czujesz? - zapytała Ginny Rona, który teraz wpatrywał się w resztki mleka na dnie swojej miski, jakby poważnie rozważał, czy się w nich nie utopić.
- Trochę się denerwuje - powiedział Harry.
- To dobry znak - oświadczyła z powagą Hermiona. - Zawsze uważam, że nerwówka przed egzaminami dobrze robi.
- Witajcie - rozległ się senny głos za ich plecami.
Harry zobaczył Lunę Lovegood, która opuściła stół Ravenclawu i podeszła do nich. Wiele osób gapiło się na nią, a niektórzy otwarcie się śmiali i pokazywali ją sobie palcami, bo zdobyła skądś kapelusz w kształcie naturalnej wielkości głowy lwa, który chwiał się niebezpiecznie na czubku jej głowy.
- Kibicuję Gryfonom - oznajmiła, zupełnie niepotrzebnie wskazując na swój kapelusz. - Zobaczcie, co on robi...
Podniosła rękę i stuknęła w kapelusz różdżką, na co lew rozwarł paszczę i ryknął tak prawdziwie, że najbliższe osoby aż poderwało z miejsca.
- Niezły jest, co? Chciałam, żeby pożerał węża, bo to godło Ślizgonów, ale zabrakło mi czasu. W każdym razie... powodzenia, Ronaldzie!
I odeszła. Jeszcze nie otrząsnęli się z szoku, jaki wywołał kapelusz Luny, kiedy pojawiła się Angelina w towarzystwie Katie i Alicji, której pani Pomfrey przywróciła już normalne brwi.
- Kiedy będziecie gotowi, przyjdźcie prosto na boisko, zobaczymy, jakie są warunki, a potem się przebierzemy.
- Będziemy tam za kwadrans - zapewnił ją Harry. - Ron musi jeszcze coś zjeść.
Po dziesięciu minutach stało się jednak jasne, że Ron nie przełknie już niczego, więc Harry uznał, że najlepiej będzie zaprowadzić go do szatni. Kiedy wstali od stołu, Hermiona też się podniosła i odciągnęła Harry’ego na bok.
- Postaraj się, żeby Ron nie zobaczył, co jest na tych plakietkach Ślizgonów - szepnęła z naciskiem.
Harry spojrzał na nią pytającym wzrokiem, ale ona potrząsnęła ostrzegawczo głową, bo nadszedł już Ron, zagubiony i zrozpaczony.
- Powodzenia, Ron - powiedziała Hermiona, wspinając się na palce i całując go w policzek. - Ty też się trzymaj, Harry...
Kiedy szli przez Wielką Salę, Ron trochę oprzytomniał. Dotknął policzka, w który pocałowała go Hermiona, i zmarszczył brwi, jakby nie był całkiem pewny, co się właściwie wydarzyło. Wciąż był zbyt rozkojarzony, by zwracać uwagę na to, co się dzieje wokół niego, za to Harry, kiedy przechodzili koło stołu Ślizgonów, zerknął dyskretnie na plakietki w kształcie korony i tym razem zdołał odczytać wyryte na nich słowa:

WEASLEY NASZYM KRÓLEM

Mając przeczucie, że nie oznacza to niczego dobrego, przeprowadził szybko Rona przez salę wyjściową. Zeszli po kamiennych schodkach i ruszyli przez błonia w kierunku stadionu.
Zmarznięta trawa trzeszczała im pod nogami. Nie było wiatru, a niebo miało jednolitą perłową barwę, co oznaczało, że widoczność będzie dobra i słońce nie będzie im świeciło w oczy. Harry podzielił się tymi pocieszającymi obserwacjami z Ronem, ale nie był pewny, czy Ron go słucha.
Angelina już się przebrała i rozmawiała z resztą drużyny. Harry i Ron wciągnęli reprezentacyjne szaty (Ron przez kilka minut próbował włożyć swoją tył na przód, póki Alicja nie ulitowała się nad nim i pomogła mu zrobić to jak należy) i usiedli, żeby wysłuchać ostatnich instrukcji Angeliny. W oddali narastał ożywiony gwar, bo tłum uczniów wysypywał się już z zamku, zmierzając na stadion.
- Dopiero co ustaliłam, jaki jest ostateczny skład drużyny Ślizgonów - powiedziała Angelina, zerkając na kawałek pergaminu. - Ubiegłorocznych pałkarzy, Derricka i Bole’a już nie ma, i wygląda na to, że Montague zastąpił ich zwykłymi gorylami, a nie zawodnikami, którzy potrafią dobrze latać. Nazywają się Crabbe i Goyle, wiele o nich nie wiem...
- My wiemy - powiedzieli jednocześnie Harry i Ron.
- W każdym razie wyglądają mi na takich, co nie potrafią odróżnić jednego końca miotły od drugiego - powiedziała Angelina, chowając pergamin do kieszeni. - No, ale ja się zawsze dziwiłam, jak Derrickowi i Bole’owi udaje się bez żadnych drogowskazów trafić na boisko.
- Crabbe i Goyle są ulepieni z tej samej gliny - zapewnił ją Harry.
Teraz słyszeli już szuranie setek stóp widzów, zajmujących miejsca na trybunach. Niektórzy śpiewali, ale trudno było zrozumieć słowa. Harry czuł, że zaczyna się trochę denerwować, ale wiedział, że to nic w porównaniu z Ronem, który trzymał się kurczowo za żołądek i patrzył tępo w przestrzeń, szary na twarzy, z zaciśniętymi zębami.
- Już czas - oznajmiła Angelina ochrypłym szeptem, spoglądając na zegarek. - No to... powodzenia, drużyno.
Wstali, wzięli miotły na ramiona i wymaszerowali szeregiem z szatni. Powitał ich ryk widzów, w którym Harry znowu dosłyszał śpiew, przytłumiony wiwatami i gwizdami.
Drużyna Slizgonów już na nich czekała. Wszyscy mieli srebrne plakietki w kształcie korony. Ich nowy kapitan, Montague, zbudowany był jak Dudley; jego wystające z rękawów szaty przedramiona przypominały owłosione szynki. Za nim czaili się Crabbe i Goyle, mrugając głupkowato i kołysząc nowymi pałkami. Malfoy stał z boku; słońce igrało w jego platynowych włosach. Dostrzegł spojrzenie Harry’ego i uśmiechnął się drwiąco, stukając palcem w plakietkę na piersiach.
- Kapitanowie, proszę sobie podać dłonie - powiedziała pani Hooch, kiedy Angelina i Montague podeszli do siebie.
Harry mógłby przysiąc, że Montague starał się zmiażdżyć Angelinie palce, chociaż ona nawet się nie skrzywiła.
- Na miotły...
Pani Hooch wetknęła gwizdek w usta i zagwizdała.
Uwolniono piłki i czternastu graczy wzbiło się w powietrze. Kątem oka Harry zobaczył Rona, śmigającego ku pętlom bramkowym. Wzniósł się wyżej, unikając tłuczka, i zaczął zataczać wielkie koło, wypatrując rozbłysku złota. Po drugiej stronie stadionu Draco Malfoy robił dokładnie to samo.
- Teraz kafla ma Johnson, tak, Johnson, cóż za gracz z tej dziewczyny, powtarzam to od lat, ale ona wciąż nie chce ze mną chodzić...
- JORDAN! - ryknęła profesor McGonagall.
- To fakt, pani profesor, staram się ubarwić relację... teraz minęła Warringtona, ograła Montague’a... oj!... Crabbe trafił ją z tyłu tłuczkiem... Montague przejmuje kafla, Montague nabiera wysokości iiii... tak, to George Weasley odbił celnie tłuczka, który trafił Montague’a... Montague wypuszcza kafla, chwyta go Katie Bell, Katie Bell z Gryffindoru podaje Alicji Spinnet, Spinnet już z nim ucieka...
Głos Lee Jordana toczył się gromko po stadionie i Harry starał się wyłapać słowa wśród gwizdu wiatru w uszach i ryku tłumu, który wył, gwizdał, śpiewał...
- ...ogrywa Warringtona, wspaniały unik przed tłuczkiem... zaledwie o włos, Alicjo... widzowie to uwielbiają... tylko ich posłuchajcie... zaraz, co oni śpiewają?
I kiedy Lee umilkł, żeby się lepiej przysłuchać, z zielono-srebrnego sektora zajętego przez Ślizgonów wzbiła się gromka pieśń, teraz już całkiem wyraźna:

Weasley wciąż puszcza gole,
Oczy ma pełne łez,
Kapelusz zjadły mu mole,
On naszym królem jest!

Weasleya ród ze śmietnika,
I tam jest jego kres,
Przed kaflem zawsze umyka,
On naszym królem jest!

- ...teraz Alicja podaje do Angeliny! - krzyknął Lee, a Harry, który właśnie zrobił zwrot i poczuł, jak wnętrzności skręcają mu się ze złości po tym, co usłyszał, zrozumiał, że Lee stara się zagłuszyć słowa piosenki. - Do przodu, Angelino... chyba będzie strzelać... tak... STRZELA... aaaach!
Bletchley, obrońca Ślizgonów, złapał kafla i natychmiast rzucił do Warringtona, który przyspieszył gwałtownie, mijając zygzakiem Alicję i Katie, i pomknął w stronę Rona. Im bardziej się do niego zbliżał, tym głośniej i wyraźniej rozbrzmiewała pieśń Ślizgonów:

Weasley jest naszym królem,
I da nam wygrać mecz!
Więc zaśpiewajmy chórem:
On naszym królem jest!

Harry nie mógł się powstrzymać. Przestał wypatrywać znicza i obrócił miotłę, by obserwować Rona, samotną figurkę na dalekim końcu stadionu, zawieszoną w powietrzu przed trzema pętlami bramek. Masywnie zbudowany Warrington już pędził prosto na niego, już był blisko...
- ...Warrington ma kafla, Warrington leci po gola, jest poza zasięgiem tłuczka, jest sam na sam z obrońcą...
Z sektora Ślizgonów wzbił się w powietrze potężny ryk:

Weasley wciąż puszcza gole,
Oczy ma pełne łez...

- ...to będzie pierwsza próba dla nowego obrońcy Gryfonów, Weasleya, brata pałkarzy Freda i George’a, obiecującego nowego talentu w tej drużynie... trzymaj się, Ron!
Ale z sektora Ślizgonów buchnął teraz krzyk radości: Ron rzucił się rozpaczliwie do przodu, rozkładając szeroko ramiona, między którymi śmignął kafel, przelatując zgrabnie przez środkową pętlę.
- Gol dla Ślizgonóóów! - przedarł się przez ryk widowni głos Lee Jordana. - A więc mamy dziesięć do zera dla Ślizgonów... Miałeś pecha, Ron...
Ślizgoni zaśpiewali jeszcze głośniej:

Weasleya ród ze śmietnika,
I TAM JEST JEGO KRES,
PRZED KAFLEM ZAWSZE UMYKA...

- ...Gryfoni znowu mają piłkę, teraz Katie Bell rusza do ataku... - wydzierał się Lee, ale śpiew był tak ogłuszający, że ledwo sam się słyszał.

WEASLEY JEST NASZYM KRÓLEM...
ON DA NAM WYGRAĆ MECZ...

- Harry, CO TY WYPRAWIASZ?! - wrzasnęła Angelina, przelatując obok niego, żeby doścignąć Katie. - RUSZ SIĘ!
Harry zdał sobie sprawę, że już od ponad minuty wisi nieruchomo w powietrzu, obserwując przebieg gry, całkowicie zapomniawszy o zniczu. Przerażony, zanurkował i zaczął ponownie okrążać stadion, rozglądając się na wszystkie strony i starając się nie zwracać uwagi na słowa przetaczające się jak grzmot po trybunach:

WEASLEY JEST NASZYM KRÓLEM...
ON NASZYM KRÓLEM JEST...

Znicza nigdzie nie było. Malfoy też zataczał koło nad boiskiem. Minęli się w połowie stadionu, każdy zmierzając w odwrotnym kierunku, i Harry dosłyszał, jak Malfoy wyśpiewuje:

WEASLEYA RÓD ZE ŚMIETNIKA...

- ...teraz kafla ma znowu Warrington - ryczał Lee - podaje do Puceya, Pucey mija Spinnet, śmiało, Angelino, przecież możesz go ograć... a jednak nie... znowu Warrington... i znowu piękny atak tłuczkiem... to Fred Weasley, nie, to George Weasley, co za różnica... Warrington puszcza kafla, a Katie Bell... ee... też go wypuszcza... chwyta go Montague... tak, kapitan Ślizgonów przejmuje kafla, nikt go nie zatrzymuje... Gryfoni, na co czekacie, zablokujcie go!
Harry zrobił wiraż poza bramkami Ślizgonów, nie chcąc widzieć tego, co się dzieje pod bramkami Rona. Kiedy mijał obrońcę Ślizgonów, usłyszał jak Bletchley śpiewa razem z tłumem:

WEASLEY WCIĄŻ PUSZCZA GOLE...

- ...i ...tak, Pucey znowu ogrywa Alicję, będzie strzelać... Ron, trzymaj!
Harry nie musiał patrzeć w tamtą stronę, żeby wiedzieć, co się stało. Kibice Gryfonów jęknęli głośno, a z sektora Ślizgonów wzbił się w niebo ryk radości. Spojrzał w dół i zobaczył Pansy Parkinson, wielbicielkę Malfoya o twarzy mopsa, która stała przed trybunami plecami do boiska i dyrygowała kibicami Ślizgonów, wyśpiewującymi ile sił w płucach:

ON DA NAM WYGRAĆ MECZ!
ON NASZYM KRÓLEM JEST!

Dwadzieścia do zera to jeszcze nie klęska, pocieszał się w duchu Harry, to można jeszcze odrobić, wystarczy strzelić kilka goli i obejmą prowadzenie, jak zwykle, albo złapać znicza... Dostrzegł jakiś błysk i pomknął w tym kierunku, zręcznie wymijając kilku zawodników, ale okazało się, że to tylko pasek zegarka Montague’a...
Ale Ron puścił jeszcze dwa gole. Teraz Harry poczuł lekki dreszcz paniki. Musi znaleźć znicza. Musi go schwytać i szybko zakończyć ten mecz...
- ...i Katie Bell z Gryffindoru mija Puceya, wspaniałym zwodem ogrywa kapitana Ślizgonów, brawo, Katie, teraz podaje do Johnson, Angelina Johnson mija Warringtona, już mknie w stronę bramek Ślizgonów, znakomicie, Angelino... GOOOL! GOL DLA GRYFOOONÓW! Czterdzieści do dziesięciu, czterdzieści do dziesięciu dla Ślizgonów, a kafla ma teraz Pucey...
Ponad wiwaty Gryfonów przedarł się ryk absurdalnego lwa Luny i Harry poczuł, że wzbiera w nim otucha: do wyrównania brakuje im już tylko trzydziestu punktów, to można łatwo nadrobić. Uchylił się przed nadlatującym tłuczkiem, którego posłał w jego stronę Crabbe, i zaczął się znowu rozglądać gorączkowo za zniczem, co jakiś czas sprawdzając, czy przypadkiem nie dostrzegł go wcześniej Malfoy, ale i on wciąż krążył wokół stadionu, bezowocnie wypatrując złotego błysku...
- ...Pucey podaje do Warringtona, Warrington do Montague’a, Montague z powrotem do Puceya... bardzo dobra interwencja Angeliny Johnson, Johnson ma kafla, podaje do Bell, to wygląda nieźle... to znaczy źle... Goyle trafia Bell tłuczkiem i Pucey znowu przejmuje kafla...

WEASLEYA RÓD ZE ŚMIETNIKA,
I TAM JEST JEGO KRES,
PRZED KAFLEM ZAWSZE UMYKA,
ON DA NAM WYGRAĆ MECZ!

Ale Harry w końcu go zobaczył: maleńki, trzepoczący skrzydełkami złoty znicz unosił się tuż nad ziemią przy bramkach Ślizgonów.
Poderwał gwałtownie ogon miotły i zanurkował...
W chwilę później Malfoy spadł ku niemu prosto z nieba jak zielono-srebrny pocisk...
Skrzydełko znicza musnęło jeden ze słupków i złota piłeczka odskoczyła. Ta nagła zmiana kierunku sprzyjała Malfoyowi, który był bliżej. Harry zakręcił prawie w miejscu; teraz szybowali ramię w ramię...
O stopę nad ziemią Harry oderwał prawą rękę od miotły i sięgnął nią po znicza... Po jego prawej stronie Malfoy wyciągnął lewą rękę, rozwierając palce...
Obaj wstrzymali oddechy w rozpaczliwym wysiłku dosięgnięcia znicza. Trwało to zaledwie ze dwie sekundy - i już było po wszystkim. Harry zacisnął palce wokół maleńkiej, wyrywającej mu się piłeczki... paznokcie Malfoya drasnęły wierzch jego dłoni... Harry poderwał miotłę, trzymając mocno roztrzepotaną kulkę w dłoni... kibice Gryffindoru ryknęli z radości...
Byli uratowani. Przestały się liczyć gole puszczone przez Rona, nikt o nich nie będzie pamiętał, bo Gryffindor wygrał...
ŁUUP!
Tłuczek ugodził Harry’ego w sam środek kręgosłupa. Spadł przez głowę z miotły. Na szczęście był dopiero zaledwie pięć lub sześć stóp nad ziemią, ale i tak aż mu zabrakło tchu, gdy upadł płasko plecami na zmarzniętą ziemię. Usłyszał ostry gwizdek pani Hooch, ryk na trybunach, składający się z gwizdów, gniewnych okrzyków i szyderstw, głuche uderzenie, a potem rozgorączkowany głos Angeliny:
- Nic ci się nie stało?
- Nie - odrzekł Harry przez zaciśnięte zęby, chwytając ją za rękę i pozwalając się podnieść na nogi.
Pani Hooch przeleciała nad nimi w kierunku jednego z graczy Ślizgonów.
- To ten bandzior Crabbe - powiedziała ze złością Angelina. - Odbił w ciebie tłuczka w momencie, gdy zobaczył, że złapałeś znicza... Ale wygraliśmy, Harry, wygraliśmy!
Harry usłyszał za sobą pogardliwe prychnięcie i odwrócił się, wciąż ściskając w dłoni skrzydlatą piłeczkę. Draco Malfoy wylądował tuż obok niego; choć był blady z wściekłości, uśmiechał się szyderczo.
- Uratowałeś Weasleyowi tyłek, co? Jeszcze nigdy nie widziałem tak beznadziejnego obrońcy... no, ale on pochodzi ze śmietnika... Jak ci się podobały słowa naszej pieśni, Potter? To ja je napisałem...
Harry odwrócił się bez słowa do innych członków swojej drużyny, którzy lądowali jeden po drugim, wydając okrzyki zachwytu i młócąc powietrze pięściami w geście triumfu. Tylko Ron, który zsiadł z miotły obok słupków bramkowych, bez słowa odszedł samotnie do szatni.
- Chcieliśmy dopisać jeszcze parę zwrotek! - zawołał Malfoy, gdy Katie i Alicja chwyciły Harry’ego w objęcia. - Tylko nie mogliśmy znaleźć rymów do „tłusta” i „brzydka”... a chcieliśmy napisać coś o jego matce...
- Żółć ci na mózg padła - powiedziała Angelina, patrząc na Malfoya z odrazą.
- ...nie mogliśmy też wpasować „niedorajdy”...to o jego ojcu...
Do Freda i George’a dotarło, o czym Malfoy mówi. Ściskali właśnie dłonie Harry’emu i nagle obaj zesztywnieli.
- Olej go - powiedziała szybko Angelina, biorąc Freda pod ramię. - Olej go, Fred, niech sobie powrzeszczy, nie może się pogodzić z przegraną, mały podskakiwacz...
- ...ale ty lubisz Weasleyów, Potter, co? - szydził Malfoy. - Spędzasz u nich wakacje, co? Nie pojmuję, jak wytrzymujesz ten smród, ale w końcu wychowałeś się wśród mugoli, więc tobie nawet ta rudera Weasleyów nieźle pachnie...
Harry przytrzymał George’a, podczas gdy Angelinie, Alicji i Katie udało się jakoś powstrzymać Freda od rzucenia się na Malfoya, który teraz śmiał się otwarcie. Harry poszukał wzrokiem pani Hooch, ale ta wciąż wymyślała Crabbe’owi za nieregulaminowe zaatakowanie tłuczkiem szukającego.
- A może ty po prostu pamiętasz, Potter - rzucił przez ramię Malfoy, zbierając się do odejścia - jak cuchnął dom TWOJEJ matki i ten chlew Weasleyów przypomina ci...
Harry nie był świadom, że puścił George’a, wiedział tylko, że sekundę później obaj rzucili się na Malfoya. Zupełnie zapomniał, że patrzą na niego wszyscy nauczyciele, chciał tylko jednego: dopaść Malfoya i zadać mu ból. Nie miał czasu wyciągnąć różdżki, po prostu zamachnął się pięścią, w której ściskał znicza, i z całej siły uderzył Malfoya w brzuch.
- Harry! HARRY! George! Przestańcie!!!
Słyszał wokół siebie krzyki dziewcząt, wycie Malfoya, przekleństwa George’a, gwizdek i ryk tłumu, ale nie dbał o to aż do chwili, gdy ktoś w pobliżu krzyknął: IMPEDIMENTO! i dopiero gdy siła zaklęcia przewróciła go do tyłu, przestał okładać Malfoya pięściami...
- Co ty wyprawiasz, Potter?! - krzyknęła pani Hooch, kiedy zerwał się ponownie na nogi; to ona ugodziła go zaklęciem powstrzymującym akcję. W jednej ręce trzymała gwizdek, w drugiej różdżkę, a jej miotła leżała porzucona parę stóp dalej. Malfoy zwijał się na ziemi, jęcząc i skamląc, z nosa ciekła mu krew. George miał spuchniętą wargę, Freda wciąż przytrzymywały trzy ścigające, a za nimi Crabbe puszył się, napinając muskuły.
- Jeszcze nigdy nie widziałam takiego zachowania... wracajcie natychmiast do zamku, obaj, i zameldujcie się u swoich opiekunów! No już!
Harry i George wymaszerowali ze stadionu, dysząc ciężko i nie odzywając się do siebie. Ryki widzów powoli słabły, a kiedy znaleźli się w sali wejściowej, słyszeli już tylko odgłos swoich stóp. Harry uświadomił sobie nagle, że coś szamoce mu się w zaciśniętej prawej dłoni, której knykcie poranił sobie o szczękę Malfoya. Spojrzał na nią i zobaczył srebrne skrzydełka znicza wystające spomiędzy palców.
Zaledwie stanęli przed drzwiami gabinetu profesor McGonagall, gdy nadeszła za nimi korytarzem, trzęsącymi się rękami zrywając z szyi szalik w barwach Gryffindoru.
- Do środka! - rozkazała gniewnie, wskazując na drzwi.
Harry i George weszli. Stanęła za biurkiem, dygocąc z wściekłości, i cisnęła kokardkę Gryfonów na podłogę.
- No więc? - zapytała. - Jeszcze nigdy nie widziałam tak haniebnego zachowania. Dwóch na jednego! Czekam na wyjaśnienia!
- Malfoy nas sprowokował - burknął Harry.
- Sprowokował was?! - krzyknęła profesor McGonagall, waląc pięścią w biurko z taką siłą, że puszka z herbatnikami spadła na podłogę i rozsypały się piernikowe traszki. - Właśnie przegrał mecz, więc nic dziwnego, że chciał was sprowokować! Ale co wam takiego powiedział, że uznaliście obaj za stosowne...
- Obraził moich rodziców - warknął George. - i matkę Harry’ego.
- A wy, zamiast poczekać na panią Hooch, rzuciliście się na niego we dwóch, dając pokaz mugolskiej bójki, tak? - ryknęła profesor McGonagall. - Czy wy w ogóle wiecie, co...
- YHM, YHM.
George i Harry obrócili się jak na komendę. W drzwiach stała Dolores Umbridge w pelerynie z zielonego tweedu, co jeszcze bardziej upodobniło ją do wielkiej ropuchy, i uśmiechała się tak złowieszczo, że Harry’emu natychmiast zrobiło się niedobrze, bo już wiedział, że za chwilę stanie się coś strasznego.
- Czy mogę pani pomóc, pani profesor McGonagall? - zapytała słodkim głosem, ociekającym jadem.
Policzki profesor McGonagall powlekły się ciemnym rumieńcem.
- Pomóc? - powtórzyła napiętym głosem. - Co pani przez to rozumie?
Profesor Umbridge wkroczyła do gabinetu. Na twarzy wciąż miała ohydny uśmiech.
- Pomyślałam sobie, że może przydałby się pani jakiś autorytet z zewnątrz.
Harry nie byłby wcale zaskoczony, gdyby z nozdrzy profesor McGonagall wystrzeliły iskry.
- Myli się pani - powiedziała, odwracając się do Umbridge plecami. - A wy dwaj posłuchajcie mnie uważnie. Nie obchodzi mnie, czym Malfoy was sprowokował. Nie obchodzi mnie, czy obraził całe wasze rodziny, czy tylko niektórych członków. Zachowaliście się w sposób budzący odrazę i każdy z was ma u mnie tygodniowy szlaban! Nie patrz tak na mnie, Potter, zasłużyliście na to! A jeśli któryś z was kiedykolwiek...
- Yhm, yhm.
Profesor McGonagall zamknęła oczy, jakby modliła się o cierpliwość, i odwróciła się do profesor Umbridge.
- Proszę?
- Uważam, że zasłużyli sobie na coś więcej niż szlaban - odpowiedziała profesor Umbridge, wciąż uśmiechając się szeroko.
Profesor McGonagall otworzyła oczy.
- Tak? - Widać było, że próbuje się uśmiechnąć, ale udało się jej tylko skrzywić, jakby nagle dostała szczękościsku. - Bardzo mi przykro, Dolores, ale liczy się tylko moja opinia, bo to ja jestem opiekunką ich domu.
- No cóż, Minerwo - wycedziła Umbridge - będziesz się jednak musiała pogodzić z faktem, że moja opinia też się liczy. Zaraz, gdzie ja to mam... Właśnie dostałam od Korneliusza... to znaczy, oczywiście - uśmiechnęła się fałszywie, grzebiąc w torebce - od pana ministra... Ach, już mam...
Wyciągnęła zwitek pergaminu, rozwinęła go i zanim zaczęła czytać, odchrząknęła dwa razy.
- Yhm, yhm... Dekret Edukacyjny Numer Dwadzieścia Pięć...
- Co, jeszcze jeden? - zaprotestowała gwałtownie profesor McGonagall.
- Tak, Minerwo, i prawdę mówiąc, to ty podsunęłaś mi myśl, że potrzebne są nowe regulacje... Pamiętasz, jak mi się sprzeciwiłaś, kiedy wyraziłam opinię, że drużyna Gryffindoru nie powinna być reaktywowana? Jak interweniowałaś u Dumbledore’a, który uparł się, by ta drużyna grała jednak dalej? No więc przyjmij do wiadomości, że nie mogłam pozwolić, by to się powtórzyło. Natychmiast skontaktowałam się z ministrem, który w pełni zgodził się ze mną, że Wielki Inkwizytor musi mieć prawo pozbawiania uczniów przywilejów, bo w przeciwnym razie miałby... to znaczy, ja bym miała... mniejszy autorytet niż zwykły nauczyciel! No i chyba musisz teraz przyznać, Minerwo, że miałam rację, próbując zapobiec reaktywowaniu drużyny Gryffindoru, prawda? To okropne zachowanie... nieokiełznane temperamenty... W każdym razie pozwól, że odczytam ci nowe ustalenia... yhm, yhm... Wielki Inkwizytor będzie miał odtąd prawo podejmowania decyzji w zakresie uśmierzania kar, nakładania sankcji i pozbawiania przywilejów uczniów Hogwartu, a także dokonywania zmian w decyzjach innych członków ciała pedagogicznego w zakresie wymierzania kar, nakładania sankcji i pozbawiania przywilejów uczniów Hogwartu. Podpisano: Korneliusz Knot, Minister Magii, Order Merlina Pierwszej Klasy et cetera, et cetera...
Zwinęła pergamin i włożyła go z powrotem do torebki, wciąż uśmiechając się jadowicie.
- A zatem... uznałam za stosowne podjąć decyzję o dożywotniej dyskwalifikacji tych dwóch uczniów z rozgrywek quidditcha - oświadczyła, spoglądając na Harry’ego, potem na George’a, a potem znowu na Harry’ego.
Harry poczuł, jak znicz szamoce mu się rozpaczliwie w dłoni.
- Dyskwalifikacji?... - powtórzył, a własny głos wydał mu się dziwnie odległy. - Dożywotniej?
- Tak, Potter, dożywotniej, czyli do końca życia. Myślę, że dopiero to da spodziewany efekt - powiedziała profesor Umbridge, uśmiechając się coraz szerzej na widok jego miny. - To dotyczy ciebie i obecnego tu Weasleya. I myślę też, że bezpieczniej będzie, jak dyskwalifikacja obejmie również bliźniaczego brata tego młodego człowieka, bo jestem pewna, że i on rzuciłby się na pana Malfoya, gdyby go koleżanki nie powstrzymały. Ich miotły mają zostać skonfiskowane i przekazane mnie, będę je trzymać w moim gabinecie, żeby zapobiec próbom obejścia mojej decyzji. Nie jestem jednak nierozsądna, pani profesor - dodała, odwracając się do McGonagall, która wpatrywała się w nią, stojąc jak posąg wyrzeźbiony z bryły lodu. - Reszta drużyny może grać dalej. U żadnego z pozostałych jej członków nie dostrzegłam skłonności do gwałtownych zachowań. No, to chyba wszystko. Do widzenia.
I z wyrazem głębokiej satysfakcji na twarzy opuściła gabinet, w którym zapadła głucha cisza.
* * *
- Dyskwalifikacja - powtórzyła Angelina bezbarwnym głosem. - Dyskwalifikacja. Nie mamy szukającego, nie mamy pałkarzy... I co my teraz zrobimy?
W pokoju wspólnym Gryffindoru panowała taka atmosfera, jakby nie wygrali tego meczu. Gdziekolwiek Harry spojrzał, widział zrozpaczone lub rozwścieczone twarze. Drużyna zgromadziła się wokół kominka - byli wszyscy oprócz Rona, którego od końca meczu nikt nie widział.
- To po prostu niesprawiedliwe - powiedziała Alicja. - A co z Crabbe’em i tym tłuczkiem, którego odbił już po gwizdku? Jego też zdyskwalifikowała?
- Nie - mruknęła cicho Ginny, która razem z Hermioną siedziała obok Harry’ego. - Kazała mu coś przepisywać. Słyszałam, jak Montague śmiał się z tego podczas kolacji.
- Ale żeby ukarać dyskwalifikacją Freda, który nic nie zrobił! - krzyknęła ze złością Alicja, waląc pięścią w kolano.
- To nie moja wina, że nie zrobiłem - rzekł Fred ze wściekłą miną. - Stłukłbym tego gnojka na miazgę, gdybyście mnie we trzy nie przytrzymały.
Harry spojrzał smętnie w ciemne okno, za którym padał śnieg. Schwytany przez niego znicz fruwał po pokoju i wszyscy wpatrywali się w niego jak zahipnotyzowani, a Krzywołap skakał z fotela na fotel, próbując go złapać.
- Idę spać - oznajmiła Angelina, podnosząc się powoli. - Może to wszystko jest jakimś koszmarnym snem... Może obudzę się jutro i okaże się, że tego meczu jeszcze nie było...
Niedługo po niej wyszły Alicja i Katie, nieco później Fred i George, łypiąc spode łba na każdego, a po nich Ginny. Przy kominku zostali tylko Harry i Hermiona.
- Widziałeś Rona? - zapytała cicho.
Harry pokręcił głową.
- Myślę, że on nas unika - powiedziała Hermiona. - Gdzie on...
Ale właśnie w tym momencie za ich plecami coś zaskrzypiało i przez dziurę pod portretem Grubej Damy przelazł Ron. Był bardzo blady, a na włosach miał śnieg. Na widok Harry’ego i Hermiony zamarł w bezruchu.
- Gdzie ty byłeś? - zapytała Hermiona, zrywając się na równe nogi.
- Na spacerze - wymamrotał Ron. Wciąż miał na sobie szatę do quidditcha.
- Wyglądasz na przemarzniętego. Chodź tu i usiądź!
Ron podszedł do kominka i opadł na fotel z dala od Harry’ego, nie patrząc na niego. Skradziony znicz polatywał nad ich głowami.
- Przepraszam - bąknął Ron, gapiąc się na swoje stopy.
- Za co? - zapytał Harry.
- Za to, że myślałem, że umiem grać w quidditcha. Jutro rano złożę rezygnację.
- Jeśli to zrobisz - powiedział Harry - to w drużynie zostanie tylko trzech zawodników. - A kiedy Ron spojrzał na niego ze zdumieniem, dodał: - Dostałem dożywotnią dyskwalifikację. Razem z Fredem i George’em.
- Co?!
Hermiona opowiedziała, co się stało, bo Harry nie był już w stanie tego powtórzyć. Kiedy skończyła, Ron zrobił jeszcze bardziej przerażoną minę.
- To wszystko moja wina...
- Przecież nie kazałeś mi rzucić się na Malfoya - warknął Harry.
- ...gdybym tak nie nawalił...
- ...to nie ma z tym nic wspólnego...
- ...to ta piosenka tak mnie wnerwiła...
- ...chyba każdego by wnerwiła...
Hermiona podeszła do okna, by popatrzeć na płatki śniegu spadające na parapet. Nie chciała uczestniczyć w tej sprzeczce.
- Słuchaj, Ron, może byś już przestał, co? - wybuchnął Harry. - Sytuacja i tak już jest parszywa bez twojego użalania się nad sobą!
Ron nic nie odpowiedział, tylko wpatrywał się żałośnie w mokry skraj swojej szaty.
- Jeszcze nigdy nie czułem się tak podle - powiedział po chwili martwym głosem.
- Witaj w klubie - mruknął z goryczą Harry.
- Wiecie co? - odezwała się Hermiona nieco drżącym głosem. - Jest coś, co może wam poprawić humor.
- Tak myślisz? - zapytał ironicznie Harry.
- Tak - odpowiedziała, odwracając się od czarnego okna z szerokim uśmiechem na twarzy. - Wrócił Hagrid.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:51, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
OPOWIEŚĆ HAGRIDA


Harry popędził do sypialni chłopców, by wyciągnąć z kufra pelerynę-niewidkę i Mapę Huncwotów. Zrobił to tak szybko, że obaj z Ronem czekali jeszcze z pięć minut, zanim Hermiona zeszła z sypialni dziewcząt z szalikiem na szyi, w rękawiczkach i w jednej ze swoich wełnianych czapek dla skrzatów na głowie.
- No co, na dworze jest chłodno - usprawiedliwiła się, kiedy Ron zacmokał niecierpliwie.
Przeleźli przez dziurę pod portretem i pospiesznie okryli się we trójkę peleryną. Ron tak urósł od zeszłego roku, że musiał iść zgięty wpół, żeby mu nie wystawały stopy. Potem, poruszając się powoli i ostrożnie, zeszli po schodach, zatrzymując się co jakiś czas, aby sprawdzić na mapie, czy nie ma gdzieś w pobliżu Filcha albo Pani Norris. Mieli jednak szczęście i napotkali tylko Prawie Bezgłowego Nicka, który błąkał się po zamku, nucąc pod nosem coś, co bardzo przypominało: „Weasley jest naszym królem”. Prześliznęli się przez salę wejściową i ruszyli przez ciche, zaśnieżone błonia. Harry ujrzał w oddali złote prostokąciki okien i dym unoszący się z komina chatki Hagrida. Przyspieszył kroku, tak że Ron i Hermiona za nim potrącali się i wpadali na siebie. Brnąc przez gęstniejący śnieg, dotarli w końcu do drewnianych drzwi chatki, a kiedy Harry zastukał w nie pięścią trzy razy, wewnątrz rozległo się radosne ujadanie psa.
- Hagridzie, to my! - zawołał w dziurkę od klucza.
- A kto by inny! - rozległ się gburowaty głos.
Popatrzyli po sobie z radością pod peleryną, bo wyczuli, że Hagrid się ucieszył.
- Ledwo wróciłem do domu... Suń się, Kieł... Suń się, mówię, ty leniuchu...
Szczęknął rygiel, drzwi uchyliły się, skrzypiąc żałośnie, a w szparze pojawił się Hagrid.
Hermiona wydała zduszony okrzyk.
- Na brodę Merlina, nie wrzeszcz! - uciszył ją szybko Hagrid, rozglądając się ponad ich głowami. - Jesteście pod tą pelerynką, tak? No to właźcie do środka!
- Przepraszam! - wydyszała Hermiona, kiedy wszyscy troje wśliznęli się do środka i zrzucili z siebie pelerynę. - Ja po prostu... Och, Hagridzie!
- To nic takiego! - powiedział Hagrid, zamykając za nimi drzwi.
I zaczął pospiesznie zaciągać wszystkie zasłony na oknach, ale Hermiona nadal wpatrywała się w niego z przerażeniem.
Włosy miał pozlepiane krwią, lewego oka prawie nie było widać spomiędzy fioletowo-czarnych sińców, miał też na twarzy i rękach mnóstwo rozcięć i zadrapań, a z niektórych ran ciekła krew. Poruszał się ostrożnie, jakby miał połamane żebra. Widać było, że dopiero co wrócił do domu, bo jego gruby, czarny płaszcz podróżny zwisał z oparcia krzesła, a wielki plecak, w którym zmieściłoby się kilkoro dzieciaków, stał oparty o ścianę przy drzwiach. Sam Hagrid, olbrzym wzrostu dwóch normalnych mężczyzn, pochylił się nad paleniskiem, stawiając na ogniu mosiężny imbryk.
- Hagridzie, co ci się stało? - zapytał Harry, opędzając się przed Kłem, który chciał go koniecznie polizać po twarzy.
- Już wam mówiłem, że nic! - odrzekł Hagrid stanowczym tonem. - Po kubeczku herbatki?
- Daj spokój - żachnął się Ron. - Dobrze się czujesz?
- Przecież wam mówię, że to nic takiego - rzekł Hagrid, prostując się i uśmiechając do nich, ale i krzywiąc się co chwilę. - Cholibka, dobrze was znowu zobaczyć... Fajne mieliście wakacje?
- Hagridzie, ktoś cię napadł! - powiedział Ron.
- Mówię po raz ostatni, że to nic takiego!
- A mówiłbyś, że to nic takiego, gdyby jedno z nas miało pół kilo siekanego mięsa zamiast twarzy?
- Powinieneś zaraz pójść do pani Pomfrey - oświadczyła przerażona Hermiona. - Niektóre z tych ran wyglądają naprawdę paskudnie.
- Dam se radę sam, jasne?
Podszedł do wielkiego stołu pośrodku izby i ściągnął z niego serwetkę. Zobaczyli kawał surowego, nieco zzieleniałego mięsa wielkości sporej opony.
- Hagridzie, chyba nie zamierzasz tego zjeść, co? - zapytał Ron, przyglądając się dokładniej mięsu. - Wygląda na trujące.
- I tak musi wyglądać, bo to smocze mięso. I bynajmniej nie zamierzam go jeść.
Chwycił mięso i przyłożył je sobie do policzka z takim zamachem, że aż chlasnęło. Zielonkawa krew zaczęła mu ściekać w brodę, a on sam jęknął z ulgą.
- Już lepij. To ścierwo łagodzi ból.
- No więc powiesz nam wreszcie, co się stało? - zapytał Harry.
- Kiedy nie mogę, Harry. Ściśle tajne. Tylko ktoś ważniejszy ode mnie mógłby wam to powiedzieć.
- Hagridzie, oberwałeś od olbrzymów? - zapytała cicho Hermiona.
Palce Hagrida ześliznęły się ze smoczego kotleta, który zsunął mu się na piersi.
- Od olbrzymów? - powtórzył, łapiąc kotlet, zanim zsunął mu się na brzuch, i przykładając go sobie do twarzy. - A kto wam nagadał o olbrzymach? Z kim żeście rozmawiali, co? Kto wam powiedział, co ja... kto mówił, że byłem... no że co?
- Sami się domyśliliśmy - odpowiedziała Hermiona.
- Akurat... Naprawdę sami? - mruknął Hagrid, łypiąc na nią srogo jednym okiem, bo drugie miał przysłonięte zielonkawym kotletem.
- To było... no... dość oczywiste - powiedział Ron, a Harry pokiwał głową.
Hagrid spojrzał na nich ze złością, odrzucił kotlet na stół i podszedł do imbryka, który właśnie zaczął gwizdać.
- Jeszcze nigdy nie spotkałem takich dzieciaków jak wy troje, żeby wyniuchali to, czego nie powinni wyniuchać - mruknął, rozlewając wrzątek do trzech kubków wielkości kubełków. - I wcale mi to nie leży. Macie trochę za długie nosy. Wcinacie się w nie swoje sprawy.
Ale broda trochę mu się trzęsła.
- Więc poszedłeś szukać olbrzymów? - zapytał Harry, szczerząc zęby, gdy Hagrid usiadł przy stole.
- Ano tak - mruknął. - Tak było.
- I znalazłeś? - zapytała cicho Hermiona.
- No, nie tak trudno ich znaleźć. Są dość duzi.
- Gdzie to było? - zapytał Ron.
- W górach - odrzekł wymijająco Hagrid.
- To dlaczego mugole ich nie...
- Jak to nie? I wcale nie tak rzadko. Tylko, że jak w górach zginą, to potem się mówi, że to był nieszczęśliwy wypadek i po sprawie.
Poprawił sobie kotlet na twarzy, tak żeby przykrył najgorsze siniaki.
- Hagridzie, powiedz nam wreszcie, gdzie byłeś i co się stało! - zniecierpliwił się Ron. - Opowiedz nam o ataku olbrzymów, to Harry opowie ci, jak został zaatakowany przez dementorów...
Hagrid zakrztusił się herbatą i równocześnie wypuścił smoczy kotlet. Stół obryzgała spora ilość śliny, herbaty i smoczej krwi. Hagrid kaszlał i parskał, a kotlet zsunął się ze stołu i upadł na podłogę z cichym plaśnięciem.
- Co żeś powiedział? Że Harry’ego zaatakowali dementorzy?
- Nie wiedziałeś? - zdziwiła się Hermiona.
- A skąd mam wiedzieć, jak mnie nie było? To była ściśle tajna misja, rozumiemy się? Nie chciałem, żeby wszędzie latały za mną sowy... Piekielne dementory! Mówisz poważnie?
- Tak, pojawili się w Little Whinging i zaatakowali mnie i mojego kuzyna, a potem Ministerstwo Magii wyrzuciło mnie ze szkoły i...
- CO?!
- ...i musiałem się stawić na przesłuchanie... ale opowiedz nam najpierw o tych olbrzymach.
- Wywalili cię?
- Opowiedz nam, jak spędziłeś to lato, a ja ci opowiem, co ja robiłem.
Hagrid łypnął na niego groźnie zdrowym okiem. Harry wytrzymał to spojrzenie, z wyrazem niewinnej determinacji ma twarzy.
- No dobra - westchnął Hagrid.
Pochylił się i wyrwał Kłowi z pyska smoczy kotlet.
- Och, Hagridzie, to niehigie... - zaczęła Hermiona, ale Hagrid już przyłożył sobie mięso do zapuchniętego oka.
Łyknął herbaty i powiedział:
- No więc wyprawiliśmy się, jak tylko skończyła się szkoła...
- Więc madame Maxime była z tobą, tak? - przerwała mu Hermiona.
- No była - przyznał Hagrid, a na kawałeczku jego twarzy, który nie był przysłonięty ani brodą, ani zielonym mięsem, pojawiło się coś w rodzaju błogości. - Tak, byliśmy tylko we dwójkę, ona i ja. I powim wam, że Olimpia to naprawdę równa kobitka, no bo taka kulturalna, wystrojona i w ogóle, więc się bałem, co to będzie, jak zaczęliśmy się wspinać po tych głazach, spać po jaskiniach i w ogóle, ale ona ani razu nawet nie jęknęła, nic, żebym tak skonał.
- Wiedzieliście, dokąd idziecie? - zapytał Harry. - Wiedzieliście, gdzie szukać olbrzymów?
- No... Dumbledore wiedział, więc nam powiedział.
- Żyją w ukryciu? - zapytał Ron. - To tajemnica, gdzie oni są?
- Niezupełnie - odrzekł Hagrid, trzęsąc swą kudłatą brodą. - Tylko że większość czarodziejów guzik obchodzi, gdzie oni są, byleby to było daleko. Ale tam do nich bardzo trudno się dostać, przynajmniej ludziom, więc musieliśmy mieć instrukcje Dumbledore’a. A żeby tam się dostać, zajęło nam z miesiąc...
- Miesiąc?! - powtórzył Ron, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał o podróży, która trwała tak śmiesznie długo. - Ale... dlaczego nie mogłeś po prostu złapać jakiegoś świstoklika, czy czegoś w tym rodzaju?
Hagrid spojrzał na niego nie podbitym okiem z czymś w rodzaju politowania.
- Bo nas szpiclowali - burknął.
- Nie rozumiem...
- Nie rozumiesz? Ministerstwo ma oko na Dumbledore’a i na każdego, kto z nim trzyma, no i...
- O tym wiemy - wtrącił szybko Harry, chcąc wysłuchać reszty opowieści Hagrida. - Wiemy, że ministerstwo śledzi Dumbledore’a...
- Więc nie mogliście używać magii? - zapytał Ron, wytrzeszczając oczy z wrażenia. - Przez całą drogę musieliście zachowywać się jak mugole?
- No, może nie przez całą - rzekł wymijająco Hagrid. - Musieliśmy być po prostu ostrożni, bo Olimpia i ja... trochę się rzucamy w oczy...
Ron wydał z siebie zduszony odgłos, coś pośredniego między parsknięciem a pociągnięciem nosem, i szybko wypił łyk herbaty.
- ...więc znowu nie tak trudno nas wyśledzić. Udawaliśmy, że jedziemy razem na urlop, więc dostaliśmy się do Francji, niby z wizytą do szkoły Olimpii, bo wiedzieliśmy, że wlecze się za nami jakiś szpicel z ministerstwa. Przyspieszyć nie było jak, bo mnie raczej nie wolno używać magii, a te gargulce z ministerstwa tylko czekają, żeby nas dorwać. Ale udało nam się zgubić tego szpicla gdzieś koło Drzwi Żon...
- Ooooch, koło Dijon? - podnieciła się Hermiona. - Byłam tam na wakacjach! Widziałeś te...
Umilkła w połowie zdania, widząc minę Rona.
- Potem pozwoliliśmy sobie na troszkę czarów i nie było tak źle. Na polskiej granicy nadzialiśmy się na parę zbzikowanych trolli, a w barze w Mińsku poprztykałem się trochę z pewnym wampirem, ale poza tym poszło całkiem gładko. No i w końcu tam dotarliśmy i zaczęliśmy się wspinać na góry, wypatrując ich wszędzie... bo jak już byliśmy blisko, trzeba było pożegnać się z czarami. No bo oni nie bardzo lubią czarodziejów i nie chcieliśmy ich za wcześnie wystraszyć, a zresztą Dumbledore nas ostrzegł, że Sami-Wiecie-Kto też chce ich przekabacić, i dziwne, że do nich kogoś nie wysłał, więc sami rozumicie. Powiedział, żebyśmy byli bardzo ostrożni, jak będziemy już blisko, bo mogą się tam kręcić śmierciożercy...
Umilkł i wypił tęgi łyk herbaty.
- Opowiadaj dalej! - zniecierpliwił się Harry.
- No więc ich odnalazłem - powiedział bez ogródek Hagrid. - Jednej nocy przeleźliśmy przez taki jeden grzbiet i oni tam byli, w dole. Takie ogniki i wielkie cienie... Jakby się góry ruszały.
- Są tacy wielcy? - zapytał Ron przyciszonym głosem.
- Ze dwadzieścia stóp wysokości - odrzekł spokojnie Hagrid. - Niektórzy są jeszcze więksi, mają ze dwadzieścia cztery...
- I ilu ich tam było? - zapytał Harry.
- A z siedemdziesięciu albo osiemdziesięciu.
- Tylko tylu? - zdziwiła się Hermiona.
- No tak - odrzekł ze smutkiem Hagrid. - Kiedyś było ich więcej, na świecie żyło ze sto różnych szczepów, ale wymarli. Trochę wybili czarodzieje, ale przeważnie to sami się wytłukli, a teraz wymierają jeszcze szybciej. Bo oni nie są przyzwyczajeni do życia w takim tłoku. Dumbledore mówi, że to nasza wina, że to czarodzieje zmusili ich do życia tak daleko od nas, no i nie mieli wyboru, musieli się wszyscy zebrać do kupy, żeby im było bezpieczniej.
- No więc zobaczyliście ich - przerwał mu Harry - i co dalej?
- Poczekaliśmy do rana, nie chcieliśmy włazić między nich po ciemku, dla własnego bezpieczeństwa. Około trzeciej w nocy pospali się, każdy tam, gdzie siedział. My oka nie zmrużyliśmy. No bo któryś mógł się obudzić i przyleźć tam, gdzie byliśmy, a zresztą tak chrapali, że nie dało rady zasnąć. Nad ranem ściągnęli tym chrapaniem lawinę. Dopiero jak się zrobiło widno, to do nich zeszliśmy.
- Tak po prostu? - zdumiał się Ron. - Tak po prostu wszedłeś sobie do obozu olbrzymów?
- No... Dumbledore powiedział nam, jak to zrobić. Wręczyć podarunek gurgowi, okazać im szacunek, sami rozumicie...
- Komu wręczyć podarunek? - zapytał Harry.
- Och, gurgowi... to znaczy wodzowi.
- Jak poznaliście, który z nich jest tym gurgiem? - zapytał Ron.
Hagrid chrząknął, wyraźnie rozbawiony.
- Bez problemu. Był największy, najbrzydszy i najbardziej leniwy. Siedział sobie pośrodku i czekał, aż mu inni podetkną żarcie pod nos. Martwe kozy i takie tam różne. Nazywał się Karkus. Dałbym mu na oko ze dwadzieścia trzy stopy wzrostu, a ważył pewnie tyle, co dwa słonie. Skóra jak u nosorożca i w ogóle.
- I tak po prostu podeszłiście sobie do niego? - zapytała Hermiona.
- No... zeszliśmy, bo on leżał w dolince. Siedzieli w takiej dziurze między czterema wysokimi szczytami, obok górskiego jeziorka, a Karkus leżał rozwalony nad tym jeziorkiem i ryczał na wszystkich, żeby dali żreć jemu i jego małżonce. Olimpia i ja zeszliśmy z góry...
- I nie próbowali was zabić, jak was zobaczyli? - zapytał z niedowierzaniem Ron.
- Na pewno coś takiego chodziło im po głowie - odparł Hagrid, wzruszając ramionami - ale Dumbledore powiedział, że trzeba trzymać wysoko podarunek i uważać tylko na gurga, a resztę lekceważyć. No więc to zrobiliśmy, a wtedy reszta się uspokoiła i tylko na nas łypała, a my doszliśmy prosto do stóp Karkusa, skłoniliśmy się i złożyliśmy przed nim podarunek.
- Co się daje olbrzymom? - zapytał z ciekawością Ron. - Jedzenie?
- Nie, żarcie to oni sami sobie zdobywają. Wzięliśmy dla nich coś magicznego. Olbrzymi lubią magię, tylko się wkurzają, jak jej użyć przeciw nim. No więc pierwszego dnia daliśmy mu gałązkę ognia Gubraithian.
Hermiona wydała z siebie cichy okrzyk podziwu, ale Harry i Ron nie bardzo wiedzieli, o co chodzi.
- Gałązkę...
- Wiecznego ognia - żachnęła się Hermiona. - Powinniście to znać, bo profesor Flitwick przynajmniej dwa razy wspomniał o tym na lekcji!
- No więc w każdym razie - powiedział szybko Hagrid, zanim Ron zdążył się jej odgryźć - Dumbledore zaczarował tę gałązkę, żeby płonęła wiecznie, a tego nie każdy czarodziej potrafi dokonać, a ja kładę ją na śniegu przed Karkusem i mówię: „Dar dla gurga olbrzymów od Albusa Dumbledore’a, który przesyła mu wyrazy szaconku i pozdrowienia”.
- A co Karkus na to? - zapytał Harry.
- Nic. Nie rozumiał po angielsku.
- Żartujesz!
- Ale nie było sprawy - rzekł spokojnie Hagrid. - Dumbledore ostrzegł nas, że coś takiego może się zdarzyć. Karkus ryknął na paru olbrzymów, którzy znali naszą mowę, i oni mu to przetłumaczyli.
- A prezent mu się podobał? - zapytał Ron.
- O, tak, wszystkich ostro wzięło, jak tylko zrozumieli, co to jest - odpowiedział Hagrid, przewracając smoczy kotlet, żeby przyłożyć go sobie chłodniejszą stroną do podbitego oka. - Od razu było widać, że mu sprawiliśmy radochę. Więc ja mu mówię: „Albus Dumbledore prosi gurga, żeby porozmawiał z jego wysłannikiem, jak wróci jutro z następnym podarunkiem”.
- Dlaczego nie mogłeś z nim porozmawiać od razu? - zapytała Hermiona.
- Dumbledore chciał, żebyśmy robili to bardzo powoli - odrzekł Hagrid. - Niech się przekonają, że dotrzymujemy obietnic. „Wrócimy jutro z następnym podarunkiem” - i wracamy z następnym podarunkiem... to robi dobre wrażenie, rozumicie? No i daje im trochę czasu na wypróbowanie pierwszego prezentu, a jak się przekonają, że jest w porządku, nabiorą chętki na następny. W każdym razie olbrzymom takim jak Karkus nie można przyładować zbyt dużej porcji informacji, bo cię zabiją, żeby sobie uprościć sprawę. No więc ukłoniliśmy mu się grzecznie i odeszliśmy, a potem znaleźliśmy sobie przytulną jaskinię i spędziliśmy w niej noc, a następnego ranka wróciliśmy, i tym razem Karkus już siedział i tylko czekał, aż przyjdziemy.
- I rozmawialiście z nim?
- No jasne! Najpierw daliśmy mu całkiem niezły hełm bojowy... niezniszczalny, robota goblinów... a potem usiedliśmy, żeby porozmawiać.
- Co powiedział?
- Nie za dużo gadał. Głównie słuchał. Ale dobrze się zaczęło. Słyszał o Dumbledorze, słyszał, że to on sprzeciwiał się wybijaniu ostatnich olbrzymów w Wielkiej Brytanii. Od razu się pokapowałem, że chce wysłuchać, co Dumbledore ma do powiedzenia. Zebrało się też wokół nas kilku innych, zwłaszcza tych, co mówili po angielsku, żeby posłuchać. Jak od nich odchodziliśmy, wszystko grało. Obiecaliśmy im, że wrócimy następnego dnia z jeszcze jednym prezentem. Ale tej nocy wszystko się pokiełbasiło.
- Pokiełbasiło? - zapytał szybko Ron.
- No tak, bo jak już mówiłem, oni nie są stworzeni, żeby żyć w kupie - rzekł ponuro Hagrid. - Nie w takich dużych grupach. Nie dają rady, muszą się nawzajem tłuc co parę tygodni. Mężczyźni walczą ze sobą, kobity ze sobą, resztki dawnych szczepów walczą ze sobą, i wcale im nie chodzi o żarcie, najlepsze ognisko czy miejsce do spania. Myślałby kto, że jak już prawie cała ich rasa wyginęła, to powinni trzymać się razem i sobie odpuścić, ale...
Westchnął ciężko.
- Tej właśnie nocy im odbiło i zaczęli się tłuc. Widzieliśmy to z naszej jaskini. Tłukli się godzinami, a hałas robili przy tym okropny. A jak się pokazało słońce, wszędzie było pełno posoki, a jego głowa leżała na dnie jeziora.
- Czyja głowa? - zapytała szeptem Hermiona.
- Karkusa. Był już nowy gurg, Golgomat. - Westchnął ponownie. - No, ma się rozumieć, nie jest lekko układać się z nowym gurgiem dwa dni po tym, jak się nawiąże przyjazne stosunki ze starym, no i coś nam się zdawało, że ten Golgomat nie będzie nas tak chętnie słuchał, ale musieliśmy spróbować.
- Poszliście do niego porozmawiać? - zapytał z niedowierzaniem Ron. - Po tym, jak na waszych oczach urwał głowę drugiemu olbrzymowi?
- No jasne! Przecież nie po to przeszliśmy taki kawał świata, żeby dać se spokój po dwóch dniach! Zeszliśmy na dół z nowym prezentem. Ale zanim otworzyłem gębę, już wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Siedział tam, w hełmie Karkusa na łbie, łypiąc na nas, jak podchodziliśmy. Masywny, chyba największy z nich wszystkich. Czarne kudły, takie same kły, naszyjnik z kości... wyglądały na ludzkie, niech skonam, przynajmniej niektóre. No więc mówię sobie w duchu: „A co mi tam, spróbuję!”, wyciągam do niego wielką rolkę smoczej skóry i mówię: „Dar dla gurga olbrzymów...” i w następnej chwili już wiszę w powietrzu do góry nogami, a dwóch jego kumpli trzyma mnie za kostki.
Hermiona zatkała sobie usta dłonią.
- Jak ci się udało ujść z życiem? - zapytał Harry.
- Pewnie by się nie udało, gdyby nie Olimpia. Wyciągła różdżkę i jak nie rąbnie zaklęciami, cholibka, to były najszybsze czary, jakie w życiu widziałem. Niesamowite. Rąbnęła każdego z tych, co mnie trzymali, Conjunctivusem w ślepia, więc mnie zaraz puścili, no, ale zaczęły się prawdziwe kłopoty, bo użyliśmy przeciw nim magii, a oni tego nie lubią. Musieliśmy dać nogę, no i już nie było jak włazić jeszcze raz do ich obozowiska.
- O kurczę... - zaklął cicho Ron.
- Więc dlaczego tak długo wracaliście do domu, skoro byliście tam tylko trzy dni? - zapytała Hermiona.
- Wcale nie odeszliśmy po trzech dniach! - oburzył się Hagrid. - Przecież Dumbledore na nas liczył!
- Ale dopiero co powiedziałeś, że nie było po co tam wracać!
- Nie za dnia, to się rozumi. Musieliśmy sobie to wszystko poukładać w głowach. No więc parę dni leżeliśmy w tej naszej jaskini, obserwując ich z góry. A to, co zobaczyliśmy, wcale nam się nie podobało.
- Pourywał jeszcze parę nowych łbów? - pisnęła Hermiona.
- Nie. I wielka szkoda.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- A to, że szybko nam zaświtało w głowach, że on nie ma nic przeciwko czarodziejom, tylko akurat nas nie lubi.
- Śmierciożercy? - zapytał szybko Harry.
- Tak jest - powiedział ponuro Hagrid. - Paru tych typów odwiedzało gurga codziennie, przynosząc mu podarunki, i wcale nie dyndali głową w dół.
- Skąd wiedziałeś, że to śmierciożercy? - zapytał Ron.
- Bo jednego rozpoznałem - mruknął Hagrid. - Macnair, pamiętacie go? Ten gościu, którego wysłali, żeby zabił Hardodzioba. Opętaniec. Lubi mordować tak samo, jak ten Golgomat, nic dziwnego, że się skumali.
- Więc Macnair nakłonił olbrzymów, żeby się przyłączyli do Sam-Wiesz-Kogo? - zapytała Hermiona z rozpaczą.
- Dajcie mi dojść do słowa, hipogryfy jedne, jeszcze nie skończyłem! - zdenerwował się Hagrid, który, choć z początku nie chciał im nic powiedzieć, teraz wyraźnie rozkoszował się własną opowieścią. - Przegadaliśmy to z Olimpią i zgodziliśmy się, że nawet jeśli ten gurg wygląda na takiego, co by chętnie skumał się z Sami-Wiecie-Kim, to nie wszystkie olbrzymy na to pójdą. Musieliśmy im przemówić do rozsądku, tym, którzy nie chcieli, żeby Golgomat był ich gurgiem.
- Po czym poznaliście, którzy to są? - zapytał Ron.
- No bo przecież byli tacy, których stłukł na miazgę, nie? - wyjaśnił mu cierpliwie Hagrid. - Tacy, którzy mieli trochę oleju we łbie, trzymali się z dala od Golgomata, pochowali się w pieczarach wokół tej dolinki, tak jak my. No więc postanowiliśmy połazić nocą po tych jaskiniach i zobaczyć, czy nie uda się którychś przekabacić.
- Połazić nocą po jaskiniach olbrzymów? - zapytał Ron głosem, w którym szacunek mieszał się z przerażeniem.
- Prawdę mówiąc, to nie olbrzymów baliśmy się najbardziej. Bardziej nas niepokoili śmierciożercy. Dumbledore kazał ich unikać, tylko że, cholibka, oni już o nas wiedzieli, pewnie Golgomat im powiedział. Nocą, kiedy się pospali, a my chcieliśmy powęszyć po tych jaskiniach, Macnair i jego kumpel łazili po górach i węszyli za nami. Mówię wam, nie było łatwo powstrzymać Olimpii, żeby się na nich nie rzuciła - rzekł Hagrid, kącikami ust unosząc zmierzwioną brodę. - Aż cała dygotała, żeby im przyłożyć... a jak ona się wścieknie, to dopiro jest coś... Robi się cała dzika... to chyba ta francuska krew, czy co...
Hagrid wpatrzył się zamglonym okiem w ogień. Harry dał mu trzydzieści sekund na rozpamiętywanie tego wspomnienia, po czym odchrząknął głośno.
- I co się stało? Udało się wam dostać choćby do jednej z tych jaskiń?
- Co? Och... tak, no pewnie. Tak, trzeciej nocy po śmierci Karkusa wyleźliśmy z naszej jaskini i zeszliśmy w dolinkę, rozglądając się, czy gdzieś nie ma śmierciożerców. Obleźliśmy kilka jaskiń... bez powodzenia, dopiro w szóstej znaleźliśmy trzech olbrzymów.
- Musiało tam być dość ciasno - mruknął Ron.
- Nie dałoby rady zakręcić kugucharem.
- Nie rzucili się na was, jak was zobaczyli? - zapytała Hermiona.
- Pewnie by to zrobili, gdyby byli w lepszym stanie, ale wszyscy trzej byli okropnie poranieni. Kumple Golgomata stłukli ich do nieprzytomności, a jak się ocknęli, resztkami sił wpełzli do najbliższej jaskini. W każdym razie jeden z nich rozumiał trochę po naszemu i tłumaczył innym, a to, co powiedzieliśmy, chyba im trafiało do przekonania. No więc wciąż tam wracaliśmy... odwiedzaliśmy tych poranionych... myślę, że w pewnym momencie udało nam się przekonać z sześciu albo siedmiu.
- Sześciu albo siedmiu? - powtórzył podniecony Ron. - To nieźle... I co, przyjdą tu i będą z nami walczyć z Sam-Wiesz-Kim?
- Hagridzie, co to znaczy „w pewnym momencie”? - zapytała Hermiona.
Hagrid spojrzał na nią smętnie.
- Kumple Golgomata też przeszli się po jaskiniach. Ci olbrzymi, co przeżyli, nie chcieli już mieć z nami do czynienia.
- Więc... więc tu nie przyjdą? - zapytał Ron z zawiedzioną miną.
- Nie - rzekł Hagrid, po czym westchnął głęboko i przełożył sobie ponownie kotlet na drugą stronę. - Ale zrobiliśmy, co do nas należało, przekazaliśmy im słowa Dumbledore’a, do niektórych coś dotarło i chyba zapamiętają. Może nie zechcą słuchać się tego Golgomata, może zlezą z gór i sobie przypomną, że Dumbledore jest im przyjazny... Może i przyjdą...
Śnieg zasypał już prawie całe okno. Harry uświadomił sobie, że szata przemokła mu na kolanach: to Kieł ślinił się tak obficie, z głową na jego podołku.
- Hagridzie... - zaczęła cicho Hermiona.
- Mmmm?
- Czy ty... czy napotkałeś na jakiś ślad... czy dowiedziałeś się czegoś o swojej... swojej... matce, jak tam byłeś?
Hagrid spojrzał na nią swym zdrowym okiem, a Hermiona zrobiła wystraszoną minę.
- Przepraszam... Ja... Zapomnij o tym...
- Zmarła - mruknął Hagrid. - Zmarła już dawno. Powiedzieli mi.
- Och... tak mi przykro, naprawdę... - powiedziała cicho Hermiona.
Hagrid wzruszył potężnymi ramionami.
- Nie przejmuj się. Ja jej prawie nie pamiętam. Nie była najlepszą matką.
Znowu zapadła cisza. Hermiona zerknęła nerwowo na Harry’ego i Rona; najwyraźniej czekała, żeby coś powiedzieli.
- Ale wciąż nam nie powiedziałeś, co ci się stało - rzekł Ron, wskazując na pokrwawioną twarz Hagrida.
- I dlaczego tak długo cię nie było - dodał Harry. - Syriusz mówił, że madame Maxime już dawno wróciła...
- Kto cię zaatakował? - zapytał Ron.
- Nikt mnie nie zaatakował! - odpowiedział z naciskiem Hagrid. - Ja...
Ale resztę jego stów zagłuszyło łomotanie do drzwi. Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk, kubek wyśliznął jej się z rąk i roztrzaskał o podłogę. Kieł zawył. Wszyscy czworo spojrzeli w okno obok drzwi. Przez zasłony widać było cień kogoś niskiego i przysadzistego.
- To ona! - wyszeptał Ron.
- Właźcie tu! - rzucił Harry, zarzucając pelerynę-niewidkę na siebie i Hermionę, a Ron błyskawicznie obleciał stół i dał pod nią nurka. Stłoczeni pod peleryną wycofali się w ciemny kąt izby. Kieł ujadał wściekle pod drzwiami. Hagrid rozglądał się dookoła nieprzytomnym wzrokiem.
- Hagridzie, pochowaj nasze kubki!
Hagrid złapał kubki Harry’ego i Rona i ukrył je pod poduszką w koszu Kła. Kieł skakał teraz na drzwi. Hagrid odepchnął go i otworzył.
W drzwiach stała profesor Umbridge w swojej zielonej tweedowej pelerynie i zielonej czapce z nausznikami. Zacisnąwszy usta, odchyliła się do tyłu, żeby zobaczyć twarz Hagrida, bo ledwo sięgała mu do pępka.
- Aha - powiedziała powoli i głośno, jakby mówiła do głuchego. - Więc to pan jest Hagrid, tak?
I nie czekając na odpowiedź, wkroczyła do środka, łypiąc wypukłymi oczami na wszystkie strony.
- Uciekaj! - warknęła i zamachnęła się torebką na Kła, który podskoczył do niej, próbując ją polizać po twarzy.
- Eee... nie chcę być niegrzeczny - powiedział Hagrid, wpatrując się w nią - ale kim pani, do diabła, jest?
- Nazywam się Dolores Umbridge.
Omiatała spojrzeniem izbę. Dwukrotnie spojrzała prosto w kąt, w którym stał Harry, ściśnięty jak sardynka między Ronem i Hermioną.
- Dolores Umbridge? - powtórzył Hagrid niepewnym tonem. - Pani chyba jest z ministerstwa... czy pani nie pracuje z Knotem?
- Tak, byłam starszym podsekretarzem ministra - odpowiedziała Umbridge, obchodząc izbę i przyglądając się uważnie wszystkiemu: od plecaka opartego o ścianę po rzucony byle jak płaszcz podróżny. - A teraz jestem nauczycielem obrony przed czarną magią...
- Duża rzecz - rzekł Hagrid. - Niewielu się na to godzi...
- ...i Wielkim Inkwizytorem Hogwartu - dokończyła Umbridge, nie dając po sobie poznać, że go usłyszała.
- A co to takiego? - zapytał Hagrid, marszcząc czoło.
- Ja też chciałam zadać to pytanie - powiedziała Umbridge, wskazując na skorupki porcelany na podłodze, resztki kubka Hermiony.
- A, to... - rzekł Hagrid, rzucając żałosne spojrzenie w stronę kąta, w którym ukrywali się Harry, Ron i Hermiona. - To był... no... Kieł. Stłukł mi kubek. Więc musiałem wziąć sobie drugi.
Wskazał na kubek, z którego wcześniej pił, drugą ręką wciąż przyciskając smoczy kotlet do oka. Umbridge stanęła naprzeciw niego, uważnie mu się przyglądając.
- Słyszałam jakieś głosy - powiedziała cicho.
- Gadałem do Kła - rzekł śmiało Hagrid.
- A on panu odpowiadał?
- No, jeśli chodzi o gadanie - mruknął Hagrid ze zmieszaną miną - to Kieł czasami zachowuje się prawie jak człowiek...
- W śniegu są odciśnięte trzy pary stóp. Prowadzą z zamku do pańskiej chaty.
Hermiona wydała z siebie zduszony okrzyk. Harry zatkał jej usta dłonią. Na szczęście Kieł węszył jeszcze głośniej wokół rąbka szat profesor Umbridge i chyba tego nie dosłyszała.
- Ja tam dopiro co wróciłem - powiedział Hagrid, machając olbrzymią ręką w stronę plecaka. - Może ktoś wcześniej tu zaglądał, a ja tych śladów nie zauważyłem.
- Żadne ślady nie prowadzą z pańskiej chatki.
- No... to ja już nie wiem, co to mogło być - rzekł Hagrid, szarpiąc nerwowo brodę i zerkając w stronę kąta, gdzie stali Harry, Ron i Hermiona, jakby spodziewał się stamtąd pomocy.
Umbridge okręciła się na pięcie i zaczęła krążyć po izbie, rozglądając się uważnie. Schyliła się i zajrzała pod łóżko. Pootwierała szafki i kredensy. Przeszła ze dwa cale od miejsca, w którym Harry, Ron i Hermiona przycisnęli się do ściany; Harry nawet wciągnął brzuch, gdy przechodziła. Po zajrzeniu do wielkiego kociołka, którego Hagrid używał do gotowania, znowu przed nim stanęła i zapytała:
- Co się panu stało? Kto pana tak poranił?
Hagrid pospiesznie zdjął smocze mięso z twarzy, co Harry uznał za błąd, bo teraz widać było wyraźnie czarno-purpurowe krwiaki wokół oka, nie wspominając już o grubej warstwie świeżej i zakrzepłej krwi na twarzy.
- Ach... miałem drobny wypadek - wyjaśnił kulawo.
- Co za wypadek?
- P-potknąłem się.
- Potknął się pan - powtórzyła chłodno.
- Zgadza się. O... o miotłę znajomego. Ja sam nie latam. No bo niech pani spojrzy, czy jakaś miotła utrzymałaby mój ciężar? Mój znajomy hoduje abraksany, nie wim, czy pani je kiedyś widziała, wielkie bestie, skrzydlate, trochę się na jednym przejechałem i...
- Gdzie pan był? - zapytała Umbridge, przerywając mu w połowie zdania.
- Gdzie ja...?
- Tak, gdzie pan był. Rok szkolny rozpoczął się dwa miesiące temu. Musiał pana zastąpić inny nauczyciel. Żaden z pańskich kolegów nie potrafił mi udzielić informacji, gdzie się pan podziewa. Nie zostawił pan żadnego adresu. Gdzie pan był?
Zapadło milczenie, w czasie którego Hagrid gapił się na nią swoim dopiero co odsłoniętym okiem. Harry prawie słyszał, jak jego mózg pracuje gorączkowo.
- Byłem... wyjechałem dla zdrowia.
- Dla zdrowia - powtórzyła Umbridge, a jej wzrok powędrował po barwnej i opuchniętej twarzy Hagrida. Krew ze smoczego kotleta ściekała mu aż do pasa. - Rozumiem.
- Ano tak. Troszkę... świżego powietrza, pani rozumi...
- Tak, bo gajowemu brak jest tutaj świeżego powietrza - wycedziła Umbridge.
Jedyny skrawek twarzy Hagrida, który nie był fioletowo-czarny, pokrył się rumieńcem.
- No... zmiana krajobrazu, pani rozumi...
- Pewnie na górski, tak? - zapytała Umbridge słodkim głosem.
Ona WIE, pomyślał Harry z rozpaczą.
- Górski? - powtórzył Hagrid, najwyraźniej myśląc bardzo szybko. - Nie, mnie pasuje południe Francji. Trochę słońca... i morza...
- Naprawdę? Jakoś się pan nie opalił.
- No tak... bo... bo mam uczulenie - odrzekł Hagrid, próbując się uśmiechnąć.
Harry dopiero teraz zauważył, że brakuje mu dwóch zębów. Umbridge zmierzyła go chłodnym spojrzeniem; już się nie uśmiechała. Potem poprawiła sobie torebkę na ramieniu i powiedziała:
- Oczywiście poinformuję ministra o pańskim tak późnym powrocie.
- Jasne - rzekł Hagrid, kiwając głową.
- Powinien pan wiedzieć, że jako Wielki Inkwizytor mam obowiązek wizytować lekcje innych nauczycieli. Nie sprawia mi to przyjemności, ale jest konieczne, abym moją misję mogła należycie wypełnić. Tak więc z całą pewnością jeszcze się zobaczymy.
Odwróciła się gwałtownie i pomaszerowała do drzwi.
- Pani nas wizytuje? - zapytał Hagrid bezbarwnym głosem.
- Tak jest - odpowiedziała łagodnie profesor Umbridge, spoglądając na niego przez ramię, z ręką na klamce. - Ministerstwo postanowiło oczyścić Hogwart z nauczycieli, których praca daje niezadowalające nas wyniki. Dobranoc.
I wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi. Harry już chciał ściągnąć pelerynę-niewidkę, ale Hermiona złapała go za przegub.
- Jeszcze nie - szepnęła mu do ucha. - Może jeszcze sobie nie poszła.
Hagrid chyba pomyślał to samo, bo podszedł do okna i rozchylił lekko zasłony.
- Wraca do zamku - powiedział cicho. - Cholibka... wizytuje ludzi, co?
- Ano tak - przyznał Harry, ściągając pelerynę. - Trelawney już jest na warunkowym...
- Ee... Hagridzie, co zamierzasz z nami robić na lekcjach? - przerwała mu Hermiona.
- Och, o to się nie martw, zaplanowałem już mnóstwo tematów - odrzekł Hagrid z entuzjazmem, zgarniając leżący na stole smoczy kotlet i przykładając go sobie z zamachem do oka. - Trzymam dla was od dawna parę stworzonek, specjalnie na ten rok, na suma, zobaczycie, to coś naprawdę niezwykłego...
- Ee... niezwykłego w jakim sensie? - zapytała Hermiona.
- Nie powim - odpowiedział Hagrid, wyraźnie z siebie zadowolony. - Nie chcę wam zepsuć niespodzianki.
- Hagridzie, posłuchaj - powiedziała Hermiona błagalnym tonem, porzucając udawanie. - Profesor Umbridge nie będzie zadowolona, jak nam przyniesiesz coś zbyt niebezpiecznego...
- Niebezpiecznego? - przerwał jej Hagrid, wyglądając na szczerze rozbawionego. - Nie bądź głupia, czy ja wyglądam na takiego, co by wam dał coś niebezpiecznego? To znaczy... jasne, że one potrafią same o siebie zadbać...
- Hagridzie, musisz zaliczyć wizytację Umbridge z pozytywnym rezultatem, a żeby tego dokonać, lepiej pokaż nam, jak się obchodzić z kudłoniami, jak odróżnić szpiczaka od jeża, takie rzeczy!
- Ale, Hermiono, kto by tego chciał słuchać! To, co ja dla was przygotowałem, to jest dopiero coś! Robi o wiele większe wrażenie. Ja je hodowałem przez lata, to chyba jedyne udomowione stado w całej Brytanii...
- Hagridzie... błagam cię... - W głosie Hermiony zabrzmiała prawdziwa rozpacz. - Umbridge tylko szuka pretekstu, żeby pozbyć się nauczycieli, którzy są zbyt blisko Dumbledore’a. Proszę cię, Hagridzie, naucz nas czegoś nudnego, czegoś, co powinno się pojawić przy zaliczeniu suma...
Ale Hagrid tylko ziewnął szeroko i rzucił tęskne spojrzenie w stronę olbrzymiego łoża stojącego w kącie.
- Słuchaj, Hermiono, to był trochę przydługi dzień i jest już późno - powiedział, poklepując ją po ramieniu, tak że kolana się pod nią ugięły i stuknęły głucho o podłogę. - Och... przepraszam... - Podniósł ją za kołnierz szaty. - O mnie się nie martw, obiecuję, że teraz, jak już wróciłem, nie będziecie się nudzić na moich lekcjach... No, a teraz lepij wracajcie do zamku... i nie zapomnijcie zatrzeć za sobą śladów!
- Nie wiem, czy do niego coś dotarło - mruknął Ron chwilę później, kiedy po sprawdzeniu, czy droga wolna, ruszyli do zamku przez gęstniejący śnieg, nie zostawiając za sobą śladów dzięki zaklęciu usuwającemu, rzuconemu przez Hermionę.
- Jutro przyjdę tu jeszcze raz - oświadczyła stanowczo Hermiona. - Sama mu zaplanuję lekcje, jeśli będę musiała. Niech ona sobie wyrzuca Trelawney, ale Hagrida tknąć nie pozwolę!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:51, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
OCZAMI WĘŻA


W niedzielę przed południem Hermiona wróciła do chatki Hagrida, brnąc przez grubą na dwie stopy warstwę śniegu. Harry i Ron bardzo chcieli z nią iść, ale ich góra pracy domowej osiągnęła alarmującą wysokość, więc z kwaśnymi minami pozostali w pokoju wspólnym, starając się nie zwracać uwagi na radosne okrzyki dobiegające ze szkolnych terenów wokół zamku, gdzie inni uczniowie ślizgali się beztrosko po zamarzniętym jeziorze, jeździli na sankach i - co było najgorsze - czarowali kule śniegu tak, by śmigały wysoko, prosto w okna wieży Gryffindoru, o które rozbijały się z hałasem.
- No nie! - ryknął w końcu Ron, tracąc cierpliwość, i wyjrzał przez okno. - Jestem prefektem i jeśli jeszcze jedna śnieżka trafi w to okno... AUU!
Cofnął gwałtownie głowę; całą twarz pokrytą miał śniegiem.
- To Fred i George - powiedział z goryczą, zatrzaskując okno. - Kretyni...
Hermiona wróciła od Hagrida tuż przed drugim śniadaniem, drżąc z zimna, bo szatę miała mokrą aż do kolan.
- No i co? - zapytał Ron, podnosząc głowę znad książki, gdy weszła. - Zaplanowałaś mu wszystkie lekcje?
- Próbowałam - odpowiedziała zmęczonym głosem, opadając na fotel obok Harry’ego. Wyciągnęła różdżkę i machnęła nią w dość skomplikowany sposób, a z końca różdżki buchnęło gorące powietrze, którym zaczęła sobie osuszać szaty. - Nie było go, jak przyszłam. Pukałam z pół godziny. I w końcu wyszedł z lasu...
Harry jęknął. W Zakazanym Lesie aż roiło się od stworzeń, za które profesor Umbridge z całą pewnością wyrzuciłaby Hagrida.
- Co on tam trzyma? Powiedział ci?
- Nie - odpowiedziała smętnie Hermiona. - Powtórzył, że to ma być niespodzianka. Próbowałam mu wyjaśnić, kim jest Umbridge i o co jej chodzi, ale nic do niego nie docierało. Wciąż powtarzał, że każdy o zdrowych zmysłach wolałby uczyć się o chimerach niż o szpiczakach... Och, nie sądzę, żeby miał chimerę - dodała, widząc przerażenie na twarzach Rona i Harry’ego - ale jestem pewna, że próbował ją zdobyć, bo napomknął, że bardzo trudno o jej jajka... Już nie wiem, ile razy mu mówiłam, że lepiej będzie, jak poprowadzi dalej to, co zaplanowała Grubbly-Plank, ale założę się, że nawet połowa tego do niego nie dotarła. I zachowuje się trochę dziwnie. Wciąż nie chce powiedzieć, kto go tak urządził...
Pojawienie się Hagrida przy stole nauczycielskim nie zostało przez wszystkich uczniów powitane z entuzjazmem. Niektórzy, jak Fred, George i Lee, ryknęli z radości i pobiegli między stołami Gryffindoru i Hufflepuffu, żeby uścisnąć jego olbrzymią dłoń; inni, jak Parvati i Lavender, wymieniali ponure spojrzenia i kręcili głowami. Harry wiedział, że wielu woli lekcje profesor Grubbly-Plank, a najgorsze było to, że gdzieś w głębi ducha przyznawał, że mają trochę racji: na jej lekcjach przynajmniej nikt nie musiał się bać, że jakieś groźne stworzenie urwie mu głowę.
Dlatego we wtorek Harry, Ron i Hermiona w nieco ponurych nastrojach szli na lekcję opieki nad magicznymi stworzeniami, okutani w co kto miał, bo mróz był siarczysty. Harry niepokoił się nie tylko o to, co pokaże im Hagrid, ale i o to, jak zachowa się reszta klasy, zwłaszcza Malfoy i jego banda, jeśli na lekcji pojawi się Umbridge.
Nie zauważyli jednak nigdzie Wielkiego Inkwizytora, kiedy brnęli przez śnieg ku Hagridowi, czekającemu na nich na skraju lasu. Jego wygląd nie dodał im otuchy: siniaki, które w niedzielę były fioletowe, teraz zabarwiły się na zielono i żółto, a niektóre rozcięcia wciąż krwawiły. Harry nie mógł tego zrozumieć. Czyżby Hagrida zaatakowało jakieś stworzenie, którego jad nie pozwala zabliźnić się ukąszeniom? Jakby na dopełnienie złowieszczego wyglądu, Hagrid miał na ramieniu coś, co bardzo przypominało połówkę martwej krowy.
- Dzisiaj popracujemy tutaj! - zawołał dziarsko do zbliżających się uczniów, zadzierając głowę ku ciemnym drzewom za jego plecami. - Tu tak nie wieje! Zresztą one wolą mrok...
- Kto woli mrok? - zapytał Malfoy Crabbe’a i Goyle’a z nutą paniki w głosie. - Powiedział, kto woli mrok? Słyszeliście?
Harry pamiętał ten jeden raz, kiedy Malfoy wszedł do Zakazanego Lasu; nie wykazał się wówczas odwagą. Uśmiechnął się sam do siebie, bo po ostatnim meczu quidditcha wszystko, co mogło pognębić Malfoya, sprawiało mu radość.
- Gotowi? - zapytał Hagrid, spoglądając z uśmiechem na klasę. - No to dobrze, bo zaplanowałem mały wypad do lasu. To już wasz piąty rok, chyba dacie radę, no nie? Tak se pomyślałem, że pójdziemy i zobaczymy te stworzenia w ich naturalnym środowisku. A są to bardzo rzadkie bestie, chyba jestem jedyną osobą w całej Brytanii, której udało się je obłaskawić...
- I jest pan pewny, że są obłaskawione, tak? - odezwał się Malfoy z już bardzo wyraźną paniką w głosie. - Bo nie byłby to pierwszy raz, kiedy przyprowadza pan na lekcję dzikie stworzenia, prawda?
Slizgoni poparli te słowa pomrukiem, a niektórzy Gryfoni mieli takie miny, jakby tym razem podzielali zdanie Malfoya.
- Pewnie, że są obłaskawione - rzekł Hagrid nieco obrażonym tonem i podrzucił sobie martwą krowę nieco wyżej na ramię.
- W takim razie kto panu tak pokiereszował twarz? - zapytał Malfoy.
- Pilnuj swojego nosa! - warknął Hagrid. - A teraz, jeśli już skończyliście zadawać mi głupie pytania, marsz za mną!
Odwrócił się i wszedł do lasu. Nikt nie kwapił się, by pójść za nim. Harry zerknął na Rona i Hermionę, którzy westchnęli, ale kiwnęli głowami, więc cała trójka ruszyła za Hagridem, a za nią reszta klasy.
Szli jakieś dziesięć minut, aż dotarli do miejsca, w którym drzewa rosły tak gęsto, że było ciemno jak o zmierzchu, a na ziemi nie leżał śnieg. Hagrid złożył połówkę krowy na ziemi i odwrócił się do klasy. Większość uczniów skradała się ku niemu od drzewa do drzewa, rozglądając się z niepokojem dokoła, jakby się spodziewali, że w każdej chwili coś się na nich rzuci.
- Bliżej, bliżej, stańcie se tu w kółeczku! - zachęcił ich Hagrid dziarskim tonem. - No więc, one by zara same wyniuchały mięso, ale ja na nie jednak zawołam, żeby wiedziały, że to ja...
Odwrócił się, wstrząsnął kudłatą głową, żeby włosy nie spadały mu na twarz, i wydał z siebie dziwny, ostry krzyk, podobny do wołania jakiegoś olbrzymiego ptaka. Nikt się nie roześmiał, większość była zbyt przerażona, by wydać z siebie głos.
Hagrid krzyknął ponownie. Minęła minuta, w czasie której wszyscy nadal rozglądali się z lękiem wokół siebie, wypatrując tego czegoś, co miało posłuchać tego wezwania. A potem Hagrid odrzucił sobie z twarzy grzywę włosów po raz trzeci, wypinając swą potężną klatkę piersiową, a Harry szturchnął Rona i wskazał na ciemną przestrzeń między dwoma sękatymi cisami.
W mroku jarzyła się para pustych, białych ślepi, rosnących z każdą chwilą, aż w końcu z ciemności wynurzył się smoczy łeb, potem szyja, a wreszcie cały tułów chudego jak szkielet czarnego, skrzydlatego konia. Popatrzył przez chwilę na klasę, chlastając powietrze długim czarnym ogonem, po czym pochylił łeb i zaczął rozdzierać mięso krowy ostrymi kłami.
Harry poczuł, jak przepływa przez niego wielka fala ulgi. Oto miał wreszcie przed sobą żywy dowód na to, że owe stworzenia nie były wytworem jego wyobraźni. Istniały rzeczywiście i Hagrid też o nich wiedział. Spojrzał żywo na Rona, ale Ron nadal wpatrywał się między drzewa i po kilku sekundach szepnął:
- Dlaczego Hagrid znowu ich nie zawoła?
Większość klasy zachowywała się podobnie jak Ron, rozglądając się wokoło i wcale nie patrząc tam, gdzie stał skrzydlaty koń. Prócz Harry’ego tylko dwóch uczniów wydawało się go widzieć: żylasty Slizgon stojący tuż za Goyle’em, który patrzył z odrazą na konia pożerającego ścierwo krowy, i Neville, którego oczy śledziły ruchy długiego czarnego ogona.
- Ach, a tu mamy jeszcze jednego! - zawołał z dumą Hagrid, gdy drugi czarny koń wyłonił się spomiędzy drzew, stulił skrzydła i pochylił łeb, by dorwać się do mięsa. - A teraz... kto je widzi, niech podniesie ręce!
Harry, uradowany tym, że wreszcie pozna tajemnicę skrzydlatych koni, podniósł rękę. Hagrid spojrzał na niego i pokiwał głową.
- Taaa... wiedziałem, że je zobaczysz, Harry - powiedział z powagą. - I ty też, Neville, co? I...
- Przepraszam - odezwał się Malfoy kpiącym głosem - ale co my właściwie powinniśmy zobaczyć?
Hagrid nie odpowiedział, tylko wskazał na ścierwo krowy. Cała klasa wpatrywała się w nie przez kilka sekund, po czym rozległy się zduszone okrzyki, a Parvati pisnęła. Harry szybko pojął, dlaczego: kawałki mięsa, które same odrywały się od kości i znikały w powietrzu, musiały rzeczywiście wyglądać bardzo dziwnie.
- Co się dzieje? - zapytała Parvati, chowając się za najbliższym drzewem. - Kto to zjada?
- Testrale - odpowiedział z dumą Hagrid, a Hermiona wydyszała: „Och!” w ramię Harry’ego. - Hogwart ma ich tutaj całe stado. No dobra, kto wie...
- One przecież przynoszą nieszczęście! - zawołała Parvati z przerażoną miną. - Każdego, kto je zobaczy, czekają najróżniejsze okropne wypadki. Profesor Trelawney powiedziała mi, że...
- Nie, nie, nie - przerwał jej Hagrid, chichocząc - to tylko głupie przesądy, nic z tych rzeczy, one są piekielnie mądre i bardzo pożyteczne! Co prawda akurat te nie mają wiele do roboty, ciągną tylko szkolne powozy, chyba że Dumbledore wyprawia się w daleką podróż i nie chce się teleportować... a tu mamy jeszcze parkę... popatrzcie...
Dwa kolejne konie wyszły cicho spomiędzy drzew, jeden przeszedł bardzo blisko Parvati, która wzdrygnęła się i przywarła do pnia drzewa, mówiąc:
- Coś czuję, to chyba jest blisko mnie!
- Nie bój się, nie zrobi ci krzywdy - uspokoił ją Hagrid. - Kto mi powie, dlaczego jedni je widzą, a inni nie?
Hermiona podniosła rękę.
- No to wal - rzekł Hagrid, uśmiechając się do niej.
- Testrale mogą zobaczyć tylko ci, którzy widzieli czyjąś śmierć.
- Zgadza się - pochwalił ją Hagrid z powagą. - Dziesięć punktów dla Gryffindoru. No więc testrale...
- YHM, YHM.
Przybyła profesor Umbridge. Stała kilka stóp od Harry’ego, spowita w swoją zieloną pelerynę, z podkładką do notowania w ręku. Hagrid, który jeszcze nigdy nie słyszał jej udawanego pokasływania, wpatrywał się z zainteresowaniem w najbliższego testrala, najwidoczniej przekonany, że to on wydał ten odgłos.
- YHM, YHM.
- Och, witam! - powiedział Hagrid, umiejscowiwszy w końcu źródło tego odgłosu.
- Otrzymał pan notkę, którą rano przesłałam do pańskiej chaty? - zapytała Umbridge tym samym donośnym głosem, którego już wcześniej wobec niego użyła, jakby zwracała się do niezbyt rozgarniętego cudzoziemca. - O tym, że przyjdę z wizytacją na pańską lekcję?
- No jasne - odrzekł dziarsko Hagrid. - Cieszę się, że pani nas znalazła! No więc, jak pani widzi... zaraz, bo nie wim... widzi pani? Przerabiamy dziś testrale...
- Słucham? - zapytała Umbridge, przykładając do ucha stuloną dłoń i marszcząc czoło. - Co pan mówił?
Hagrid trochę się zmieszał.
- Ee... TESTRALE! - ryknął. - Takie wielkie... ee... skrzydlate konie, rozumi pani?
I machnął ręką w stronę ścierwa. Profesor Umbridge uniosła brwi i zaczęła notować, mrucząc sama do siebie:
- ...musi... używać... ordynarnego... języka... gestów...
- No więc... tego... - powiedział Hagrid, odwracając się do klasy z taką miną, jakby się trochę zdenerwował. - Ee... o czym to ja mówiłem?
- Wydaje się... mieć... fatalnie... krótką... pamięć... - mruknęła Umbridge, na tyle głośno, żeby wszyscy ją usłyszeli.
Draco Malfoy wyglądał, jakby Boże Narodzenie nadeszło o miesiąc wcześniej niż zwykle. Hermiona zaczerwieniła się i z trudem powstrzymywała wściekłość.
- Aha - powiedział Hagrid, rzucając niepewne spojrzenie na notatnik Umbridge, ale brnąc dzielnie dalej. - Tak, no więc miałem wam powiedzieć, skąd mamy to stadko. Taa.. więc zaczęliśmy od samca i pięciu samic. Ten tutaj - poklepał konia, który pojawił się pierwszy - nazywa się Tenebrus, to mój ulubieniec, pierwszy, który się narodził w tym lesie...
- Czy jest pan świadom - przerwała mu głośno Umbridge - że Ministerstwo Magii sklasyfikowało testrale jako „niebezpieczne”?
Harry’emu zamarło serce, ale Hagrid tylko zachichotał.
- Testrale wcale nie są niebezpieczne! No dobra, mogą chapnąć tego, kto je obrazi...
- Okazuje... oznaki... zadowolenia... na... myśl... o... gwałtownych... zachowaniach... - zamruczała Umbridge, skrobiąc w notatniku.
- No nie! - zawołał Hagrid z nieco zaniepokojoną miną. - Przecież pies też ukąsi, jak go się podrażni, no nie?... Ale testrale są w porządku, a wszystko przez to, że... no... chodzi o tą śmierć... ludzie myślą, że one przynoszą nieszczęście, no nie? Ale oni po prostu nie kapują w czym rzecz, zgadza się?
Umbridge nie odpowiedziała. Skończyła notować, spojrzała na Hagrida i powiedziała, powoli, bardzo wyraźnie i bardzo głośno:
- Proszę kontynuować. Ja się trochę przejdę... - wykonała krótką pantomimę chodzenia, na co Malfoy i Pansy Parkinson parsknęli śmiechem - pomiędzy uczniami - wskazała kilku uczniów - i zadam im parę pytań - tu wskazała na swoje usta.
Hagrid wytrzeszczył na nią oczy, najwyraźniej nie rozumiejąc, dlaczego profesor Umbridge zachowuje się tak, jakby nie rozumiał po angielsku. Hermiona miała już łzy wściekłości w oczach.
- Ty wiedźmo, ty zła wiedźmo! - wyszeptała, gdy Umbridge podeszła do Pansy Parkinson. - Wiem, o co ci chodzi, ty okropna, pokręcona, fałszywa...
- Eee... no więc... w każdym razie - powiedział Hagrid, starając się rozpaczliwie odzyskać wpływ na przebieg lekcji - no więc... takie testrale. Z nimi to jest tak, że kupa z nich dobrego...
- Czy uważasz - Umbridge zwróciła się głośno do Pansy Parkinson - że profesor Hagrid mówi językiem dla ciebie zrozumiałym?
Pansy też miała łzy w oczach, ale w przeciwieństwie do Hermiony nie ze złości, tylko ze śmiechu. Jej odpowiedź nie była zbyt spójna, bo przez cały czas usiłowała powstrzymać chichot.
- Nie... bo... no... mówi, jakby... jakby wciąż chrząkał...
Umbridge zapisała coś w notatniku. Nieliczne wolne od siniaków fragmenty twarzy Hagrida pokryły się rumieńcem, ale starał się sprawiać wrażenie, że nie dosłyszał odpowiedzi Pansy.
- Ee... no więc... co jest dobre w testralach. No... tego... jak już się je oswoi, tak jak to stadko, to już się nigdy nie zabłądzi. Mają zadziwiający zmysł orientacji. Trzeba im tylko powiedzieć, dokąd się chce udać...
- Oczywiście pod warunkiem, że zrozumieją - wtrącił głośno Malfoy, a Pansy Parkinson dostała ataku niekontrolowanego śmiechu.
Profesor Umbridge uśmiechnęła się do nich niewinnie, po czym zwróciła się do Neville’a.
- Ty widzisz te testrale, Longbottom, prawda?
Neville kiwnął głową.
- Czyją śmierć widziałeś?
- Mojego... mojego dziadka...
- A co o nich myślisz? - zapytała, machnąwszy ręką w stronę koni, które ogryzły już ścierwo do kości.
- Eee... - bąknął Neville, zerkając na Hagrida. - No... one są... w porządku...
- Uczniowie... są... zbyt... onieśmieleni... żeby... przyznać... że... się... boją... - mruczała Umbridge, skrobiąc w notatniku.
- Nie! - zaprzeczył z oburzeniem Neville. - Ja się ich wcale nie boję!
- Dobrze już, dobrze - powiedziała Umbridge, klepiąc Neville’a po ramieniu, z uśmiechem, który miał zapewne oznaczać pełne zrozumienie, ale Harry’emu wydał się raczej grymasem złośliwej satysfakcji. - No więc, panie Hagridzie - odwróciła się do niego, znowu mówiąc bardzo powoli i nienaturalnie głośno - myślę, że dowiedziałam się już dosyć, by wyrobić sobie opinię... Otrzyma pan - udała, że chwyta coś w powietrzu przed sobą - wyniki tej wizytacji - wskazała na swoje notatki - w ciągu dziesięciu dni.
Podniosła obie ręce i rozstawiła dziesięć krótkich, grubych palców, a potem, z bardzo ropuszym uśmiechem pod zielonym kapeluszem, opuściła ich, pozostawiając Malfoya i Pansy Parkinson skręcających się ze śmiechu, Hermionę trzęsącą się z furii i Neville’a bardzo zmieszanego i przygnębionego.
- Ohydna, kłamliwa, pokręcona stara gargulica! - wybuchnęła Hermiona pół godziny później, kiedy wracali do zamku ścieżką wydeptaną przez nich wcześniej w śniegu. - Rozumiecie, do czego ona zmierza? Wyłazi z niej to uprzedzenie do mieszańców... próbuje zrobić z Hagrida jakiegoś skretyniałego trolla, tylko dlatego, że jego matka była olbrzymką... i... och, to przecież niesprawiedliwe, to naprawdę nie była zła lekcja... to znaczy... no dobrze, gdyby to były znowu sklątki tylnowybuchowe, to... ale te testrale są fajne... a jak na Hagrida, to naprawdę dobrze wybrał!
- Umbridge mówi, że są niebezpieczne - zauważył Ron.
- No wiesz, to jest tak, jak powiedział Hagrid, one potrafią same o siebie zadbać - powiedziała niecierpliwie Hermiona - i przypuszczam, że na przykład taki nauczyciel jak Grubbly-Plank nie pokazywałby ich nam przed poziomem owutemów, a przecież one są bardzo interesujące, prawda? To, że niektórzy je widzą, a inni nie! Ja bym bardzo chciała...
- Jesteś pewna? - zapytał cicho Harry.
Spojrzała na niego z przerażeniem.
- Och, Harry... tak mi przykro... nie, oczywiście, że nie... to było naprawdę bardzo głupie z mojej strony...
- W porządku - powiedział szybko. - Nie przejmuj się...
- A mnie zaskoczyło, że aż tyle osób je widziało - wtrącił Ron. - Trzy na jedną klasę...
- Tak, Weasley, właśnie się nad czymś zastanawialiśmy - odezwał się za ich plecami złośliwy głos. Dopiero teraz zorientowali się, że Malfoy, Crabbe i Goyle idą tuż za nimi, bo ich kroki głuszył śnieg. - Jak myślisz, czy gdybyś był świadkiem, jak ktoś odwala kitę, to lepiej widziałbyś kafla?
I rycząc ze śmiechu, wyprzedzili ich, zmierzając w stronę zamku, a po chwili zaśpiewali zgodnym chórem: „Weasley jest naszym królem!” Ronowi poczerwieniały uszy.
- A ty ich zawsze olewaj, a ty olewaj ich - zaintonowała Hermiona, wyciągając różdżkę i rzucając zaklęcie wytwarzające strumień gorącego powietrza, aby utorować nim w nieskalanym śniegu ścieżkę wiodącą do cieplarni.
* * *
Nadszedł grudzień, przynosząc jeszcze więcej śniegu i prawdziwą lawinę zadań domowych. Obowiązki prefektów też stawały się dla Rona i Hermiony coraz bardziej uciążliwe, bo zbliżało się Boże Narodzenie. Musieli nadzorować wykonanie dekoracji zamku („Spróbuj powiesić łańcuch ze świecidełkami, kiedy Irytek złapie za drugi koniec i próbuje cię nim oplatać”, żalił się Ron), pilnować uczniów pierwszych i drugich klas podczas przerw spędzanych wewnątrz zamku ze względu na mróz („To bezczelne smarkacze, my na pewno nie zachowywaliśmy się tak po chamsku, jak byliśmy w pierwszej klasie”, skomentował Ron) i patrolować korytarze na zmianę z Argusem Filchem, który podejrzewał, że świąteczny nastrój może sprzyjać epidemii pojedynków czarodziejów („Ten to ma krowi nawóz zamiast mózgu”, podsumował ze złością Ron). Byli tak zajęci, że Hermiona przestała dziergać czapki dla skrzatów i bardzo tym się gryzła.
- Te wszystkie biedne skrzaty, których jeszcze nie uwolniłam, będą musiały zostać tu na Boże Narodzenie, bo nie mam dla nich dość czapeczek!
Harry, który nie miał odwagi jej powiedzieć, że Zgredek zabiera wszystko, co Hermiona zrobi, pochylił się niżej nad swoim wypracowaniem z historii magii. Nie chciało mu się zresztą myśleć o Bożym Narodzeniu. Po raz pierwszy w swojej szkolnej karierze wolałby święta spędzić poza Hogwartem. Pozbawiony możliwości grania w quidditcha, dręczony niepokojem o Hagrida, któremu groził okres warunkowy, stracił serce do tego miejsca. Jedyną rzeczą, która go naprawdę pociągała, były spotkania GD, a wiedział, że trzeba będzie je przerwać, bo prawie wszyscy członkowie grupy wyjeżdżali na święta do swoich rodzin. Hermiona wybierała się ze swoimi rodzicami na narty, co bardzo bawiło Rona, który dopiero teraz dowiedział się, że mugole przywiązują sobie do nóg wąskie kawałki drewna i ześlizgują się na nich z wysokich gór. Sam Ron wybierał się do Nory. Harry’ego przez kilka dni dręczyła zazdrość, póki Ron, w odpowiedzi na pytanie, jak zamierza dostać się do Nory, nie powiedział:
- Ale ty przecież też z nami jedziesz! Nie mówiłem ci? Parę tygodni temu mama napisała mi, żebym cię zaprosił!
Hermiona spojrzała wymownie w sufit, ale Harry poczuł nagły przypływ otuchy. Cudownie było pomyśleć o Bożym Narodzeniu w Norze, choć czuł lekkie wyrzuty sumienia, że nie będzie mógł spędzić świąt razem ze swoim ojcem chrzestnym. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie udałoby się namówić pani Weasley na zaproszenie również Syriusza, ale pomijając już fakt, że Dumbledore na pewno nie pozwoli Syriuszowi opuścić domu przy Grimmauld Place, czuł, że ten pomysł nie przypadłby do gustu pani Weasley: za często się kłócili. Syriusz nie skontaktował się z nim od czasu ostatniego pojawienia się w kominku, a Harry wiedział, że z powodu Umbridge niemądrze by było wysłać mu sowę. Pozostawało mu więc tylko rozmyślać smętnie o Syriuszu spędzającym święta samotnie w domu swojej matki. Kiedy sobie wyobraził, jak Syriusz ciągnie za koniec jedynego cukierka-niespodzianki, podczas gdy za drugi koniec pociąga Stworek, zrobiło mu się go naprawdę żal.
Harry przybył wcześniej od innych do Pokoju Życzeń na ostatnie przed świętami spotkanie GD, i rad był, że to zrobił, bo kiedy zapłonęły lampy, zobaczył, że Zgredek sam udekorował pokój na Boże Narodzenie. Natychmiast odgadł, że to dzieło skrzata, bo nikt inny nie pozawieszałby u sufitu setek złotych bombek z obrazkami przedstawiającymi twarz Harryego i napisami: WESOŁYCH I HARRYCH ŚWIĄT!
- Zaledwie ściągnął ostatnią bombkę, gdy zaskrzypiały drzwi i weszła Luna Lovegood, jak zwykle z rozmarzoną miną.
- Cześć - powitała go zdawkowo, rozglądając się po resztkach dekoracji. - Milutkie, to ty je porozwieszałeś?
- Nie, to zrobił Zgredek, domowy skrzat.
- Jemioła - powiedziała rozmarzonym głosem, wskazując na wielką kiść białych jagód tuż nad głową Harry’ego, który natychmiast spod niej odskoczył. - Masz rację - dodała z powagą. - Często aż się w niej roi od nargli.
Przybycie Angeliny, Katie i Alicji uratowało Harry’ego od konieczności zapytania, co to są nargle. Wszystkie trzy były zasapane i wyglądały na zziębnięte.
- Wiemy już, kto cię zastąpi - oznajmiła Angelina, ściągając pelerynę i rzucając ją w kąt.
- Kto mnie zastąpi? - powtórzył Harry, siląc się na obojętność.
- Tak, ciebie, Freda i George’a - odpowiedziała niecierpliwym tonem. - Mamy już nowego szukającego!
- Kogo?
- Ginny Weasley - odpowiedziała Katie.
Harry wytrzeszczył na nią oczy.
- Wiem, wiem - powiedziała Angelina, wyciągając różdżkę i gimnastykując sobie ramię. - Ale okazuje się, że jest całkiem niezła. Oczywiście nie tak dobra jak ty - dodała, rzucając mu niezbyt miłe spojrzenie - ale skoro nie mamy ciebie...
Harry ugryzł się w język, bo już chciał jej odpowiedzieć, czy nie pomyślała choćby przez chwilę, że z nich dwojga on o wiele bardziej rozpacza z powodu wykluczenia z drużyny.
- A co z pałkarzami? - zapytał, starając się, by jego głos zabrzmiał bardzo rzeczowo.
- Andrew Kirke - powiedziała bez entuzjazmu Alicja - i Jack Sloper. Nie są najlepsi, ale w porównaniu z tymi wszystkimi kretynami, którzy się zgłosili...
Przybycie Rona, Hermiony i Neville’a zakończyło tę niezbyt przyjemną rozmowę, a po pięciu minutach pokój zapełnił się na tyle, że Harry nie widział już palących, pełnych wyrzutu spojrzeń Angeliny.
- No dobra - powiedział, wzywając ich do spokoju. - Pomyślałem sobie, że dzisiaj powinniśmy tylko powtórzyć wszystko, co robiliśmy do tej pory, bo to nasze ostatnie spotkanie przed świętami i nie ma sensu zaczynać czegoś nowego przed trzytygodniową przerwą...
- Nie będziemy robili niczego nowego? - zapytał Zachariasz Smith głośnym szeptem. - Gdybym wiedział, to bym nie przychodził...
- Bardzo nam przykro, że Harry cię nie uprzedził - powiedział na głos Fred.
Kilka osób parsknęło śmiechem. Harry zobaczył, że śmieje się również Cho i znowu poczuł nagłą pustkę w żołądku, jakby schodził po schodach i nie trafił na stopień.
- Możemy ćwiczyć parami - powiedział. - Zaczniemy od zaklęcia spowalniającego, wystarczy z dziesięć minut, potem weźmiemy poduszki i poćwiczymy zaklęcie oszałamiające.
Posłusznie podzielili się na pary. Harry jak zwykle ćwiczył z Neville’em. Pokój wypełniły okrzyki: „Impendimento!” Ludzie zamierali na minutę lub dwie, a w tym czasie ich partnerzy przyglądali się bezczynnie innym parom, po czym działanie zaklęcia mijało i następowała zamiana ról.
Neville zrobił bardzo duże postępy. Po trzech udanych zaklęciach Harry powiedział mu, żeby ćwiczył z Ronem i Hermioną, a sam zaczął obchodzić inne pary. Kiedy mijał Cho, uśmiechnęła się do niego. Miał wielką ochotę przejść obok niej jeszcze kilka razy, ale oparł się tej pokusie.
Przez dziesięć minut powtarzali zaklęcie spowalniające, a potem porozkładali na podłodze poduszki i zaczęli ćwiczyć zaklęcie oszałamiające. W pokoju było za mało miejsca dla wszystkich, więc podzielili się na dwie grupy; jedna obserwowała drugą, po czym się zamieniali. Harry czuł narastającą dumę, gdy ich obserwował. Co prawda Neville oszołomił Padmę Patii, a nie Deana, w którego celował, ale i tak trafił o wiele bliżej niż zwykle, a reszta zrobiła duże postępy.
Po niecałej godzinie Harry zarządził koniec zajęć.
- Wychodzi wam coraz lepiej - powiedział z zadowoloną miną. - Kiedy wrócimy tu po feriach, zabierzemy się do czegoś trudniejszego... może nawet do patronusa.
Powitali tę zapowiedź z entuzjazmem i zaczęli opuszczać pokój jak zwykle po dwie, trzy osoby. Większość, przechodząc obok Harry’ego, życzyła mu wesołych świąt. Podniesiony na duchu, zebrał z Ronem i Hermioną poduszki, które ułożyli pod ścianą. Potem Ron i Hermiona wyszli, a Harry ociągał się trochę, bo bardzo chciał, by Cho złożyła mu świąteczne życzenia.
- Nie, idź już sama - powiedziała do swojej przyjaciółki Marietty, a jemu serce podskoczyło gdzieś w okolice jabłka Adama.
Udał, że wyrównuje stos poduszek. Był pewny, że są już sami i czekał, aż Cho się odezwie. Zamiast tego usłyszał głośne pociągnięcie nosem. Odwrócił się i zobaczył, że Cho stoi pośrodku pokoju i płacze.
- Co...?
Zupełnie nie wiedział, co robić.
- O co chodzi? - zapytał cicho.
Potrząsnęła głową i wytarła oczy rękawem.
- Przepraszam - powiedziała ochrypłym głosem. - To chyba... z powodu uczenia się tego wszystkiego... Bo to mi każe... rozmyślać, że... że może gdyby on to wszystko znał... to by nadal żył...
Serce Harry’ego opadło na swoje zwykłe miejsce, ale nie zatrzymało się tam, tylko zjechało gdzieś w okolice pępka. Powinien się sam domyślić. Chciała porozmawiać o Cedriku.
- On to wszystko znał - powiedział ze smutkiem. - Był w tym naprawdę dobry. Gdyby nie był, nie dotarłby do środka labiryntu. Ale jak Voldemort chce kogoś zabić, nie ma się szans.
Na dźwięk tego nazwiska Cho dostała czkawki, ale wpatrywała się w niego bez mrugnięcia powiekami.
- Ty przeżyłeś, chociaż byłeś jeszcze niemowlęciem - powiedziała cicho.
- Tak, ale... - Harry ruszył w stronę drzwi - nie wiem dlaczego, i nikt tego nie wie, więc nie mam z czego być dumny.
- Och, nie odchodź! - jęknęła Cho takim głosem, jakby miała znowu się rozpłakać. - Naprawdę, bardzo cię przepraszam, że tak się rozkleiłam... nie chciałam...
Znowu czknęła. Była ładna nawet wtedy, gdy miała zaczerwienione i zapuchnięte oczy. Harry poczuł się fatalnie. A tak liczył na zwykłe życzenia świąteczne...
- Ja wiem, że dla ciebie to musi być okropne - powiedziała, znowu ocierając oczy rękawem. - Ja sobie wspominam Cedrika, a przecież ty widziałeś, jak on zginął... Pewnie chcesz o tym zapomnieć...
Harry nic nie odpowiedział. To była prawda, ale nie miał serca tego przyznać.
- Wiesz, jesteś naprawdę świetnym nauczycielem - powiedziała Cho, uśmiechając się do niego przez łzy. - Przedtem jeszcze nigdy nie udało mi się nikogo oszołomić.
- Dzięki - bąknął Harry.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Harry miał straszną ochotę wybiec z pokoju, a jednocześnie nie był w stanie oderwać stóp od podłogi.
- Jemioła - powiedziała cicho Cho, wskazując na sufit nad jego głową.
- Aha - zgodził się Harry, czując, że kompletnie wyschło mu w ustach. - Pewnie roi się w niej od nargli.
- Co to są nargle?
- Nie mam pojęcia. - Cho przysunęła się bliżej. Wydawało mu się, że jego mózg został trafiony zaklęciem oszałamiającym. - Musisz zapytać Pomyluny. To znaczy Luny.
Cho wydała dziwny odgłos, coś pośredniego między szlochem a śmiechem. Była już tak blisko, że mógł policzyć piegi na jej nosie.
- Naprawdę cię lubię, Harry.
Nie był w stanie myśleć. Czuł dziwne mrowienie w całym ciele, paraliżujące ręce, nogi i mózg.
Była stanowczo za blisko. Widział łzy przyklejone do jej rzęs.
* * *
Wrócił do pokoju wspólnego pół godziny później i zastał Hermionę i Rona przy kominku; prawie wszyscy poszli już spać. Hermiona pisała jakiś bardzo długi list. Zapisała już połowę pergaminowego zwoju, który zwieszał się z jej stolika. Ron leżał na dywaniku przed kominkiem, próbując skończyć pracę domową z transmutacji.
- Co cię zatrzymało? - zapytał, kiedy Harry usiadł w fotelu obok Hermiony.
Harry nie odpowiedział. Był w stanie głębokiego szoku. Walczyły w nim jakby dwie osoby: jedna chciała powiedzieć Ronowi i Hermionie, co właśnie się wydarzyło, a druga chciała zabrać ten sekret do grobu.
- Harry, nic ci nie jest? - zapytała Hermiona, zerkając na niego znad końca pióra.
Harry wzruszył lekko ramionami. Prawdę mówiąc, sam nie wiedział, czy coś mu jest, a jeśli tak, to co.
- Co jest grane? - zapytał Ron, podnosząc się na łokciu, żeby lepiej widzieć Harry’ego. - Co się stało?
Harry nie miał pojęcia, jak im to powiedzieć, a zresztą nie był pewien, czy chce to uczynić. Właśnie postanowił, że jednak nic im nie powie, kiedy Hermiona wzięła sprawę w swoje ręce.
- Chodzi o Cho? - zapytała rzeczowym tonem. - Osaczyła cię po spotkaniu?
Harry’ego tak zatkało, że zdołał tylko kiwnąć głową. Ron parsknął śmiechem, ale natychmiast przestał, kiedy zobaczył spojrzenie Hermiony.
- No to... ee... czego ona chciała? - zapytał nieco kpiącym tonem.
- Ona... - zaczął Harry ochrypłym głosem, po czym odchrząknął i zaczął od nowa: - Ona... ee...
- Całowałeś się? - zapytała żywo Hermiona.
Ron usiadł tak szybko, że przewrócił kałamarz, który potoczył się po dywaniku. Nie zwracając na to najmniejszej uwagi, wbił wzrok w Harry’ego.
- No więc?
Harry spojrzał na Rona, na którego twarzy ciekawość walczyła z rozbawieniem, i na Hermionę, która nie miała najweselszej miny, i kiwnął głową.
- HA!
Ron wyrzucił w górę zaciśniętą pięść i ryknął tak głośnym, ochrypłym śmiechem, że kilku zalęknionych drugoroczniaków siedzących pod oknem aż podskoczyło. Harry zmusił się do uśmiechu, patrząc jak Ron tarza się po dywaniku. Hermiona obrzuciła Rona zdegustowanym spojrzeniem i wróciła do swojego listu.
- No i co? - zapytał w końcu Ron, patrząc na Hardego. - Jak było?
Harry zastanowił się przez chwilę.
- Mokro.
Ron wydał odgłos, który mógł oznaczać uciechę, ale równie dobrze mógł być wyrazem obrzydzenia.
- No bo płakała - dodał z westchnieniem Harry.
- Och... - Uśmiech Rona nieco przygasł. - Taki jesteś słaby w całowaniu?
- Czy ja wiem - odrzekł Harry, który do tej pory nie rozważał takiej możliwości, a teraz poczuł lekki niepokój. - Może.
- Wcale nie jesteś słaby w całowaniu - powiedziała Hermiona rzeczowym tonem, nadal pisząc swój list.
- A ty skąd wiesz? - zainteresował się Ron.
- Bo połowę ostatnich dni Cho spędziła na płaczu. Płacze podczas posiłków, w czasie wolnym, wszędzie.
- A wydawałoby się, że małe całowanko powinno ją trochę rozruszać - powiedział Ron, szczerząc zęby.
- Ron, jesteś najbardziej nieczułym draniem, jakiego miałam nieszczęście spotkać - oświadczyła Hermiona oficjalnym tonem, zanurzając koniec pióra w kałamarzu.
- O co ci znowu chodzi? - zaperzył się Ron. - Kto płacze, jak się z kimś całuje?
- No właśnie - powiedział Harry lekko zrozpaczonym tonem. - Kto?
Hermiona popatrzyła na nich z politowaniem.
- Czy wy nie rozumiecie, jak Cho się teraz czuje?
- Nie - odpowiedzieli jednocześnie Harry i Ron.
Hermiona westchnęła i odłożyła pióro.
- No więc, oczywiście, czuje się bardzo przygnębiona z powodu śmierci Cedrika. Po drugie, czuje się zakłopotana, bo lubiła Cedrika, a teraz lubi Harry’ego, i nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie, kogo bardziej. Po trzecie, czuje się winna, bo uważa, że całowanie się z Harrym jest obrazą pamięci Cedrika, a poza tym martwi ją, co powiedzą inni, jak zobaczą, że zaczyna chodzić z Harrym. No i prawdopodobnie jeszcze nie potrafi ocenić, co właściwie czuje do Harry’ego, bo Harry był z Cedrikiem, kiedy Cedrik zginął, więc to wszystko jest splątane i bolesne. Och... i jeszcze się boi, że ją wyrzucą z drużyny Krukonów, bo ostatnio fatalnie lata na miotle.
Po tym przemówieniu zapadło głuche milczenie, po czym Ron zauważył:
- Jedna osoba nie może czuć tego wszystkiego naraz, boby eksplodowała.
- To, że twoja wrażliwość uczuciowa mieści się w łyżeczce od herbaty, nie świadczy o tym, że wszyscy są tak upośledzeni - powiedziała złośliwie Hermiona i znowu chwyciła za pióro.
- Ona sama zaczęła - powiedział Harry. - Ja bym tego nie zrobił... ona po prostu się do mnie przysunęła... i nagle zaczęła mi szlochać... nie wiedziałem, co robić...
- Stary, przecież nikt cię nie wini - przerwał mu Ron, przerażony na samą myśl, że można mieć do kogoś pretensję o całowanie.
- Po prostu musiałeś być dla niej miły - powiedziała Hermiona, patrząc na niego z lekko zaniepokojoną miną. - i byłeś, prawda?
- No... - wybąkał Harry, czując wypieki na twarzy. - Ja ją... jakoś tak... poklepałem po plecach...
Hermiona wyglądała, jakby z trudnością powstrzymywała się od wymownego spojrzenia w sufit.
- Mogło być gorzej. Zamierzasz znowu się z nią spotkać?
- No pewnie - odrzekł Harry. - Przecież mamy spotkania GD, zapomniałaś?
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi! - prychnęła Hermiona.
Harry nic nie powiedział. Słowa Hermiony otworzyły przed nim całą gamę przerażających możliwości. Próbował sobie wyobrazić, jak idzie gdzieś z Cho... na przykład do Hogsmeade... i jest z nią sam na sam przez kilka godzin. Oczywiście po tym, co się stało, będzie oczekiwać, że ją gdzieś zaprosi... Kiedy o tym pomyślał, poczuł bolesny skurcz w żołądku.
- A zresztą... - mruknęła Hermiona, zabierając się ponownie do swojego listu - będziesz miał mnóstwo okazji, aby ją gdzieś zaprosić...
- A jeśli on wcale nie chce? - zapytał Ron, obserwując Harry’ego bardzo uważnie.
- Nie bądź głupi - rzuciła niedbale Hermiona. - Harry lubi ją od dawna, prawda, Harry?
Nie odpowiedział. Tak, lubił Cho od dawna, ale gdy wyobrażał sobie jakąś scenę z udziałem ich dwojga, Cho zawsze była bardzo zadowolona, nigdy nie szlochała w jego ramię.
- A w ogóle do kogo piszesz tę powieść? - zapytał Ron Hermionę, próbując odczytać kawałek pergaminu wlokący się już po podłodze.
Hermiona podciągnęła go tak, żeby nic nie było widać.
- Do Wiktora.
- Kruma?
- A ilu jeszcze znamy Wiktorów?
Ron nie odpowiedział, ale minę miał niezbyt zadowoloną. Siedzieli w milczeniu przez jakieś dwadzieścia minut; Ron kończył swoje wypracowanie na transmutację, co jakiś czas stękając, prychając i wykreślając całe zdania, Hermiona zapisała równo cały zwój pergaminu, po czym zwinęła go i zapieczętowała, a Harry gapił się w ogień, marząc o pojawieniu się w nim głowy Syriusza, który udzieliłby mu jakichś rad na temat dziewczyn. Ale płomienie tylko trzaskały, powoli wygasając, aż w końcu rozżarzone węgielki rozpadły się w popiół, a kiedy Harry rozejrzał się wokoło, zobaczył, że znowu zostali sami.
- No to dobranoc - powiedziała Hermiona, ziewając szeroko, i ruszyła na górę do sypialni dla dziewcząt.
- Co ona widzi w tym Krumie? - zapytał Ron, kiedy z Harrym wspinali się schodami do dormitoriów chłopców.
- Wiesz... - odrzekł powoli Harry, zastanawiając się nad tym problemem - on chyba jest starszy... no i jest znanym na całym świecie zawodnikiem quidditcha...
- No tak, ale co poza tym? - zapytał Ron dziwnie rozdrażnionym tonem. - To przecież jest burkliwy dupek, no nie?
- Trochę burkliwy to on jest - zgodził się Harry, myśląc wciąż o Cho.
W milczeniu zdjęli szaty i włożyli piżamy. Dean, Seamus i Neville już spali. Harry odłożył okulary na szafkę nocną i wszedł do łóżka, ale nie zaciągnął zasłon i zaczął się wpatrywać w skrawek rozgwieżdżonego nieba widoczny w oknie obok łóżka Neville’a. Gdyby o tej samej porze ubiegłej nocy wiedział, że w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin będzie całował Cho Chang...
- Branoc - mruknął Ron.
- Dobranoc.
Może następnym razem... jeśli dojdzie do tego następnego razu... Cho nie będzie już w tak podłym nastroju. Tak, trzeba się było z nią umówić, ona na pewno tego oczekiwała i teraz jest na niego zła... A może leży w łóżku i wciąż opłakuje Cedrika? Nie wiedział, co o tym myśleć. Wyjaśnienia Hermiony jeszcze bardziej wszystko pogmatwały.
Tego właśnie powinni nas tutaj uczyć, pomyślał, odwracając się na bok. Jak pracuje mózg dziewczyny... W każdym razie byłoby to bardziej pożyteczne niż to całe wróżbiarstwo...
Neville chrząknął przez sen. Gdzieś za oknem rozległo się pohukiwanie sowy.
Harry’emu przyśniło się, że znowu jest w pokoju GD. Cho oskarżała go, że zwabił ją tam pod fałszywym pretekstem, że obiecał jej sto pięćdziesiąt kart z czekoladowych żab, jeśli przyjdzie. Harry zaprotestował... Cho krzyknęła: „Cedrik dał mi mnóstwo kart z czekoladowych żab, zobacz!” i wyciągnęła spod szaty pełne garście kart. Rzuciła je w powietrze, a potem zamieniła się w Hermionę, która powiedziała: „Obiecałeś jej, Harry, przecież o tym wiesz... Myślę, że powinieneś jej dać coś w zamian... Może Błyskawicę?” Więc Harry zaczął ją przekonywać, że nie może dać Cho Błyskawicy, bo Umbridge ją skonfiskowała, a zresztą to przecież śmieszne, przyszedł do pokoju GD tylko po to, żeby powiesić kilka bombek w kształcie głowy Zgredka...
Sen zmienił się...
Poczuł, że jego ciało staje się jakieś gładkie, silne i giętkie. Prześliznął się pomiędzy jakimiś lśniącymi metalowymi sztabami... Leżał płasko na zimnej, kamiennej posadzce, czołgając się na brzuchu... Było ciemno, ale dostrzegał wokół siebie jakieś obiekty, migocące dziwnymi, rozedrganymi barwami. Podniósł głowę... Na pierwszy rzut oka korytarz był pusty... ale nie... przed nim na posadzce siedział jakiś mężczyzna z podbródkiem opuszczonym na pierś... zarys jego postaci jaśniał w ciemności...
Harry wysunął język... Wyczuł zapach tego człowieka. Był żywy, ale pogrążony we śnie... siedział przed drzwiami na końcu korytarza...
Harry miał straszną ochotę ukąsić tego człowieka... Nie, musi się opanować... Ma coś ważniejszego do zrobienia...
Ale ów mężczyzna obudził się... srebrna peleryna opadła z jego nóg, gdy zerwał się nagle, a Harry zobaczył rozedrgany, zamazany zarys jego postaci, wznoszący się nad nim, dostrzegł różdżkę wyciągniętą zza pasa... Nie miał wyboru... Odbił się od podłogi i ukąsił go raz, drugi, trzeci, wbijając głęboko kły w jego ciało, miażdżąc mu żebra szczękami, czując w gardle ciepły strumień krwi...
Mężczyzna wył z bólu... a potem ucichł... osunął się po ścianie... krew tryskała na posadzkę...
Czoło przeszył mu ból... Ból straszny... za chwilę pęknie mu czaszka...
- Harry! HARRY!
Otworzył oczy. Jego ciało pokrywał lodowaty pot, koc i prześcieradło owinęły się wokół niego ciasno jak kaftan bezpieczeństwa, a głowę przeszywał ostry ból, jakby ktoś przyłożył mu do czoła rozpalony do białości pogrzebacz.
- Harry!
Ron stał nad nim z przerażoną miną. W nogach łóżka majaczyła jakaś inna postać. Ścisnął głowę rękami... ten ból go oślepiał... Przetoczył się na bok i zwymiotował ponad krawędzią materaca.
- On jest naprawdę chory - rozległ się czyjś przestraszony głos. - Może powinniśmy kogoś wezwać?
- Harry! HARRY!
Musi to powiedzieć Ronowi, to bardzo ważne...
Z trudem łapiąc powietrze, dźwignął się z powrotem na łóżko, modląc się w duchu, by już więcej nie wymiotować. Ból prawie go oślepiał.
- Twój tata... - wy dyszał. - Twój tata został... zaatakowany...
- Co? - zapytał zdezorientowany Ron.
- Twój tata! Został ukąszony, bardzo groźnie, tam było pełno krwi...
- Idę po pomoc - powiedział ten sam wystraszony głos i po chwili Harry usłyszał, jak ktoś wybiega z dormitorium.
- Harry - powiedział Ron niepewnym tonem - ty... ty po prostu miałeś sen...
- Nie! - oburzył się Harry. Ron musi go zrozumieć! - To nie był sen... nie taki zwykły sen... Ja tam byłem, ja to widziałem... Ja to ZROBIŁEM...
Słyszał, jak Seamus i Dean mruczą coś do siebie, ale nie dbał o to. Ból w skroni nieco ustępował, choć wciąż oblewał się potem i dygotał. Znowu zwymiotował i Ron zdążył odskoczyć w ostatniej chwili.
- Harry, coś ci jest - powiedział roztrzęsionym głosem. - Neville poszedł po pomoc...
- Nic mi nie jest! - wykrztusił Harry, ocierając sobie usta piżamą. Nie mógł opanować tego dygotania. - Nie martw się o mnie, martw się o swojego tatę... musimy wykryć, gdzie on jest... strasznie krwawi... ja byłem... to był olbrzymi wąż...
Chciał zejść z łóżka, ale Ron popchnął go z powrotem. Dean i Seamus wciąż szeptali gdzieś w pobliżu. Nie wiedział, czy minęła minuta, czy dziesięć minut, po prostu siedział tam, trzęsąc się i czując, jak ból bardzo powoli ustępuje... A potem na schodach rozległ się tupot czyichś stóp i znowu usłyszał głos Neville’a.
- Tutaj, pani profesor...
Do sypialni wpadła profesor McGonagall w szlafroku w szkocką kratę, z okularami przekrzywionymi na kościstym nosie.
- Co się stało, Potter? Gdzie cię boli?
Chyba jeszcze nigdy tak go nie ucieszył jej widok. Potrzebny był mu teraz członek Zakonu Feniksa, a nie ktoś załamujący nad nim ręce i podający mu bezużyteczne eliksiry.
- Chodzi o tatę Rona - powiedział, siadając na łóżku. - Został zaatakowany przez węża. To bardzo poważne, widziałem, jak to się stało.
- Widziałeś, jak to się stało? - powtórzyła profesor McGonagall, ściągając ciemne brwi. - W jaki sposób?
- Nie wiem... Spałem i nagle tam się znalazłem...
- To znaczy, że to ci się śniło?
- Nie! - zaprzeczył ze złością Harry. Czy nikt go nie zrozumie? - Miałem najpierw sen o czymś całkowicie innym, czymś głupim... a potem to przerwało ten sen. To było realne, ja sobie tego nie wyobraziłem, pan Weasley spał na posadzce i został zaatakowany przez olbrzymiego węża, tam było mnóstwo krwi, on zemdlał, ktoś musi go odnaleźć...
Profesor McGonagall patrzyła na niego z przerażeniem przez swoje przekrzywione okulary.
- Ja nie kłamię i nie zwariowałem! - krzyknął Harry. - Mówię pani, widziałem, jak to się stało!
- Wierzę ci, Potter - powiedziała krótko profesor McGonagall. - Nałóż szlafrok... idziemy do dyrektora.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:52, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
SZPITAL ŚWIĘTEGO MUNGA


Harry poczuł ulgę, bo ktoś wreszcie potraktował go poważnie, więc bez wahania wyskoczył z łóżka, narzucił szlafrok i wcisnął na nos okulary.
- Weasley, ty też pójdziesz - powiedziała profesor McGonagall.
Poszli za nią do drzwi dormitorium, mijając milczące postacie Neville’a, Deana i Seamusa, potem spiralnymi schodami do pokoju wspólnego, przez dziurę pod portretem i oświetlonym blaskiem księżyca korytarzem Grubej Damy. W Harrym aż się gotowało, chciał biec, wzywać głośno Dumbledore’a. Oni idą sobie spokojnie, a tymczasem pan Weasley może się wykrwawić... A jeśli te kły (starał się za wszelką cenę nie myśleć: „moje kły”) były jadowite? Minęli Panią Norris, która zwróciła na nich świecące jak latarnie oczy i cicho prychnęła, ale profesor McGonagall uciszyła ją krótkim: „Sioo!”, więc znikła gdzieś w mroku. Po kilku minutach stanęli przed gargulcem strzegącym wejścia do gabinetu Dumbledore’a.
- Musy-świstusy - powiedziała profesor McGonagall.
Gargulec ożył i usunął się na bok, ściana za nim rozstąpiła się na dwie strony, ukazując kamienne spiralne stopnie, poruszające się w górę jak ruchome schody. Weszli na nie, ściana zamknęła się za nimi z głuchym łoskotem, a schody niosły ich spiralą w górę, aż do wypolerowanych dębowych drzwi z mosiężną kołatką w kształcie gryfona.
Chociaż było już dobrze po północy, z gabinetu dobiegał gwar, jakby Dumbledore przyjmował u siebie przynajmniej tuzin osób.
Profesor McGonagall zastukała trzykrotnie mosiężnym gryfonem i głosy nagle ucichły, jakby ktoś je wyłączył. Drzwi same się otworzyły i McGonagall wprowadziła Harry’ego i Rona do środka.
W pokoju panował półmrok. Na stolikach stały bezczynnie dziwne srebrne instrumenty, nie warcząc i nie wydzielając obłoczków pary, jak zwykle. Portrety dawnych dyrektorów i dyrektorek drzemały w swych ramach. Obok drzwi drzemał też na żerdzi wspaniały, czerwono-złoty ptak wielkości łabędzia, ukrywszy głowę pod skrzydłem.
- Ach, to pani, profesor McGonagall... i... och.
Dumbledore siedział za biurkiem na krześle z wysokim oparciem, wychylony do przodu w plamę blasku świec, oświetlających rozłożone przed nim papiery. Miał na sobie wspaniale haftowany, fioletowo-złoty szlafrok, a pod spodem śnieżnobiałą nocną koszulę, ale wyglądał na bardzo ożywionego. Jego przenikliwe jasnoniebieskie oczy utkwione były w profesor McGonagall.
- Panie profesorze, Potter miał... ee... nocny koszmar. Powiedział, że...
- To nie był nocny koszmar - przerwał jej szybko Harry.
Spojrzała na niego, marszcząc lekko czoło.
- A więc dobrze, Potter, sam opowiedz o tym panu dyrektorowi.
- Więc ja... no... spałem - wyjąkał Harry i mimo swego przerażenia i rozpaczliwej chęci przekazania wszystkiego Dumbledore’owi tak, aby zrozumiał powagę sytuacji, zdenerwował się nieco, widząc, że dyrektor wcale na niego nie patrzy, tylko przygląda się swoim splecionym palcom. - Ale to nie był zwykły sen... to się działo naprawdę... Widziałem, jak to się stało... - Wziął głęboki oddech. - Tata Rona... pan Weasley... został zaatakowany przez olbrzymiego węża.
Słowa zdawały się jeszcze wibrować w powietrzu, kiedy już je wypowiedział, trochę śmieszne, a nawet komiczne. Zapadło milczenie, w czasie którego Dumbledore odchylił się do tyłu i wpatrzył się w sufit. Ron spojrzał na Harry’ego, potem na Dumbledore’a. Twarz miał białą jak papier; najwyraźniej był wstrząśnięty tym, co usłyszał.
- Jak to widziałeś? - zapytał spokojnie Dumbledore, nadal nie patrząc na Harry’ego.
- Bo ja wiem - odrzekł Harry opryskliwym tonem. Co to miało do rzeczy? - Chyba w mojej głowie...
- Nie zrozumiałeś mnie - powiedział Dumbledore tym samym spokojnym głosem. - Chodzi mi o to... czy może pamiętasz... ee... gdzie stałeś, jak patrzyłeś na ten atak? Stałeś obok ofiary, czy może patrzyłeś na tę scenę z góry?
Było to tak dziwne pytanie, że Harry wytrzeszczył na niego oczy. Zupełnie jakby Dumbledore wiedział, że...
- Ja... to ja byłem tym wężem. Widziałem to wszystko oczami tego węża...
Przez chwilę zapanowała cisza, a potem Dumbledore zapytał zupełnie innym, ostrzejszym tonem, patrząc na Rona:
- Czy Artur jest poważnie ranny?
- TAK - odpowiedział z naciskiem Harry.
Dlaczego oni tak wolno myślą, czy nie zdają sobie sprawy, jak mocno krwawi ktoś, komu długie kły przebiły bok? I dlaczego Dumbledore nie raczy na niego spojrzeć?
Ale Dumbledore wstał tak szybko, że Harry aż podskoczył, i zwrócił się do jednego ze starych portretów wiszących pod sufitem.
- Everardzie! I ty, Dilys! - zawołał ostro.
Blady czarodziej z krótką czarną grzywką i starsza czarownica z długimi srebrnymi lokami w ramie obok niego, którzy zdawali się być pogrążeni w głębokim śnie, natychmiast otworzyli oczy.
- Słuchaliście? - zapytał Dumbledore.
Czarodziej kiwnął głową, a czarownica powiedziała:
- Oczywiście.
- Ten człowiek ma rude włosy i nosi okulary. Everardzie, będziesz musiał zarządzić alarm i upewnić się, że znajdą go właściwi ludzie...
Oboje kiwnęli głowami i przesunęli się do swoich ram, ale zamiast pojawić się w sąsiednich (jak to zwykle zdarzało się w Hogwarcie), żadne z nich w ogóle już się nie pojawiło; w jednej ramie nie było teraz nic prócz czarnej kurtyny, w drugiej widać było ładny skórzany fotel. Harry zauważył, że wielu byłych dyrektorów, choć chrapało i śliniło się bardzo przekonująco, przypatrywało mu się spod przymkniętych powiek, i nagle zrozumiał, skąd pochodził ten gwar, kiedy stanęli przed drzwiami.
- Everard i Dilys to najbardziej zasłużeni dyrektorzy Hogwartu - wyjaśnił Dumbledore, obchodząc Harry’ego, Rona i profesor McGonagall, i zbliżając się do cudownego ptaka śpiącego na żerdzi obok drzwi. - Ich sława jest tak wielka, że oboje mają swoje portrety w różnych innych ważnych instytucjach świata czarodziejów. A ponieważ mogą się przemieszczać między własnymi portretami, mogą nam powiedzieć, co się dzieje gdzie indziej.
- Ale pan Weasley może być wszędzie!
- Proszę, usiądźcie wszyscy troje - rzekł Dumbledore, jakby w ogóle Harry’ego nie usłyszał. - Everard i Dilys mogą wrócić za jakieś kilkanaście minut... Profesor McGonagall, czy mogłaby pani wyczarować jakieś dodatkowe krzesła?
Profesor McGonagall wyjęła różdżkę z kieszeni szlafroka, machnęła nią krótko i pojawiły się trzy drewniane krzesła z prostymi oparciami, zupełnie nie przypominające owego wygodnego, pokrytego perkalem fotela wyczarowanego przez Dumbledore’a podczas przesłuchania Harry’ego. Harry usiadł, obserwując przez ramię Dumbledore’a, który gładził jednym palcem złoty łebek Fawkesa. Feniks obudził się, wyprostował osadzoną na długiej szyi główkę i wpatrzył się w niego bystrymi, czarnymi oczami.
- W razie czego musisz nas ostrzec - powiedział cicho Dumbledore do ptaka.
Buchnął ogień i feniks zniknął.
Dumbledore chwycił teraz jeden z owych dziwnych instrumentów, których funkcji Harry dotąd nie poznał, przeniósł go na biurko, usiadł i stuknął weń delikatnie różdżką.
Instrument natychmiast się ożywił, wydając z siebie rytmiczne, brzęczące dźwięki. Z maleńkiej srebrnej tuby na szczycie zaczęły się wydobywać obłoczki bladozielonego dymu. Dumbledore obserwował je uważnie z najeżonymi brwiami i po kilku sekundach obłoczki zamieniły się w smugę dymu, która gęstniała i wiła się w powietrzu... Z jej końca wyrosła głowa węża z otwartą szeroko paszczą. Harry zaczął się zastanawiać, czy instrument potwierdza jego opowieść. Spojrzał żywo na Dumbledore’a, aby sprawdzić, czy ma rację, ale dyrektor nie podniósł głowy.
- Oczywiście, oczywiście - mruknął, najwyraźniej do siebie, wciąż obserwując smugę dymu bez śladu zaskoczenia. - Ale w istocie podzielony?
Harry nie miał pojęcia, jaki jest sens tego pytania. Wąż rozdzielił się teraz na dwa węże, oba wijące się i falujące w powietrzu. Na twarzy Dumbledore’a pojawił się wyraz ponurej satysfakcji. Ponownie stuknął różdżką w instrument i buczące dźwięki najpierw spowolniały, potem ucichły zupełnie, a wężowate smugi dymu zamieniły się w bezkształtną mgiełkę i znikły.
Dumbledore odstawił instrument na stolik. Harry zauważył, że wielu byłych dyrektorów na portretach obserwuje go ukradkiem; kiedy spostrzegli, że Harry to widzi, pospiesznie zamknęli powieki, udając, że śpią. Chciał zapytać, do czego służy ów dziwny srebrny instrument, ale zanim zdążył otworzyć usta, gdzieś spod sufitu, na prawo od niego, rozległo się wołanie. To czarodziej Everard pojawił się ponownie w swojej ramie, lekko zadyszany.
- Dumbledore!
- Jakie wieści?
- Wrzeszczałem, aż ktoś nadbiegł - odpowiedział czarodziej, ocierając sobie czoło wiszącą za nim kurtyną. - Powiedziałem, że usłyszałem jakiś ruch na dole... nie wiedzieli, czy mi uwierzyć, ale poszli na dół sprawdzić... Jak wiesz, na dole nie ma portretów, żeby sobie popatrzeć. W każdym razie po kilku minutach przynieśli go na górę. Nie wygląda dobrze, cały jest we krwi. Kiedy odeszli, pobiegłem do portretu Elfridy Cragg, żeby mieć lepszy widok...
- Dobrze - powiedział Dumbledore, a Ron drgnął konwulsyjnie. - Myślę, że Dilys zobaczy, jak go tam sprowadzą...
W chwilę później pojawiła się również w swych ramach czarownica ze srebrnymi lokami. Opadła, kaszląc, na fotel i powiedziała:
- Tak, zabrali go do Świętego Munga... Przenosili go pod moim portretem... Źle wygląda...
- Dziękuję ci - rzekł Dumbledore i spojrzał na profesor McGonagall.
- Minerwo, chciałbym, żebyś obudziła pozostałe dzieci Weasleya.
- Oczywiście...
McGonagall wstała i szybko podeszła do drzwi. Harry spojrzał z ukosa na Rona, który miał przerażoną minę.
- Panie profesorze... a co z Molly? - zapytała profesor McGonagall, zatrzymując się przy drzwiach.
- To będzie zadanie dla Fawkesa, kiedy już skończy wypatrywać, czy nikt się nie zbliża. Ale myślę, że ona już wie... Ten jej wspaniały zegar...
Harry zrozumiał, że Dumbledore mówi o zegarze, który wskazuje nie czas, ale miejsce pobytu i stan różnych członków rodziny Weasleyów, i poczuł ukłucie bólu, gdy pomyślał, że wskazówka pana Weasleya musi teraz wskazywać „śmiertelne zagrożenie”. Ale jest tak późno... Pani Weasley chyba śpi, a nie wpatruje się w zegar... I poczuł zimny dreszcz, kiedy sobie przypomniał bogina pani Weasley zamieniającego się w ciało pana Weasleya, leżącego bez oznak życia, z przekrzywionymi okularami, z krwią ściekającą mu po twarzy... Ale przecież pan Weasley nie umrze... to niemożliwe...
Dumbledore grzebał teraz w szafce za plecami Harry’ego i Rona. Wrócił, niosąc poczerniały stary czajnik, który postawił ostrożnie na biurku. Podniósł różdżkę i mruknął: „Portus”. Czajnik zadygotał, rozjarzył się dziwnym niebieskim światłem, po czym znieruchomiał, czarny jak uprzednio.
Dumbledore podszedł do innego portretu, tym razem przedstawiającego czarodzieja o chytrej twarzy i spiczastej brodzie, ubranego w zielono-srebrne szaty Slytherinu. Wszystko wskazywało na to, że spał mocno, bo kiedy Dumbledore’a wezwał go po imieniu, nawet nie drgnął.
- Fineasie. Fineasie!
Teraz postacie z portretów przestały już udawać, że śpią, i poruszyły się w swych ramach, żeby lepiej widzieć, co się dzieje. Kiedy czarodziej nadal nie otwierał oczu, niektóre zaczęły również wykrzykiwać jego imię.
- Fineasie! Fineasie! FINEASIE!
Dłużej już nie mógł udawać. Ocknął się teatralnie i otworzył szeroko oczy.
- Ktoś mnie wołał?
- Chcę, żebyś odwiedził swój drugi portret, Fineasie - powiedział Dumbledore. - Dostałem nową wiadomość.
- Żebym odwiedził mój drugi portret? - powtórzył Fineas piskliwym głosem i udał, że długo ziewa (jego oczy omiotły pokój i zatrzymały się na Harrym). - Och, nie, Dumbledore, jestem zbyt zmęczony...
Harry odniósł wrażenie, że gdzieś już słyszał ten głos. Gdzie mógł go słyszeć? Ale zanim to sobie przypomniał, portrety na ścianach wybuchły zbiorowym oburzeniem.
- Niesubordynacja, sir! - zagrzmiał korpulentny czarodziej z czerwonym nosem, wymachując pięściami. - Lekceważenie obowiązków!
- Honor nakazuje nam udzielać wszelkiej pomocy obecnemu dyrektorowi Hogwartu! - zawołał wątły staruszek, w którym Harry rozpoznał poprzednika Dumbledore’a, Armanda Dippeta. - Wstydź się, Fineasie!
- Dumbledore, mam go przekonać? - zapytała czarownica o świdrujących oczach, podnosząc niezwykle grubą różdżkę, przypominającą brzozową gałąź.
- Och, dobrze już, dobrze - rzekł czarodziej nazywany Fineasem, zerkając z pewnym respektem na różdżkę - chociaż mógł już dawno zniszczyć mój portret, jak to zrobił z większością rodziny...
- Syriusz wie, że nie może zniszczyć twojego portretu - powiedział Dumbledore i Harry przypomniał sobie, gdzie słyszał głos Fineasa: wydobywał się z pustych ram w jego sypialni przy Grimmauld Place. - Masz mu zanieść wiadomość, że Artur Weasley został ciężko ranny i że jego żona, dzieci i Harry Potter wkrótce przybędą do jego domu. Zrozumiałeś?
- Artur Weasley ranny, żona, dzieci i Harry Potter przybywają - wyrecytował Fineas znudzonym głosem. - Tak, tak... no cóż... dobrze...
Przesunął się ku ramie i zniknął w tym samym momencie, w którym drzwi gabinetu ponownie się otworzyły. Profesor McGonagall wprowadziła Freda, George’a i Ginny. Wszyscy troje byli rozczochrani i zszokowani, nadal w nocnych strojach.
- Harry... co się dzieje? - zapytała Ginny z przerażoną miną. - Profesor McGonagall mówi, że widziałeś, jak zraniono tatę...
- Wasz ojciec został ranny podczas wypełniania zadania dla Zakonu Feniksa - powiedział Dumbledore, zanim Harry zdążył jej odpowiedzieć. - Przeniesiono go do Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. Wysyłam was z powrotem do domu Syriusza, bardziej się nadaje na szpital niż Nora. Spotkacie się tam ze swoją matką.
- Jak się tam dostaniemy? - zapytał Fred, wyraźnie wstrząśnięty. - Proszek Fiuu?
- Nie. Proszek Fiuu nie jest teraz bezpiecznym środkiem lokomocji, bo Sieć jest pod obserwacją. Weźmiecie świstoklik. - Wskazał na stary czajnik, stojący niewinnie na jego biurku. - Czekamy tylko na powrót Fineasa Nigellusa z wiadomościami... Chcę być pewny, że wszystko jest w porządku, zanim was tam wyślę...
W samym środku gabinetu buchnął ogień, pozostawiając po sobie jedno złote piórko, które spłynęło łagodnie na podłogę.
- Ostrzeżenie od Fawkesa - powiedział Dumbledore, podnosząc piórko. - Chyba się dowiedziała, że was nie ma w łóżkach... Minerwo, idź i zatrzymaj ją... wymyśl coś...
Profesor McGonagall wyszła, szeleszcząc swym kraciastym szlafrokiem.
- Mówi, że będzie zachwycony - rozległ się znudzony głos za plecami Dumbledore’a: to czarodziej Fineas pojawił się przed sztandarem Slytherinu. - Mój praprawnuk miał zawsze niewybredny gust, jeśli chodzi o gości...
- Podejdźcie - zwrócił się Dumbledore do Harry’ego i Weasleyów. - Szybko, zanim ktoś przyjdzie...
Harry i Weasleyowie stanęli wokół biurka.
- Wszyscy używaliście już przedtem świstoklika? - zapytał Dumbledore, a oni kiwnęli głowami i wyciągnęli ręce, by dotknąć poczerniałego czajnika. - Dobrze. Liczę do trzech... Raz... dwa...
To się stało w ułamku sekundy: zanim Dumbledore powiedział: „trzy”, Harry na niego spojrzał - byli bardzo blisko siebie - i czyste, błękitne oczy Dumbledore’a przeniosły się ze świstoklika na Harry’ego.
Poczuł przenikliwy ból w czole, jakby bliznę przeszył mu rozgrzany do białości pręt, a stara rana otworzyła się na nowo. Ogarnęła go fala nieokiełznanej, niechcianej, ale straszliwie silnej nienawiści, tak zajadłej, że zapragnął ugodzić - ukąsić - zatopić kły w stojącym przed nim mężczyźnie...
- ...TRZY
Poczuł mocne szarpnięcie w okolicach pępka, podłoga uciekła mu spod stóp, dłoń przywarła do kociołka; obijając się o innych, mknął z nimi wśród wirowania barw i świstu wiatru, ciągnięty przez czajnik, aż...
Uderzył stopami w coś twardego tak mocno, że kolana się pod nim ugięły i upadł na nie, czajnik trzasnął z hukiem w podłogę, a jakiś głos tuż przy nim powiedział:
- Znowu tu są te bachory, zdrajcy własnej krwi, czy to prawda, że ich ojciec umiera...?
- PRECZ! - zagrzmiał drugi głos.
Harry dźwignął się na nogi i rozejrzał. Przybyli do ponurej kuchni domu numer dwanaście przy Grimmauld Place. W nikłym świetle paleniska i kapiącej świecy zobaczył resztki kolacji dla jednej osoby. Stworek znikał w drzwiach prowadzących do przedpokoju, zerkając na nich ze złością przez ramię i podciągając przepaskę na biodrach. Syriusz biegł już ku nim z zaniepokojoną miną. Był nieogolony i wciąż w dziennym stroju, a kiedy się zbliżył, zapachniało przetrawionym trunkiem, którym zwykle cuchnął Mundungus.
- Co się dzieje? - zapytał, wyciągając rękę, by podnieść Ginny. - Fineas Nigellus powiedział mi, że Artur jest ciężko ranny...
- Zapytaj Harry’ego - powiedział Fred.
- Tak, ja też chcę to usłyszeć - dodał George.
Bliźniacy i Ginny utkwili w Harrym wzrok. Na schodach ucichły nagle kroki Stworka.
- To było... - zaczął Harry i urwał, bo to było gorsze od opowiedzenia wszystkiego McGonagall i Dumbledore’owi. - Miałem... coś w rodzaju... wizji...
I opowiedział im, co zobaczył, chociaż zmienił trochę wersję, tak jakby patrzył na to wszystko z boku, a nie oczami węża... Ron, wciąż blady jak papier, obrzucił go szybkim spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Kiedy skończył, Fred, George i Ginny wpatrywali się w niego jeszcze przez chwilę. Nie wiedział, czy mu się tylko zdawało, czy tak było w rzeczywistości, ale miał dziwne uczucie, że w ich spojrzeniach czai się oskarżenie. Jeśli chcą go obwiniać za to, że był po prostu świadkiem napaści na ich ojca, to chyba dobrze zrobił, nie mówiąc im, że patrzył na to wszystko oczami węża...
- Mama tu jest? - zapytał Fred, zwracając się do Synusza.
- Prawdopodobnie nawet jeszcze nie wie, co się stało - odrzekł Syriusz. - Trzeba było przede wszystkim zabrać was stamtąd, zanim Umbridge mogłaby się wmieszać. Myślę, że Dumbledore zadba o to, by powiadomić Molly.
- Musimy udać się do Świętego Munga - oznajmiła nagle Ginny. Spojrzała na swoich braci: wszyscy byli wciąż w piżamach. - Syriuszu, mógłbyś nam pożyczyć płaszcze czy coś...
- Daj spokój, przecież nie możecie się stąd ruszać! - przerwał jej Syriusz.
- Ależ oczywiście możemy, jeśli zechcemy - powiedział Fred buntowniczym tonem. - To nasz ojciec!
- A jak zamierzacie im wytłumaczyć, skąd wiecie, że Artur został zaatakowany, skoro szpital jeszcze nie powiadomił o tym jego żony?
- A jakie to ma znaczenie? - zaperzył się George.
- A takie, że nie chcemy zwracać uwagi wszystkich na fakt, że Harry widzi to, co się dzieje setki mil od niego! - odpowiedział ze złością Syriusz. - Czy wy w ogóle macie jakieś pojęcie, co dla ministerstwa znaczyłaby taka informacja?
Fred i George mieli takie miny, jakby ich w ogóle nie obchodziło, czy coś dla ministerstwa znaczy, czy nie znaczy. Ron wciąż był blady jak ściana i milczał.
- Mógł nam powiedzieć ktoś inny... Mogliśmy to usłyszeć nie od Harry’ego...
- A od kogo? - żachnął się Syriusz. - Zrozumcie, wasz ojciec został ranny podczas wykonywania zadania dla Zakonu, cała sprawa i tak już śmierdzi z daleka, a wy chcecie jeszcze wszystko pogorszyć, trąbiąc naokoło, że jego dzieci wiedziały o wypadku już po paru sekundach. Możecie poważnie zaszkodzić Zakonowi...
- Mamy w nosie cały ten głupi Zakon! - krzyknął Fred.
- Mówimy o naszym umierającym ojcu! - ryknął George.
- Wasz ojciec wiedział, co mu grozi, i na pewno nie byłby wam wdzięczny za szkodzenie Zakonowi! - odpowiedział rozjuszony Syriusz. - Tak to jest... właśnie dlatego nie jesteście w Zakonie... bo nie rozumiecie... że są rzeczy, za które warto umrzeć!
- Łatwo ci to mówić, skoro tkwisz tu jak kołek! - ryknął Fred. - Jakoś nie widzę, żebyś nadstawiał karku!
Resztki rumieńca spełzły z twarzy Syriusza. Przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał Freda uderzyć, ale kiedy znowu przemówił, głos miał spokojny.
- Wiem, że to niełatwe, ale wszyscy musimy działać tak, jakbyśmy jeszcze o niczym nie wiedzieli. Musimy siedzieć cicho, w każdym razie do czasu, gdy dostaniemy wiadomość od waszej matki. Zgoda?
Fred i George wciąż mieli buntownicze miny, natomiast Ginny podeszła do najbliższego krzesła i opadła na nie. Harry spojrzał na Rona, który zrobił dziwny gest, coś pośredniego między kiwnięciem głową, a wzruszeniem ramion, po czym też usiadł. Bliźniacy popatrzyli spode łba na Syriusza i zajęli miejsca po obu stronach Ginny.
- No, już lepiej - powiedział Syriusz raźniejszym tonem. - Wiecie co... a może byśmy... może byśmy napili się, czekając? Accio piwo kremowe!
Uniósł różdżkę i ze spiżarni przyleciało pół tuzina butelek, które wylądowały na stole, ślizgając się po nim, rozrzucając resztki kolacji Syriusza i zatrzymując zgrabnie przed każdym z nich. Wszyscy zaczęli popijać i przez chwilę słychać było tylko trzaskanie ognia w palenisku i głuche postukiwanie odstawianych na stół butelek.
Harry pił tylko dlatego, żeby zająć czymś ręce. Brzuch miał wypełniony palącym poczuciem winy. Nie byłoby ich tutaj, gdyby nie on, do tej pory spaliby spokojnie w swoich łóżkach. I nic nie pomagało mówienie sobie, że pana Weasleya znaleziono tylko dzięki alarmowi, który podniósł, bo zaraz dawała o sobie znać ta straszna myśl, że to przecież on sam go zaatakował...
Nie bądź głupi, powtarzał sobie w duchu, starając się zachować spokój, choć ręka, którą trzymał butelkę, drżała lekko. Leżałeś w łóżku, nikogo nie zaatakowałeś...
Ale co się stało w gabinecie Dumbledore’a? Przecież przez chwilę i na niego chciał się rzucić...
Odstawił butelkę trochę gwałtowniej, niż zamierzał, tak że płyn prysnął na stół. Nikt nie zwrócił na to uwagi. A potem wybuch ognia w powietrzu oświetlił brudne talerze przed nimi i kiedy krzyknęli ze strachu, na stół spadł z trzaskiem zwitek pergaminu, a obok niego spłynęło złote pióro z ogona feniksa.
- Fawkes! - ucieszył się Syriusz, chwytając pergamin. - To nie jest pismo Dumbledore’a... to musi być wiadomość od waszej matki... proszę...
Wcisnął pergamin w rękę George’a, który rozwinął go i przeczytał na głos:

Tata wciąż żyje. Wybieram się teraz do Świętego Munga. Siedźcie tam, gdzie jesteście. Jak tylko będę mogła, przyślę wam wiadomość. Mama

George spojrzał po wszystkich.
- Wciąż żyje... - powiedział powoli. - Ale to brzmi, jakby...
Nie musiał kończyć zdania. Harry też zrozumiał to tak, jakby pan Weasley był zawieszony między życiem a śmiercią. Ron, wciąż bardzo blady, wpatrywał się w list od matki, jakby oczekiwał, że pergamin przemówi, aby go pocieszyć. Fred wyciągnął list z rąk George’a i sam przeczytał, a potem spojrzał na Harry’ego, który poczuł, że ręka znowu mu drży, więc zacisnął ją mocno na butelce kremowego piwa.
Jeśli nawet Harry przeżył kiedykolwiek tak długą noc, to tego nie pamiętał. Syriusz zaproponował, żeby wszyscy poszli spać, ale zrobił to bez przekonania, a jedyną odpowiedzią Weasleyów były miny pełne oburzenia. Tak więc siedzieli w milczeniu przy stole, patrząc, jak świeca zapada się coraz niżej w roztopiony wosk, i co jakiś czas podnosili do warg butelki. Rzadko się odzywali, głównie po to, by zapytać o godzinę, rzucić retoryczne pytanie, co się teraz może dziać, i zapewnić jeden drugiego, że gdyby coś się stało, już by o tym wiedzieli, bo pani Weasley musiała już dawno przybyć do Szpitala Świętego Munga.
Fred zapadł w drzemkę, przechyliwszy głowę na ramię. Ginny zwinęła się na krześle jak kot, ale oczy miała otwarte; Harry widział w nich odbicie ognia z paleniska. Ron siedział z głową ukrytą w dłoniach, więc trudno było powiedzieć, czy śpi, czy czuwa. A Harry i Syriusz spoglądali na siebie może zbyt często - intruzi w pogrążonej w żalu rodzinie - i czekali... czekali...
Aż wreszcie, gdy zegarek Rona wskazywał dziesięć po piątej, drzwi otworzyły się na oścież i pani Weasley wkroczyła do kuchni. Była bardzo blada, ale kiedy wszyscy się do niej odwrócili, podnosząc się z krzeseł - obdarzyła ich wątłym uśmiechem.
- Jakoś się z tego wyliże - powiedziała głosem słabym ze zmęczenia. - Śpi. Wszyscy możemy pójść go zobaczyć, ale później. Teraz czuwa przy nim Bill, weźmie sobie wolne przed południem.
Fred opadł na krzesło, zakrywając twarz rękami. George i Ginny wstali i podeszli do matki, żeby ją uścisnąć. Ron roześmiał się dziwnie i wypił resztkę piwa jednym haustem.
- Śniadanie! - rzucił Syriusz wesołym tonem, zrywając się na nogi. - Gdzie jest ten przeklęty skrzat? Stworek! STWOREK!
Ale Stworek nie raczył odpowiedzieć na wezwanie.
- Ach, dajmy sobie z nim spokój - mruknął Syriusz, licząc wszystkich. - Więc śniadanie na... zaraz... siedem osób. Może jajka na bekonie, herbata, trochę tostów...
Harry rzucił się do pomocy. Nie chciał swoją osobą zakłócać szczęścia Weasleyów i lękał się chwili, kiedy pani Weasley zapyta go o jego widzenie. Zaledwie jednak wyjął talerze z kredensu, wyjęła mu je z rąk i przytuliła go do siebie.
- Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ty, Harry - powiedziała stłumionym głosem. - Mógłby tam leżeć godzinami, zanim ktoś by go odnalazł, a wtedy mogłoby już być za późno... Ale dzięki tobie żyje, a Dumbledore coś wymyślił, żeby wytłumaczyć, dlaczego Artur tam był, nie masz pojęcia, jakie by miał kłopoty, wystarczy pomyśleć o biednym Sturgisie...
Harry z trudem znosił jej wdzięczność, ale na szczęście szybko wypuściła go z objęć i zwróciła się do Syriusza, żeby mu podziękować za opiekę nad dziećmi przez całą noc. Syriusz odpowiedział, że zrobił to z wielką przyjemnością i że z jeszcze większą przyjemnością będzie ich wszystkich gościł w swoim domu podczas pobytu pana Weasleya w szpitalu.
- Och, Syriuszu, jestem ci taka wdzięczna... Mówią, że trochę tam pobędzie, a stąd jest o wiele bliżej... Tylko że... to może oznaczać, że zostaniemy tu na Boże Narodzenie...
- Wspaniale! - krzyknął Syriusz tak szczerze, że pani Weasley uśmiechnęła się do niego, szybko zawiązała fartuch i zaczęła pomagać w przygotowaniu śniadania.
- Syriuszu - mruknął Harry, nie mogąc już dłużej wytrzymać. - Mogę cię prosić na słówko? Ee... w tej chwili?
Wszedł do ciemnej spiżarni, a Syriusz za nim. Bez zbędnego wstępu opowiedział ojcu chrzestnemu swoje widzenie ze wszystkimi szczegółami, nie przemilczając, że to on był wężem, który zaatakował pana Weasleya.
Kiedy umilkł, by odetchnąć, Syriusz zapytał:
- Mówiłeś o tym Dumbledore’owi?
- Tak - odrzekł niecierpliwie Harry - ale nie powiedział mi, co to oznacza. Zresztą w ogóle się do mnie nie odzywa...
- Jestem pewny, że gdyby było w tym coś niepokojącego, toby ci powiedział.
- Ale to nie wszystko - dodał Harry prawie szeptem. - Syriuszu... ja... ja chyba wariuję... W gabinecie Dumbledore’a, tuż przed tym, jak dotknęliśmy świstoklika... przez parę sekund wydawało mi się, że jestem wężem... czułem się wężem... i blizna mnie strasznie rozbolała, jak spojrzałem na Dumbledore’a... i... Syriuszu, ja go chciałem zaatakować...
Widział tylko zarys twarzy Syriusza, reszta była pogrążona w mroku.
- To musiał być jakiś refleks tej wizji i tyle - powiedział Syriusz. - Wciąż rozmyślałeś o tym śnie, czy co to tam było i...
- Nie, to nie to - odrzekł Harry, kręcąc głową. - To było tak, jakby coś we mnie wyrosło, jakby we mnie był wąż...
- Musisz się wyspać - powiedział stanowczo Syriusz. - Zjesz śniadanie i pójdziesz do łóżka, a jak się prześpisz, to po drugim śniadaniu razem ze wszystkimi odwiedzisz Artura. Harry, jesteś w szoku, oskarżasz się o coś, czego byłeś tylko świadkiem, i całe szczęście, że nim byłeś, bo Artur mógł się tam wykrwawić na śmierć. Po prostu przestań się tym zamartwiać...
Poklepał go po ramieniu i wyszedł ze spiżarni, a Harry został sam w ciemności.
* * *
Przez resztę przedpołudnia wszyscy spali. Wszyscy - prócz Harry’ego. Poszedł na górę do sypialni, którą latem dzielił z Ronem, ale gdy Ron wpełzł do łóżka i chrapał już po kilku minutach, Harry nawet się nie rozebrał, tylko usiadł, oparty o zimne pręty łóżka. Bał się zasnąć, żeby znowu nie stać się we śnie wężem, a po przebudzeniu nie stwierdzić, że zaatakował Rona albo kogoś innego...
Kiedy Ron się obudził, Harry udał, że i on porządnie się wyspał. Podczas gdy jedli drugie śniadanie, z Hogwartu przybyły ich kufry, więc wybierając się do Szpitala Świętego Munga, mogli się przebrać w mugolskie ubrania. Wszyscy prócz Harry’ego byli w dobrych humorach i paplali wesoło, przebierając się w dżinsy i bluzy. Powitali ze śmiechem Tonks i Szalonookiego, którzy pojawili się, by ich przeprowadzić przez Londyn. Ogólną wesołość wzbudził melonik Moody’ego, założony tak, aby zakrył jego magiczne oko; kpili sobie, że Tonks, która znowu miała krótkie różowe włosy, będzie w metrze zwracała o wiele mniejszą uwagę niż on.
Tonks bardzo interesowała wizja Harry’ego, co go irytowało, bo nie miał ochoty o niej mówić.
- Ale w twojej rodzinie nie było jasnowidzów, prawda? - zapytała z ciekawością, kiedy siedzieli obok siebie w hałaśliwym pociągu, wiozącym ich do centrum Londynu.
- Nie - odrzekł Harry. Przypomniał sobie profesor Trelawney i poczuł się trochę urażony.
- No tak... Zresztą w twoim przypadku to chyba nie jest dar prorokowania, co? Bo ty nie widzisz przyszłości, tylko teraźniejszość... Dziwne, prawda? Ale pożyteczne...
Harry nie odpowiedział. Na szczęście wysiadali na następnej stacji, w samym sercu Londynu, i w zamieszaniu przy wysiadaniu z wagonu pozwolił, by wyprzedzili go Fred i George, oddzielając od Tonks. Pojechali za nią schodami ruchomymi w górę, Tonks na przedzie, Moody z tyłu grupy, w meloniku nasuniętym na czoło, z sękatą dłonią wsuniętą między guziki płaszcza, pod którym ściskał różdżkę. Harry czuł, że magiczne oko Moody’ego wciąż bacznie mu się przygląda, a chcąc uniknąć pytań na temat swojej wizji, zapytał go, gdzie jest ukryty Szpital Świętego Munga.
- Niedaleko stąd - mruknął Moody, kiedy wyszli na mroźne powietrze, na szeroką ulicę z mnóstwem sklepów, zatłoczoną ludźmi robiącymi świąteczne zakupy. Popchnął Harry’ego przed siebie, kuśtykając tuż za nim i zapewne tocząc wokoło okiem ukrytym pod rondem melonika. - Nie było łatwo znaleźć dobre miejsce na szpital. Przy Pokątnej nie ma tak dużych domów, a nie mogliśmy umiejscowić go pod ziemią, jak ministerstwo, ze względów zdrowotnych. W końcu udało się nabyć odpowiedni budynek tutaj. Założenie było takie, że chorzy czarodzieje będą mogli wchodzić i wychodzić, mieszając się z tłumem...
Chwycił Harry’ego za ramię, żeby ich nie rozdzieliła grupka ludzi, zmierzających prosto do pobliskiego sklepu z narzędziami elektrycznymi.
- Jesteśmy na miejscu - rzekł chwilę później.
Stanęli przed dużym, staroświeckim domem handlowym. Zbudowany był z czerwonej cegły, a nad drzwiami widniał ledwo czytelny napis: „Purge & Dowse Ltd”. Nie wyglądał zachęcająco: w oknach wystawowych straszyło kilka podniszczonych manekinów w przekrzywionych perukach, prezentujących modę sprzed przynajmniej dziesięciu lat. Wielkie napisy na wszystkich zakurzonych drzwiach głosiły: ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU. Harry dosłyszał, jak przechodząca obok nich tęga kobieta, obładowana plastikowymi torbami, mówi do swojej towarzyszki: „Tu wiecznie jest zamknięte”.
- W porządku - powiedziała Tonks, pokazując im gestem, by stanęli przed oknem wystawowym z tylko jednym, wyjątkowo brzydkim manekinem kobiety z odpadającymi sztucznymi rzęsami, reklamującym zielony nylonowy fartuch. - Wszyscy gotowi?
Kiwnęli głowami, otaczając ją ciasnym kręgiem. Moody znowu szturchnął Harry’ego w plecy, wypychając go naprzód, a Tonks prawie przywarła do szyby, spojrzała na obrzydliwy manekin i powiedziała, zasnuwając szybę parą:
- Cześć... Przyszliśmy do Artura Weasleya.
Harry pomyślał, że Tonks ma jednak naprawdę bzika, skoro na ulicy pełnej ryczących autobusów i zgiełku tysięcy ludzi robiących zakupy przemawia do manekina przez grubą szybę. Potem uświadomił sobie, że manekiny i tak niczego nie słyszą. W następnej chwili ze zdumienia otworzył usta, bo manekin lekko kiwnął głową i jednym palcem, a Tonks chwyciła Ginny i panią Weasley pod ramię, przeszła z nimi przez szybę i znikła.
Za nimi przez szybę przeszli Fred, George i Ron. Harry rozejrzał się ukradkiem po ulicy. Żaden z przepychających się przez tłum przechodniów nie zadał sobie trudu, by popatrzeć na obrzydliwe wystawy w domu „Purge & Dowse Ltd”, nikt też chyba nie zauważył, że sześć osób nagle rozpłynęło się w powietrzu.
- Ruszaj - mruknął Moody, jeszcze raz szturchając Harry’ego w plecy. Razem przeszli przez coś, co przypominało cienką warstwę zimnej wody, i wyłonili się z niej po drugiej stronie w stanie suchym i nienaruszonym.
Po wystawie z obrzydliwym manekinem nie było śladu. Znaleźli się w zatłoczonej izbie przyjęć z rzędami kulawych krzeseł, na których siedziało mnóstwo czarownic i czarodziejów. Niektórzy wyglądali zupełnie normalnie i przeglądali stare numery „Czarownicy”, natomiast inni byli okropnie zdeformowani: jedni mieli, na przykład, trąby, jak słonie, drudzy dodatkowe ręce sterczące im z piersi. Panował tu prawie taki sam zgiełk, jak na ulicy, bo wielu pacjentów wydawało dziwne odgłosy. Z ust spoconej czarownicy, siedzącej pośrodku pierwszego rzędu krzeseł i wachlującej się energicznie egzemplarzem „Proroka Codziennego”, wydobywał się donośny gwizd wraz z strumieniem pary, a niechlujny mag w rogu dzwonił głucho za każdym razem, kiedy się poruszył, trzęsąc tak okropnie głową, że musiał się łapać za uszy, żeby ją unieruchomić.
Wzdłuż rzędów krzeseł krążyli czarodzieje i czarownice w żółtozielonych szatach, zadając pacjentom pytania i notując coś na podkładkach podobnych do tej, z którą nie rozstawała się Umbridge. Harry zauważył, że na piersiach mają wyszyte emblematy: kość skrzyżowaną z różdżką.
- To są doktorzy? - zapytał cicho Rona.
- Doktorzy? - powtórzył zaskoczony Ron. - Masz na myśli tych pokręconych mugoli, którzy patroszą ludzi? Nie, to są uzdrowiciele.
- Tutaj! - zawołała do nich pani Weasley, przekrzykując głuche podzwanianie czarodzieja w rogu.
Stanęli za nią w ogonku do pulchnej blondynki, siedzącej za biurkiem z tabliczką INFORMACJA. Ścianę za biurkiem pokrywały notki i ogłoszenia, w rodzaju: CZYSTY KOCIOŁEK TO NAJLEPSZA GWARANCJA, ŻE NIE OTRUJESZ SIĘ SWOIM ELIKSIREM albo: NIE UŻYWAJ ANTIDOTÓW, KTÓRYCH CI NIE PRZEPISAŁ WYKWALIFIKOWANY UZDROWICIEL.
Był tam również duży portret czarownicy z długimi srebrnymi lokami, a pod nim napis:

DILYS DERWENT
UZDROWICIEL SZPITALA ŚWIĘTEGO MUNGA
1722-1741
DYREKTOR SZKOŁY MAGII I CZARODZIEJSTWA
1741-1768

Dilys przyglądała się uważnie towarzystwu pani Weasley, jakby je liczyła. Kiedy jej spojrzenie padło na Harry’ego, mrugnęła nieznacznie, przesunęła się w stronę krawędzi portretu i zniknęła.
Tymczasem stojący tuż przed biurkiem młody czarodziej tańczył w miejscu coś w rodzaju gigi, w przerwach między jękami bólu próbując wyjaśnić swój problem blondwłosej czarownicy.
- To te... auu... buty od brata... och... zżerają mi... AUUU... stopy... proszę spojrzeć, ktoś musiał rzucić na nie jakiś... AUUU... urok... i nie mogę... AAAAAUU... ich zdjąć.
Przeskoczył ze stopy na stopę, jakby tańczył na rozżarzonych węglach.
- Ale w tych butach chyba można czytać, co? - warknęła czarownica, wskazując na wielkie ogłoszenie na lewo od biurka. - Powinien pan się zgłosić na oddział urazów pozaklęciowych, czwarte piętro. To wszystko jest na tablicy informacyjnej. Następny!
Czarodziej odkuśtykał na bok, podskakując konwulsyjnie, grupka pani Weasley przesunęła się o parę kroków do przodu, a Harry zobaczył tablicę informacyjną:

WYPADKI PRZEDMIOTOWE.........................parter
(eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami, kraksy miotlarskie etc.)

URAZY MAGIZOOLOGICZNE......................I piętro
(ukąszenia, użądlenia, oparzenia, wbite kolce etc.)

ZAKAŻENIA MAGICZNE.............................II piętro
(choroby zakaźne, np. smocza ospa, znikanie epidemiczne, skrofungulus etc.)

ZATRUCIA ELIKSIRALNE I ROŚLINNE...................................................III piętro
(wysypki, wymioty, niekontrolowany chichot etc.)

URAZY POZAKLĘCIOWE...........................IV piętro
(uroki nieusuwalne, klątwy, niewłaściwie zastosowane zaklęcia etc.)

SKLEP I HERBACIARNIA
DLA ODWIEDZAJĄCYCH...........................V piętro

Jeśli nie wiesz, dokąd pójść, nie jesteś w stanie mówić normalnie, albo nie potrafisz sobie przypomnieć, dlaczego tu jesteś, zwróć się do naszej recepcjonistki, chętnie ci pomoże.

Teraz przed recepcjonistką stanął bardzo stary, przygarbiony czarodziej z trąbką słuchową przy uchu.
- Przyszedłem, żeby odwiedzić Brodericka Bode’a! - wysapał.
- Oddział czterdziesty dziewiąty, ale obawiam się, że traci pan czas - odpowiedziała niecierpliwie. - Kompletnie zamulony, nadal myśli, że jest dzbankiem do herbaty... Następny!
Zaniepokojony czarodziej trzymał mocno za kostkę u nogi swoją małą córeczkę, która fruwała wokół jego głowy, trzepocąc olbrzymimi skrzydłami, wyrastającymi jej z dziecięcego kombinezonu.
- Czwarte piętro - oznajmiła natychmiast czarownica znudzonym tonem, a czarodziej zniknął za podwójnymi drzwiami obok jej biurka, trzymając swoją córeczkę jak balon o dziwnym kształcie. - Następny!
Pani Weasley stanęła przed biurkiem.
- Dzień dobry - powiedziała. - Mój mąż, Artur Weasley, miał być dziś rano przeniesiony na inny oddział, czy może nam pani powiedzieć...
- Artur Weasley? - powtórzyła czarownica, przebiegając palcem długą listę. - Tak, pierwsze piętro, drugie drzwi na prawo, oddział Daia Llewellyna.
- Dziękuję. Kochani, idziemy.
Przeszli za nią przez podwójne drzwi, za którymi był wąski korytarz, obwieszony portretami słynnych uzdrowicieli i oświetlony kryształowymi kulami pełnymi świec, polatującymi pod sufitem jak wielkie bańki mydlane. Z drzwi po obu stronach wychodzili kolejni czarodzieje i czarownice w zielonych szatach, a gdy mijali kolejne drzwi, buchnął z nich żółty gaz o odrażającym zapachu. Co jakiś czas słychać było odległe jęki i zawodzenia. Wspięli się po schodach na pierwsze piętro i weszli w korytarz z napisem „Urazy magizoologiczne”. Na drugich drzwiach na prawo widniała tabliczka ze słowami: ODDZIAŁ DAIA LLEWELLYNA „GROŹNEGO”: POWAŻNE UKĄSZENIA, a pod nią kartka w mosiężnym uchwycie, na której ręcznie napisano: Uzdrowiciel dyżurny: Hipokrates Smethwyck, Uzdrowiciel stażysta: Augustus Pye.
- Molly, poczekamy na zewnątrz - powiedziała Tonks. - Artur na pewno by sobie nie życzył tylu gości naraz... Najpierw rodzina.
Szalonooki mruknął coś, co miało wyrażać aprobatę i oparł się plecami o ścianę korytarza, obracając magicznym okiem we wszystkie strony. Harry też się cofnął, ale pani Weasley wyciągnęła rękę i wepchnęła go w drzwi, mówiąc:
- Nie bądź niemądry, Harry, Artur chce ci podziękować...
Sala była mała i dość obskurna. Jedyne wąskie okno osadzone było wysoko w ścianie naprzeciw drzwi, a większość światła pochodziła z grona kryształowych kul ze świecami, przyklejonego do sufitu. Ściany wyłożone były dębową boazerią; na jednej wisiał portret groźnie wyglądającego czarodzieja. Podpis pod portretem głosił: URQUHART RACKHARROW, 1612 - 1697, WYNALAZCA ZAKLĘCIA WYPRUWAJĄCEGO WNĘTRZNOŚCI.
W sali było tylko trzech chorych. Pan Weasley zajmował łóżko w końcu sali, pod okienkiem. Harry ucieszył się i poczuł ulgę, widząc, że pan Weasley, wsparty na kilku poduszkach, czyta sobie „Proroka Codziennego” w świetle samotnego promienia słońca padającego na jego łóżko. Kiedy weszli, zerknął znad gazety, poznał ich i rozpromienił się na ich widok.
- Witajcie! - zawołał, odrzucając „Proroka” na bok. - Molly, Bill dopiero co wyszedł, musiał wracać do pracy, ale powiedział, że wpadnie później...
- Jak się czujesz, Arturze? - zapytała pani Weasley, pochylając się, by pocałować go w policzek i przyglądając się z niepokojem jego twarzy. - Wciąż nie najlepiej wyglądasz...
- Czuję się znakomicie - odpowiedział pan Weasley dziarskim tonem i wyciągnął zdrową rękę, by przytulić do siebie Ginny. - Gdyby tylko zdjęli mi te bandaże, to mógłbym wracać do domu.
- Dlaczego ich nie zdejmują, tato? - zapytał Fred.
- No bo jak tylko próbują, to zaczynam okropnie krwawić - odrzekł wesoło pan Weasley, sięgając po leżącą na szafce przy łóżku różdżkę i wyczarowując sześć krzeseł. - Wygląda na to, że w kłach tego węża był jakiś zupełnie niezwykły jad, i to on nie pozwala się zabliźnić ranom... Mówią, że na pewno znajdą na to antidotum, miewali o wiele cięższe przypadki niż mój, ale na razie muszę wypijać co godzinę eliksir uzupełniający krew. Ale ten tutaj facet... - dodał, ściszając głos i pokazując głową łóżko naprzeciw, w którym leżał mężczyzna zielony na twarzy i wpatrywał się tępo w sufit - biedaczyna, został pogryziony przez wilkołaka. Na to nie ma lekarstwa.
- Wilkołak? - wyszeptała pani Weasley z przerażoną miną. - Na oddziale ogólnym? Nie powinien być w izolatce?
- Do pełni jeszcze dwa tygodnie - przypomniał jej spokojnie pan Weasley. - Uzdrowiciele próbowali go dziś przekonać, że będzie mógł prowadzić prawie normalne życie. Powiedziałem mu... nie wymieniając nazwisk, rzecz jasna... że znam osobiście wilkołaka, bardzo miłego człowieka, który uważa, że z tą przypadłością można sobie łatwo poradzić...
- A co on na to? - zapytał George.
- Powiedział, że jak się nie zamknę, to i on mnie ugryzie. A ta kobieta, tam - wskazał trzecie zajęte łóżko przy drzwiach - nie chce powiedzieć uzdrowicielom, co ją pogryzło, więc wszyscy podejrzewamy, że musiało to być coś, co trzymała nielegalnie. Cokolwiek to było, wyrwało jej kawał mięsa z nogi... Bardzo nieprzyjemny zapach, gdy zmieniają jej opatrunek...
- No więc, tato, powiesz nam wreszcie, co się stało? - zapytał Fred, przysuwając sobie krzesło bliżej łóżka.
- Przecież chyba już wiecie? - Pan Weasley uśmiechnął się znacząco do Harry’ego. - Niewiele jest do opowiadania. Miałem bardzo ciężki dzień, przysnąłem, a to się podkradło i mnie pogryzło.
- W „Proroku” napisali, że zostałeś zaatakowany? - zapytał Fred, wskazując na gazetę, którą pan Weasley odrzucił.
- Ależ skąd! - odrzekł pan Weasley z lekką goryczą. - Ministerstwo na pewno by sobie nie życzyło, żeby każdy się dowiedział, że ohydny wielki wąż dorwał...
- Arturze! - syknęła ostrzegawczo pani Weasley.
- ...dorwał... eee... mnie - dokończył pospiesznie pan Weasley, chociaż Harry był pewny, że chciał powiedzieć coś innego.
- Gdzie byłeś, jak to się wydarzyło? - zapytał George.
- To moja sprawa - odpowiedział pan Weasley, uśmiechając się lekko. Sięgnął po „Proroka Codziennego”, otworzył go i rzekł: - Właśnie czytałem o aresztowaniu Willy’ego Widdershinsa. Wiecie, że te zwracające sedesy z zeszłego lata to jego sprawka? Jedno z jego zaklęć odbiło się rykoszetem, sedes eksplodował i znaleźli go leżącego bez zmysłów pod szczątkami toalety, umazanego od stóp do głów...
- Byłeś na służbie, tak? - przerwał mu cicho Fred. - Czyli co robiłeś?
- Słyszałeś, co ojciec powiedział? - wyszeptała pani Weasley. - Tutaj nie będziemy o tym rozmawiać! Opowiadaj dalej, Arturze...
- No więc nie pytajcie mnie jak, ale został uwolniony od oskarżenia w tej sprawie - rzekł ponuro pan Weasley. - Mogę się tylko domyślać, że trochę złota przeszło z ręki do ręki...
- Strzegłeś tego, tak? - zapytał cicho George. - Tej broni... Tego czegoś, czego tak pragnie Sam-Wiesz-Kto, tak?
- George, cicho! - warknęła pani Weasley.
- W każdym razie - ciągnął pan Weasley podniesionym głosem - tym razem Willy’ego przyłapano na sprzedawaniu mugolom kąsających klamek i nie sądzę, żeby się z tego wyplątał, bo tutaj piszą, że dwóch mugoli straciło palce i są teraz w Szpitalu Świętego Munga. W związku z nadzwyczajnymi okolicznościami mają im odtworzyć kości i zmodyfikować pamięć. Tylko pomyślcie: mugole u Świętego Munga! Ciekaw jestem, na którym są oddziale.
I rozejrzał się pilnie wokoło, jakby się spodziewał, że zobaczy drogowskaz.
- Harry, czy ty nie mówiłeś, że Sam-Wiesz-Kto miał węża? - zapytał Fred, patrząc, jak na to zareaguje jego ojciec. - Takiego wielkiego? Widziałeś go w tę noc, kiedy on powrócił, prawda?
- Dość już tego - powiedziała szorstko pani Weasley. - Arturze, Szalonooki i Tonks są na zewnątrz, chcą cię zobaczyć. A wy możecie poczekać na korytarzu - dodała, zwracając się do swoich dzieci i Harry’ego. - Później będziecie mogli wejść i pożegnać się z ojcem. No, proszę...
Wyszli posłusznie na korytarz. Moody i Tonks weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi. Fred uniósł brwi.
- Świetnie - mruknął, grzebiąc w kieszeniach. - Róbcie sobie, co chcecie. Nic nam nie mówcie.
- Szukasz tego? - zapytał George, wyciągając coś, co przypominało kłębek cielistego sznurka.
- Czytasz w moich myślach - odpowiedział Fred, szczerząc zęby. - Sprawdzimy, czy w Świętym Mungu rzuca się na drzwi oddziałów zaklęcie nieprzenikalności, dobra?
Bliźniacy rozsupłali sznurek i rozdzielili między wszystkich pięć kompletów Uszów Dalekiego Zasięgu. Harry zawahał się.
- Nie wygłupiaj się, Harry, bierz! Uratowałeś naszemu ojcu życie, jeśli ktokolwiek ma prawo go podsłuchiwać, to na pewno ty...
Uśmiechając się mimo woli, Harry wziął koniec sznurka i wetknął go sobie do ucha, jak to zrobili bliźniacy.
- Dobra, start!
Cieliste sznurki skręciły się nagle jak długie dżdżownice i wpełzły pod drzwi. Przez kilka sekund nic nie było słychać, a potem do Harry’ego dotarł szept Tonks, tak wyraźnie, jakby stała tuż obok niego.
- ...przeszukali cały teren, ale nigdzie nie mogli znaleźć tego węża, zupełnie jakby po ataku na ciebie, Arturze, rozpłynął się w powietrzu... Ale Sam-Wiesz-Kto chyba się nie spodziewa, że wąż wśliźnie się do środka, co?
- Myślę, że wysłał go na zwiady - mruknął Moody - bo jak dotąd nic mu nie wychodzi, prawda? Nie, sądzę, że on po prostu próbuje się rozeznać w tym, co go czeka, i gdyby tam nie było Artura, ta bestia miałaby więcej czasu, żeby się rozejrzeć. Więc Potter mówi, że to wszystko widział?
- Tak - odpowiedziała pani Weasley trochę zakłopotanym tonem. - Wydaje mi się, że Dumbledore jakby się spodziewał, że Harry coś takiego zobaczy...
- Taak... No cóż, w tym chłopaku jest coś dziwnego, wszyscy o tym wiemy - powiedział Moody.
- Jak dzisiaj rano rozmawiałam z Dumbledore’em, to sprawiał wrażenie, jakby się bardzo niepokoił o Harry’ego - szepnęła pani Weasley.
- To chyba oczywiste - mruknął Moody. - Chłopak widział to wszystko oczami węża Sami-Wiecie-Kogo... I nie wie, co to znaczy, ale jeśli Sami-Wiecie-Kto go opętał...
Harry wyciągnął Ucho Dalekiego Zasięgu ze swojego ucha. Serce waliło mu jak młotem, a fala gorąca uderzyła w twarz. Spojrzał po innych. Wszyscy zamarli, wciąż ze sznurkami zwisającymi im z uszu, wpatrując się w niego z przerażeniem.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:53, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
BOŻE NARODZENIE NA ODDZIALE ZAMKNIĘTYM


Czy to dlatego Dumbledore nie chciał spojrzeć mu w oczy? Czy spodziewał się ujrzeć w nich Voldemorta? Bał się, że ich czysta zieleń może nagle zamienić się w szkarłat, a zamiast źrenic pojawią się pionowe szparki jak u kota? Harry przypomniał sobie wężową twarz Voldemorta, wyrastającą z tyłu głowy profesora Quirrella, i pomacał własną głowę, zastanawiając się, co by poczuł, gdyby Voldemort nagle wychynął mu z czaszki...
Poczuł się brudny, skalany, jakby nosił w sobie jakiś śmiertelny wirus, poczuł, że nie jest godny siedzenia w jednym wagonie metra z niewinnymi, nieskalanymi ludźmi, których umysłów i ciał nie plugawiła skaza Voldemorta... Bo on nie widział tego węża, on nim BYŁ, teraz już był tego pewny...
A potem nawiedziła go straszliwa myśl, pewne wspomnienie zaczęło się tłuc w jego mózgu, aby wydobyć się na zewnątrz, coś, co sprawiło, że spazm targnął mu wnętrzności, które skręciły się jak węże...
Czego on tak bardzo pragnie, oprócz nowych zwolenników?
To coś w rodzaju broni. Coś, czego nie miał ostatnim razem.
To JA jestem tą bronią, pomyślał Harry, i poczuł się tak, jakby w jego żyłach popłynęła trucizna, mrożąc krew. Oblał się potem i zachwiał, poddając bezwolnie kołysaniu pociągu mknącego ciemnym tunelem. To ja jestem tym, którego Voldemort pragnie użyć do swych celów, to dlatego śledzą mnie i pilnują, gdziekolwiek jestem... Nie robią tego dla mojego bezpieczeństwa, robią to, żeby ochronić innych, tylko że to im się nie udaje, nikt nie może przecież pilnować mnie przez cały czas w Hogwarcie... To JA zaatakowałem pana Weasleya zeszłej nocy, Voldemort zmusił mnie do tego i może być we mnie, przysłuchując się moim myślom nawet w tej chwili...
- Harry, kochanie, dobrze się czujesz? - szepnęła pani Weasley, wychylając się do niego poprzez Ginny, gdy pociąg mknął z grzechotem przez ciemny tunel. - Nie wyglądasz najlepiej. Niedobrze ci?
Wszyscy go obserwowali. Potrząsnął głową i wpatrzył się w reklamę ubezpieczeń mieszkaniowych.
- Harry, na pewno nic ci nie jest? - zapytała ponownie pani Weasley, kiedy szli wokół niestrzyżonego trawnika pośrodku Grimmauld Place. - Jesteś taki blady... Spałeś trochę dziś rano? Zaraz pójdziesz do łóżka i prześpisz się parę godzin przed kolacją, dobrze?
Kiwnął głową. Oto pojawiła się gotowa wymówka, by z nikim nie rozmawiać, a tego właśnie pragnął, więc kiedy pani Weasley otworzyła drzwi, przeszedł szybko obok stojaka na parasole z nogi trolla, wspiął się po schodach i wpadł do sypialni.
Tu zaczął krążyć od ściany do ściany, obok dwóch łóżek i pustego portretu Fineasa Nigellusa, a w mózgu aż mu się roiło i wrzało od pytań i jeszcze straszniejszych myśli...
Jak doszło do tego, że stał się wężem? Może jest animagiem... Nie, to niemożliwe, przecież by o tym wiedział... Może to Voldemort jest animagiem? Tak, pomyślał Harry, to by pasowało, wtedy mógłby się zmieniać w węża... a jeśli mnie opętał, to obaj możemy ulegać przemianie... Tylko że to nadal nie wyjaśnia, w jaki sposób dostałem się do Londynu i powróciłem do łóżka w ciągu około pięciu minut... Ale w końcu Voldemort jest najpotężniejszym poza Dumbledore’em czarnoksiężnikiem na świecie, więc pewnie przenoszenie ludzi z miejsca na miejsce nie stanowi dla niego żadnego problemu...
I wówczas, czując, jak panika przeszywa go na wskroś, pomyślał: To szaleństwo... jeśli Voldemort posiadł moje ciało, to przeze mnie ma znakomity wgląd w Kwaterę Główną Zakonu Feniksa! Dowie się, kto jest członkiem Zakonu i gdzie jest Syriusz... no i przecież usłyszałem mnóstwo rzeczy, których nie powinienem wiedzieć, wszystko, co mi mówił Syriusz owego pierwszego wieczoru...
Tak, tylko jedno mu zostało: musi natychmiast opuścić dom przy Grimmauld Place. Spędzi Boże Narodzenie w Hogwarcie, sam, bez nich, będą bezpieczni przynajmniej przez ferie... Ale nie, tego nie może zrobić, przecież w Hogwarcie zostało sporo uczniów, których mógłby zranić czy okaleczyć... co by było, gdyby tym razem rzucił się na Seamusa, Deana albo Neville’a? Zatrzymał się i zagapił w pustą ramę portretu Fineasa Nigellusa. Poczuł ucisk w żołądku. Nie ma wyjścia: musi wrócić na Privet Drive, odciąć się całkowicie od świata czarodziejów...
Tak... jeśli już musi to zrobić, nie ma co dłużej czekać. Starając się za wszelką cenę nie myśleć o reakcji Dursleyów, gdy zobaczą go na swoim progu sześć miesięcy wcześniej, niż się spodziewali, podszedł do kufra, zatrzasnął wieko, zamknął je na klucz i rozejrzał się machinalnie za Hedwigą, zanim sobie przypomniał, że jest nadal w Hogwarcie... świetnie, nie będzie musiał taszczyć jej klatki... po czym chwycił za jeden koniec kufra i zaczął go ciągnąć w stronę drzwi. Był już w połowie drogi, gdy rozległ się chytry głos:
- Uciekamy sobie, co?
Rozejrzał się. Fineas Nigellus pojawił się na płótnie swego portretu i opierał się o ramę, patrząc na niego z rozbawieniem.
- Nie uciekamy sobie, nie - rzekł Harry, pociągnąwszy kufer o kilka stóp.
- Myślałem - rzekł Fineas Nigellus, gładząc spiczastą brodę - że przynależność do Gryffindoru zobowiązuje do dzielności... Coś mi się wydaje, że lepiej byś się czuł w moim domu. My, Ślizgoni, jesteśmy dzielni, tak, ale nie głupi. Kiedy mamy wybór, zawsze wybieramy ratowanie własnego karku.
- Ja nie ratuję własnego karku - odpowiedział zwięźle Harry, ciągnąc kufer przez wyjątkowo pofałdowany, zjedzony przez mole dywan tuż przed drzwiami.
- Ach, rozumiem - rzekł Fineas Nigellus, wciąż gładząc brodę. - To nie jest ucieczka tchórza... jesteś po prostu szlachetny.
Harry zignorował to. Trzymał już dłoń na klamce, kiedy Fineas Nigellus powiedział:
- Mam dla ciebie wiadomość od Albusa Dumbledore’a.
Harry obrócił się w miejscu.
- Jaką?
- Zostań tam, gdzie jesteś.
- Przecież tu jestem! - prychnął Harry, nie zdejmując ręki z klamki. - Więc co to za wiadomość?
- Właśnie ci ją przekazałem, tępaku - rzekł spokojnie Fineas Nigellus. - Dumbledore mówi: „Zostań tam, gdzie jesteś”.
- Ale dlaczego? - zapytał żywo Harry, puszczając koniec kufra. - Dlaczego chce, żebym tu został? Co jeszcze powiedział?
- Nic więcej - odpowiedział Fineas Nigellus, unosząc wąską czarną brew, jakby uznał te pytania za oznakę braku ogłady.
Gniew wezbrał w Harrym, zbliżając się do granicy wybuchu, jak wąż wychylający łeb z wysokiej trawy. Był wyczerpany, w głowie miał mętlik, doświadczył paniki, ulgi, potem znów trwogi w ciągu dwunastu godzin, a Dumbledore wciąż nie chce mu nic powiedzieć!
- Więc to tak? - zawołał. - Zostań tutaj! To już słyszałem po tym, jak zostałem zaatakowany przez dementorów! Siedź cicho, Harry, a my, dorośli, jakoś to wszystko rozwiążemy! Nie powiemy ci nic więcej, bo twój maleńki móżdżek mógłby sobie z tym nie poradzić!
- Wiesz co? Właśnie to sprawiało mi taką udrękę, kiedy byłem nauczycielem! - zagrzmiał Fineas Nigellus jeszcze głośniej niż Harry. - Młodzi ludzie są tak piekielnie przekonani, że mają absolutną rację we wszystkim! A nie przyszło ci na myśl, ty biedny, nadęty gogusiu, że może istnieć jakiś zupełnie oczywisty powód, dla którego dyrektor Hogwartu nie wtajemnicza cię w każdy najdrobniejszy szczegół swojego planu? Czujesz się tak strasznie doświadczony przez los, a nigdy cię nie zastanowiło, że jak dotąd wykonywanie poleceń Dumbledore’a nie wyrządziło ci krzywdy? Nie. Nie, ty, podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, jesteś całkowicie przekonany, że tylko ty coś odczuwasz, że tylko ty myślisz, że tylko ty rozpoznajesz zagrożenie, że tylko ty jesteś na tyle mądry, żeby przewidzieć, co może planować Czarny Pan...
- A więc on jednak planuje coś, co ma związek ze mną, tak?
- Czy ja coś takiego powiedziałem? - zapytał Fineas Nigellus, przyglądając się swoim jedwabnym rękawiczkom. - A teraz wybacz mi, mam coś lepszego do roboty, niż wysłuchiwać narzekań na udręki wieku dojrzewania... Miłego dnia...
Podszedł do ramy i zniknął.
- Wspaniale, idź sobie! - ryknął Harry do pustej ramy. - I przekaż Dumbledore’owi moje podziękowanie za nic!
Pusta rama milczała. Dysząc ze złości, Harry zaciągnął kufer z powrotem na miejsce, w nogach łóżka, a potem rzucił się twarzą na zjedzoną przez mole narzutę. Zamknął oczy. Ciało ciążyło mu nieznośnie, wszystko go bolało...
Czuł się tak, jakby odbył długą wędrówkę... Wydawało mu się niemożliwe, że niespełna dwadzieścia cztery godziny temu Cho Chang podeszła do niego, kiedy stał pod jemiołą... Był tak zmęczony... ale bał się zasnąć... nie wiedział, jak długo zdoła wytrzymać bez snu... Dumbledore powiedział, że ma tutaj zostać... To chyba oznacza, że może zasnąć... Ale tak się bał... A jeśli to znowu się wydarzy?...
Zapadał się w ciemność...
Znowu było tak, jakby miał w głowie film, który tylko czekał, żeby się wyświetlać. Szedł pustym korytarzem ku czarnym drzwiom, wzdłuż chropowatych kamiennych ścian oświetlonych mdłym blaskiem pochodni, mijając po lewej stronie jakieś schody wiodące w dół...
Doszedł do czarnych drzwi, ale nie mógł ich otworzyć... Stał, gapiąc się w nie, rozpaczliwie pragnąc przez nie wejść... Było za nimi coś, czego pragnął całym sercem... Jakaś nagroda przekraczająca wszelkie marzenia... Gdyby tylko ta blizna tak go nie piekła... mógłby to wszystko przemyśleć...
- Harry - dobiegł go gdzieś z daleka głos Rona. - Mama mówi, że kolacja już gotowa, ale zostawi ci coś, jeśli chcesz jeszcze poleżeć...
Otworzył oczy, ale Ron już wyszedł z pokoju.
Nie chce zostać ze mną sam na sam, pomyślał Harry. Nie po tym, co powiedział o mnie Moody... Pewnie nikt nie będzie go tu chciał, skoro już wiedzą, kto w nim siedzi...
Nie zejdzie na dół na kolację, nie będzie ich narażał na swoje towarzystwo. Przewrócił się na drugi bok i po chwili znowu zapadł w sen. Obudził się wczesnym rankiem, czując w brzuchu ssanie z głodu. Ron chrapał w sąsiednim łóżku. Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł ciemną sylwetkę Fineasa Nigellusa, stojącego znów w ramach swego portretu. Przyszło mu do głowy, że Dumbledore mógł tutaj przysłać Fineasa, żeby go pilnował. Żeby go powstrzymał od rzucenia się na kogoś.
Poczucie skalania powróciło z jeszcze większą mocą. Prawie pożałował, że posłuchał Dumbledore’a i został... Jeśli takie miało być odtąd życie przy Grimmauld Place, to może jednak lepiej znosić udręki Privet Drive.
* * *
Następne przedpołudnie wszyscy prócz Harry’ego spędzili na rozwieszaniu świątecznych dekoracji. Harry nie pamiętał Syriusza w tak dobrym nastroju: śpiewał właśnie kolędy, najwyraźniej zachwycony, że spędzi Boże Narodzenie w towarzystwie przyjaciół. Słyszał jego głos przez podłogę zimnego i pustego salonu, w którym siedział samotnie, patrząc, jak niebo za oknami bieleje, zapowiadając śnieg. Świadomość, że siedzi tu sam, sprawiała mu jakąś przewrotną satysfakcję: mogą sobie o nim swobodnie rozmawiać, co z pewnością teraz robią. Kiedy usłyszał z dołu panią Weasley, wołającą go łagodnie po imieniu w porze drugiego śniadania, uciekł na górę.
Około szóstej po południu ktoś zadzwonił do drzwi i rozległy się wrzaski pani Black. Przypuszczając, że to Mundungus albo inny członek Zakonu, Harry oparł się wygodniej o ścianę w pokoju hipogryfa Hardodzioba, gdzie się ukrywał, i karmiąc Hardodzioba zdechłymi szczurami, próbował zapomnieć o głodzie. Wzdrygnął się, gdy kilka minut później ktoś załomotał w drzwi.
- Wiem, że tam jesteś - usłyszał głos Hermiony. - Proszę cię, wyjdź! Chcę z tobą pomówić.
- Co ty tutaj robisz? - zapytał ze zdumieniem Harry, otwierając drzwi, podczas gdy Hardodziob drapał pazurami wysłaną słomą podłogę w poszukiwaniu resztek szczura, które upuścił. - Myślałem, że jesteś na nartach z rodzicami.
- Mówiąc szczerze, jazda na nartach nie jest moim ulubionym zajęciem - odpowiedziała Hermiona - więc przyjechałam na Boże Narodzenie. - Miała śnieg we włosach i twarz zarumienioną od zimna. - Ale nie mów tego Ronowi, powiedziałam mu, że to świetna zabawa, bo wciąż się ze mnie wyśmiewał. Rodzice byli trochę zawiedzeni, ale powiedziałam im, że każdy, kto poważnie myśli o egzaminach, został w Hogwarcie, żeby się uczyć. Chcą, żeby mi dobrze poszło, więc chyba zrozumieli. No, ale chodźmy do waszej sypialni - dodała wesoło - mama Rona napaliła tam w kominku i zrobiła nam kanapki.
Harry zszedł za nią na drugie piętro. Kiedy otworzył drzwi sypialni, zdziwił się, widząc Rona i Ginny siedzących na łóżku.
- Przyjechałam Błędnym Rycerzem - oznajmiła im beztrosko Hermiona, ściągając kurtkę. - Dumbledore powiedział mi wczoraj rano, co się stało, ale musiałam poczekać do oficjalnego zakończenia semestru. Umbridge już się wścieka, że zwialiście jej sprzed nosa, chociaż Dumbledore jej powiedział, że pan Weasley jest w Szpitalu Świętego Munga i że dał wam pozwolenie na odwiedzenie go... No więc...
Usiadła obok Ginny i obie spojrzały na Harry’ego. Ron przyglądał mu się od początku.
- Jak się czujesz? - zapytała Hermiona.
- Świetnie - odrzekł sucho Harry.
- Och, nie kłam, Harry - żachnęła się. - Ron i Ginny mówią, że ukrywasz się przed wszystkimi od czasu, gdy wróciliście ze szpitala.
- Tak mówią?
Obrzucił Rona i Ginny gniewnym spojrzeniem. Ron spuścił głowę, ale Ginny wcale nie wyglądała na zmieszaną.
- Bo to prawda! - powiedziała. - Ty nas wszystkich unikasz!
- To wy mnie unikacie! - odpowiedział ze złością Harry.
- Może unikacie się na zmianę i nie możecie na siebie trafić? - zapytała Hermiona, a kąciki jej ust zadrgały.
- Bardzo śmieszne - mruknął Harry, odwracając się.
- Och, przestań wreszcie czuć się niezrozumiany przez wszystkich! - ofuknęła go Hermiona. - Już mi powiedzieli, co podsłuchaliście wczoraj wieczorem Uszami Dalekiego Zasięgu...
- Naprawdę? - warknął Harry, wciskając ręce głęboko do kieszeni i przyglądając się śniegowi gęsto padającemu za oknem. - Stałem się ulubionym tematem rozmów, tak? Zaczynam się do tego przyzwyczajać...
- Chcieliśmy z tobą porozmawiać - powiedziała Ginny - ale ty wciąż się ukrywasz od czasu, gdy wróciliśmy...
- Bo nie miałem ochoty na rozmowy - odburknął Harry, coraz bardziej zdenerwowany.
- No, to trochę głupie z twojej strony - powiedziała ze złością Ginny - bo przecież jestem jedyną znaną ci osobą, którą Voldemort opętał, i mogę ci powiedzieć, jak to jest.
Harry zamarł, kiedy dotarł do niego sens tych słów. Odwrócił się do niej.
- Zapomniałem.
- Szczęściarz z ciebie - powiedziała chłodno Ginny.
- Przepraszam - powiedział szczerze Harry. - Więc... więc myślisz, że jestem opętany?
- A pamiętasz wszystko, co robiłeś? Masz jakieś wielkie białe plamy w pamięci?
Harry wytężył mózg.
- Nie.
- To nie zostałeś opętany przez Sam-Wiesz-Kogo. Kiedy to zrobił ze mną, nie pamiętałam, co robiłam przez całe godziny. Nagle stwierdzałam, że gdzieś jestem i nie wiedziałam, jak tam się znalazłam.
Harry prawie nie śmiał jej uwierzyć, a jednak mimo woli poczuł ulgę.
- A ten sen o twoim ojcu i o wężu...
- Harry, przecież miałeś już takie sny - powiedziała Hermiona. - W zeszłym roku miałeś przebłyski tego, co zamierzał zrobić Voldemort.
- To było co innego - odrzekł Harry, kręcąc głową. - Teraz byłem jakby w skórze tego węża. Jakbym to ja był tym wężem... A jeśli Voldemort w jakiś sposób przeniósł mnie do Londynu?...
- Nadejdzie taki dzień - powiedziała Hermiona zirytowanym głosem - w którym przeczytasz Dzieje Hogwartu i może to ci wreszcie uświadomi, że będąc w Hogwarcie, nie można się teleportować. Nawet Voldemort nie zdołałby sprawić, żebyś wyfrunął ze swego dormitorium.
- Harry, nie ruszałeś się z łóżka - odezwał się Ron. - Widziałem, jak rzucałeś się w pościeli na minutę przed tym, jak zdołaliśmy cię obudzić.
Harry zaczął przechadzać się po pokoju, rozmyślając. To, co oni wszyscy mówili, nie tylko przynosiło mu ulgę, ale brzmiało całkiem rozsądnie... Nie zastanawiając się, co robi, wziął kanapkę z talerza na łóżku i wepchnął ją sobie łapczywie do ust...
To jednak nie ja jestem tą bronią, pomyślał. Poczuł się tak szczęśliwy, że chętnie przyłączyłby się do Syriusza, który właśnie przechodził pod ich drzwiami, zmierzając do pokoju Hardodzioba i wyśpiewując: „Do szopy, hipogryfy, do szopy wszyscy wraz!”
* * *
Jak w ogóle mógł marzyć o powrocie do domu Dursleyów na Boże Narodzenie? Radość Syriusza z powodu powrotu przyjaciół, a zwłaszcza z powodu powrotu Harry’ego, okazała się zaraźliwa. Przestał już być tym markotnym gospodarzem, jakim był latem, teraz wychodził z siebie, żeby każdy był tak zadowolony - jeśli nie bardziej - jakby spędzał te święta w Hogwarcie. Krzątał się po całym domu, sprzątając i rozwieszając dekoracje z ich pomocą, tak że kiedy w Wigilię wszyscy poszli spać, trudno było ten dom poznać. Z zaśniedziałych żyrandoli nie zwisały już pajęczyny, tylko girlandy ostrokrzewu i złote i srebrne łańcuchy; magiczny śnieg błyszczał na wyleniałych dywanach; wielka choinka, zdobycz Mundungusa, rozjarzona żywymi elfami, przysłoniła drzewo rodowe rodziny Syriusza, i nawet wypchane głowy skrzatów domowych w holu przyozdobione były czapkami i brodami Świętego Mikołaja.
Kiedy Harry obudził się w poranek Bożego Narodzenia, ujrzał w nogach swego łóżka stos prezentów. Ron już pootwierał połowę swoich, a stos paczek miał jeszcze większy.
- Niezły połów w tym roku - oznajmił, rozrzucając wokół siebie papiery. - Dzięki za kompas miotlarski, jest super, przebija prezent od Hermiony... dała mi organizer prac domowych...
Harry pogrzebał w swoich prezentach i znalazł paczkę z odręcznym pismem Hermiony na wierzchu. Dała mu kalendarz, który za każdym razem, gdy się go otworzyło, wykrzykiwał zdania w rodzaju: „Odrób lekcje dzisiaj, bo jutro będziesz wisiał!”
Syriusz i Lupin podarowali mu komplet wspaniałych książek, zatytułowany Praktyczna magia obronna i jej zastosowanie w walce z czarną magią, z przepięknymi, kolorowymi ruchomymi ilustracjami wszystkich opisanych w nich przeciwzaklęć i przeciwuroków. Harry z zaciekawieniem przerzucił pierwszy tom i uznał, że będzie bardzo użyteczny przy planowaniu zajęć GD. Hagrid przysłał mu brązową futrzaną sakiewkę, uzbrojoną w prawdziwe kły, które prawdopodobnie miały chronić zawartość przed złodziejem, ale na razie uchroniły Harry’ego od włożenia do niej pieniędzy, bo najwyraźniej chciały odgryźć mu palce. Prezentem od Tonks był mały, latający model Błyskawicy. Harry puścił go, i patrząc, jak miotełka śmiga po pokoju, westchnął tęsknie za jej pełnowymiarową wersją. Ron dał mu olbrzymie pudło Fasolek Wszystkich Smaków, państwo Weasleyowie, jak zwykle, ręcznie robiony sweter i trochę pasztecików, a Zgredek okropny malunek, zapewne wykonany przez niego samego. Harry właśnie odwrócił go do góry nogami, żeby zobaczyć, czy tak będzie wyglądał trochę lepiej, kiedy u stóp jego łóżka aportowali się z głośnym trzaskiem Fred i George.
- Wesołych świąt! - powitał ich George. - Nie schodźcie jeszcze na dół.
- Dlaczego? - zdziwił się Ron.
- Mama znowu płacze - wyjaśnił Fred przygnębionym głosem. - Percy odesłał swój bożonarodzeniowy sweter.
- Bez żadnego listu - dodał George. - Nawet się nie zapytał, co z ojcem, nie odwiedził go, nic...
- Próbowaliśmy ją pocieszyć - powiedział Fred, obchodząc łóżko, żeby się przyjrzeć malunkowi Zgredka. - Powiedzieliśmy jej, żeby się nie przejmowała, bo Percy jest wielką kupą szczurzych bobków...
- ...ale nie podziałało - dokończył George, częstując się czekoladową żabą - więc zajął się nią Lupin. Chyba najlepiej będzie poczekać, aż ją rozweseli...
- Co to właściwie ma przedstawiać? - zapytał Fred, przyglądając się zmrużonymi oczami malunkowi Zgredka. - Wygląda jak gibbon z dwoma czarnymi oczkami.
- To Harry! - ucieszył się George, pokazując na tył obrazka. - Tak tutaj jest napisane!
- Uderzające podobieństwo - rzekł Fred, rechocąc.
Harry cisnął w niego swoim nowym kalendarzem, który trafił w ścianę, spadł na podłogę i zawołał dziarskim tonem: „Jak kropkę nad i postawisz, to wyjdziesz i się zabawisz!”
Kiedy się ubierali, słyszeli głosy różnych mieszkańców domu, witających się okrzykami „Wesołych świąt!” Na schodach spotkali Hermionę.
- Dziękuję za książkę, Harry! Od dawna chciałam mieć Nową teorię numerologii! A te perfumy są naprawdę niezwykłe, Ron.
- Nie ma sprawy - rzekł Ron. - A to dla kogo? - dodał, wskazując głową zgrabnie opakowany prezent w jej rękach.
- Dla Stworka - wyjaśniła pogodnie Hermiona.
- Tylko żeby to nie było coś z ubrań! - ostrzegł ją Ron. - Pamiętasz, Syriusz powiedział, że Stworek za dużo wie, nie możemy go uwolnić!
- To nie jest ubranie, chociaż gdyby to ode mnie zależało, to na pewno dałabym mu coś, żeby nie nosił tej brudnej starej szmaty. Nie, to patchworkowa kołdra, pomyślałam sobie, że ubarwi trochę jego sypialnię.
- Jaką sypialnię? - zapytał Harry, zniżając głos do szeptu, bo właśnie przechodzili obok portretu matki Syriusza.
- No wiesz, Syriusz mówi, że to właściwie nie jest sypialnia, raczej coś w rodzaju... legowiska. Zdaje się, że on sypia pod bojlerem w tym schowku przy kuchni.
Na dole zastali tylko panią Weasley. Stała przy kuchni, a kiedy życzyła im „Wesołych świąt”, jej głos brzmiał tak, jakby miała katar. Odwrócili wzrok.
- Więc to jest sypialnia Stworka? - spytał Ron, podchodząc do odrapanych drzwi w kącie, naprzeciw spiżarni, których Harry jeszcze nigdy nie widział otwartych.
- Tak - odpowiedziała Hermiona nieco podenerwowanym głosem. - Ee... chyba powinniśmy zapukać...
Ron zastukał knykciami w drzwi, ale nie było żadnej odpowiedzi.
- Na pewno czai się gdzieś na górze - rzekł i bez dalszych ceregieli otworzył drzwi. - Uch!
Harry zajrzał do środka. Większość schowka zajmował olbrzymi, staroświecki bojler, ale pod nim, w wysokiej na stopę przestrzeni pod rurami, Stworek urządził sobie coś w rodzaju gniazda. Na podłodze leżała kupa najróżniejszych szmat i śmierdzących starych koców, a małe wgłębienie pośrodku wskazywało, gdzie skrzat zwijał się nocą w kłębek, żeby sobie pospać. W fałdach szmat tkwiły zestarzałe okruchy chleba i zjełczałe kawałki sera. W ciemnym kącie pobłyskiwały jakieś drobne przedmioty i monety, które Stworek - jak sroka - ocalił przed robiącym porządki w całym domu Syriuszem. Udało mu się nawet zdobyć oprawione w srebrne ramki fotografie rodzinne, które Syriusz wyrzucił w lecie. W niektórych szkła były potrzaskane, ale czarno-białe postacie nadal spoglądały na nich z wyższością. Harry poczuł lekki skurcz w żołądku, kiedy zobaczył ponurą kobietę o ciężkich powiekach, której proces obserwował w zeszłym roku w myślodsiewni Dumbledore’a: Bellatriks Lestrange. Była to chyba ulubiona fotografia Stworka, bo umieścił ją przed innymi i niezdarnie posklejał szybkę czaro-taśmą.
- Chyba po prostu zostawię mu prezent tutaj - powiedziała Hermiona, kładąc paczkę pośrodku zagłębienia w szmatach i zamykając cicho drzwi. - Znajdzie go sobie później, tak będzie dobrze...
- Tak sobie pomyślałem - rzekł Syriusz, wyłaniając się ze spiżarni z wielkim indykiem w rękach - czy ktoś właściwie widział ostatnio Stworka?
- Nie widziałem go od tej nocy, kiedy tu wróciliśmy - odpowiedział Harry. - Wyrzuciłeś go wtedy z kuchni.
- Taak... - Syriusz zmarszczył czoło. - Wiecie co, ja chyba też widziałem go wtedy po raz ostatni... Musiał się schować gdzieś na górze...
- Ale chyba nie odszedł, co? - zapytał Harry. - No wiesz, jak mu powiedziałeś „Precz!”, to może pomyślał, że ma sobie pójść precz z tego domu?
- Nie, nie, skrzaty domowe nie mogą odejść, jeśli nie da im się jakiegoś ubrania, są związane z domem swojej rodziny.
- Mogą odejść, jeśli naprawdę tego chcą - sprzeciwił się Harry. - Trzy lata temu zrobił to Zgredek, opuścił dom Malfoyów, żeby mnie ostrzec. Musiał się potem sam ukarać, ale jednak to zrobił.
Syriusz lekko się zmieszał, a potem powiedział:
- Później go poszukam, na pewno znajdę go gdzieś na górze, wypłakującego sobie oczy nad starymi pantalonami mojej matki albo nad czymś podobnym... Oczywiście mógł też wczołgać się do szybu wentylacyjnego i zdechnąć... ale to chyba złudna nadzieja...
Fred, George i Ron roześmiali się, ale Hermiona spojrzała na nich z wyrzutem.
Po świątecznym obiedzie Weasleyowie, Harry i Hermiona planowali ponownie odwiedzić pana Weasleya pod opieką Szalonookiego i Lupina. Mundungus zdążył na bożonarodzeniowy pudding i pyszny deser z owoców na biszkoptach, pokrytych grubą warstwą bitej śmietany. Udało mu się na tę okazję „pożyczyć” samochód, jako że w dzień Bożego Narodzenia metro było nieczynne. Na samochód, który, jak podejrzewał Harry, Mundungus pożyczył sobie bez wiedzy właściciela, rzucono takie samo zaklęcie powiększające, jak na starego forda anglię Weasleyów, bo chociaż z zewnątrz miał normalne rozmiary, zmieściło się w nim całkiem wygodnie dziesięć osób i Mundungus jako kierowca. Pani Weasley trochę się opierała, kiedy miała wsiąść do samochodu. Harry wyczuł, że brak zaufania do Mundungusa walczy w niej z niechęcią do podróżowania pozamagicznymi środkami lokomocji. W końcu zwyciężyło dotkliwe zimno i błagania jej dzieci, więc łaskawie usadowiła się na tylnym siedzeniu, między Fredem i Billem.
Podróż do Szpitala Świętego Munga trwała krótko, bo nie było dużego ruchu. Nieliczni czarodzieje i czarownice skradali się chyłkiem zwykle pustą ulicą, zmierzając w stronę szpitala. Wysiedli z samochodu, a Mundungus odjechał za róg, by tam na nich czekać. Podeszli niby od niechcenia do okna wystawowego z manekinem reklamującym zielony nylonowy fartuch, a potem, jedno po drugim, przeszli przez szybę.
Izba przyjęć przybrała miły, świąteczny wygląd. Kryształowe kule, które oświetlały cały szpital, zabarwiono na czerwono i złoto, tak że zamieniły się w wielkie, świetliste bombki, wszystkie drzwi otaczały girlandy ostrokrzewu, a lśniące choinki, pokryte magicznym śniegiem i poobwieszane soplami, migotały w każdym rogu; każda była zwieńczona jaśniejącą złotą gwiazdą. Odwiedzających było mniej niż ostatnim razem, chociaż gdy Harry był w połowie sali, odepchnęła go nagle na bok jakaś czarownica z mandarynką tkwiącą w lewej dziurce od nosa.
- Rodzinna sprzeczka, co? - zakpiła blondynka za pulpitem. - To już dzisiaj trzeci przypadek... Urazy Pozaklęciowe, czwarte piętro...
Zastali pana Weasleya siedzącego w łóżku, z tacką z resztkami świątecznego indyka na podołku i z trochę ogłupiałą miną.
- Wszystko w porządku, Arturze? - zapytała pani Weasley, kiedy już wszyscy się z nim przywitali i wręczyli mu prezenty.
- Ależ oczywiście, oczywiście - odrzekł, trochę zbyt gorliwie. - Widziałaś się może z... ee... z tym uzdrowicielem Smethwyckiem?
- Nie - odpowiedziała podejrzliwie pani Weasley. - A dlaczego pytasz?
- Nic ważnego - odrzekł lekceważąco pan Weasley i zaczął rozwijać prezenty. - No i co, wszyscy zadowoleni? Co dostaliście na Gwiazdkę? Och, Harry... to jest absolutnie fantastyczne!
Właśnie otworzył paczkę od Harry’ego, w której była mała kolekcja bezpieczników i śrubokrętów. Pani Weasley nie wyglądała na usatysfakcjonowaną odpowiedzią męża. Kiedy wychylił się, by uścisnąć Harry’emu dłoń, zerknęła mu za koszulę nocną, żeby obejrzeć bandaże.
- Arturze, zmieniono ci bandaże - powiedziała suchym głosem, przypominającym trzask pułapki na myszy. - Dlaczego zmieniono ci bandaże o dzień wcześniej? Mówili mi, że do jutra nie trzeba będzie ich ruszać.
- Co? - Pan Weasley trochę się przestraszył i szybko podciągnął koc pod brodę. - Ależ to nic... nic takiego... to... tylko ja...
Pod przeszywającym spojrzeniem żony przywodził na myśl dętkę, z której uchodzi powietrze.
- No więc... nie denerwuj się, Molly, ale Augustus Pye wpadł na pewien pomysł... To ten uzdrowiciel stażysta, no wiesz, ten wspaniały młody człowiek... on się bardzo interesuje... ee... medycyną alternatywną... to znaczy... takimi różnymi starymi środkami mugolskimi... oni mówią na to „szwy”, Molly, które bardzo dobrze działają na... na rany mugoli...
Pani Weasley wydała z siebie złowieszczy odgłos, coś pośredniego między wrzaskiem a prychnięciem. Lupin odszedł szybko do łóżka wilkołaka, który nie miał gości i spoglądał nieco zazdrośnie na tłum otaczający pana Weasleya, Bill mruknął coś o filiżance herbaty, a Fred i George wyszczerzyli zęby i podskoczyli, by mu towarzyszyć.
- Chcesz mi powiedzieć - warknęła pani Weasley, wymawiając każde kolejne słowo coraz głośniej, najwyraźniej nieświadoma, że reszta umyka w poszukiwaniu jakiejś kryjówki - że zapaskudziłeś sobie rany jakimiś mugolskimi środkami leczniczymi?
- Molly, kochanie, niczego sobie nie zapaskudziłem - odrzekł pan Weasley błagalnym tonem. - To było tylko... no, coś, co Pye i ja chcieliśmy wypróbować... tylko że... niestety... no wiesz, na ten akurat rodzaj ran... to po prostu nie działa tak, jak się spodziewaliśmy...
- To znaczy?!
- No cóż... nie wiem, czy wiesz, co to są te... no... szwy...
- To brzmi tak, jakbyś próbował sobie pozszywać skórę - powiedziała pani Weasley z parsknięciem, które wcale nie przypominało śmiechu - ale nawet ty, Arturze, nie byłbyś taki głupi...
- Ja też się napiję herbaty - powiedział Harry, zrywając się na nogi.
Hermiona, Ron i Ginny wybiegli za nim z sali. Już za drzwiami usłyszeli wrzask pani Weasley:
- CO MASZ NA MYŚLI, MÓWIĄC, ŻE NA TYM TO MNIEJ WIĘCEJ POLEGA?!
- Cały tata - powiedziała Ginny, kręcąc głową, gdy szli korytarzem. - Szwy... Może mi powiecie...
- No wiesz, one bardzo dobrze działają na rany pozamagiczne - wyjaśniła jej Hermiona. - Może w jadzie tego węża jest coś, co je rozpuszcza, czy coś takiego... Zastanawiam się, gdzie jest ta herbaciarnia?
- Na piątym piętrze - odrzekł Harry, przypominając sobie tablicę informacyjną nad biurkiem recepcjonistki.
Przeszli korytarzem przez serię podwójnych drzwi i znaleźli koślawe schody, wzdłuż których na ścianach wisiały kolejne portrety uzdrowicieli o brutalnych twarzach. Niektórzy wołali na nich, twierdząc, że mają dziwaczne schorzenia, i proponując jakieś okropne remedia. Ron poczuł się głęboko urażony, kiedy jakiś średniowieczny czarodziej stwierdził, że cierpi na ciężki przypadek groszopryszczki.
- A co by to miało być? - zapytał ze złością, kiedy uzdrowiciel ścigał go przez kolejne sześć portretów, wypychając z nich prawowitych mieszkańców.
- To bardzo okrutne schorzenie skóry, młody panie, które spowoduje, że będziesz jeszcze bardziej dziobaty i okropny niż teraz...
- Uważaj na słowa! - oburzył się Ron, a uszy mu poczerwieniały.
- Jest na to jedyne remedium: weź wątrobę ropuchy, przywiąż ją sobie ciasno do gardła, stań nago o pełni księżyca w beczce pełnej oczu węgorzy...
- Nie mam żadnej groszopryszczki!
- Ale te szpetne plamy na twoim obliczu, młody panie...
- To są piegi! - krzyknął ze złością Ron. - A teraz wracaj do swoich ram i daj mi święty spokój!
Spojrzał po innych, którzy dzielnie usiłowali zachować powagę.
- Które to piętro?
- Chyba piąte - odpowiedziała Hermiona.
- Nie, to czwarte - rzekł Harry. - Jeszcze jedno...
Ale kiedy dotarł do szczytu schodów, zatrzymał się nagle, bo tuż za nimi były podwójne drzwi z małym okienkiem, a na nich tabliczka z napisem: URAZY POZAKLĘCIOWE. Przez okienko zerkał na nich jakiś mężczyzna z nosem przyciśniętym do szyby. Miał pofalowane blond włosy, jasnoniebieskie oczy i nieprzytomny uśmiech, ukazujący olśniewająco białe zęby.
- O kurczę! - zaklął pod nosem Ron, gapiąc się na niego.
- Wielkie nieba! - wydyszała Hermiona. - Profesor Lockhart!
Ich były nauczyciel obrony przed czarną magią otworzył drzwi i wyszedł ku nim w długim szlafroku koloru bzu.
- Witajcie! Pewnie chcielibyście dostać mój autograf, co?
- Za bardzo to się nie zmienił - mruknął Harry do Ginny, która uśmiechnęła się.
- Ee... jak się pan miewa, panie profesorze? - zagadnął nieco zakłopotany Ron.
To źle funkcjonująca różdżka Rona uszkodziła profesorowi Lockhartowi pamięć do tego stopnia, że wylądował właśnie tutaj. Z drugiej strony Lockhart próbował wówczas całkowicie wymazać pamięć Harry’ego i Rona, więc współczucie Harry’ego było dość ograniczone.
- Wspaniale, dziękuję! - odrzekł z emfazą, wyciągając z kieszeni podniszczone pawie pióro. - To ile byście chcieli tych autografów? Potrafię już łączyć litery!
- No więc... dzięki, właściwie to w tej chwili nie potrzebujemy żadnego - powiedział Ron i po chwili podniósł brwi, słysząc, co mówi Harry:
- Panie profesorze, czy wolno panu spacerować po korytarzu? Nie powinien pan przebywać na oddziale?
Z twarzy Lockharta powoli spełzł uśmiech. Przez kilka chwil wpatrywał się intensywnie w Harry’ego, a potem zapytał:
- Czy my się znamy?
- Ee... no tak. Uczył nas pan w Hogwarcie, pamięta pan?
- Uczył? - powtórzył Lockhart, lekko zaniepokojony. - Ja? Naprawdę?
A po chwili uśmiech powrócił na jego twarz tak nagle, że aż się trochę zaniepokoili.
- Przypuszczam, że nauczyłem was wszystkiego, co wiecie, tak? No dobrze, ale co z tymi autografami? Powiedzmy... okrągły tuzin, będziecie mogli rozdać je waszym wszystkim małym przyjaciołom i nikt nie będzie poszkodowany!
W tym momencie z drzwi na końcu korytarza wychyliła się czyjaś głowa i rozległ się głos:
- Gilderoy, niegrzeczny chłopcze, gdzie ty znowu polazłeś?
Uzdrowicielka o matczynym wyglądzie, z błyszczącą przepaską na włosach, kroczyła ku nim raźnym krokiem, uśmiechając się do Harry’ego i reszty.
- Och, Gilderoy, masz gości! Jak cudownie, i to w dzień Bożego Narodzenia! Bo wiecie, moi drodzy, jego nikt nigdy nie odwiedza... Moje biedne jagniątko, nie mam pojęcia dlaczego, przecież jest taki milusi, prawda?
- Oni tu są w sprawie autografów! - wyjaśnił jej Gilderoy, znowu uśmiechając się promiennie. - Zażyczyli sobie ich mnóstwo, nie chcą słyszeć o odmowie! Żeby tylko starczyło fotografii!
- Tylko go posłuchajcie - ucieszyła się uzdrowicielka, biorąc Lockharta pod ramię i uśmiechając się do niego pieszczotliwie, jakby był nad wiek rozwiniętym dwulatkiem. - Parę lat temu to była bardzo znana osobistość, mamy wielką nadzieję, że ta ochota do rozdawania autografów jest zapowiedzią rychłego powrotu jego pamięci. To co, wejdziecie? Jest na oddziale zamkniętym, musiał się wymknąć, kiedy przynosiłam prezenty bożonarodzeniowe, zwykle drzwi są zamknięte na klucz... Nie dlatego, żeby był niebezpieczny, o nie! Ale - ściszyła głos do szeptu - jest trochę niebezpieczny dla samego siebie, biedaczek... Bo on, rozumiecie, nie wie, kim jest, wyjdzie i potem nie może sobie przypomnieć, jak wrócić... Jak to miło, że przyszliście go odwiedzić...
- Ee... - bąknął Ron, wskazując nieco bez sensu na piętro wyżej - właściwie, to my... ee... tylko...
Ale uzdrowicielka uśmiechała się do nich wyczekująco i kiedy Ron w końcu mruknął cicho coś w rodzaju: „chcieliśmy się napić herbaty”, chyba to do niej nie dotarło. Popatrzyli po sobie bezradnie i poszli korytarzem za Lockhartem i uzdrowicielką.
- Nie siedźmy tu długo - powiedział cicho Ron. Uzdrowicielka wycelowała różdżką w drzwi oddziału Janusa Thickeya i mruknęła: „Alohomora”. Drzwi otworzyły się i weszła pierwsza, trzymając mocno Gilderoya za ramię, dopóki nie usadowiła go w fotelu obok jego łóżka.
- To oddział pobytu długoterminowego - wyjaśniła przyciszonym głosem Harry’emu, Ronowi, Hermionie i Ginny. - Dla pacjentów z trwałym urazem pozaklęciowym. Przy intensywnej terapii eliksirami i zaklęciami, no i przy odrobinie szczęścia, możemy oczywiście osiągnąć pewną poprawę ich stanu... Gilderoyowi chyba powraca poczucie tożsamości, przynajmniej w pewnym stopniu, widzimy też prawdziwe polepszenie w przypadku pana Bode, wyraźnie odzyskuje mowę, chociaż mówi w języku, którego jeszcze nie udało się nam rozpoznać... No, ale muszę dokończyć rozdawanie prezentów, zostawię was z nim, żebyście mogli sobie pogadać...
Harry rozejrzał się. Trudno było nie dostrzec, że ten oddział jest stałym miejscem pobytu dla jego mieszkańców. Wokół łóżek było wiele osobistych akcentów: ściana u wezgłowia Gilderoya obwieszona była jego fotografiami, na których pokazywał w uśmiechu swe olśniewające zęby i machał do przybyszów. Wiele z nich zadedykował samemu sobie koślawym, dziecięcym pismem. Gdy tylko usiadł, przyciągnął do siebie plik zdjęć i zaczął je gorączkowo podpisywać.
- Możesz je wkładać do kopert - powiedział do Ginny, rzucając jej na kolana podpisane fotografie. - Tak, moja droga, jeszcze o mnie nie zapomniano, wciąż dostaję listy od fanów... Gladys Gudgeon pisze co tydzień... Chciałbym tylko wiedzieć dlaczego... - urwał, zmarszczył czoło, a potem znowu się rozpromienił i powrócił do składania swego podpisu z jeszcze większym zapałem. - Podejrzewam, że chodzi o moją całkiem jeszcze niezłą prezencję...
W łóżku naprzeciw leżał ponury czarodziej o ziemistej twarzy, wpatrując się w sufit. Mamrotał coś do siebie i chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje wokół niego. Dwa łóżka dalej leżała kobieta z twarzą całkowicie pokrytą futrem. Harry przypomniał sobie, że coś podobnego przydarzyło się w drugiej klasie Hermionie, choć w jej przypadku nie była to, na szczęście, trwała zmiana. W końcu sali stały dwa łóżka osłonięte kwiecistymi parawanami, by stworzyć pacjentom i ich gościom trochę prywatności.
- To dla ciebie, Agnes - zagadnęła wesoło uzdrowicielka kobietę o porośniętej futrem twarzy, wręczając jej kilka paczuszek. - Widzisz, nie zapomnieli o tobie, prawda? A twój syn przysłał przez sowę wiadomość, że wieczorem cię odwiedzi, więc nie jest źle, co?
Agnes szczeknęła głośno kilka razy.
- A tobie, Broderick, przysłano roślinkę w doniczce i cudowny kalendarz z hipogryfami, na każdy miesiąc inny, pewnie ci się trochę poprawi humor, co? - zaszczebiotała uzdrowicielka do mamrocącego czarodzieja, stawiając na jego szafce dość brzydką roślinę z długimi, kołyszącymi się wąsami i przymocowując różdżką kalendarz do ściany. - I... och, pani Longbottom, już pani wychodzi?
Harry szybko odwrócił głowę. Zza parawanu przy dwóch łóżkach w końcu sali wyszły dwie osoby: czarownica o groźnym wyglądzie, ubrana w długą zieloną suknię, wyleniałe futro z lisów i spiczasty kapelusz przystrojony wypchanym sępem, oraz Neville we własnej osobie, który szedł za nią z opuszczoną głową, najwidoczniej kompletnie załamany.
W nagłym przebłysku zrozumienia Harry zdał sobie sprawę, kim muszą być pacjenci leżący w końcu sali. Rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu czegoś, co odwróciłoby uwagę reszty, żeby Neville mógł wyjść niezauważony, ale Ron też podniósł głowę na dźwięk nazwiska „Longbottom” i zanim go Harry zdążył powstrzymać, zawołał:
- Neville!
Neville drgnął i skulił się, jakby mu tuż koło głowy przeleciała kula.
- Hej, to my! - Ron już wstawał z krzesła. - Widziałeś? Lockhart jest tutaj! Kogo odwiedzasz?
- Neville, mój drogi, to twoi znajomi? - zapytała jego babcia łaskawym tonem, mierząc ich wzrokiem.
Neville wyglądał, jakby chciał zapaść się pod ziemię. Unikał ich spojrzenia, a na jego pucołowatych policzkach pojawiły się ciemne rumieńce.
- Ach, tak - powiedziała jego babcia, przyglądając się bacznie Harry’emu i wyciągając ku niemu pomarszczoną, szponiastą rękę. - Tak, tak, wiem, kim jesteś, oczywiście. Neville bardzo dobrze o tobie mówi.
- Ee... dziękuję - wybąkał Harry, potrząsając jej rękę.
Neville wpatrywał się w swoje stopy, a barwa jego twarzy ciemniała z każdą chwilą.
- A wy dwoje to pewnie Weasleyowie - ciągnęła pani Longbottom, królewskim gestem podając po kolei rękę Ronowi i Ginny. - Tak, znam waszych rodziców... nie za dobrze, rzecz jasna... ale to wspaniali ludzie, naprawdę wspaniali... A ty musisz być Hermiona Granger, tak?
Hermiona wyglądała na zaskoczoną, że pani Longbottom zna jej imię, ale uścisnęła jej rękę.
- Tak, Neville opowiadał mi o was. Pomogliście mu w niejednych opałach, prawda? To dobry chłopiec - powiedziała, rzucając na Neville’a surowe, oceniające spojrzenie znad kościstego nosa - ale obawiam się, że nie ma talentu swego ojca...
I wskazała brodą na dwa łóżka w końcu sali, a wypchany sęp na jej kapeluszu zadygotał niepokojąco.
- Co? - zdumiał się Ron (Harry chciał mu nadepnąć na stopę, ale o wiele trudniej zrobić to w sposób niezauważony w dżinsach niż w szacie). - To twój tata tam leży, Neville?
- Co to znaczy? - zapytała ostro pani Longbottom. - Neville, nie powiedziałeś przyjaciołom o swoich rodzicach?
Neville wziął głęboki oddech, spojrzał w sufit i pokręcił głową. Harry nigdy nie współczuł tak nikomu, ale nie przychodziło mu do głowy nic, co by Neville’owi pomogło w tej sytuacji.
- Przecież nie ma się czego wstydzić! - powiedziała gniewnym tonem pani Longbottom. - Powinieneś być z nich dumny, Neville! Dumny! Nie po to poświęcili swe zdrowie, by wstydził się ich jedyny syn!
- Ja się nie wstydzę - powiedział cicho Neville, wciąż patrząc w inną stronę, byle nie na Harry’go i resztę.
Ron wspiął się na palce, żeby zobaczyć osoby leżące na dwóch łóżkach za parawanem.
- No, ale okazujesz to w bardzo dziwny sposób! Mój syn i jego żona - dodała pani Longbottom, zwracając się wyniosłym tonem do Harry’ego, Rona, Hermiony i Ginny - byli torturowani i doprowadzeni do utraty zmysłów przez zwolenników Sami-Wiecie-Kogo.
Hermiona i Ginny zakryły sobie usta dłońmi. Ron przestał wyciągać szyję, żeby dostrzec rodziców Neville’a, wyraźnie zawstydzony.
- Tak, byli aurorami i cieszyli się wielkim szacunkiem w świecie czarodziejów. Oboje byli bardzo utalentowani. Ja... Alicjo, moja droga, o co chodzi?
Przez salę zmierzała chyłkiem matka Neville’a w nocnej koszuli. To nie była już owa pulchna, wesoła kobieta, którą Harry widział na starej fotografii Moody’ego, przedstawiającej założycieli Zakonu Feniksa. Teraz miała wychudzoną i wyniszczoną twarz z wielkimi oczami i siwe, martwe kosmyki. Chyba nie zamierzała nic powiedzieć, a może nie była do tego zdolna, bo tylko zrobiła nieśmiały ruch w stronę Neville’a, trzymając coś w wyciągniętej ręce.
- Znowu? - zapytała pani Longbottom nieco znużonym głosem. - No dobrze, Alicjo, dobrze... Neville, weź to, choć naprawdę nie wiem, co to tym razem jest...
Neville już wyciągnął rękę, na którą jego matka upuściła papierek od gumy do żucia Drooblesa.
- To bardzo miłe, moja kochana - powiedziała babcia Neville’a z udawaną radością, poklepując ją po ramieniu.
- Dziękuję, mamo - bąknął Neville.
Jego matka odwróciła się i podreptała do swojego łóżka, mrucząc coś pod nosem. Neville spojrzał na nich wyzywająco, jakby prowokując ich do śmiechu, ale Harry pomyślał, że chyba w całym swoim życiu nie widział czegoś mniej śmiesznego.
- No, ale lepiej już wracajmy - westchnęła pani Longbottom, wciągając zielone rękawiczki. - Bardzo było miło was poznać. Neville, wrzuć ten papierek do kosza, dała ci już ich tyle, że mógłbyś sobie nimi wykleić całą sypialnię...
Harry mógłby przysiąc, że kiedy odchodzili, Neville wsunął papierek do kieszeni.
Drzwi zamknęły się za nimi.
- Nie miałam pojęcia - powiedziała Hermiona, której zbierało się na płacz.
- Ja też - mruknął ochryple Ron.
- Ani ja - szepnęła Ginny.
Wszyscy troje spojrzeli na Harry’ego.
- Ja wiedziałem - przyznał ponuro. - Dumbledore mi powiedział, ale obiecałem, że nikomu o tym nie wspomnę... Właśnie za to Bellatriks Lestrange zesłano do Azkabanu. To ona użyła Zaklęcia Cruciatus wobec rodziców Neville’a, tak że stracili zmysły.
- Bellatriks Lestrange to zrobiła? - wyszeptała ze zgrozą Hermiona. - Ta kobieta, której zdjęcie trzyma Stworek w swoim legowisku?
Zapanowało milczenie, przerwane gniewnym głosem Lockharta:
- Słuchajcie, chyba nie na próżno nauczyłem się łączyć litery, co?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:54, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
OKLUMENCJA


Syriusz znalazł Stworka na strychu. Cały pokryty był kurzem i, według Syriusza, na pewno szukał tam pamiątek po rodzinie Blacków, żeby je ukryć w swojej komórce, ale Harry’ego to wytłumaczenie nie do końca przekonało. Stworek był wyraźnie w lepszym nastroju, nie złorzeczył już tak często i był bardziej posłuszny niż zwykle, choć Harry raz czy dwa stwierdził, że skrzat przygląda mu się bacznie, zawsze szybko odwracając wzrok, gdy go na tym przyłapał.
Nie zwierzył się ze swych niejasnych podejrzeń Syriuszowi, którego euforia po Bożym Narodzeniu szybko zaczęła opuszczać. W miarę jak zbliżał się dzień ich powrotu do Hogwartu, stawał się coraz bardziej podatny na to, co pani Weasley nazywała „napadami złego humoru”, kiedy to stawał się milczący i mrukliwy i często przesiadywał całymi godzinami w pokoju Hardodzioba. Jego ponury nastrój udzielał się wszystkim, sącząc się przez szczeliny pod drzwiami niby jakiś trujący gaz.
Harry nie miał ochoty zostawiać go samego, ze Stworkiem jako jedynym towarzyszem. Prawdę mówiąc, po raz pierwszy w życiu nie wyczekiwał z utęsknieniem na powrót do Hogwartu. Oznaczało to bowiem poddanie się znowu tyranii Dolores Umbridge, której w czasie ich nieobecności na pewno udało się już nakłonić Knota do wydania tuzina nowych dekretów edukacyjnych. No i nie mógł już tęsknić za quidditchem, bo został dożywotnio zdyskwalifikowany. Zbliżający się termin egzaminów zwiastował jeszcze większe obciążenie pracami domowymi, a nic nie wskazywało, by Dumbledore przypomniał sobie w końcu o jego istnieniu. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że gdyby nie GD, Harry gotów był pójść do Syriusza i błagać go, by mu pozwolił rzucić szkołę i zostać z nim w domu przy Grimmauld Place.
A potem, ostatniego dnia ferii zimowych, zdarzyło się coś, co sprawiło, że myśl o powrocie do Hogwartu stała się dla Harry’ego przerażającą zmorą.
- Harry, kochaneczku - powiedziała pani Weasley, wtykając głowę do sypialni, gdzie z Ronem grali w szachy czarodziejów, obserwowani przez Hermionę, Ginny i Krzywołapa - mógłbyś zejść do kuchni? Profesor Snape chce z tobą zamienić słowo.
Do Harry’ego nie od razu dotarło, co pani Weasley powiedziała, bo jedna z jego wież walczyła właśnie zaciekle z pionem Rona, a on zachęcał ją gorliwie do ataku.
- Zmiażdż go... zmiażdż go, głupia, to tylko pionek... przepraszam, pani Weasley, co pani mówiła?
- Profesor Snape, mój kochany. W kuchni. Chciałby z tobą pomówić.
Harry’emu szczęka opadła z przerażenia. Spojrzał na Rona, Hermionę i Ginny, którzy wytrzeszczyli na niego oczy. Krzywołap, którego Hermiona przytrzymywała z trudem przez ostatni kwadrans, skoczył wreszcie na szachownicę, co spowodowało, że figury rzuciły się do ucieczki, wrzeszcząc wniebogłosy.
- Snape? - powtórzył głucho Harry.
- Profesor Snape, kochaneczku - poprawiła go pani Weasley. - I pospiesz się, bo powiedział, że nie ma wiele czasu.
- Czego on od ciebie chce? - zapytał Ron z zaniepokojoną miną, kiedy jego matka opuściła pokój. - Chyba niczego nie zmalowałeś?
- Nie! - krzyknął ze złością Harry, wytężając mózg, by sobie przypomnieć, czy rzeczywiście nie zrobił czegoś, co skłoniło Snape’a do ścigania go aż tutaj, w domu przy Grimmauld Place. Czyżby ostatnie wypracowanie domowe napisał na T?
Parę minut później otworzył drzwi kuchni i zastał Syriusza i Snape’a siedzących przy długim kuchennym stole; każdy patrzył w inną stronę. Milczenie przesycone było wzajemną niechęcią. Przed Syriuszem leżał rozwinięty list.
Harry chrząknął cicho, by oznajmić swoją obecność.
Snape odwrócił głowę i spojrzał na niego spomiędzy kurtyny tłustych czarnych włosów.
- Siadaj, Potter.
- Wiesz co, Snape - powiedział głośno Syriusz, odchylając się na tylnych nogach krzesła i mówiąc do sufitu - wolałbym, żebyś nie wydawał tutaj żadnych rozkazów. Bo tak się składa, że to mój dom.
Paskudny rumieniec oblał bladą twarz Snape’a. Harry usiadł obok Syriusza, patrząc na Snape’a przez stół.
- Miałem zobaczyć się z tobą sam na sam, Potter - rzekł Snape, wykrzywiając wargi w znajomym drwiącym grymasie - ale Black...
- Jestem jego ojcem chrzestnym - stwierdził Syriusz, jeszcze bardziej podnosząc głos.
- A mnie przysłał tutaj Dumbledore - oznajmił Snape, mówiąc na odmianę ciszej, ale jeszcze bardziej zjadliwym tonem. - Ale zostań, Black, wiem, że lubisz się czuć... zaangażowany.
- A co to właściwie ma znaczyć? - zapytał Syriusz, a jego krzesło opadło z hukiem na wszystkie cztery nogi.
- Tylko to, że z pewnością musisz się czuć... nieco sfrustrowany tym, że nie możesz robić nic pożytecznego... dla Zakonu - dodał, kładąc lekki nacisk na ostatnie słowo.
Teraz z kolei Syriusz oblał się rumieńcem. Snape wykrzywił drwiąco wargi i zwrócił się do Harry’ego.
- Dyrektor przysłał mnie tutaj, żebym ci przekazał, że masz w tym semestrze uczyć się oklumencji.
- Czego? - zapytał Harry.
Uśmiech Snape’a stał się jeszcze bardziej drwiący.
- Oklumencji, Potter. Magicznej obrony umysłu przed penetracją z zewnątrz. To mało znana dziedzina magii, choć wysoce użyteczna.
Harry’emu zaczęło szybko bić serce. Obrona przed penetracją z zewnątrz? Przecież nie był opętany, wszyscy się z tym zgodzili...
- Dlaczego mam się uczyć tej oklu... coś tam? - wymamrotał.
- Ponieważ dyrektor uważa, że to bardzo dobry pomysł. Będziesz miał co tydzień prywatne lekcje, ale nie powiesz nikomu, co robisz, a już zwłaszcza Dolores Umbridge. Zrozumiałeś?
- Tak. A kto ma mnie uczyć?
Snape uniósł brwi.
- Ja.
Harry doznał okropnego wrażenia, że roztapiają mu się wnętrzności. Dodatkowe lekcje ze Snape’em - czym sobie na to, do licha, zasłużył? Spojrzał szybko na Syriusza, szukając u niego wsparcia.
- Dlaczego nie może go uczyć Dumbledore? - zapytał wojowniczo Syriusz. - Dlaczego ty?
- Chyba dlatego, że przywilejem dyrektorów jest przekazywanie innym mniej przyjemnych zadań - odrzekł Snape jedwabistym głosem. - Zapewniam cię, że go o to nie prosiłem. - Wstał. - Potter, oczekuję cię w poniedziałek, o szóstej po południu. W moim gabinecie. Jeśli ktoś cię zapyta, powiesz, że bierzesz korepetycje z eliksirów. Nikt, kto cię widział na moich lekcjach, nie zaprzeczy, że są ci potrzebne.
Odwrócił się, aby odejść, powiewając swą czarną podróżną peleryną.
- Chwileczkę - powiedział Syriusz, prostując się w krześle.
Snape odwrócił twarz z szyderczym uśmiechem.
- Trochę się spieszę, Black... W przeciwieństwie do ciebie, nie mam nieograniczonej ilości wolnego czasu...
- Przejdę więc od razu do rzeczy - rzekł Syriusz, wstając. Był wyższy od Snape’a, który, jak zauważył Harry, zacisnął w kieszeni dłoń, zapewne na swojej różdżce. - Jeśli się dowiem, że wykorzystujesz lekcje oklumencji, by dręczyć Harry’ego, odpowiesz mi za to.
- Jakie to wzruszające - zakpił Snape. - Ale chyba zauważyłeś, że Potter jest bardzo podobny do swojego ojca?
- Tak, zauważyłem - odrzekł z dumą Syriusz.
- No, to chyba wiesz, że jest tak butny, że wszelkie uwagi krytyczne odbijają się od niego jak groch od ściany.
Syriusz gwałtownie odsunął krzesło na bok i ruszył ku Snape’owi naokoło stołu, wyciągając różdżkę. Snape wyszarpnął swoją. Stanęli naprzeciw siebie; Syriusz wyraźnie wzburzony, Snape chłodno oceniający sytuację, rzucając wzrokiem to na koniec jego różdżki, to na jego twarz.
- Syriuszu! - zawołał Harry, ale ten nawet nie drgnął.
- Ostrzegłem cię, Śmiecierusie - rzekł Syriusz, z twarzą oddaloną zaledwie o stopę od twarzy Snape’a. - Dumbledore może sobie uważać, że się zmieniłeś, ale ja wiem swoje...
- Tak? To dlaczego mu o tym nie powiesz? - wyszeptał Snape. - Może obawiasz się, że nie potraktuje poważnie opinii człowieka, który od sześciu miesięcy ukrywa się w domu swojej matki?
- A może mi powiesz, jak się ostatnio czuje Lucjusz Malfoy? Pewnie jest zadowolony, że jego salonowy piesek pracuje w Hogwarcie?
- Skoro już mówimy o psach - powiedział cicho Snape - to czy wiesz, że Lucjusz Malfoy rozpoznał cię ostatnio, jak zaryzykowałeś mały wypad do miasta? Sprytny pomysł, Black, dać się zobaczyć na bezpiecznym peronie... i już się ma wspaniały pretekst, żeby więcej nie wychylać nosa ze swojej kryjówki, co?
Syriusz podniósł różdżkę.
- NIE! - krzyknął Harry i przeskoczył przez stół, stając pomiędzy nimi. - Syriuszu, nie...
- Nazywasz mnie tchórzem? - ryknął Syriusz, próbując bez powodzenia odsunąć Harry’ego na bok.
- Na to wygląda - odrzekł Snape.
- Harry... nie... wtrącaj... się! - warknął Syriusz, odpychając go wolną ręką.
Drzwi kuchni otworzyły się i weszła cała rodzina Weasleyów. Tryskali radością, a pośród nich kroczył dumnie pan Weasley w pasiastej piżamie i nieprzemakalnym płaszczu.
- Wyleczony! - oznajmił radośnie. - Całkowicie wyleczony!
On i reszta Weasleyów zamarli za progiem na widok rozgrywającej się pośrodku kuchni, również nagle przerwanej sceny: Syriusz i Snape patrzyli w stronę drzwi, celując w siebie różdżkami, Harry stał nieruchomo pomiędzy nimi, próbując ich rozdzielić rozłożonymi szeroko rękami.
- Na brodę Merlina, co się tutaj dzieje? - zapytał pan Weasley, przestając się uśmiechać.
Syriusz i Snape opuścili różdżki. Harry spojrzał najpierw na jednego, potem na drugiego. Na twarzach obu wciąż malował się wyraz bezgranicznej pogardy, ale nieoczekiwane pojawienie się tylu świadków najwidoczniej przywróciło im zdrowy rozsądek. Snape schował różdżkę do kieszeni, odwrócił się na pięcie i przeszedł przez kuchnię, mijając Weasleyów bez słowa. Przy drzwiach obejrzał się przez ramię.
- W poniedziałek o szóstej po południu, Potter.
I odszedł. Syriusz rzucił za nim wściekłe spojrzenie.
- Co się tutaj działo? - powtórzył pan Weasley.
- Nic, Arturze - odrzekł Syriusz, oddychając ciężko, jakby dopiero co przebiegł z milę. - Po prostu mała przyjacielska pogawędka między dwoma starymi znajomymi ze szkoły... - I uśmiechnął się z wyraźnym wysiłkiem. - Więc... zostałeś wyleczony? To wspaniała nowina, wspaniała...
- Prawda? - powiedziała pani Weasley, prowadząc męża do krzesła. - Uzdrowiciel Smethwyck w końcu zabrał się poważnie za czary i znalazł antidotum na to, co ten wąż miał w kłach, a Artur dostał nauczkę... Już więcej nie będzie próbował maczać palców w mugolskiej medycynie... Prawda, kochanie? - dodała ostrzegawczym tonem.
- Tak, Molly - przyznał potulnie pan Weasley.
Dla Harry’ego nie ulegało wątpliwości, że Syriusz starał się, jak mógł, aby podczas tej pierwszej wspólnej kolacji z panem Weasleyem panowała radosna atmosfera, ale sam jakoś jej nie ulegał. Kiedy nie zmuszał się do śmiechu z dowcipów Freda i George’a, nie zachęcał do jedzenia, stawał się znów markotny i zamyślony. Między Harrym a Syriuszem usiedli Mundungus i Szalonooki, którzy wpadli złożyć gratulacje panu Weasleyowi. Chciał porozmawiać z Syriuszem, powiedzieć mu, że nie powinien brać sobie do serca ani jednego słowa wypowiedzianego przez Snape’a, że Snape rozmyślnie go sprowokował i że nikt nie uważa go za tchórza, skoro jest posłuszny poleceniu Dumbledore’a i nie rusza się z Grimmauld Place, ale nie miał ku temu sposobności. Zerkając na niego co jakiś czas i wciąż widząc jego zaciętą minę, nie był jednak wcale pewny, czy ośmieliłby się powiedzieć mu to wszystko, gdyby taka sposobność się nadarzyła. Powiedział za to półgłosem Ronowi i Hermionie o tym, że będzie miał lekcje oklumencji ze Snape’em.
- No jasne, Dumbledore chce, żebyś przestał mieć te sny o Voldemorcie - oświadczyła natychmiast Hermiona. - i chyba nie będzie ci żal się z nimi rozstać, co?
- Dodatkowe lekcje ze Snape’em? - szepnął przerażony Ron. - To ja już bym wolał nocne koszmary!
Nazajutrz mieli wrócić Błędnym Rycerzem do Hogwartu, eskortowani przez Tonks i Lupina. Oboje jedli śniadanie, gdy Harry, Ron i Hermiona weszli do kuchni następnego ranka. Rozmawiali o czymś szeptem, ale kiedy drzwi się otworzyły, spojrzeli na nich i natychmiast umilkli.
Po pospiesznie zjedzonym śniadaniu ubrali się w kurtki i szaliki, bo styczniowy poranek był zimny i szary. Na myśl o pożegnaniu się z Syriuszem Harry odczuwał nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Miał jakieś złe przeczucie, nie wiedział, kiedy znowu się zobaczą, i czuł, że powinien go przestrzec, żeby nie zrobił czegoś głupiego; lękał się, czy oskarżenie przez Snape’a o tchórzostwo nie ugodziło Syriusza tak mocno, że będzie planował jakiś ryzykowny wypad z Grimmauld Place. Zanim jednak zdążył wymyślić, co mu powiedzieć, Syriusz sam przywołał go do siebie.
- Chcę, żebyś to wziął - powiedział cicho, wręczając mu byle jak zawiniętą paczuszkę wielkości małej książki.
- Co to jest?
- Sposób na powiadomienie mnie, czy Snape cię nie dręczy. Nie, nie otwieraj tego tutaj! - dodał, spoglądając bacznie na panią Weasley, która próbowała nakłonić bliźniaków do włożenia robionych na drutach rękawiczek z jednym palcem. - Wątpię, czy Molly by to pochwaliła... ale chcę, żebyś tego użył, gdybyś mnie potrzebował, zgoda?
- W porządku - odrzekł Harry, chowając paczuszkę do wewnętrznej kieszeni kurtki, przekonany jednak, że nigdy tego czegoś nie użyje. Bez względu na to, jak podle potraktowałby go Snape podczas lekcji oklumencji, za nic nie wyciągnąłby Syriusza z bezpiecznej kryjówki.
- No to idziemy - powiedział Syriusz, klepiąc Harry’ego po ramieniu i uśmiechając się ponuro, i zanim Harry zdążył coś jeszcze powiedzieć, szli już schodami na górę.
Zatrzymali się przed uzbrojonymi w łańcuchy i rygle drzwiami frontowymi, otoczeni przez Weasleyów.
- Do widzenia, Harry, uważaj na siebie - powiedziała pani Weasley, tuląc go do siebie.
- Do zobaczenia, Harry, i miej ze względu na mnie oko na węże! - rzekł wesoło pan Weasley, ściskając mu dłoń.
- Jasne - odpowiedział Harry, gorączkowo zbierając myśli.
Była to ostatnia szansa, by powiedzieć Syriuszowi, żeby był ostrożny; odwrócił się, spojrzał swemu ojcu chrzestnemu w twarz i już otwierał usta, by przemówić, ale zanim zdążył to uczynić, Syriusz na chwilę objął go jednym ramieniem.
- Uważaj na siebie, Harry - mruknął.
W następnej chwili Harry poczuł lodowate zimowe powietrze, prowadzony po schodach przez Tonks (która dzisiaj była przebrana za postawną, siwowłosą kobietę w tweedowym płaszczu).
Drzwi domu numer dwanaście zatrzasnęły się głucho za nimi. Zeszli na chodnik za Lupinem. Harry spojrzał za siebie. Dom numer dwanaście nikł błyskawicznie, napierany przez dwa sąsiednie domy; jeszcze jedno mrugnięcie okiem i już go nie było.
- Idziemy, im szybciej złapiemy autobus, tym lepiej - powiedziała Tonks, a Harry’emu wydawało się, że z niepokojem rozejrzała się po placyku. Lupin wyciągnął prawą rękę.
BUM!
Wściekle fioletowy, trzypiętrowy autobus pojawił się przed nimi znikąd, mijając o włos najbliższą latarnię, która w ostatniej chwili uskoczyła mu z drogi.
Chudy, pryszczaty młodzieniec z odstającymi uszami, ubrany w fioletowy uniform, zeskoczył na chodnik i zaczął:
- Witajcie w...
- Wiemy, wiemy, dzięki - przerwała mu szybko Tonks. - Do środka, do środka, szybko...
I popchnęła Harry’ego ku stopniom autobusu, obok konduktora, który wytrzeszczył na niego oczy.
- Ożeż ty... to przecież ’Arry...!
- Jeśli wymienisz głośno jego nazwisko, rzucę na ciebie klątwę zapomnienia - mruknęła Tonks złowieszczo, popychając teraz Ginny i Hermionę.
- Zawsze marzyłem, żeby się nim przejechać - rzekł uradowany Ron, stając w autobusie koło Harry’ego i rozglądając się wokoło.
Kiedy Harry ostatnim razem podróżował Błędnym Rycerzem, był wieczór i na wszystkich trzech piętrach stały mosiężne łóżka. Teraz, wczesnym rankiem, autobus był zawalony najróżniejszymi krzesłami, porozstawianymi byle jak przy oknach. Niektóre się poprzewracały, zapewne kiedy autobus zahamował gwałtownie na Grimmauld Place. Kilkoro czarownic i czarodziejów dźwigało się z podłogi, gderając głośno, a czyjaś torba na zakupy musiała przelecieć przez całą długość autobusu, bo podłoga była umazana mieszaniną żabiego skrzeku, zdechłych karaluchów i kremówek.
- Wygląda na to, że będziemy musieli się rozdzielić - powiedziała dziarsko Tonks, rozglądając się za pustymi krzesłami. - Fred, George i Ginny, usiądźcie tam z tyłu... Remus z wami zostanie...
Ona sama, Harry, Ron i Hermiona weszli na najwyższe piętro, gdzie znaleźli dwa wolne krzesła z przodu i dwa z tyłu. Konduktor Stan Shunpike ruszył ochoczo za Harrym i Ronem na tył autobusu. Kiedy szli, za Harrym obracały się głowy, a kiedy usiadł, wszystkie odwróciły się szybko z powrotem.
Harry i Ron wręczyli Stanowi po jedenaście sykli i autobus ruszył, kołysząc się złowieszczo. Okrążył z hałasem Grimmauld Place, co raz to wjeżdżając na chodnik, a potem rozległ się ponownie straszliwy huk i pomknęli naprzód z taką prędkością, że wszystkich odrzuciło do tyłu. Krzesło Rona przewróciło się z hałasem, a Świstoświnka, spoczywająca na jego kolanach, wypadła z klatki i przefrunęła, wrzeszcząc dziko, na przód autobusu, gdzie wylądowała na ramieniu Hermiony. Harry, który z trudem utrzymał się w krześle, przytrzymując się uchwytu na świece, wyjrzał przez okno. Pędzili teraz autostradą.
- Jesteśmy tuż za Birmingham - oznajmił uradowany Stan, odpowiadając na nie zadane przez Harry’ego pytanie, kiedy Ronowi udało się podnieść na nogi. - Jak leci, ’Arry? Rozpisywali się o tobie w gazetach, ale zwykle to ci dokopywali... Powiedziałem Erniemu: „Jak go ostatnim razem widzieliśmy, na czubka wcale nie wyglądał”. Jak zwykle wstawiają kit, no nie?
Wręczył im bilety i nadal gapił się na Harry’ego jak urzeczony. Najwyraźniej było mu obojętne, czy ktoś jest czubkiem, czy nie, jeśli tylko pisano o nim w gazetach. Błędny Rycerz przechylił się niepokojąco na bok, wyprzedzając rząd samochodów poboczem. Spojrzawszy na przód autobusu, Harry zobaczył, jak Hermiona zakrywa sobie oczy rękami; Swistoświnka nadal kołysała się uradowana na jej ramieniu.
BUM!
Krzesła znowu odleciały do tyłu, gdy Błędny Rycerz zjechał z autostrady na wijącą się serpentynami wiejską drogę. Żywopłoty po obu stronach uskakiwały przed nim na boki. Wjechali na ruchliwą główną ulicę jakiegoś miasteczka, potem na wiadukt otoczony wysokimi wzgórzami, a wreszcie na omiataną wiatrem drogę między wysokimi blokami mieszkalnymi, uderzając w różne przeszkody z przeraźliwym hukiem.
- Zmieniłem zdanie - wymamrotał Ron, zbierając się po raz szósty z podłogi. - Już więcej nie chcę nim jechać.
- Hej, koledzy, po tym będzie ’Ogwart - rzekł wesoło Stan, zataczając się ku nim. - Ta kobitka, co siedzi na przedzie, pewnie szefowa, dała nam napiwek, żeby was wysadzić przed innymi. Tylko wyrzucimy najpierw panią Marsh... - W tym momencie z dołu dobiegł odgłos wymiotowania, a po nim chlust, jakby ktoś wylał na podłogę wiadro wody. - Nie najlepij się czuje, bidulka...
Kilka minut później Błędny Rycerz zatrzymał się z piskiem przed małym pubem, który skurczył się gwałtownie, żeby uniknąć kolizji. Usłyszeli, jak Stan wyprowadza panią Marsh z autobusu, czemu towarzyszyły pomruki ulgi pasażerów na drugim piętrze. Autobus ruszył ponownie, nabierając prędkości, i...
BUM!
Toczyli się przez zaśnieżone Hogsmeade. Harry zdołał uchwycić spojrzeniem szyld gospody Pod Świńskim Łbem, kołyszący się na silnym wietrze w bocznej uliczce. W końcu zahamowali przed wrotami Hogwartu.
Lupin i Tonks pomogli im wynieść z autobusu bagaże i wyszli, żeby się z nimi pożegnać. Harry spojrzał jeszcze raz na trzy piętra Błędnego Rycerza i zobaczył, że wszyscy pasażerowie przyglądają im się z nosami rozpłaszczonymi o szyby.
- Jak się znajdziecie na terenach szkolnych, będziecie bezpieczni - powiedziała Tonks, rzucając czujne spojrzenie na pustą drogę. - No, to udanego semestru!
- Uważaj na siebie - rzekł Lupin, gdy po uściśnięciu wszystkich dłoni dotarł na końcu do Harry’ego. - I posłuchaj... - zniżył głos, podczas gdy reszta żegnała się z Tonks. - Harry, wiem, że nie lubisz Snape’a, ale on jest naprawdę dobry w oklumencji, a my wszyscy... włącznie z Syriuszem... chcemy, żebyś się nauczył, jak siebie chronić, więc postaraj się, dobrze?
- Dobrze - odrzekł Harry zrezygnowanym tonem, patrząc w przedwcześnie pooraną zmarszczkami twarz Lupina. - To do zobaczenia...
Cała szóstka ruszyła w górę śliską ścieżką wiodącą do zamku, ciągnąc za sobą kufry. Hermiona już zapowiadała, że wieczorem będzie robić na drutach czapki dla skrzatów. Kiedy doszli do dębowych drzwi wejściowych, Harry zerknął za siebie. Błędny Rycerz już odjechał. Pomyślał, że biorąc pod uwagę to, co go czeka jutro, chyba by wolał z niego nie wysiadać.
* * *
Przez prawie cały następny dzień z lękiem wyczekiwał wieczoru. Poranna dwugodzinna lekcja eliksirów nie rozwiała go, jako że Snape był wobec niego szorstki i zjadliwy jak zawsze; między lekcjami podchodzili do niego członkowie GD, pytając z nadzieją w głosie, czy wieczorem będzie spotkanie grupy, co jeszcze bardziej psuło mu nastrój.
- Kiedy ustalę termin, to was powiadomię - powtarzał wciąż - ale dziś nie mogę, muszę iść na... ee... eliksiry do Snape’a...
- Masz korki z eliksirów? - zapytał wyniosłym tonem Zachariasz Smith, który dopadł go w sali wejściowej po obiedzie. - Wielki Boże, musisz być naprawdę kiepski, bo Snape zwykle nie udziela korepetycji, nie?
Kiedy odchodził denerwująco sprężystym krokiem, Ron popatrzył za nim ze złością.
- Mam go czymś rąbnąć? Stąd jeszcze go trafię - powiedział, podnosząc różdżkę i celując pomiędzy łopatki Smitha.
- Daj spokój - odrzekł ponuro Harry. - Przecież wszyscy tak będą uważać, nie? Że jestem naprawdę tępy...
- Cześć, Harry - rozległ się za nim głos.
Odwrócił się i zobaczył przed sobą Cho. Żołądek podskoczył mu do gardła.
- Och... cześć.
- Harry, będziemy w bibliotece - powiedziała dobitnie Hermiona, chwyciła Rona za łokieć i pociągnęła ku marmurowym schodom.
- Jak tam święta? - zapytała Cho.
- Nieźle.
- U mnie była cisza i spokój. - Z jakiegoś powodu miała nieco zmieszaną minę. - Ee... w przyszłym miesiącu jest Hogsmeade, widziałeś ogłoszenie?
- Co? Och, nie, jeszcze nie oglądałem tablicy ogłoszeń od czasu, jak wróciłem...
- Tak, w walentynki...
- Jasne - rzekł Harry, zastanawiając się, po co mu to mówi. - Pewnie chcesz...
- Ale tylko, jeśli i ty chcesz.
Harry wytrzeszczył oczy. Miał zamiar powiedzieć: „Pewnie chcesz wiedzieć, kiedy będzie następne spotkanie GD?”, ale jej odpowiedź nie bardzo do tego pasowała.
- Ja... ee... - wyjąkał.
- Och, w porządku... Jak nie chcesz... - powiedziała, wyglądając na zażenowaną. - Nie przejmuj się. Z-zobaczymy się jakoś.
I odeszła. Harry gapił się za nią, a mózg pracował mu gorączkowo. Potem coś w nim zaskoczyło.
- Cho! Hej, CHO!
Dopędził ją w połowie marmurowych schodów.
- Ee... chciałabyś wyprawić się ze mną do Hogsmeade w walentynki?
- Ooooch, tak! - odpowiedziała, oblewając się szkarłatem i uśmiechając się promiennie.
- Super... No to... ustalone - rzekł Harry, czując, że tego dnia nie można jednak spisać na straty, i prawie podskakując, ruszył do biblioteki, by dołączyć do Rona i Hermiony przed popołudniowymi lekcjami.
Ale o szóstej nawet gloria sukcesu, jakim było udane zaproszenie Cho Chang, nie była w stanie rozproszyć złowieszczych przeczuć, wzmagających się z każdym krokiem, który przybliżał go do gabinetu Snape’a.
Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami, marząc, by znaleźć się teraz w jakimkolwiek innym miejscu, po czym wziął głęboki oddech, zapukał i wszedł.
Był to mroczny pokój z szeregami półek pod ścianami zawalonych setkami szklanych słoi, w których w różnobarwnych eliksirach kisiły się oślizgłe części zwierząt i roślin. W rogu stał kredens pełen ingrediencji, o których kradzież oskarżył go kiedyś - nie bezpodstawnie - Snape. Uwagę Harry’ego przykuło jednak biurko, gdzie w blasku świec stało płytkie kamienne naczynie ozdobione runami i symbolami. Rozpoznał je natychmiast: myślodsiewnia Dumbledore’a. Zastanawiając się, co, u licha, robi tutaj to magiczne naczynie, aż podskoczył, gdy z ciemnego kąta dobiegł go głos Snape’a:
- Zamknij za sobą drzwi, Potter.
Harry zrobił to i poczuł się jak w więzieniu. Odwrócił się i ujrzał Snape’a, który wyszedł z mroku i wskazał mu bez słowa krzesło naprzeciw biurka. Usiadł, i to samo zrobił Snape. Utkwił w nim czarne oczy, nie mrugając powiekami. Na jego twarzy malowała się niechęć i odraza.
- No cóż, Potter, wiesz, dlaczego tu się znalazłeś. Dyrektor poprosił mnie, żebym cię nauczał oklumencji. Mam jedynie nadzieję, że okażesz się w niej bardziej pojętny niż w eliksirach.
- Jasne - odrzekł krótko Harry.
- To może i nie jest zwykła lekcja, Potter - powiedział Snape, mrużąc oczy - ale nadal jestem twoim nauczycielem i dlatego za każdym razem, gdy się do mnie zwracasz, używaj formy „proszę pana” albo „panie profesorze”.
- Tak... proszę pana.
- No więc... oklumencja. Jak ci już powiedziałem w kuchni twojego ukochanego ojca chrzestnego, ta dziedzina magii pozwala uszczelnić umysł, tak aby nie był podatny na magiczną penetrację z zewnątrz i uleganie cudzym wpływom.
- A dlaczego profesor Dumbledore uważa, że powinienem się jej nauczyć, proszę pana? - zapytał Harry, patrząc prosto w czarne, zimne oczy i zastanawiając się, czy usłyszy odpowiedź.
Snape popatrzył na niego przez chwilę, a potem powiedział z pogardą:
- Jestem pewny, że nawet ty potrafiłbyś już sam do tego dojść, Potter. Czarny Pan jest mistrzem legilimencji...
- Co to takiego... panie profesorze?
- To zdolność wydobywania uczuć i wspomnień z umysłu innej osoby...
- Może czytać w cudzych myślach? - zapytał szybko Harry z obawą, że oto sprawdzają się jego najgorsze przeczucia.
- Brak ci subtelności, Potter - powiedział Snape z błyskiem w oczach. - Nie potrafisz dostrzec subtelnych różnic. To jedna z twoich wad, które sprawiają, że osiągasz tak żałosne rezultaty przy sporządzaniu eliksirów.
Zamilkł na chwilę, najwidoczniej po to, by porozkoszować się tymi obraźliwymi zdaniami, a potem ciągnął dalej:
- Tylko mugole mówią o „czytaniu w cudzych myślach”. Umysł nie jest książką, którą można otworzyć i przeczytać w wolnym czasie. Myśli nie są wyryte wewnątrz czaszki, gdzie mógłby je przejrzeć jakiś intruz. Umysł to rzecz złożona i wielowarstwowa, Potter... w każdym razie większość umysłów... - Uśmiechnął się drwiąco. - To prawda jednak, że ci, którzy opanowali sztukę legilimencji, potrafią, pod pewnymi warunkami, wedrzeć się do umysłu swoich ofiar i poprawnie zinterpretować to, co tam znajdą. Czarny Pan, na przykład, prawie zawsze wie, kiedy ktoś nie mówi prawdy. Tylko ci, którzy posiądą sztukę oklumencji, mogą udaremnić mu dostęp do uczuć i wspomnień przeczących temu kłamstwu i w ten sposób wprowadzić go w błąd.
Bez względu na to, co Snape powiedział, legilimencja była dla Harry’ego nadal czytaniem w cudzych myślach i wcale mu się to nie podobało.
- Więc on mógłby się dowiedzieć, o czym teraz myślimy... panie profesorze?
- Czarny Pan jest dość daleko, a mury i tereny Hogwartu są strzeżone wieloma pradawnymi zaklęciami, aby zapewnić cielesne i umysłowe bezpieczeństwo tym, którzy w nim mieszkają. W magii czas i przestrzeń mają znaczenie, Potter. W legilimencji często ważny jest kontakt wzrokowy.
- Jeśli tak, to po co mam się uczyć oklumencji?
Snape spojrzał na niego, gładząc wargi długim, cienkim palcem.
- Wydaje się, że w twoim przypadku zawodzą zwykłe reguły, Potter. Wygląda na to, że klątwa, która cię nie zabiła, wytworzyła jakąś więź między tobą i Czarnym Panem. Wszystko wskazuje na to, że czasami, kiedy twój umysł jest odprężony i podatny na penetrację... na przykład podczas snu... dzielisz z Czarnym Panem myśli i uczucia. Dyrektor sądzi, że trzeba temu położyć kres. Chce, żebym cię nauczył, jak zabezpieczyć umysł przed Czarnym Panem.
Harry’emu znowu szybciej zabiło serce. Nadal nic mu się nie zgadzało.
- Ale dlaczego profesor Dumbledore chce to powstrzymać? - zapytał nagle. - Nie lubię tego, ale to może być bardzo przydatne, prawda? To znaczy... zobaczyłem atak węża na pana Weasleya, a gdybym tego nie zobaczył, profesor Dumbledore nie mógłby go uratować, prawda... proszę pana?
Snape wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, wciąż gładząc wargi czubkiem palca. A kiedy się znowu odezwał, mówił powoli i z rozmysłem, ważąc każde słowo.
- Wydaje się, że Czarny Pan nie był uprzednio świadom więzi między wami. Odkrył ją dopiero niedawno. Do tego czasu ty odczuwałeś jego emocje i poznawałeś jego myśli, ale on nie stawał się przez to mądrzejszy. Jednak ta wizja, którą miałeś na krótko przed Bożym Narodzeniem...
- Ta z wężem i panem Weasleyem?
- Nie przerywaj mi, Potter - powiedział Snape groźnym tonem. - Jak mówiłem... wizja, którą miałeś na krótko przed Bożym Narodzeniem, była tak silną penetracją myśli Czarnego Pana...
- Widziałem to oczami węża, a nie jego!
- Czy ja ci nie powiedziałem, żebyś mi nie przerywał, Potter?
Ale Harry nie dbał już o to, że Snape jest zły, wydało mu się, że w końcu zaczyna rozumieć, o co tutaj chodzi. Nie zdając sobie z tego sprawy, wysunął się do przodu, tak że prawie zawisł na krawędzi krzesła, jakby szykował się do odlotu.
- W jaki sposób patrzyłem oczami węża, skoro dzielę myśli z Voldemortem?
- Nie wymawiaj nazwiska Czarnego Pana! - warknął Snape.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Mierzyli się gniewnymi spojrzeniami ponad myślodsiewnią.
- Profesor Dumbledore je wymawia - powiedział cicho Harry.
- Dumbledore jest niezwykle potężnym czarodziejem - mruknął Snape. - On może czuć się dość pewnie, aby wymawiać to nazwisko... ale my wszyscy...
Potarł lewe ramię, najwyraźniej bezwiednie, w miejscu, gdzie jak Harry wiedział, wypalony miał na skórze Mroczny Znak.
- Ja tylko chciałem się dowiedzieć - zaczął znowu Harry, siląc się na uprzejmy ton - dlaczego...
- Wydaje się, że odwiedziłeś świadomość węża, bo tam właśnie znajdował się wówczas Czarny Pan. W tym czasie opętał tego węża, więc śniłeś, że i ty jesteś wężem...
- A Vol... on... wiedział, że ja tam jestem?
- Na to wygląda - odrzekł chłodno Snape.
- Skąd ta pewność? To są przecież tylko przypuszczenia profesora Dumbledore’a albo...
- Powiedziałem ci - przerwał mu Snape, sztywniejąc i mrużąc oczy - żebyś używał formy „panie profesorze”.
- Tak, panie profesorze - powiedział niecierpliwie Harry - ale skąd pan wie...
- Wiem i tyle - przerwał mu ponownie Snape. - Ważne jest, że Czarny Pan już wie. Wie, że masz dostęp do jego myśli i uczuć. Wywnioskował też, że ów proces można odwrócić, to znaczy zdał sobie sprawę, że on z kolei mógłby mieć dostęp do twoich myśli i uczuć...
- I mógłby zmusić mnie do zrobienia różnych rzeczy? - zapytał Harry. - ...Proszę pana - dodał pospiesznie.
- Oczywiście - odpowiedział Snape zimnym i nieczułym głosem. - Co prowadzi nas z powrotem do oklumencji.
Wyciągnął różdżkę z wewnętrznej kieszeni szaty, a Harry zesztywniał, ale Snape tylko przyłożył ją sobie do skroni i zanurzył jej koniec w tłustych czarnych włosach. Po chwili ją wyciągnął, a wówczas między różdżką a skronią pojawił się długi strzępek srebrnej substancji, coś jak gruba pajęcza nić, która przerwała się, gdy odjął różdżkę od głowy, i wpadła do myślodsiewni, gdzie rozpłynęła się i zawirowała srebrzyście - ni to gaz, ni to płyn. Uczynił to jeszcze dwukrotnie, a potem, bez żadnego wyjaśnienia, podniósł ostrożnie kamienne naczynie i odstawił na półkę, po czym wziął różdżkę i wycelował nią w Harry’ego.
- Wstań i wyjmij swą różdżkę, Potter.
Harry wstał, czując, że ogarnia go lęk. Stali naprzeciw siebie, dzieliło ich tylko biurko.
- Możesz użyć różdżki i spróbować mnie rozbroić, albo bronić się w każdy inny sposób, który ci przyjdzie do głowy - powiedział Snape.
- A co pan zamierza zrobić? - zapytał Harry, wpatrując się ze strachem w jego różdżkę.
- Zamierzam włamać się do twojego umysłu - odpowiedział cicho Snape. - Sprawdzimy, na ile jesteś zdolny się temu oprzeć. Powiedziano mi, że wykazałeś już odporność na Zaklęcie Cruciatus... Zobaczysz, że do tego potrzebna jest podobna moc... A teraz przygotuj się... Legilimens!
Uderzył, zanim Harry się przygotował, zanim zdążył skupić w sobie jakąkolwiek moc oporu. Gabinet rozpłynął mu się przed oczami i znikł, a w jego umyśle obraz zaczął ścigać obraz, scena scenę, jak zbyt szybko puszczony film, oślepiając go tak, że nie widział już nic naokoło...
Miał pięć lat, obserwował Dudleya jeżdżącego na nowym rowerze, serce pękało mu z zazdrości... Miał dziewięć lat i uciekał przed buldogiem Majchrem aż na drzewo, a Dursleyowie zaśmiewali się na trawniku... Siedział z Tiarą Przydziału na głowie, która mówiła mu, że nadaje się do Slytherinu... Hermiona leżała w skrzydle szpitalnym, jej twarz pokrywały grube czarne włosy... Setka dementorów otaczała go nad ciemnym jeziorem... Cho Chang zbliżała się do niego pod jemiołą...
Nie, powiedział jakiś głos w jego głowie, kiedy wspomnienie Cho stało się wyraźne, nie będziesz tego oglądał, nie będziesz, to moja osobista...
Poczuł ostry ból w kolanie. Znowu zobaczył gabinet Snape’a i zdał sobie sprawę, że upadł na podłogę, uderzając kolanem w nogę biurka. Spojrzał na Snape’a, który opuścił różdżkę i masował sobie nadgarstek. Była na nim ciemna pręga, przypominająca wypalenie.
- Chciałeś rzucić zaklęcie żądlące? - zapytał chłodno Snape.
- Nie - odparł z goryczą Harry, wstając z podłogi.
- Tak pomyślałem - rzekł Snape, przyglądając mu się uważnie. - Pozwoliłeś mi wedrzeć się za głęboko. Utraciłeś kontrolę.
- Zobaczył pan wszystko to, co ja widziałem? - zapytał Harry, niezbyt pewny, czy chce usłyszeć odpowiedź.
- Przebłyski - odpowiedział Snape, krzywiąc wargi. - Czyj to był pies?
- Mojej ciotki Marge - mruknął Harry, nienawidząc go z całego serca.
- No cóż, jak na pierwszą próbę nie było tak źle, jak być mogło - rzekł Snape, unosząc ponownie różdżkę. - W końcu udało ci się mnie powstrzymać, choć straciłeś dużo czasu i energii na niepotrzebne wrzaski. Musisz się skupić. Odrzuć mnie swoim mózgiem, a nie będziesz musiał uciekać się do różdżki.
- Staram się - powiedział ze złością Harry - ale pan nie mówi mi jak!
- Pamiętaj, do kogo mówisz, Potter - ostrzegł go Snape. - A teraz zamknij oczy.
Harry rzucił mu wściekłe spojrzenie i zamknął oczy. Wcale mu się nie podobało to, że stoi przed Snape’em z zamkniętymi oczami, gdy ten ma w ręku różdżkę.
- Oczyść swój umysł, Potter - usłyszał zimny głos Snape’a. - Wyzbądź się wszelkich emocji...
Ale złość na Snape’a dalej pulsowała mu w żyłach jak trucizna. Pozbyć się tej złości? Równie dobrze mógłby pozbyć się nóg.
- Nie robisz tego, Potter... Musisz zdobyć się na więcej samodyscypliny... Skup się...
Harry próbował wyzbyć się wszelkich myśli, wspomnień, uczuć...
- No to próbujemy... liczę do trzech... raz... dwa... trzy... Legilimens!
Stał przed nim na tylnych łapach wielki czarny smok... Jego ojciec i matka machali do niego z zaczarowanego zwierciadła...- Cedrik Diggory leżał na ziemi, patrząc na niego pustymi oczami...
- NIEEEEEE!
Znowu był na kolanach, z twarzą ukrytą w dłoniach, a w głowie czuł taki ból, jakby ktoś chciał mu wyrwać mózg.
- Wstań! - rzekł ostro Snape. - Wstawaj! Nie starasz się, nie czynisz żadnego wysiłku, pozwalasz mi na dostęp do wspomnień, których się boisz, dajesz mi broń do ręki!
Harry wstał, a serce biło mu tak mocno, jakby chwilę temu naprawdę ujrzał martwego Cedrika na cmentarzu. Snape był jeszcze bledszy niż zwykle, i jeszcze bardziej wściekły, choć nie aż tak jak Harry.
- Ja... się... staram - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Powiedziałem ci, żebyś wyzbył się wszelkich emocji!
- Tak? No cóż, na razie czuję, że nie jestem do tego zdolny - warknął Harry.
- To poczujesz się łatwą zdobyczą Czarnego Pana! - krzyknął Snape. - Głupcy, którzy mają serce na wierzchu, którzy nie panują nad swoimi emocjami, którzy nurzają się w smutnych wspomnieniach i pozwalają łatwo się sprowokować... innymi słowy ludzie słabi... nie mają żadnych szans przeciwko jego mocy! Potter, on spenetruje twój umysł z dziecinną łatwością!
- Nie jestem słaby - powiedział cicho Harry, tak wściekły, że z trudem powstrzymywał się od rzucenia się na Snape’a.
- Więc dowiedź tego! Panuj nad sobą! Poskrom złość, zdyscyplinuj umysł! Spróbujemy jeszcze raz! Legilimens!
Patrzył, jak wuj Vernon zabija deską szparę na listy... Setka dementorów sunęła ku niemu przez jezioro... Biegł ciemnym korytarzem z panem Weasleyem... Zbliżali się do prostych czarnych drzwi w końcu korytarza... Chciał przez nie przejść, ale pan Weasley poprowadził go w lewo, w dół, po kamiennych schodach...
- WIEM! WIEM!
Znowu znalazł się na czworakach na podłodze gabinetu Snape’a, blizna piekła go okropnie, ale głos, który przed chwilą wydarł mu się z gardła, był głosem triumfu. Podniósł się na nogi i stwierdził, że Snape wpatruje się w niego z podniesioną różdżką. Wyglądało to tak, jakby tym razem Snape cofnął zaklęcie, zanim Harry spróbował je zwalczyć.
- Więc co się stało, Potter? - zapytał, przypatrując mu się uważnie.
- Zobaczyłem... przypomniało mi się - wydyszał Harry. - Właśnie zrozumiałem...
- Co?
Harry nie od razu odpowiedział, wciąż delektując się chwilą olśnienia i rozcierając sobie czoło...
Od miesięcy śnił o ciemnych korytarzach kończących się zamkniętymi drzwiami, nie zdając sobie sprawy z tego, że to miejsce naprawdę istnieje. Teraz, oglądając na nowo to wspomnienie, zrozumiał, że śnił bez przerwy o korytarzu w Ministerstwie Magii, którym dwunastego sierpnia biegli razem z panem Weasleyem na przesłuchanie. Był to korytarz wiodący do Departamentu Tajemnic i pan Weasley właśnie w nim się znajdował, kiedy zaatakował go wąż.
Spojrzał na Snape’a.
- Co jest w Departamencie Tajemnic?
- Co powiedziałeś? - zapytał cicho Snape, a Harry dostrzegł z głębokim zadowoleniem, że jego nauczyciel jest zdenerwowany.
- Zapytałem, co jest w Departamencie Tajemnic, proszę pana.
- A dlaczego o to pytasz?
- Bo korytarz, który dopiero co zobaczyłem - odpowiedział Harry, obserwując bacznie twarz Snape’a... o którym śniłem przez całe miesiące... właśnie go rozpoznałem... on prowadzi do Departamentu Tajemnic... i myślę, że Voldemort chce mieć coś, co...
- Powiedziałem ci, żebyś nie wymieniał nazwiska Czarnego Pana!
Patrzyli na siebie ze złością. Harry’ego znowu rozbolała blizna, ale nie przejmował się tym. Snape wyglądał na poruszonego. Kiedy ponownie przemówił, jego glos zabrzmiał tak, jakby starał się to ukryć.
- W Departamencie Tajemnic jest wiele rzeczy, Potter, z których niewiele byś zrozumiał, a żadna z nich nie powinna cię obchodzić. Wyrażam się jasno?
- Tak - odpowiedział Harry, masując sobie coraz bardziej bolącą bliznę.
- Chcę cię widzieć tu o tej samej godzinie w środę. Będziemy kontynuować naukę.
- Tak jest - odpowiedział Harry, pragnąc jak najszybciej wyjść z gabinetu Snape’a i odnaleźć Rona i Hermionę.
- Masz się codziennie wieczorem, przed snem, pozbywać wszelkich emocji... opróżniać umysł ze wszystkich myśli, uspokoić go, rozumiesz?
- Tak - odpowiedział Harry, ledwo go słuchając.
- I ostrzegam cię, Potter... Nie ukryjesz przede mną, że nie ćwiczyłeś...
- Jasne - bąknął Harry.
Wziął swoją torbę, zarzucił ją na ramię i szybkim krokiem podszedł do drzwi. Otworzył je i zerknął na Snape’a, który stał do niego tyłem, wybierając końcem różdżki własne myśli z myślodsiewni i umieszczając je z powrotem w swojej głowie. Wyszedł bez słowa, zamykając za sobą ostrożnie drzwi. Blizna pulsowała piekącym bólem.
Odnalazł Rona i Hermionę w bibliotece, gdzie ślęczeli nad nową stertą prac domowych zadanych przez Umbridge. Inni uczniowie, głównie z piątej klasy, siedzieli opodal przy oświetlonych lampami stolikach, z nosami w książkach, podczas gdy niebo za oknami coraz bardziej ciemniało. Poza skrobaniem piór słychać było tylko skrzypienie jednego z butów pani Pince, przechadzającej się czujnie między stolikami i dyszącej w karki tych, którzy dotykali jej cennych książek.
Harry miał dreszcze; blizna bolała go nadal, czuł się prawie tak, jakby miał gorączkę. Kiedy usiadł naprzeciw Rona i Hermiony, ujrzał swoje odbicie w oknie. Był bardzo blady, a jego blizna wydawała się wyraźniejsza niż zwykle.
- Jak poszło? - szepnęła z niepokojem Hermiona. - Harry, nic ci nie jest?
- Nie... w porządku... zresztą nie wiem... - odrzekł niecierpliwie, krzywiąc się z bólu. - Słuchajcie... właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę...
I opowiedział im, co zobaczył i co wywnioskował.
- Więc... więc mówisz... - wyszeptał Ron, kiedy pani Pince minęła ich, skrzypiąc butem - że ta broń... to coś, czego pragnie Sam-Wiesz-Kto... jest w Ministerstwie Magii?
- W Departamencie Tajemnic, musi tam być - odpowiedział szeptem Harry. - Widziałem te drzwi, kiedy twój tata prowadził mnie na dół, do sali sądowej na przesłuchanie. To na pewno te same drzwi, których strzegł, kiedy ukąsił go wąż.
Hermiona westchnęła przeciągle.
- Oczywiście - szepnęła.
- Co oczywiście? - zapytał niecierpliwie Ron.
- Ron, pomyśl... Sturgis Podmore próbował przedostać się przez jakieś drzwi w Ministerstwie Magii... To musiały być właśnie te drzwi... za dużo, jak na zbieg okoliczności!
- Ale dlaczego Sturgis miałby się tam włamywać, skoro jest po naszej stronie?
- No, tego nie wiem. To rzeczywiście trochę dziwne...
- Więc co jest w tym Departamencie Tajemnic? Twój ojciec nigdy o tym nie wspominał? - zapytał Harry Rona.
- Wiem, że ludzi, którzy tam pracują, nazywają „niewymownymi” - odrzekł Ron, marszcząc czoło. - Bo nikt tak naprawdę nie wie, co oni tam robią... Dziwne miejsce na ukrycie broni...
- Wcale nie dziwne, bardzo odpowiednie - powiedziała Hermiona. - Myślę, że to musi być coś ściśle tajnego, nad czym pracuje ministerstwo... Harry, na pewno dobrze się czujesz?
Bo Harry przesunął dłońmi po czole tak mocno, jakby chciał je wyprasować.
- Taak... dobrze... - odpowiedział, opuszczając ręce, które dygotały. - Po prostu czuję się trochę... Nie lubię oklumencji...
- Chyba każdy by był roztrzęsiony, gdyby wciąż wdzierano mu się do mózgu - powiedziała ze współczuciem Hermiona. - Słuchajcie, chodźmy lepiej do pokoju wspólnego, tam nam będzie trochę wygodniej...
Ale w pokoju wspólnym było pełno ludzi, którzy raz po raz wybuchali śmiechem i wrzeszczeli z podniecenia. Fred i George demonstrowali swój ostatni wynalazek.
- Bezgłowe Kapelusze! - krzyczał Fred, a George wymachiwał spiczastym kapeluszem z puszystym różowym piórkiem. - Dwa galeony za jeden... patrzcie na Freda, teraz!
Fred założył kapelusz na głowę, uśmiechając się do wszystkich. Przez chwilę wyglądał dość głupio, a potem i kapelusz, i jego głowa zniknęły.
Kilka dziewczyn wrzasnęło, ale reszta ryknęła śmiechem.
- A teraz zdejmujemy! - krzyknął George i ręka Freda pomacała chwilę w powietrzu nad ramieniem, po czym głowa znowu się pojawiła, gdy z zamachem zerwał z niej kapelusz z różowym piórkiem.
- Zastanawiam się, jak to działa - powiedziała Hermiona, która oderwała się od swojej pracy domowej, obserwując uważnie Freda i George’a. - Myślę, że to jakiś rodzaj Zaklęcia Niewidzialności, ale to dość sprytne, żeby rozciągnąć pole niewidzialności poza obiekt, na który rzuca się zaklęcie... Tylko że to zaklęcie nie może chyba działać zbyt długo...
Harry nie odpowiedział. Wciąż czuł się fatalnie.
- Będę chyba musiał zrobić to jutro - mruknął, wpychając książki do torby, z której dopiero co je wyjął.
- Ale zapisz to w kalendarzu! - przypomniała mu Hermiona. - Bo zapomnisz!
Harry i Ron wymienili spojrzenia. Sięgnął do torby, wyjął kalendarz i otworzył go na próbę.
- Nie odkładaj tego na później, bo później może być różnie! - ofuknął go notes, kiedy zapisał w nim zadanie domowe dla Umbridge. Hermiona wyraźnie się ucieszyła.
- Chyba się położę - powiedział Harry, chowając organizer z powrotem do torby i przysięgając sobie w duchu, że przy najbliższej okazji wrzuci go do ognia w kominku.
Przeszedł przez pokój wspólny, uchylając się przed George’em, który próbował mu założyć Bezgłowy Kapelusz, i znalazł się w spokoju i chłodzie kamiennej klatki schodów wiodących do dormitoriów chłopców. Znowu poczuł mdłości, jak owej nocy, w której nawiedziła go wizja węża, ale pomyślał, że jak poleży chwilę spokojnie, wszystko minie.
Otworzył drzwi sypialni i zrobił zaledwie jeden krok do środka, gdy ugodził go straszny ból, jakby ktoś rozpłatał mu czaszkę. Już nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział, czy stoi czy leży, zapomniał nawet, jak się nazywa...
W uszach rozdzwonił mu się wariacki śmiech... Już dawno nie czuł się tak szczęśliwy... Ogarnęło go radosne uniesienie, poczucie triumfu, wręcz ekstaza... Zdarzyło się coś cudownego, coś naprawdę cudownego...
- Harry! HARRY!
Ktoś uderzył go w twarz. Szaleńczy śmiech przerwał okrzyk bólu. Szczęście wyciekało z niego, ale śmiech nadal trwał...
Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że ów śmiech wydobywa się z jego ust. Gdy tylko to sobie uświadomił, śmiech zamarł. Leżał na podłodze, patrząc w sufit, blizna na czole pulsowała bólem. Ron pochylał się nad nim z przerażoną miną.
- Co się stało?
- N-nie wiem - wydyszał Harry, siadając. - On jest bardzo szczęśliwy... bardzo szczęśliwy...
- Sam-Wiesz-Kto?
- Stało się coś cudownego - wymamrotał Harry. Dygotał cały, tak jak wtedy, gdy widział, jak wąż zaatakował pana Weasleya, i było mu bardzo niedobrze. - Coś, czego tak bardzo pragnął.
Te słowa zabrzmiały tak, jak wówczas, w szatni Gryfonów, jakby wypowiedział je jego ustami ktoś inny, ale wiedział, że to prawda. Zaczął oddychać głęboko, żeby nie zwymiotować na Rona. Rad był, że tym razem nie ma w sypialni Deana i Seamusa.
- Hermiona kazała mi pójść i sprawdzić, co z tobą - powiedział cicho Ron, pomagając mu wstać. - Mówi, że twoje siły obronne mogą być bardzo osłabione po tym, jak Snape bawił się twoim umysłem... Ale... chyba... chyba na dłuższą metę to może pomóc, co?
Popatrzył na Harry’ego z lękiem, prowadząc go do łóżka. Harry przytaknął, również bez przekonania, i padł na poduszki. Wszystko go bolało, w końcu tego wieczoru tyle razy upadał na podłogę, no i blizna piekła boleśnie. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że pierwsze spotkanie z oklumencją bardziej osłabiło jego zdolność obrony przed penetracją z zewnątrz, niż ją wzmocniło.
I co takiego mogło się wydarzyć, że Lord Voldemort jest szczęśliwy jak jeszcze nigdy od czternastu lat?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:55, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
ŻUK OSACZONY


Odpowiedź napytanie Harry’ego nadeszła nazajutrz rano. Kiedy Hermiona dostała „Proroka Codziennego”, rozwinęła go, spojrzała na pierwszą stronę i wrzasnęła tak, że wszyscy na nią spojrzeli.
- Co? - zapytali ją jednocześnie Harry i Ron.
Bez słowa rozłożyła przed nimi gazetę i wskazała na czarno-białe fotografie, które zapełniały prawie całą pierwszą stronę. Na dziewięciu byli czarodzieje, na dziesiątej czarownica. Niektóre osoby uśmiechały się kpiąco, inne z bezczelnymi minami stukały palcami w ramki zdjęć. Każda fotografia opatrzona była imieniem i nazwiskiem oraz opisem zbrodni, za którą dana osoba została zesłana do Azkabanu.
Antonin Dołohow, przeczytał Harry pod zdjęciem czarodzieja z długą i bladą twarzą szaleńca, który uśmiechał się drwiąco do niego, oskarżony o brutalne zamordowanie Gideona i Fabiana Prewettów.
Augustus Rookwood, głosił podpis pod zdjęciem mężczyzny o dziobatej twarzy i tłustych włosach, który ze znudzoną miną opierał się o krawędź zdjęcia, oskarżony o przekazanie tajnych informacji Ministerstwa Magii Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.
Ale spojrzenie Harry’ego przyciągnęła fotografia czarownicy. Jej twarz rzuciła mu się w oczy, gdy tylko spojrzał na gazetę. Miała długie czarne włosy, na zdjęciu potargane i matowe, choć kiedy ją ostatnio widział, były gładkie, grube i błyszczące. Spojrzała na niego ze złością spod ciężkich powiek i jej usta wykrzywił bezczelny, pogardliwy uśmiech. Podobnie jak Syriusz, zachowała resztki dawnej urody, której coś ją pozbawiło - zapewne Azkaban.
Bellatriks Lestrange, oskarżona o torturowanie i trwałe upośledzenie umysłów Franka i Alicji Longbottomów.
Hermiona szturchnęła Harry’ego i wskazała na nagłówek nad zdjęciami, którego jeszcze nie odczytał, skupiony na Bellatriks.

MASOWA UCIECZKA Z AZKABANU
MINISTERSTWO OBAWIA SIĘ, ŻE BLACK
JEST „SKRZYNKĄ KONTAKTOWĄ”
DLA BYŁYCH ŚMIERCIOŻERCÓW

- Black? - zdumiał się głośno Harry. - Nie...
- Ciiicho! - szepnęła przerażona Hermiona. - Nie tak głośno... po prostu przeczytaj!

Ministerstwo Magii podało wczoraj do wiadomości, że doszło do masowej ucieczki z Azkabanu.
Korneliusz Knot, rozmawiając w swoim prywatnym gabinecie z dziennikarzami, potwierdził, ze dziesięcioro więźniów pod specjalnym nadzorem uciekło wczoraj we wczesnych godzinach wieczornych i że już poinformował mugolskiego premiera, że osobnicy ci są bardzo niebezpieczni.
„Znaleźliśmy się, niestety, w takiej samej sytuacji jak dwa i pół roku temu, kiedy uciekł morderca Syriusz Black”, powiedział nam Knot. „I sądzimy, że oba te fakty są ze sobą powiązane. Ucieczka tak dużej liczby więźniów wskazuje, że mieli pomoc z zewnątrz, a musimy pamiętać, że Black, pierwsza osoba, której udało się uciec z Azkabanu, idealnie by się do tego nadawał. Uważamy za prawdopodobne, że te osoby, wśród których jest kuzynka Blacka, Bellatriks Lestrange, skupiły się wokół niego jako swojego przywódcy. Robimy jednak wszystko, co w naszej mocy, by wytropić tych przestępców, a społeczność czarodziejów prosimy o czujności ostrożność. Do żadnej z tych osób pod żadnym pozorem nie należy się zbliżać”.

- No i masz, Harry - powiedział Ron z przerażoną miną. - To dlatego był tak szczęśliwy zeszłej nocy...
- Nie wierzę w to - warknął Harry. - Knot oskarża o pomoc w tej ucieczce Syriusza?!
- A co innego mu pozostało? - zapytała z goryczą Hermiona. - Przecież nie może powiedzieć: „Proszę mi wybaczyć, Dumbledore ostrzegał mnie, że to może się zdarzyć, strażnicy Azkabanu przyłączyli się do Lorda Voldemorta”... przestań jęczeć, Ron... „a teraz najgroźniejsi sprzymierzeńcy Voldemorta też uciekli”. Przecież od dobrych sześciu miesięcy powtarza, że ty i Dumbledore wszystkich okłamujecie, prawda?
Otworzyła gazetę i zaczęła czytać artykuł na ten temat. Harry rozejrzał się po Wielkiej Sali. Nie mógł zrozumieć, dlaczego inni uczniowie nie mają przerażonych min, a przynajmniej nie rozprawiają na temat tej strasznej wiadomości z pierwszej strony, ale w końcu tylko niewielu dostawało codziennie „Proroka”. Siedzieli sobie jakby nigdy nic, rozmawiając o quidditchu, pracach domowych i o Bóg raczy wiedzieć jakich innych głupotach, a poza tymi murami dziesięciu kolejnych śmierciożerców zasiliło armię Voldemorta...
Zerknął na stół nauczycielski. Tam było nieco inaczej. Dumbledore i profesor McGonagall, pogrążeni w rozmowie, wyglądali na śmiertelnie poważnych. Profesor Sprout oparła „Proroka Codziennego” o butelkę keczupu i wczytywała się w pierwszą stronę tak zachłannie, że nie zauważyła, jak żółtko jajka ścieka jej na podołek z łyżeczki, która zamarła w połowie drogi do jej ust. Na końcu stołu profesor Umbridge grzebała łyżką w misce owsianki. Tym razem jednak jej podpuchnięte oczy nie błądziły po sali w poszukiwaniu źle zachowujących się uczniów. Siedziała nachmurzona, przełykając owsiankę, i co jakiś czas łypała posępnie w stronę pogrążonych w rozmowie Dumbledore’a i McGonagall.
- Och... - wyrwało się Hermionie, wciąż wpatrzonej w gazetę.
- Co znowu? - zapytał szybko podenerwowany Harry.
- To... straszne - powiedziała Hermiona, wyraźnie wstrząśnięta.
Złożyła gazetę na dziesiątej stronie i wręczyła Harry’emu i Ronowi.

TRAGICZNY ZGON
PRACOWNIKA MINISTERSTWA MAGII

Pracownik Ministerstwa Magii Broderyk Bode, lat 49, zmarł wczoraj w nocy w Szpitalu Świętego Munga, uduszony przez roślinę doniczkową. Dyrekcja szpitala zapowiedziała, że przeprowadzi pełne dochodzenie w tej sprawie. Wezwanym pospiesznie uzdrowicielom nie udało się przywrócić życia panu Bode, który kilka tygodni wcześniej doznał obrażeń w miejscu pracy.
Uzdrowicielka Miriam Stront, pełniąca dyżur w czasie, gdy doszło do wypadku, została zawieszona w czynnościach i wczoraj była nieosiągalna, ale rzecznik szpitala wydał następujące oświadczenie:
„Dyrekcja Szpitala Świętego Munga wyraża głęboki żal z powodu śmierci pana Bode, którego zdrowie ulegało stałej poprawie przed owym tragicznym wypadkiem. Mamy ścisłe przepisy dotyczące dekoracji dozwolonych w salach chorych, ale wszystko wskazuje na to, że uzdrowicielka Strout, z powodu nawału zajęć w okresie Bożego Narodzenia, przeoczyła zagrożenie ze strony rośliny stojącej na szafce nocnej pana Bode. Ponieważ pan Bode odzyskiwał już mowę i zdolność ruchu, uzdrowicielka Strout zachęcała go, by sam dbał o swoją roślinę, nieświadoma tego, że nie był to niewinny fruwokwiat, lecz sadzonka diabelskich sideł, które, dotknięte przez pana Bode, natychmiast go oplotły i zadusiły. Szpital Świętego Munga nie jest jeszcze w stanie ustalić, skąd wzięła się ta roślina w sali chorych, i prosi osoby, które mają na ten temat jakieś informacje, o przekazanie ich dyrekcji”.

- Bode... Bode... - powiedział Ron. - To mi brzmi znajomo.
- Widzieliśmy go - wyszeptała Hermiona. - W szpitalu, pamiętasz? Leżał na łóżku naprzeciw Lockharta, leżał i patrzył w sufit. I widzieliśmy, jak przyniesiono te diabelskie sidła. Ta uzdrowicielka powiedziała, że to prezent bożonarodzeniowy...
Harry jeszcze raz spojrzał na artykuł. Czuł, że ogarnia go przerażenie.
- Jak mogliśmy nie rozpoznać diabelskich sideł? Przecież już je kiedyś widzieliśmy... mogliśmy temu zapobiec...
- A kto by się spodziewał diabelskich sideł w szpitalu, i do tego w doniczce? - obruszył się Ron. - To nie nasza wina! O to trzeba oskarżyć tych, którzy ją przysłali temu facetowi! To jakieś tumany, dlaczego nie sprawdzili, co kupują?
- Och, daj spokój, Ron! - powiedziała roztrzęsionym głosem Hermiona. - Nie sądzę, by ktokolwiek mógł wsadzić diabelskie sidła do doniczki i nie zauważyć, że próbują zabić każdego, kto ich dotknie. To było... morderstwo... i to bardzo sprytne morderstwo... Jeśli roślinę przysłano anonimowo, to przecież nikt nigdy nie dojdzie, kto to zrobił, prawda?
Harry nie myślał o diabelskich sidłach. Przypominał sobie, jak w dniu przesłuchania jechał windą w dół na dziewiąty poziom ministerstwa i spotkał mężczyznę o ziemistej cerze, który wsiadł na poziomie recepcji.
- Ja spotkałem tego Bode’a - powiedział powoli. - Widziałem go w ministerstwie z twoim tatą...
Ronowi opadła szczęka.
- Tak! Słyszałem, jak tata o nim mówił! On był jednym z niewymownych... pracował w Departamencie Tajemnic!
Popatrzyli po sobie przez chwilę, a potem Hermiona przyciągnęła gazetę, zamknęła ją, łypnęła ponuro na zdjęcia dziesięciorga zbiegłych śmierciożerców na pierwszej stronie i zerwała się na nogi.
- Dokąd idziesz? - wzdrygnął się Ron.
- Wysłać list - oznajmiła, zarzucając torbę na ramię. - To... no, nie wiem, czy... ale warto spróbować... a tylko ja to mogę...
- Nienawidzę, jak ona tak się zachowuje - warknął Ron, kiedy on i Harry wstali od stołu i ruszyli do wyjścia. - Umarłaby, gdyby nam choć raz powiedziała, co kombinuje? Zajęłoby jej to raptem dziesięć sekund... Hej, Hagrid!
Hagrid stał przy drzwiach do sali wejściowej, czekając, aż przejdzie przez nie tłum Krukonów. Wciąż był tak pokiereszowany, jak w dniu powrotu ze swojej misji do olbrzymów, tyle że teraz miał nowe rozcięcie u nasady nosa.
- Sie macie - powitał ich, próbując się uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko bolesny grymas.
- Hagridzie, wszystko w porządku? - zapytał Harry, idąc za nim, gdy Krukoni wreszcie wyszli.
- No jasne - odrzekł Hagrid, nie najlepiej udając beztroski ton. Machnął ręką, o mały włos nie trafiając profesor Vector, która przeszła obok nich z przerażoną miną. - Tylko roboty kupa, wiecie, jak to jest... lekcje przygotować... paru salamandrom łuski pogniły... no i jestem na warunkowym...
- Jesteś na warunkowym? - zapytał głośno Ron, tak że wielu uczniów obejrzało się z ciekawością. - Przepraszam... to znaczy... jesteś na warunkowym? - powtórzył szeptem.
- Ano tak. Prawdę mówiąc, tego się ździebko spodziewałem. Możeście się nie kapnęli, ale ta wizytacja nie wyszła najlepij... - Westchnął ciężko. - Pójdę już i wetrę tym salamandrom trochę pieprzu w łuski, bo im ogony poodpadają. Do zobaczenia, Harry... Ron...
I oddalił się ciężkim krokiem, a po chwili zniknął za dębowymi drzwiami wejściowymi. Harry patrzył za nim, zastanawiając się, ile jeszcze złych wiadomości będzie w stanie znieść.
* * *
W ciągu kilku następnych dni po szkole rozniosło się, że Hagrid ma wyznaczony okres warunkowy, ale ku oburzeniu Harry’ego nikt się tym specjalnie nie przejął, a co więcej, niektórych, a przede wszystkim Dracona Malfoya, wyraźnie to ucieszyło. Jeśli chodzi o dziwną śmierć nieznanego nikomu pracownika Departamentu Tajemnic, to Harry, Ron i Hermiona byli chyba jedynymi osobami, które o tym wiedziały i które przywiązywały do tego wagę. Teraz na korytarzach rozmawiano tylko o jednym: o ucieczce śmierciożerców, bo ta wiadomość w końcu rozeszła się po szkole dzięki tym niewielu uczniom, którzy czytali gazety. Krążyły pogłoski, że niektórych zbiegłych skazańców widziano w Hogsmeade, że ukrywają się we Wrzeszczącej Chacie i że zamierzają włamać się do Hogwartu, jak to już kiedyś uczynił Syriusz Black.
Ci, którzy pochodzili z rodzin czarodziejów, od dawna słyszeli nazwiska tych śmierciożerców wymawiane z prawie takim samym lękiem, jak nazwisko Voldemorta; zbrodnie, których się dopuścili za czasów jego terroru, przeszły już do legendy. Wśród uczniów byli krewni ofiar i teraz otaczała ich posępna i niezbyt chciana sława. Susan Bones, której wuj, ciotka i kuzynowie zginęli z rąk jednego z dziesięciu zbiegów z Azkabanu, wyznała Harry’emu podczas zielarstwa, że teraz już rozumie, jak musi się czuć ktoś taki jak on.
- Tylko nie rozumiem, jak ty to wytrzymujesz, to jest przecież straszne - powiedziała bez ogródek, wrzucając o wiele za dużo smoczego łajna do swojego pojemnika z sadzonkami kłaposkrzeczek, co spowodowało, że zaczęły się wić i skrzeczeć z niezadowolenia.
A Harry rzeczywiście stał się w owych dniach na nowo obiektem poszeptywań i wytykania palcami na korytarzach, choć wyczuwał pewną zmianę w tonie tych szeptów. Teraz więcej w nich było ciekawości niż wrogości, a raz czy dwa podsłuchał strzępy rozmowy, z której wynikało, że rozmówców nie zadowala podana w „Proroku Codziennym” wersja wydarzeń. Niepewność i strach skłaniały wątpiących do uwierzenia w jedyne inne wyjaśnienie ucieczki z Azkabanu - to, którego rzecznikami od ubiegłego roku byli Harry Potter i profesor Dumbledore.
Atmosfera zmieniła się nie tylko wśród uczniów. Teraz nietrudno było zobaczyć na korytarzach dwóch czy trzech nauczycieli rozmawiających przyciszonymi głosami, którzy przerywali rozmowę na widok zbliżających się uczniów.
- To jasne, że w pokoju nauczycielskim nie mogą już swobodnie porozmawiać - powiedziała cicho Hermiona, kiedy pewnego dnia ona, Harry i Ron natknęli się na profesorów McGonagall, Flitwicka i Sprout, stojących w ciasnej grupce przy klasie zaklęć. - Tam jest Umbridge.
- Myślisz, że dowiedzieli się czegoś nowego? - zapytał Ron, patrząc przez ramię na trójkę nauczycieli.
- Jeśli się dowiedzieli, to chyba nam nie powiedzą, co? - zauważył ze złością Harry. - Nie po dekrecie... Który to już numer?
Bo następnego ranka po wiadomości o ucieczce z Azkabanu na tablicach ogłoszeń poszczególnych domów pojawiło się nowe ogłoszenie:

NA POLECENIE
WIELKIEGO INKWIZYTORA HOGWARTU

zakazuje się nauczycielom udzielania uczniom jakichkolwiek informacji, które nie są ściśle związane z przedmiotami, za których nauczanie pobierają wynagrodzenie.

Powyższe zarządzenie wydano na podstawie
Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Sześć.

Podpisano:
Dolores Jane Umbridge
Wielki Inkwizytor

Ten najnowszy dekret stał się wśród uczniów przedmiotem wielu dowcipów.
Lee Jordan odważył się powiedzieć Umbridge, że zgodnie z nowym zarządzeniem nie mogła zbesztać Freda i George’a za granie w eksplodującego durnia w czasie lekcji.
- Eksplodujący dureń nie ma nic wspólnego z obroną przed czarną magią, pani profesor! To nie była informacja ściśle związana z pani przedmiotem!
Kiedy po tym wydarzeniu Harry zobaczył Lee, wierzch jego dłoni paskudnie krwawił. Polecił mu okłady z wyciągu ze szczuroszczeta.
Harry miał nadzieję, że ucieczka z Azkabanu trochę upokorzyła Umbridge, że zbiła ją z tropu ta katastrofa, która miała miejsce pod nosem jej ukochanego Knota. Okazało się jednak, że to wydarzenie tylko wzmocniło jej wściekłe pragnienie podporządkowania sobie każdego aspektu życia w Hogwarcie. Dawno postanowiła wyrzucić któregoś z nauczycieli i teraz chodziło tylko o to, czy pierwszą ofiarą będzie profesor Trelawney czy Hagrid.
Teraz Umbridge, ze swoją nieodłączną podkładką do notowania, była obecna na każdej lekcji wróżbiarstwa i opieki nad magicznymi stworzeniami. Czaiła się przy kominku w przesyconej zapachem perfum i kadzideł komnacie na wieży, przerywając coraz bardziej histeryczne przemowy profesor Trelawney trudnymi pytaniami na temat ornitomancji i heptemologii, nalegała, by Trelawney przepowiadała, jaka będzie odpowiedź ucznia na już zadane pytanie, zanim zdążył jej udzielić, żądała od niej, by demonstrowała swoje umiejętności wróżenia z kryształowej kuli, fusów herbacianych i kamyków runicznych. Harry miał wrażenie, że profesor Trelawney wkrótce załamie się nerwowo; kilka razy zdarzyło mu się widzieć ją na korytarzach (co było rzadką okazją, bo zwykłe nie ruszała się ze swojej wieży), jak mamroce sama do siebie, zacierając nerwowo ręce, rzucając wylęknione spojrzenia przez ramię i za każdym razem pozostawiając po sobie silny zapach kuchennego sherry. Gdyby nie martwił się tak bardzo o Hagrida, byłoby mu jej żal, ale skoro jedno z nich miało zostać pozbawione pracy, nie pozostawało mu nic innego, jak życzyć tego właśnie jej.
Niestety Hagrid nie radził sobie lepiej od profesor Trelawney. Chociaż, za radą Hermiony, od Bożego Narodzenia nie pokazał im już nic bardziej groźnego od psidwaka, stworzenia różniącego się od teriera jack russell tylko rozwidlonym ogonem, on też sprawiał wrażenie, jakby tracił nerwy. Podczas lekcji był dziwnie rozkojarzony i zdenerwowany, często gubił wątek, udzielał mylnych odpowiedzi na pytania i przez cały czas zerkał z niepokojem w stronę Umbridge. Okazywał też dziwną obojętność wobec Harry’ego, Rona i Hermiony, wyraźnie zabraniając im odwiedzania go po zmierzchu.
- Jak was przyłapie, to nas wszystkich załatwi - powiedział im stanowczo, więc nie chcąc go jeszcze bardziej narażać, powstrzymywali się od wieczornych wizyt w jego chatce.
Harry miał wrażenie, że Umbridge pozbawia go po kolei wszystkiego, co czyniło jego życie w Hogwarcie przyjemnym: odwiedzin w chatce Hagrida, listów do Syriusza, Błyskawicy i quidditcha. Mścił się w jedyny sposób, jaki miał do dyspozycji: podwajając wysiłki zmierzające do stworzenia prawdziwej Gwardii Dumbledore’a.
Radowało go, że wszyscy, nawet Zachariasz Smith, starali się jeszcze bardziej od czasu ucieczki dziesięciorga śmierciożerców. Nikt jednak nie czynił aż takich postępów jak Neville. Wiadomość o ucieczce katów jego rodziców spowodowała w nim dziwną, nieco nawet niepokojącą zmianę. Ani razu nie nawiązał do spotkania na oddziale zamkniętym Szpitala Świętego Munga, a oni, biorąc przykład z niego, też o tym nie wspominali. Nie rozmawiał też nigdy na temat ucieczki Bellatriks i jej złowrogich towarzyszy; prawdę mówiąc, podczas spotkań GD prawie już się nie odzywał, tylko ćwiczył gorliwie każde nowe zaklęcie i przeciwzaklęcie, z napiętą ze skupienia pucołowatą twarzą, wyraźnie nie zważając na zranienia i wypadki, dając z siebie o wiele więcej od reszty członków Gwardii. Robił tak szybkie postępy, że zaczęło to być trochę denerwujące. Kiedy Harry uczył ich Zaklęcia Tarczy, pozwalającego odbić od siebie słabsze zaklęcia w taki sposób, że trafiały w tego, kto je rzucił, tylko Hermiona nauczyła się go szybciej od Neville’a.
Harry oddałby wiele, żeby robić takie postępy w oklumencji, jakie robił Neville podczas spotkań GD. Już na pierwszej lekcji poszło mu fatalnie, a na następnych nie tylko nie radził sobie lepiej, ale czuł, że jest coraz gorzej.
Zanim zaczął uczyć się oklumencji, blizna na czole piekła go od czasu do czasu, zwykle w nocy albo podczas jednego z owych dziwnych przebłysków myśli i uczuć Voldemorta. Teraz ból prawie nie ustawał i często miał napady albo rozdrażnienia, albo zadowolenia, nie mające żadnego związku z tym, co akurat z nim się działo, a zawsze towarzyszył im wyjątkowo silny ból przeszywający bliznę. Miał okropne wrażenie, że powoli zamienia się w coś w rodzaju anteny dostrojonej do najmniejszych zmian w nastroju Voldemorta, i był pewny, że ta narastająca wrażliwość datuje się od pierwszej lekcji oklumencji ze Snape’em. Co więcej, teraz śnił o wędrówce ciemnym korytarzem do Departamentu Tajemnic prawie co noc, a owe sny kończyły się zawsze tym, że stoi przed czarnymi drzwiami, usilnie pragnąc wejść do środka.
- Może to jest coś takiego jak choroba - powiedziała Hermiona, gdy zwierzył się jej i Ronowi. - Jak jakiś rodzaj gorączki czy coś w tym stylu. Twój stan musi się pogorszyć, zanim się polepszy.
- Pogarszają go lekcje ze Snape’em - oświadczył stanowczo Harry. - Mdli mnie od tego bólu głowy i znudziło mi się już łażenie tym korytarzem co noc. - Potarł sobie czoło ze złością. - Chciałbym, żeby te drzwi w końcu się otworzyły, mam już dość gapienia się w nie jak głupi...
- To wcale nie jest śmieszne - przerwała mu ostro Hermiona. - Dumbledore chce, żeby te sny ustały, bo inaczej nie prosiłby Snape’a, żeby cię uczył oklumencji. Musisz po prostu bardziej się do tego przyłożyć.
- Ja się przykładam! - warknął urażony Harry. - Sama kiedyś spróbuj, to zobaczysz! To wcale nie jest śmieszne, kiedy Snape próbuje wedrzeć ci się do mózgu!
- Może... - zaczął powoli Ron.
- Może co? - burknęła Hermiona.
- Może to nie Harry’ego wina, że nie potrafi uszczelnić swego umysłu.
- O co ci chodzi?
- O to, że... może Snape wcale nie stara się pomóc Harry’emu...
Harry i Hermiona spojrzeli na niego szeroko otwartymi oczami. Ron popatrzył znacząco najpierw na jedno, potem na drugie.
- Może tak naprawdę to on próbuje trochę szerzej otworzyć umysł Harry’ego... żeby Sami-Wiecie-Komu było łatwiej...
- Och, przestań, Ron! - przerwała mu ze złością Hermiona. - Ile już razy podejrzewałeś Snape’a i czy choć raz się sprawdziło? Dumbledore mu ufa, a on działa dla Zakonu, to chyba wystarczy, prawda?
- Kiedyś był śmierciożercą - upierał się Ron. - I nigdy nie mieliśmy dowodu, że naprawdę przeszedł na naszą stronę...
- Dumbledore mu ufa - powtórzyła Hermiona. - A jak my nie zaufamy Dumbledore’owi, to już nikomu nie będziemy mogli zaufać.
* * *
Tak więc było czym się martwić i było mnóstwo roboty - zwały zadań domowych, nad którymi często ślęczeli do późna w nocy, tajne spotkania GD, odbywane regularnie lekcje ze Snape’em - trudno więc się dziwić, że styczeń minął niepokojąco szybko. Zanim się Harry spostrzegł, nadszedł luty, przynosząc nieco bardziej mokrą i ciepłą pogodę, a także perspektywę drugiego w tym roku wypadu do Hogsmeade. Od kiedy umówił się z Cho, że wyprawią się do wioski razem, miał bardzo mało wolnego czasu, by z nią porozmawiać, i oto nagle uświadomił sobie, że walentynki są już blisko i że mają je spędzić razem.
Rano czternastego lutego ubrał się wyjątkowo starannie. Na śniadaniu zjawił się z Ronem akurat w porze porannej poczty. Hedwigi nie było wśród sów - zresztą wcale się jej nie spodziewał - natomiast kiedy usiedli przy stole, Hermiona wyciągała właśnie list z dzioba nieznanej brązowej sowy.
- No, nareszcie! Gdyby dzisiaj nie przyszło... - mruknęła, rozrywając kopertę, po czym wyciągnęła z niej mały kawałek pergaminu. Oczy biegały jej szybko w lewo i w prawo, gdy odczytywała list, a na twarzy odmalowała się ponura satysfakcja.
- Słuchaj, Harry - powiedziała, spoglądając na niego - to naprawdę ważna sprawa... Myślisz, że mógłbyś spotkać się ze mną w Trzech Miotłach koło południa?
- No... nie wiem. Cho pewnie się spodziewa, że spędzę z nią cały dzień. Jeszcze nie ustaliliśmy, co będziemy robić.
- No to przyjdź z nią, jak musisz - nalegała Hermiona. - Przyjdziesz?
- No... dobrze, ale o co chodzi?
- Nie mam teraz czasu, żeby ci powiedzieć, muszę szybko wysłać odpowiedź...
I wyleciała z Wielkiej Sali, ściskając w jednej ręce list, a w drugiej kawałek niedojedzonego tostu.
- Ty też przyjdziesz? - zapytał Harry Rona, ale ten zrobił smętną minę i potrząsnął głową.
- Ja w ogóle nie wybieram się do Hogsmeade. Angelina zarządziła całodzienny trening. Jakby to coś pomogło... Jesteśmy najgorszą drużyną, jaką kiedykolwiek widziałem. Żebyś zobaczył Slopera i Kirke! Są żałośni, gorsi nawet ode mnie. - Westchnął ciężko. - Nie wiem, dlaczego Angelina po prostu ze mnie nie zrezygnuje...
- Dlatego, że jak jesteś w formie, to jesteś bardzo dobry - odpowiedział Harry poirytowanym tonem.
Trudno mu było współczuć Ronowi, kiedy sam oddałby prawie wszystko, żeby zagrać w nadchodzącym meczu z Puchonami. Ron chyba to odczuł, bo już nie wspomniał o quidditchu przez całe śniadanie, a potem pożegnał się z nim trochę chłodno. Odszedł na stadion quidditcha, a Harry, przyglądając się swemu odbiciu w łyżeczce do herbaty, próbował przez chwilę przygładzić sobie włosy, zanim udał się samotnie do sali wejściowej na spotkanie z Cho. Czuł się bardzo niepewnie i zastanawiał się, o czym, u licha, będzie z nią rozmawiał przez cały dzień.
Czekała na niego koło dębowych drzwi. Wyglądała bardzo ładnie z włosami związanymi z tyłu w długi koński ogon. Kiedy szedł ku niej, zdawało mu się, że jego stopy są stanowczo za duże, oraz że ramiona jakoś głupio kołyszą mu się po bokach.
- Cześć - powiedziała Cho na wydechu.
- Cześć.
Przez chwilę patrzyli na siebie, a potem Harry powiedział:
- No to... ee.. idziemy, tak?
- Och... tak...
Stanęli na końcu kolejki do Filcha, odhaczającego uczniów na liście, od czasu do czasu zerkając na siebie i uśmiechając się porozumiewawczo. Harry poczuł ulgę, kiedy wyszli na świeże powietrze, bo łatwiej mu było iść bez słowa niż stać jak kołek i czuć się bardzo niezręcznie. Był rześki, wietrzny dzień. Kiedy mijali stadion quidditcha, Harry dostrzegł sylwetki Rona i Ginny, śmigających nad trybunami, i poczuł ostre ukłucie zazdrości...
- Bardzo ci tego brakuje, prawda? - powiedziała Cho.
Obejrzał się i zobaczył, że go obserwuje.
- Tak - westchnął. - Bardzo.
- Pamiętasz ten pierwszy raz, kiedy graliśmy przeciw sobie, w trzeciej klasie?
- No jasne. - Uśmiechnął się. - Bez przerwy mnie blokowałaś.
- A Wood powiedział ci, że to nie salon i żebyś zwalił mnie z miotły, jak będzie trzeba. Słyszałam, że dostał się do Chluby Portree, czy to prawda?
- Nie, jest w Zjednoczonych z Puddlemere, spotkałem go na mistrzostwach świata w zeszłym roku.
- Och, myśmy też się tam spotkali, pamiętasz? Byliśmy na tym samym kempingu. Fajnie było, prawda?
Rozmawiali o mistrzostwach świata w quidditchu przez całą drogę do bramy terenów szkolnych. Harry aż nie mógł uwierzyć, że tak łatwo się z nią rozmawia, wcale nie gorzej niż z Ronem i Hermioną, i już nabrał pewności siebie, gdy minęła ich duża grupa Ślizgonek, wśród nich Pansy Parkinson.
- Potter i Chang! - wrzasnęła Pansy na tle chóru szyderczych chichotów. - Ej, Chang, chyba coś nie tak z twoim gustem... Diggory przynajmniej był przystojny!
Przyspieszyły kroku, wymieniając głupie uwagi, chichocząc i oglądając się na nich znacząco. Zaległo pełne zakłopotania milczenie. Harry jakoś nie mógł wymyślić niczego więcej na temat quidditcha, a Cho, lekko zaróżowiona, wpatrywała się w swoje stopy.
- To... dokąd byś chciała pójść? - zapytał, kiedy doszli do Hogsmeade.
Ulica Główna pełna była przechadzających się w jedną i drugą stronę uczniów, oglądających wystawy i stojących w grupkach na chodniku.
- Och... wszystko jedno - odpowiedziała Cho, wzruszając ramionami. - Mmm... może po prostu pochodzimy po sklepach...
Poszli w stronę sklepu Dervisha i Bangesa. W oknie wystawowym wisiało wielkie ogłoszenie, przed którym stało kilku mieszkańców Hogsmeade. Kiedy Harry i Cho podeszli, rozstąpili się nieco i Harry ujrzał ponownie dziesięć zdjęć zbiegłych śmierciożerców. Ogłoszenie („Z polecenia Ministerstwa Magii”) obiecywało tysiąc galeonów nagrody za informację, która przyczyni się do schwytania któregokolwiek ze zbiegów.
- To dziwne, prawda? - powiedziała cicho Cho. - Pamiętasz, jak uciekł Syriusz Black i w Hogsmeade było pełno dementorów, którzy go szukali? A teraz dziesięciu śmierciożerców jest na wolności i jakoś nigdzie dementorów nie widać...
- Taak - rzekł Harry, odrywając oczy od twarzy Bellatriks Lestrange i rozglądając się po ulicy. - Tak, to bardzo dziwne...
Nie żałował, że dementorów nie ma w pobliżu, ale teraz, gdy o tym pomyślał, ich nieobecność wydała mu się rzeczywiście wymowna. Nie tylko pozwolili śmierciożercom uciec, ale w ogóle ich nie ścigają... Wyglądało na to, że naprawdę wymknęli się spod kontroli ministerstwa.
Twarze dziesięciu śmierciożerców spoglądały na nich z każdej wystawy. Kiedy mijali sklep Scrivenshafta, zaczął padać deszcz. Zimne, ciężkie krople uderzały Harry’ego w twarz i w kark.
- Mmm... masz ochotę na kawę? - zapytała Cho, gdy deszcz rozpadał się na dobre.
- Jasne. Gdzie...?
- Och, tu blisko jest bardzo przyjemne miejsce... Nie byłeś jeszcze u pani Puddifoot? - zapytała żywo i poprowadziła go w boczną uliczkę do małej herbaciarni, której nigdy dotąd nie zauważył.
Był to ciasny i zaparowany lokalik, przystrojony kokardkami i falbankami. Harry’ego nawiedziło niemiłe wspomnienie gabinetu Umbridge.
- Przytulnie tu, co? - powiedziała ucieszona Cho.
- Ee... tak - skłamał Harry.
- Zobacz, walentynkowe dekoracje! - Cho wskazała na złote aniołki unoszące się nad małymi okrągłymi stolikami i od czasu do czasu obsypujące różowym konfetti siedzących przy nich gości.
- Aaach...
Usiedli przy ostatnim wolnym stoliku, przy zaparowanym oknie. Tuż obok siedział Roger Davies, kapitan drużyny Krukonów, z jakąś ładną dziewczyną o blond włosach. Trzymali się za ręce. Harry poczuł się niezręcznie, zwłaszcza że kiedy rozejrzał się po kawiarni, zobaczył, że są tu same pary i wszystkie trzymają się za ręce. Może Cho się spodziewa, że on też weźmie ją za rękę...
- Co podać, moi kochani? - zapytała pani Puddifoot, bardzo tęga kobieta z lśniącym czarnym kokiem, z trudem mieszcząca się między stolikami.
- Prosimy o dwie kawy - odpowiedziała Cho.
Zanim przyniesiono im kawy, Roger Davies i jego towarzyszka zaczęli się całować nad cukiernicą. Harry zżymał się w duchu, bo czuł, że zachowanie Daviesa jest jakimś wzorcem, a Cho na pewno oczekuje, że i on temu wzorcowi sprosta. Zrobiło mu się gorąco i spróbował spojrzeć w okno, ale było tak zaparowane, że nic przez nie nie zobaczył. Aby opóźnić chwilę, w której będzie musiał spojrzeć na Cho, zaczął wpatrywać się w sufit, jakby go zainteresowało pokrywające go malowidło, i został obsypany garścią konfetti przez jednego z aniołków.
Po kilku ciężkich minutach Cho wspomniała coś o Umbridge. Harry z ulgą podchwycił ten temat i przez kilka miłych chwil obgadywali ją złośliwie, ale ten temat był już tak przenicowany podczas spotkań GD, że wkrótce się wyczerpał i znowu zapadło milczenie. Od sąsiedniego stolika dobiegały ssąco-mlaszczące odgłosy, a Harry rozmyślał gorączkowo, co by tu jeszcze powiedzieć.
- Ee... słuchaj, może byś poszła ze mną do Trzech Mioteł? Umówiłem się tam z Hermioną Granger.
Cho uniosła brwi.
- Umówiłeś się z Hermioną Granger? Dzisiaj?
- Tak. No wiesz, poprosiła mnie o to, więc pomyślałem, że pójdę. Chcesz iść ze mną? Powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu.
- Och... no cóż... to miłe z jej strony.
Ale ton jej głosu wcale nie wskazywał, że uważa to za miłe, przeciwnie, był lodowaty i nagle się nachmurzyła.
Następne kilka minut upłynęło w milczeniu. Harry pił kawę tak szybko, że zaczął się zastanawiać, czy nie zamówić sobie drugiej. Przy sąsiednim stoliku Roger Davies i jego dziewczyna chyba się przykleili do siebie ustami.
Ręka Cho spoczywała na stoliku obok jej filiżanki i Harry czuł narastającą ochotę, by ją ująć. Po prostu to zrób, powiedział sobie w duchu, kiedy wezbrała w nim mieszanina paniki i podniecenia. Po prostu sięgnij i chwyć tę dłoń... To zadziwiające, ale o wiele trudniej było mu wyciągnąć rękę na odległość dwunastu cali i ująć jej dłoń, niż złapać śmigającego w powietrzu znicza...
Ale właśnie w tym momencie, gdy wyciągnął rękę, Cho zdjęła swoją ze stołu. Teraz obserwowała ze średnim zainteresowaniem Rogera Daviesa całującego się ze swoją dziewczyną.
- Wiesz, chciał się ze mną umówić - powiedziała cicho. - Roger, parę tygodni temu. Ale go spławiłam.
Harry, który chwycił za cukierniczkę, aby usprawiedliwić swój nagły ruch ręką, nie mógł pojąć, dlaczego ona mu to mówi. Jeśli pragnęła siedzieć teraz przy sąsiednim stoliku i całować się z Rogerem Daviesem, to po co umówiła się z nim?
Nic nie powiedział. Aniołek obrzucił ich nową garścią konfetti; niektóre wylądowały na zimnych resztkach kawy, które właśnie zamierzał wypić.
- W zeszłym roku byłam tu z Cedrikiem - powiedziała Cho.
Sens tych słów dotarł do niego dopiero po kilku sekundach, a wówczas poczuł się tak, jakby miał w żołądku bryłę lodu. Nie mógł uwierzyć, że zachciało się jej rozmawiać o Cedriku właśnie teraz, gdy otaczały ich całujące się pary, a aniołek szybował nad ich głowami.
Kiedy ponownie się odezwała, jej głos był nieco wyższy.
- Od dawna chciałam cię o to zapytać... Czy Cedrik... czy on w-w-wspomniał o mnie przed śmiercią?
Był to chyba ostatni temat, na który Harry chciałby rozmawiać, szczególnie z Cho.
- No... nie - powiedział cicho. - Nie miał czasu, żeby cokolwiek powiedzieć. Ee... więc... ile... ile udało ci się zobaczyć meczów quidditcha w ciągu wakacji? Kibicujesz Tajfunom, tak? - zapytał, siląc się na beztroski ton.
Ku swemu przerażeniu stwierdził, że Cho ma oczy pełne łez, jak wówczas, po ostatnim przed Bożym Narodzeniem spotkaniu GD.
- Słuchaj - powiedział błagalnym tonem, nachylając się ku niej, żeby nikt nie słyszał - nie rozmawiajmy teraz o Cedriku... Pomówmy o czymś innym...
Okazało się jednak, że popełnił fatalny błąd.
- A ja myślałam... - odpowiedziała, a łzy skapywały jej z brody na stolik - myślałam, że właśnie ty mnie zrozuuumiesz! Ja muszę o tym porozmawiać! I t-t-ty na pewno też! Przecież byłeś przy t-t-tym, prawda?
Wszystko zaczęło się okropnie komplikować. Dziewczyna Rogera Daviesa odkleiła się od niego, żeby spojrzeć na zapłakaną Cho.
- No tak... i... ja już o tym rozmawiałem - wyszeptał Harry. - Z Ronem i Hermioną, ale...
- Ach tak, chcesz porozmawiać z Hermioną Granger! - powiedziała piskliwym głosem, z twarzą błyszczącą od łez. Coraz więcej par odrywało się od siebie, żeby zobaczyć, co się dzieje. - Tylko nie ze mną, tak? To m-może by było najlepiej, gdybyśmy po prostu... po prostu zapłacili, żebyś mógł sobie pójść i spotkać się z Hermioną G-Granger, na czym ci wyraźnie tak zależy!
Harry wytrzeszczył na nią oczy, całkowicie ogłupiały. Cho chwyciła ozdobioną falbankami serwetkę i zaczęła nią sobie gwałtownie ocierać twarz.
- Cho... - szepnął, marząc, by Roger objął swą dziewczynę i zaczął ją znowu całować, żeby przestała chichotać i gapić się na nich.
- No proszę, idź! - powiedziała, płacząc w chusteczkę. - Nie wiem, dlaczego się ze mną umówiłeś, skoro masz zamiar zaraz potem spotykać się z innymi dziewczynami... A po Hermionie ile masz jeszcze randek?
- To nie tak! - zaprzeczył Harry, czując nagłą ulgę, bo wreszcie zrozumiał, dlaczego tak się na niego obraziła, a ulga była tak wielka, że aż się roześmiał. Niestety, już po sekundzie zdał sobie sprawę, że popełnił kolejny błąd.
Cho zerwała się na nogi. Wszyscy umilkli, gapiąc się na nich.
- Żegnaj, Harry! - powiedziała dramatycznym głosem i, czkając lekko, rzuciła się do drzwi, otworzyła je gwałtownie i wypadła na rzęsisty deszcz.
- Cho! - zawołał za nią Harry, ale rozległ się melodyjny dźwięk dzwonka i drzwi się zamknęły.
W kawiarni było zupełnie cicho. Wszystkie oczy utkwione były w Harrym. Rzucił galeona na stolik, strząsnął sobie z włosów różowe konfetti i wyszedł.
Lało jak z cebra, a jej nigdzie nie było widać. Nie mógł po prostu zrozumieć, co właściwie się stało: przecież zaledwie pół godziny temu tak dobrze im szło!
- Kobiety! - mruknął ze złością, wpychając ręce do kieszeni i brnąc zalewaną deszczem ulicą. - Po co ona w ogóle chciała ze mną rozmawiać o Cedriku? Dlaczego zawsze musi wyciągnąć jakiś temat, którym sprawia, że zaczyna zachowywać się jak fontanna?
Skręcił w prawo, pobiegł, rozpryskując wodę, i w ciągu paru minut stanął przed drzwiami Trzech Mioteł. Wiedział, że jest za wcześnie, by mogła tam być Hermiona, ale pomyślał, że na pewno spotka kogoś, z kim będzie mógł spędzić czas w oczekiwaniu na nią. Wszedł do środka, odgarnął mokre włosy z oczu i rozejrzał się. W kącie siedział samotnie Hagrid z markotną miną.
- Czołem, Hagrid! - powitał go, kiedy przecisnął się między stłoczonymi stolikami i przyciągnął sobie krzesło obok niego.
Hagrid drgnął i spojrzał na niego trochę nieprzytomnie, jakby go nie poznawał. Na twarzy miał dwa świeże rozcięcia i kilka nowych siniaków.
- Ach, to ty, Harry. Wszystko gra?
- No jasne - skłamał Harry, czując, że w porównaniu ze zmartwieniami wyraźnie zmaltretowanego Hagrida nie ma się na co uskarżać. - A ty... dobrze się czujesz?
- Ja? Och tak, Harry, w porząsiu...
Zajrzał do swojego cynowego kufla wielkości sporego kubełka i westchnął. Harry nie wiedział, co powiedzieć. Przez chwilę siedzieli obok siebie w milczeniu, a potem Hagrid nagle zaczął:
- Zasuwamy na tym samym wózku, no nie, Harry?
- Ee... - bąknął Harry.
- Tak to jest, Harry... Już ci to kiedyś powiedziałem... Jak te wilki samotniki... - Pokiwał w zadumie głową. - I siroty. Tak to jest... oba jesteśmy siroty...
Pociągnął zdrowo z kufla.
- Co innego, jak się ma przyzwoitą rodzinkę, no nie? Mój stary to był przyzwoity gość. Twoja mama i twój tata też byli w porząsiu. Gdyby żyli... ech, wszystko by było inaczej...
- Chyba tak - zgodził się ostrożnie Harry, czując, że Hagrid jest w bardzo dziwnym nastroju.
- Rodzina - mruknął ponuro Hagrid. - Co byś nie powiedział, krew to krew...
I wytarł rękawem strużkę krwi ściekającą mu z brwi.
- Hagridzie - zagadnął Harry, nie mogąc się powstrzymać - skąd te wszystkie rany i siniaki?
- Co? - Hagrid otrząsnął się i spojrzał na niego niezbyt przytomnie. - Jakie siniaki?
- No te! - odrzekł Harry, wskazując na jego twarz.
- Ach, to... - odpowiedział lekceważąco Hagrid. - Normalka, Harry. Taką już mam robotę.
Wypił do dna, odstawił kufel i wstał.
- Do zobaczenia, Harry... Trzymaj się...
Wyszedł ciężkim krokiem z pubu i zniknął w strugach deszczu. Harry patrzył za nim, czując się podle. Hagrid był nieszczęśliwy i coś ukrywał, ale wyraźnie postanowił nie korzystać z niczyjej pomocy. O co tu chodzi? Ale zanim zdążył się nad tym zastanowić, usłyszał, jak ktoś go woła.
- Harry! Harry, tutaj!
To Hermiona machała do niego z drugiego końca sali. Wstał i zaczął się ku niej przeciskać. Był wciąż parę stolików od niej, kiedy zobaczył, że nie jest sama. Siedziała z dwiema najmniej spodziewanymi towarzyszkami: z Luną Lovegood i... tak, z Ritą Skeeter, byłą dziennikarką „Proroka Codziennego”, osobą, której przecież nie znosiła tak, jak chyba nikogo na świecie.
- Przyszedłeś wcześniej! - powiedziała Hermiona, przesuwając się, by mu zrobić miejsce. - Myślałam, że jesteś z Cho, nie spodziewałam się ciebie jeszcze z godzinę!
- Cho? - zainteresowała się natychmiast Rita, obracając się i przyglądając żywo Harry’emu. - Dziewczyna?
Chwyciła swoją torebkę z krokodylej skóry i zaczęła w niej grzebać.
- To nie twój interes - stwierdziła chłodno Hermiona. - Harry może się umawiać z setką dziewczyn, a tobie nic do tego, więc proszę to natychmiast odłożyć.
Rita już wyjmowała z torebki jadowicie zielone pióro. Po słowach Hermiony zrobiła taką minę, jakby ją zmuszono do przełknięcia odorosoku, i zatrzasnęła torebkę z powrotem.
- Co tu jest grane? - zapytał Harry, siadając i spoglądając najpierw na Ritę, potem na Lunę, a w końcu na Hermionę.
- Mała Miss Doskonałości miała mi właśnie powiedzieć, kiedy przyszedłeś - oświadczyła Rita i łyknęła zdrowo ze swojej szklanki. - Chyba wolno mi z nim porozmawiać, co? - warknęła do Hermiony.
- Chyba tak - powiedziała Hermiona lodowatym tonem.
Brak zatrudnienia wyraźnie Ricie nie służył. Włosy, które zwykle podkręcała w wyszukane loczki, teraz zwisały byle jak wokół twarzy. Z długich paznokci pozłaził szkarłatny lakier, a w skrzydlatej oprawce okularów brakowało kilku fałszywych brylancików. Łyknęła ponownie ze szklanki i zagadnęła kącikiem ust:
- Ładna jest?
- Jeszcze jedno słowo na temat życia osobistego Harry’ego i nici z naszej umowy. Przyrzekam - oświadczyła stanowczo Hermiona.
- Z jakiej umowy? - zapytała Rita, ocierając usta wierzchem dłoni. - Jeszcze nie było mowy o żadnej umowie, panno Napuszona. Powiedziałaś mi tylko, żebym przyszła. Och, nadejdzie jeszcze czas... - I westchnęła ciężko.
- Tak, tak, nadejdzie czas, że wysmażysz więcej okropnych opowieści o mnie i o Harrym - powiedziała Hermiona obojętnym tonem. - Znajdź sobie kogoś, kogo to zainteresuje, dobrze?
- I bez mojej pomocy ukazało się już w tym roku mnóstwo okropnych opowieści o Harrym - odcięła się Rita, zezując na niego znad szklanki. - Jak to znosisz, Harry? - dodała ochrypłym szeptem. - Czujesz się zdradzony? Zakłopotany? Niezrozumiany?
- Jest wściekły, to chyba zrozumiałe - powiedziała dobitnie Hermiona. - Przecież powiedział ministrowi prawdę, a minister jest zbyt wielkim kretynem, żeby mu uwierzyć.
- A więc nadal się upierasz, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać jednak powrócił, tak? - zapytała Rita i opuściła szklankę, przeszywając Harry’ego drapieżnym spojrzeniem, po czym wyciągnęła tęsknie palec ku zatrzaskowi torebki z krokodylej skóry. - Obstajesz przy tych wszystkich bzdurach, które opowiada każdemu Dumbledore, o tym, że Sam-Wiesz-Kto powrócił i że ty byłeś jedynym świadkiem...
- Nie byłem jedynym świadkiem - przerwał jej Harry. - Tam był również z tuzin śmierciożerców. Mam wymienić ich nazwiska?
- Byłoby cudownie - wydyszała Rita, ponownie grzebiąc w torbie i patrząc na niego tak, jakby był ósmym cudem świata. - Wielki, tłusty nagłówek: Potter oskarża... I podtytuł: Harry Potter wymienia nazwiska śmierciożerców, którzy wciąż są wśród nas... A pod twoim wielkim zdjęciem tekst: Harry Potter, lat 15, wywołał wczoraj powszechne oburzenie, oskarżając szanowanych i prominentnych członków społeczności czarodziejów o to, że są śmierciożercami...
Samopiszące pióro już tkwiło w ręce i zbliżało się do jej ust, kiedy nagle zgasł jej entuzjazm.
- Ale oczywiście - powiedziała, opuszczając pióro i obrzucając jadowitym spojrzeniem Hermionę - nasza mała Miss Doskonałości nie życzy sobie takich rewelacji, prawda?
- A nieprawda - powiedziała Hermiona słodkim głosem. - Bo mała Miss Doskonałości właśnie tego sobie życzy.
Rita wytrzeszczyła na nią oczy. Harry również. Luna zanuciła pod nosem: „Weasley jest naszym królem” i zamieszała w swej szklance cebulką na patyku.
- Chcesz, żebym napisała, co on mówi o Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać? - zapytała Rita prawie szeptem.
- Tak, chcę - oświadczyła Hermiona. - Żebyś napisała prawdę. Wszystkie fakty. Tak, jak mówi Harry. On ci poda szczegóły, poda ci nazwiska tych śmierciożerców, powie ci, jak Voldemort teraz wygląda... och, weź się w garść - dodała z pogardą, rzucając przez stół chusteczkę, bo na dźwięk nazwiska Voldemorta Rita podskoczyła tak gwałtownie, że oblała się połową swojej Ognistej Whisky.
Rita wytarła przód brudnego płaszcza przeciwdeszczowego, wciąż wpatrując się w Hermionę, po czym powiedziała z powagą:
- „Prorok” tego nie wydrukuje. Jeśli do ciebie to jeszcze nie dotarło, to ci powiem, że nikt nie wierzy w tę jego wydumaną historyjkę. Wszyscy uważają, że ma zwidy. Jeśli pozwolisz mi, żebym to wszystko opisała pod tym kątem...
- Żadnych więcej dyrdymałek o tym, że Harry dostał świra! - powiedziała ze złością Hermiona. - Tego już mamy dosyć, wielkie dzięki! Chcę, żebyś mu dała możliwość powiedzenia prawdy!
- Na coś takiego nie ma zapotrzebowania - stwierdziła chłodno Rita.
- Chcesz raczej powiedzieć, że „Prorok” tego nie wydrukuje, bo Knot nie pozwoli, tak? - zapytała zirytowana Hermiona.
Rita obrzuciła ją twardym spojrzeniem. Potem wychyliła się do niej przez stół i powiedziała rzeczowym tonem:
- No dobra, Knot wywiera naciski na „Proroka”, ale to na jedno wychodzi. Nie wydrukują niczego, co ukaże Harry’ego w dobrym świetle. Nikt czegoś takiego nie chce czytać. To by było wbrew opinii publicznej. Ta ostatnia ucieczka z Azkabanu porządnie wszystkich wystraszyła. Ludzie nie chcą uwierzyć w powrót Sama-Wiesz-Kogo.
- Więc „Prorok Codzienny” istnieje po to, żeby mówić ludziom to, co chcą usłyszeć, tak? - zapytała uszczypliwie Hermiona.
Rita wyprostowała się, uniosła brwi i osuszyła swoją szklankę.
- „Prorok” istnieje po to, żeby się sprzedawać, głupia dziewczyno - oświadczyła chłodno.
- Mój tata uważa, że to okropne piśmidło - stwierdziła Luna, włączając się niespodzianie do rozmowy. Ssała swoją cebulkę koktajlową, patrząc się na Ritę swoimi wielkimi, wyłupiastymi, lekko zwariowanymi oczami. - On sam publikuje różne ważne artykuły o sprawach, o których opinia publiczna powinna wiedzieć. Nie obchodzi go zarabianie pieniędzy.
Rita spojrzała na nią pogardliwie.
- A twój ojciec pewnie wydaje jedno z tych głupich wsiowych pisemek, tak? „Dwadzieścia pięć sposobów wmieszania się między mugoli”, daty kolejnych wyprzedaży...
- Nie - powiedziała Luna, zanurzając cebulkę z powrotem w koktajlu. - Jest wydawcą „Żonglera”.
Rita prychnęła tak głośno, że goście przy sąsiednim stoliku obejrzeli się z niepokojem.
- Ważne artykuły o sprawach, o których opinia publiczna powinna wiedzieć! - powtórzyła drwiąco. - Zawartością tego szmatławca mogłabym nawozić swój ogródek!
- Więc masz okazję, by podnieść nieco poziom tego pisma - powiedziała uprzejmie Hermiona. - Luna mówi, że jej ojciec byłby zachwycony, mogąc w nim zamieścić wywiad z Harrym. On to wydrukuje.
Rita popatrzyła na nich przez chwilę, a potem wybuchnęła śmiechem.
- „Żongler”! I myślicie, że ludzie potraktują go poważnie, jeśli da wywiad do „Żonglera”?
- Niektórzy może nie - odpowiedziała spokojnie Hermiona. - Ale to, co o ucieczce z Azkabanu pisze „Prorok Codzienny”, nie trzyma się kupy. Myślę, że wielu zastanawia się, czy nie ma jakiegoś lepszego wytłumaczenia tego, co się stało, a jak się pojawi inna wersja, nawet opublikowana przez... - zerknęła na Lunę - przez... no... tak niezwykłe czasopismo... to myślę, że będą chcieli to przeczytać.
Rita milczała przez chwilę, patrząc na Hermionę z ukosa.
- No dobrze, powiedzmy, że to zrobię - powiedziała nagle. - Co za to dostanę?
- Nie sądzę, by mój tata płacił ludziom za to, że piszą do jego magazynu - oświadczyła Luna marzycielskim głosem. - To dla nich zaszczyt, no i lubią zobaczyć swoje nazwisko w druku.
Rita Skeeter miała taką minę, jakby znowu napiła się odorosoku.
- Mam to zrobić ZA DARMO?!
- Na to wygląda - odpowiedziała spokojnie Hermiona i upiła nieco ze swojej szklanki. - Bo jak tego nie zrobisz, to poinformuję władze, że jesteś niezarejestrowanym animagiem. I myślę, że „Prorok” mógłby ci sporo zapłacić za osobistą relację z życia w Azkabanie...
Rita wyglądała tak, jakby marzyła tylko o tym, by wyjąć papierową parasolkę ze szklanki i wetknąć ją Hermionie do nosa.
- To znaczy, że nie mam wyboru, tak? - powiedziała rozdygotanym głosem.
Otworzyła ponownie torebkę z krokodylej skóry, wyciągnęła kawałek pergaminu i uniosła samopiszące pióro.
- Tata się ucieszy - oświadczyła radośnie Luna.
Ricie zadrgała szczęka.
- Harry, zgadzasz się? - zapytała Hermiona, odwracając się do niego. - Jesteś gotów opowiedzieć opinii publicznej, jak było naprawdę?
- Chyba tak - odrzekł Harry, obserwując koniec samopiszącego pióra, który zawisł nad pergaminem.
- No to strzelaj, Rita - powiedziała pogodnie Hermiona, wyławiając wisienkę z dna swojej szklanki.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:56, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
WIDZIANE I NIEPRZEWIDZIANE


Luna powiedziała im wymijająco, że nie wie, kiedy wywiad Rity z Harrym ukaże się w „Żonglerze”. Dodała też, że jej ojciec czeka na długą, wspaniałą relację z niedawnych obserwacji chrapaków krętorogich.
- To będzie, oczywiście, bardzo ważny materiał, więc być może Harry będzie musiał poczekać do następnego wydania.
Dla Harry’ego opowiadanie o nocy, w której powrócił Voldemort, nie było łatwym przeżyciem. Rita wypytywała go o najdrobniejsze szczegóły, a on opowiedział jej wszystko, co zapamiętał, wiedząc, że to jedyna w swoim rodzaju okazja, by przekazać światu prawdę. Ciekaw był, jaka będzie reakcja na jego opowieść. Podejrzewał, że wielu czytelników tylko utwierdzi się w przekonaniu, że ma kompletnie pomieszane w głowie, zwłaszcza jeśli wywiad pojawi się obok bzdur o jakichś krętorogich chrapakach. Ale ucieczka Bellatriks Lestrange i innych śmierciożerców sprawiła, że gorąco pragnął działać, bez względu na to, czy to odniesie skutek czy nie...
- Nie mogę się doczekać, co powie Umbridge, jak to zobaczy - powiedział Dean ze strachem podczas poniedziałkowej kolacji.
Po drugiej stronie stołu Seamus nakładał sobie olbrzymią porcję zapiekanki z kurczakiem i szynką, ale Harry wiedział, że nadstawia uszu.
- Dobrze zrobiłeś, Harry - Neville, siedzący naprzeciw niego, pobladł, ale ciągnął dalej przyciszonym głosem: - Musiało ci być... ciężko... o tym mówić... prawda?
- Prawda - wymamrotał Harry - ale przecież ludzie muszą się dowiedzieć, do czego Voldemort jest zdolny.
- Racja - zgodził się Neville, kiwając głową. - I ci jego śmierciożercy... Ludzie powinni się dowiedzieć...
Urwał i wrócił do swojej porcji pieczonych ziemniaków. Seamus spojrzał na nich, ale kiedy napotkał wzrok Harry’ego, szybko zajął się swoją zapiekanką. Po chwili Dean, Seamus i Neville odeszli do pokoju wspólnego, a Harry i Hermiona zostali, czekając na Rona, który jeszcze nie wrócił z treningu.
Do sali weszła Cho Chang ze swoją przyjaciółką Mariettą. Harry’emu coś podskoczyło nieprzyjemnie w brzuchu, ale ona nawet nie spojrzała w stronę stołu Gryfonów i usiadła plecami do niego.
- Och, zapomniałam cię zapytać - powiedziała Hermiona, zerkając na stół Krukonów. - Co się wydarzyło podczas twojej randki z Cho? Bo wróciłeś z niej tak wcześnie...
- Ee... no wiesz... - wyjąkał Harry, przysuwając sobie talerz z rabarbarowym ciastem i nakładając drugi kawałek - jak sobie teraz o tym pomyślę, to była kompletna klapa.
I opowiedział jej, co się wydarzyło w kawiarni pani Puddifoot.
- ...na to ona zrywa się - kończył swą opowieść kilka minut później, kiedy już zniknął ostatni kawałek rabarbarowego ciasta - mówi „Żegnaj, Harry” i wylatuje z kawiarni! - Odłożył łyżeczkę i spojrzał na Hermionę. - Możesz mi powiedzieć, co to wszystko znaczy? O co jej chodziło?
Hermiona zerknęła na tył głowy Cho i westchnęła.
- Och, Harry - powiedziała ponuro. - Wiesz, bardzo mi przykro, ale byłeś troszkę nietaktowny.
- Ja, nietaktowny? - oburzył się Harry. - W jednej minucie wszystko jest okej, a w następnej ona mi mówi, że Roger Davies chciał się z nią umówić, a potem, że obściskiwała się z Cedrikiem w tej głupiej kawiarni... Jak byś się czuła na moim miejscu?
- No bo... widzisz - zaczęła Hermiona takim tonem, jakby wyjaśniała jakiemuś niezrównoważonemu emocjonalnie dziecku, że jeden plus jeden równa się dwa - nie powinieneś w połowie randki z nią mówić, że chcesz się spotkać ze mną.
- Chwileczkę! - wybuchnął Harry. - Przecież sama mi powiedziałaś, żebyśmy się spotkali o dwunastej i żebym ją przyprowadził! A jak miałem to zrobić, nie mówiąc jej...?
- Mogłeś to powiedzieć w inny sposób - pouczyła go Hermiona tym samym przesadnie cierpliwym tonem. - Powinieneś powiedzieć, że to naprawdę okropne, ale ja wymogłam na tobie obietnicę, że wpadniesz do Trzech Mioteł, i że bardzo ci się nie chce tam iść, bo wolałbyś spędzić ten dzień tylko z nią, ale niestety uważasz, że powinieneś tam pójść, i może ona by tam z tobą poszła, to będziesz mógł urwać się szybciej. No i dobrze by było wspomnieć, że jestem brzydka - dodała po krótkim namyśle.
- Ale ja wcale nie uważam, że jesteś brzydka - powiedział Harry.
Hermiona zaśmiała się.
- Harry, jesteś gorszy od Rona... No nie, nie jesteś - westchnęła, bo właśnie do sali wkroczył z nachmurzoną miną Ron, cały uwalany błotem. - Zrozum... wściekła się, kiedy jej powiedziałeś, że się ze mną umówiłeś, więc chciała wywołać w tobie zazdrość. W ten sposób chciała się przekonać, jak bardzo ci na niej zależy.
- To o to jej chodziło? - zdumiał się Harry, kiedy Ron opadł na ławkę naprzeciw nich i zaczął sobie przysuwać wszystkie półmiski, jakie były w jego zasięgu. - A czy nie byłoby prościej, gdyby mnie po prostu zapytała, czy podoba mi się bardziej od ciebie?
- Dziewczyny rzadko zadają takie pytania.
- A powinny! - zaperzył się Harry. - Bo wtedy mógłbym jej powiedzieć, że bardzo mi się podoba, a ona nie musiałaby włączać w to wszystko sprawy śmierci Cedrika!
- Nie twierdzę, że to, co zrobiła, było rozsądne - oświadczyła Hermiona, gdy nadeszła Ginny, również okropnie ubłocona i tak samo ponura jak Ron. - Próbuję ci tylko pomóc zrozumieć, jak się wtedy czuła.
- Powinnaś napisać książkę - powiedział Ron, pochłaniając pieczone ziemniaki. - Taką, w której byś wyjaśniła chłopakom, co znaczą te wszystkie dziwactwa, które wyprawiają dziewczyny.
- Słusznie - zgodził się żywo Harry, spoglądając w stronę stołu Krukonów.
Cho właśnie wstała i wyszła z Wielkiej Sali, nadal nie zaszczycając go spojrzeniem. Zrobiło mu się przykro, ale zwrócił się do Rona i Ginny.
- Jak tam trening?
- To był koszmar - odrzekł smętnie Ron.
- Och, daj spokój - powiedziała Hermiona, patrząc na Ginny. - Jestem pewna, że nie było aż tak...
- Było - mruknęła Ginny. - Dno. Pod koniec Angelina była bliska płaczu.
Po zjedzeniu kolacji Ron i Ginny poszli się wykąpać. Harry i Hermiona wrócili do pełnego uczniów pokoju wspólnego i do swoich zwykłych stert zadań domowych. Harry przez pół godziny mozolił się nad nową mapą nieba na astronomię, gdy pojawili się Fred i George.
- Nie ma tu Ginny i Rona? - spytał Fred, rozglądając się i przysuwając sobie krzesło, a kiedy Harry pokręcił przecząco głową, dodał: - To dobrze. Obserwowaliśmy ich trening. To będzie rzeź. Bez nas są beznadziejni.
- Nie przesadzaj, Ginny nie była taka zła - powiedział George, siadając obok niego. - I nie wiem, gdzie się tego nauczyła, bo nigdy nie pozwalaliśmy jej z nami grać...
- Odkąd skończyła sześć lat, włamywała się do waszej szopy w ogrodzie i brała po kolei wasze miotły, kiedy nikt nie widział - powiedziała Hermiona zza chwiejnego stosu książek o starożytnych runach.
- Aha - mruknął George bez specjalnego przejęcia. - No... to jest jakieś wyjaśnienie.
- Czy Ron obronił już jakiegoś gola? - zapytała Hermiona, wyglądając znad Magicznych hieroglifów i logogramów.
- Broni, kiedy myśli, że nikt na niego nie patrzy - odrzekł Fred, spoglądając wymownie w sufit. - W sobotę musimy tylko poprosić widzów, żeby się odwrócili plecami i zajęli rozmową za każdym razem, kiedy kafel pomknie w jego stronę.
Wstał i podszedł do okna, patrząc w dal ponad ciemnymi błoniami.
- Wiecie co? Quidditch to jedyna rzecz, dla której warto było tu zostać.
Hermiona spojrzała na niego surowo.
- Czekają was egzaminy!
- Już ci mówiłem, gdzie mamy owutemy. Bombonierki są gotowe, znaleźliśmy też sposób na te czyraki, wystarczy parę kropel wyciągu ze szczuroszczeta i po krzyku, Lee nas na to naprowadził...
George ziewnął szeroko i spojrzał ponuro na zachmurzone nocne niebo.
- Nawet nie wiem, czy mam ochotę oglądać ten mecz. Jak Zachariasz Smith będzie lepszy, to się chyba zabiję.
- Lepiej zabij jego - doradził mu stanowczo Fred.
- I to jest właśnie problem z quidditchem - zauważyła Hermiona, znowu pochylona nad tłumaczeniem runów. - Rodzi negatywne emocje i napięcia między domami.
Zaczęła się rozglądać za Sylabariuszem Spellmana i zauważyła, że Fred, George i Harry patrzą na nią z mieszaniną odrazy i niedowierzania na twarzach.
- A co, może nie? - prychnęła. - Przecież to tylko gra, prawda?
- Hermiono - powiedział Harry, kręcąc głową - na pewno znasz się na emocjach i w ogóle, ale ty po prostu nie rozumiesz quidditcha.
- Może i nie - przyznała ponuro - ale przynajmniej moje szczęście nie zależy od umiejętności bramkarskich Rona.
I chociaż Harry prędzej by skoczył z Wieży Astronomicznej, niż przyznał jej rację, kiedy w sobotę obejrzał mecz, oddałby wiele galeonów, aby też nie przejmować się quidditchem.
Najlepsze, co można powiedzieć o tym meczu, to to, że był krótki: kibice Gryfonów musieli znieść tylko dwadzieścia dwie minuty męki. Trudno powiedzieć, co było najgorsze. Według Harry’ego o pierwsze miejsce ubiegały się trzy epizody: puszczenie czternastego gola przez Rona, cios w twarz zadany Angelinie przez Slopera pałką, którą zamierzał odbić tłuczka, i żałosne zachowanie Kirke’a, który wrzasnął ze strachu i spadł z miotły, kiedy zobaczył Zachariasza Smitha lecącego na niego z kaflem. Cudem było to, że Gryffindor przegrał różnicą tylko dziesięciu punktów, bo Ginny udało się złapać znicza tuż pod nosem Summerby’ego, szukającego Puchonów, tak że ostateczny wynik to dwieście czterdzieści do dwustu trzydziestu dla Hufflepuffu.
- Piękny chwyt - pochwalił Harry Ginny w pokoju wspólnym, gdzie atmosfera przywodziła na myśl wyjątkowo smutny pogrzeb.
Ginny wzruszyła ramionami.
- Miałam szczęście. Znicz nie leciał szybko, a Summerby był przeziębiony i kichnął, zamykając oczy w złym momencie. W każdym razie, kiedy już wrócisz do drużyny...
- Ginny, mam dożywotni zakaz.
- Masz zakaz, dopóki Umbridge jest w szkole - poprawiła go Ginny. - To różnica. W każdym razie, kiedy już wrócisz, to chyba zgłoszę się na ścigającego. Angelina i Alicja w przyszłym roku kończą szkołę, a ja wolę strzelać gole niż szukać znicza.
Harry odnalazł wzrokiem Rona, który siedział przygarbiony w kącie, gapiąc się w swoje kolana, z butelką piwa kremowego w ręku.
- Ale Angelina wciąż nie pozwala mu zrezygnować - powiedziała Ginny, jakby czytając w myślach Harry’ego. - Mówi, że ma w sobie to coś.
Harry doceniał wiarę, jaką Angelina wciąż pokładała w Ronie, ale pomyślał, że uczciwiej by było pozwolić mu odejść z drużyny. Ron opuścił boisko przy akompaniamencie hymnu „Weasley jest naszym królem”, wyśpiewywanego z wielkim zapałem przez Ślizgonów, którzy byli teraz faworytami Pucharu Quidditcha.
Pojawili się Fred i George.
- Nawet nie mam serca ponabijać się z niego - rzekł Fred, patrząc na skurczoną postać Rona. - Chociaż jak puścił tego czternastego... - Zamachał dziko rękami, jakby płynął pieskiem. - No dobra, zachowam to na jakąś balangę...
Wkrótce potem Ron powlókł się do sypialni. Mając na uwadze jego podłe samopoczucie, Harry odczekał trochę, zanim sam tam poszedł, tak, żeby Ron mógł udać, że już śpi, jeśli tego zapragnie. I rzeczywiście, kiedy w końcu wszedł do dormitorium, Ron chrapał trochę za głośno, żeby można się było na to nabrać.
Harry wszedł do łóżka, rozmyślając o meczu. Obserwowanie gry z trybun było dla niego okropnym przeżyciem. Wysiłki Ginny zrobiły na nim wrażenie, ale był pewny, że gdyby on grał, złapałby znicza wcześniej... Był taki moment, gdy złota piłeczka zamigotała tuż koło stopy Kirke’a; gdyby się wtedy nie zawahała, mogłaby wygrać ten mecz dla Gryfonów...
Umbridge siedziała kilka rzędów niżej od Harry’ego i Hermiony. Parę razy odwróciła się, żeby na niego spojrzeć, i za każdym razem jej szerokie usta ropuchy rozciągały się w triumfalnym uśmiechu. Na to wspomnienie robiło mu się gorąco z bezsilnej złości. Po kilku minutach przypomniał sobie jednak, że przed snem ma oczyścić swoją świadomość ze wszystkich emocji, jak powtarzał mu Snape pod koniec każdej lekcji oklumencji.
Przez chwilę próbował tego dokonać, ale myśl o Snapie nałożyła się na wspomnienie Umbridge i ta mieszanka tylko pogłębiła w nim poczucie rozżalenia i bezsilnej złości. Zamiast pozbyć się emocji, skupił się na tym, jak bardzo ich obojga nienawidzi. Chrapanie Rona powoli ucichło, zastąpił je głęboki, rytmiczny oddech. Harry jeszcze długo nie mógł zasnąć. Choć był zmęczony, jego mózg nie chciał dać za wygraną i odpocząć.
Kiedy w końcu zasnął, przyśniło mu się, że Neville i profesor Sprout tańczą walca w Pokoju Życzeń, a profesor McGonagall przygrywa im na dudach. Obserwował ich przez chwilę z przyjemnością, a potem postanowił odnaleźć innych członków GD.
Ale kiedy opuścił pokój, znalazł się nie przed gobelinem przedstawiającym Barnabasza Bzika, tylko przed pochodnią płonącą w żelaznym uchwycie na kamiennej ścianie. Powoli zwrócił głowę w lewo. I tam, na końcu mrocznego korytarza, ujrzał proste czarne drzwi.
Ruszył ku nim, czując, jak wzbiera w nim podniecenie. To dziwne, ale nie wątpił, że tym razem mu się uda, że znajdzie sposób, by je otworzyć... Był już o stopę od nich, gdy spostrzegł pasek słabego niebieskawego światła z prawej strony drzwi... Były uchylone... Wyciągnął rękę, aby je pchnąć i...
Ron zachrapał głośno, tym razem bez udawania, i Harry przebudził się nagle, z prawą ręką wyciągniętą w ciemności, chcąc nią otworzyć drzwi oddalone o setki mil od sypialni. Opuścił ją, czując mieszaninę rozczarowania i wyrzutów sumienia. Wiedział, że nie powinien w ogóle oglądać tych drzwi, a jednocześnie pożerała go ciekawość, co jest za nimi, więc miał żal do Rona. Gdyby choć jeszcze z minutę powstrzymał się od tego chrapnięcia...
* * *
W poniedziałek rano weszli do Wielkiej Sali w momencie, gdy przyleciały sowy z poranną pocztą. Tym razem nie tylko Hermiona czekała niecierpliwie na najnowsze wydanie „Proroka Codziennego”. Prawie każdy chciał się dowiedzieć, czy są jakieś nowe informacje o zbiegłych śmierciożercach, których, mimo doniesień, że widziano ich w różnych miejscach, dotąd nie schwytano. Dała sowie knuta i szybko rozwinęła gazetę. Harry nie spodziewał się żadnego listu (do tej pory dostał tylko jeden) i popijał sobie spokojnie sok pomarańczowy, więc gdy wylądowała przed nim pierwsza sowa, był pewny, że to pomyłka.
- Kogo szukasz? - zapytał, zabierając jej sprzed dzioba swoją szklankę z sokiem, żeby odczytać nazwisko i adres:

Harry Potter
Wielka Sala
Hogwart

Zmarszczył czoło i sięgnął po list, ale zanim zdążył go chwycić, nadleciała druga, potem trzecia, czwarta i piąta sowa, i wszystkie wylądowały na stole, tratując masło, przewracając solniczki i przepychając się do niego, bo każda chciała przekazać mu list pierwsza.
- Co jest grane? - zdumiał się Ron, kiedy wszyscy Gryfoni wychylili się, żeby zobaczyć, jak kolejne siedem sów ląduje między poprzedniczkami, wrzeszcząc, pohukując i trzepocząc skrzydłami.
- Harry! - krzyknęła Hermiona zduszonym głosem, zanurzając ręce w pierzastej masie i wyciągając z niej sówkę dźwigającą długie, cylindryczne opakowanie. - Chyba wiem, co to znaczy... Otwórz najpierw to!
Harry rozerwał brązowy papier. Wytoczył się z niego ciasno zwinięty marcowy egzemplarz „Żonglera”. Rozwinął go i ujrzał własną twarz, uśmiechającą się do niego nieśmiało z pierwszej strony. A na zdjęciu czerwieniły się słowa:

HARRY POTTER WRESZCIE PRZEMÓWIŁ:
„PRAWDA O TYM, KTÓREGO IMIENIA NIE
WOLNO WYMAWIAĆ I O NOCY, KIEDY
BYŁEM ŚWIADKIEM JEGO POWROTU”

- Dobre, co? - rozległ się głos Luny, która podeszła do stołu Gryfonów i wcisnęła się na ławkę między Freda i Rona. - Wczoraj się ukazało, prosiłam tatę, żeby ci przysłał bezpłatny egzemplarz. A to - machnęła ręką w stronę tłumu sów, rozpychających się na stole przed Harrym - to są pewnie listy od czytelników.
- Tak myślałam - wtrąciła podniecona Hermiona. - Harry, czy pozwolisz, że...
- Bardzo proszę - odrzekł Harry, trochę oszołomiony.
Ron i Hermiona zaczęli rozrywać koperty.
- Ten jest od faceta, który uważa, że jesteś stuknięty - powiedział Ron, zerkając na list, który trzymał w ręku. - No cóż...
- Ta wiedźma radzi ci, żebyś się poddał terapii wstrząsowej u Świętego Munga - powiedziała Hermiona, gniotąc list.
- Ale ten jest chyba w porządku - mruknął Harry, przebiegając wzrokiem długi list od jakiejś czarownicy z Paisley. - Hej, ona pisze, że mi wierzy!
- A tu na dwoje babka wróżyła - rzekł Fred, który z ochotą przyłączył się do otwierania listów. - Facet pisze, że nie wyglądasz na stukniętego, ale nie może uwierzyć w powrót Sam-Wiesz-Kogo, więc nie wie, co o tym myśleć... I po co marnować pergamin...
- Tu jest jeszcze jeden, którego przekonałeś, Harry! - ucieszyła się Hermiona. - Po przeczytaniu Pańskiej relacji zmuszony jestem przyznać, że „Prorok Codzienny” potraktował Pana niesprawiedliwie... Chociaż wolałbym nie myśleć o tym, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać powrócił, zmuszony jestem uznać, że mówi Pan prawdę... Och, to cudowne!
- Jeszcze jeden, który uważa, że brak ci piątej klepki - powiedział Ron, ciskając za siebie zmięty list. - Ale ta pisze, że ją przekonałeś i teraz uważa cię za prawdziwego bohatera... dołączyła swoje zdjęcie... uauu!
- Co tu się dzieje? - rozległ się słodki, dziewczęcy głos.
Harry spojrzał w górę z rękami pełnymi kopert. Za Fredem i Luną stała profesor Umbridge. Jej wyłupiaste oczy błądziły po stole zawalonym kłębowiskiem sów, listów i jedzenia. Za jej plecami zobaczył tłum uczniów, przyglądających się temu z wypiekami na twarzach.
- Dlaczego dostałeś tyle listów, Potter? - zapytała powoli Umbridge.
- A co, to już przestępstwo? - warknął głośno Fred. - Dostawanie listów?
- Uważaj na słowa, Weasley, bo możesz dostać szlaban - powiedziała Umbridge. - No więc, Potter?
Harry zawahał się, ale nie widział sposobu, by utrzymać to, co zrobił, w tajemnicy; egzemplarz „Żonglera” za chwilę i tak zwróci jej uwagę.
- Ludzie do mnie piszą, bo udzieliłem wywiadu. O tym, co przeżyłem w czerwcu.
Gdy to powiedział, zerknął w stronę stołu nauczycielskiego, bo miał dziwne uczucie, że Dumbledore go obserwuje, ale kiedy spojrzał, dyrektor zdawał się całkowicie pochłonięty rozmową z profesorem Flitwickiem.
- Wywiadu? - powtórzyła Umbridge piskliwym głosem. - Co to znaczy?
- To znaczy, że dziennikarz zadawał mi pytania, a ja na nie odpowiadałem. Proszę...
I rzucił jej egzemplarz „Żonglera”. Złapała go i spojrzała na okładkę. Na jej bladej, ciastowatej twarzy wystąpiły fioletowe plamy.
- Kiedy to zrobiłeś? - zapytała nieco roztrzęsionym głosem.
- W zeszłą sobotę, w Hogsmeade.
Popatrzyła na niego, dysząc ze złości. Magazyn dygotał w jej grubych paluchach.
- Już więcej nie odwiedzisz Hogsmeade, Potter - wyszeptała. - Jak śmiałeś... jak mogłeś... - Wzięła głęboki oddech. - Długo próbowałam nauczyć cię, że nie wolno opowiadać kłamstw. Jak widzę, jeszcze to w ciebie nie wsiąkło. Gryffindor traci pięćdziesiąt punktów, a ty masz u mnie kolejny tygodniowy szlaban.
I odeszła, przyciskając egzemplarz „Żonglera” do piersi, śledzona wzrokiem przez wielu uczniów.
Około południa w całej szkole pojawiły się wielkie ogłoszenia: nie tylko na tablicach ogłoszeń w domach, ale i na korytarzach i w klasach.


NA POLECENIE

WIELKIEGO INKWIZYTORA HOGWARTU


Każdy uczeń przyłapany na posiadaniu magazynu „Żongler” zostanie wydalony ze szkoły.

Powyższe zarządzenie wydano na podstawie

Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Siedem.


Podpisano:
Dolores Jane Umbridge
Wielki Inkwizytor

Hermiona, nie wiadomo dlaczego, tryskała zadowoleniem za każdym razem, gdy spojrzała na któreś z tych ogłoszeń.
- I co cię tak cieszy? - zapytał Harry.
- Och, Harry, nie rozumiesz? - westchnęła Hermiona. - Nie mogła zrobić nic lepszego, żeby nakłonić każdego ucznia do przeczytania twojego wywiadu! Zakazany owoc, pojmujesz?
Wszystko wskazywało na to, że Hermiona miała rację. Pod koniec dnia, choć Harry nie dostrzegł nigdzie ani kawałeczka „Żonglera”, wszyscy cytowali sobie nawzajem urywki z jego wywiadu. Szeptano o tym w kolejkach do klas, dyskutowano zawzięcie podczas obiadu i przy tylnych stolikach podczas lekcji, a Hermiona doniosła, że kiedy przed runami wpadła do toalety, mówiła o tym każda dziewczyna zajmująca akurat kabinę.
- A jak mnie zobaczyły, to zaczęły mnie bombardować pytaniami, bo oczywiście wszystkie wiedzą, że ja znam ciebie - dodała z płonącymi oczami. - I... Harry, oni wszyscy ci wierzą, naprawdę, sądzę, że wreszcie udało ci się ich przekonać!
Tymczasem profesor Umbridge grasowała po szkole, zatrzymując wyrywkowo uczniów i żądając, by pokazali jej, co mają w torbach i kieszeniach. Harry wiedział, że szuka egzemplarzy „Żonglera”, ale uczniowie potrafili wyprowadzić ją w pole. Wydarte strony z wywiadem Harry’ego zostały zaczarowane tak, że wyglądały jak pojedyncze strony podręczników albo jak czyste arkusze pergaminu, jeśli wziął je do ręki nie właściciel, ale ktoś inny. Wkrótce się okazało, że nie ma w szkole nikogo, kto by nie przeczytał wywiadu z Harrym.
Na podstawie Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Sześć nauczycielom też nie wolno było wspominać o wywiadzie, ale znajdowali różne sposoby wyrażania swoich opinii na ten temat. Profesor Sprout nagrodziła Gryffindor dwudziestoma punktami, kiedy Harry podał jej konewkę, profesor Flitwick wcisnął mu pod koniec zaklęć pudełko piszczących cukrowych myszy, mówiąc: „Sza!” i oddalając się pospiesznie, a profesor Trelawney podczas wróżbiarstwa zaniosła się histerycznym szlochem i nie zwracając uwagi na oburzenie Umbridge, oznajmiła zdumionej klasie, że Harry’emu nie grozi jednak rychła śmierć, przeciwnie, dożyje sędziwego wieku, zostanie ministrem magii i będzie miał dwanaścioro dzieci.
Ale największe szczęście spotkało Harry’ego następnego dnia, gdy spieszył na transmutację. Dopędziła go Cho i zanim sobie uświadomił, co się stało, poczuł jej rękę w swojej, a w uchu zabrzmiał mu najmilszy szept:
- Bardzo, bardzo cię przepraszam, Harry... Ten wywiad był tak odważny... doprowadził mnie do łez...
Przykro mu było, że znowu doprowadził ją do łez, ale ucieszył się, że znowu ze sobą rozmawiają, a jeszcze bardziej, kiedy pocałowała go szybko w policzek, zanim odbiegła. Coś niewiarygodnego zdarzyło się też przed klasą transmutacji: z kolejki wyszedł Seamus i stanął przed nim.
- Chciałem tylko powiedzieć - wymamrotał, zezując w lewe kolano Harry’ego - że ci wierzę. I posłałem kopię tego wywiadu mojej mamie.
Jednak pełnię szczęścia osiągnął Harry na widok reakcji Malfoya, Crabbe’a i Goyle’a. Późnym popołudniem zobaczył ich w bibliotece razem z cherlawym chłopcem, który, jak poinformowała go szeptem Hermiona, nazywał się Teodor Nott. Zerkali na Harry’ego, który szukał po półkach książki na temat częściowego znikania; Goyle tłukł wojowniczo knykciami w dłoń, a Malfoy szepnął coś bez wątpienia złośliwego Crabbe’owi. Harry dobrze wiedział, co ich gnębi: w wywiadzie wymienił nazwiska ich ojców jako śmierciożerców.
- A najlepsze jest to - wyszeptała z satysfakcją Hermiona, kiedy tamci wyszli z biblioteki - że nie mogą ci zaprzeczyć, boby się przyznali, że przeczytali ten wywiad!
Na domiar wszystkiego, Luna oznajmiła im w czasie kolacji, że jeszcze żaden numer „Żonglera” nie sprzedawał się tak dobrze jak ten.
- Tata robi dodruk! - powiedziała Harry’emu, wytrzeszczając oczy z podniecenia. - Wprost nie może w to uwierzyć, mówi, że wywiad wzbudził chyba jeszcze większe zainteresowanie niż ten artykuł o krętorogich chrapakach!
Wieczorem Harry był bohaterem w pokoju wspólnym Gryffindoru. Fred i George odważnie rzucili zaklęcie powiększenia na okładkę „Żonglera” i powiesili ją na ścianie, tak że olbrzymia twarz Harry’ego łypała na wszystkich, od czasu do czasu wypowiadając grzmiącym głosem uwagi w rodzaju: „W ministerstwie są sami kretyni” albo „Umbridge, nażryj się gnoju”. Hermiona stwierdziła, że to wcale nie jest zabawne, że przeszkadza jej się skupić, i w końcu poszła wcześniej spać, nie ukrywając irytacji. Po godzinie czy dwóch Harry doszedł do wniosku, że chyba miała rację, zwłaszcza kiedy zaklęcie skłaniające jego podobiznę do mowy trochę się zużyło i wykrzykiwała już tylko pojedyncze, nie powiązane ze sobą słowa, na przykład „gnoju” i „Umbridge”, z coraz dłuższymi przerwami i coraz wyższym głosem. W końcu rozbolała go od tego głowa, a blizna znowu zaczęła mu dokuczać. Ku rozczarowaniu wielu Gryfonów, którzy go obsiedli, prosząc, by po raz któryś powtórzył im ów wywiad, oznajmił, że on też musi wcześniej się położyć.
W dormitorium chłopców nie było jeszcze nikogo. Oparł na chwilę czoło o chłodną szybę okna przy łóżku; przyniosło mu to pewną ulgę. Potem rozebrał się i położył, marząc, by ból głowy ustał. Miał też lekkie mdłości. Przewrócił się na bok, zamknął oczy i prawie natychmiast usnął...
Stał w ciemnym pokoju, oświetlonym tylko jedną wiązką świec. Dłonie zaciskał na oparciu stojącego przed nim fotela. Jego palce były długie i białe, jakby od lat nie widziały słońca, i wyglądały jak wielkie blade pająki na tle ciemnego aksamitu.
Za fotelem, w plamie światła rzucanego przez świece, klęczał jakiś mężczyzna w czarnej szacie.
- Wygląda na to, że źle mi doradzono - powiedział Harry wysokim, chłodnym głosem, drżącym z gniewu.
- Panie, błagam cię o litość... - wychrypiał mężczyzna klęczący na podłodze. Tył jego głowy połyskiwał w świetle świec. Drżał na całym ciele.
- Ciebie nie winię, Rookwood - odrzekł Harry zimnym, okrutnym głosem.
Zdjął ręce z oparcia fotela i obszedł go, zbliżając się do płaszczącego się na podłodze człowieka, aż stanął tuż nad nim w ciemności, spoglądając w dół z o wiele większej wysokości niż zwykle.
- Masz całkowitą pewność, Rookwood, że jest tak, jak powiedziałeś?
- Tak, panie mój, tak... Pracowałem w tym departamencie po... po tym wszystkim...
- Avery powiedział mi, że Bode mógł to zabrać.
- Bode nigdy by tego nie wziął, panie... Bode wiedział, że nie może... Właśnie dlatego opierał się tak mocno Klątwie Imperius Malfoya...
- Wstań, Rookwood - wyszeptał Harry.
Mężczyzna w czarnej szacie tak gorliwie wypełnił polecenie, że mało brakowało, by się przewrócił. Twarz miał poznaczoną bliznami po ospie, jeszcze bardziej widocznymi w ukośnym blasku świec. Stał, lekko pochylony, jakby zatrzymał się w połowie ukłonu, i rzucał przerażone spojrzenia na twarz Harry’ego.
- Dobrze zrobiłeś, że mi o tym powiedziałeś. Bardzo dobrze... Zmarnowałem wiele miesięcy na bezowocne plany... Ale to nic... Zaczniemy od nowa. Zasłużyłeś sobie na wdzięczność Lorda Voldemorta, Rookwood...
- Panie mój... tak, panie - wydyszał Rookwood ochrypłym ze wzruszenia głosem.
- Będę potrzebował twojej pomocy. Przydadzą mi się wszelkie informacje, jakich możesz mi dostarczyć.
- Oczywiście, mój panie, oczywiście... wszystko...
- No dobrze... możesz już odejść. Przyślij mi tu Avery’ego.
Rookwood wycofał się tyłem, cały w ukłonach, i zniknął za drzwiami.
Pozostawiony sam w ciemnym pokoju Harry zwrócił się ku ścianie, na której wisiało stare, popękane, zmętniałe lustro. Ujrzał w nim swoje odbicie, najpierw zamglone, potem coraz wyraźniejsze i większe... Twarz bledsza od nagiej czaszki... czerwone oczy z pionowymi szczelinami zamiast źrenic...
- NIEEEEEEEEEE!
- Co?! - wrzasnął w pobliżu czyjś głos.
Harry zamachał rozpaczliwie rękami, zaplątał się w zasłony i spadł z łóżka. Przez kilka sekund nie wiedział, gdzie jest, przekonany, że za chwilę w ciemności ujrzy znowu tę białą, przypominającą nagą czaszkę twarz, a potem usłyszał gdzieś blisko głos Rona:
- Przestań się zachowywać jak wariat, to ci pomogę wstać!
Zasłony się rozsunęły i Harry ujrzał w świetle księżyca twarz Rona. Leżał na plecach na podłodze, blizna pulsowała bólem. Ron wyglądał, jakby właśnie szykował się do snu; jedną rękę wysunął już z szaty.
- Znowu ktoś został zaatakowany? - zapytał Ron, szarpiąc go za rękę, żeby pomóc mu wstać. - Tata? Czy to ten wąż?
- Nie... wszystko w porządku... - wydyszał Harry, czując taki ból, jakby mu czoło przypiekano rozżarzonym prętem. - No... z wyjątkiem Avery’ego... On ma kłopoty... Podał mu mylną informację... Wściekł się... - Jęknął i usiadł, trzęsąc się, na łóżku, i rozcierając sobie czoło. - Ale Rookwood mu teraz pomoże... Jest znowu na właściwym tropie...
- O czym ty mówisz? - zapytał przerażony Ron. - Czy to znaczy, że... widziałeś Sam-Wiesz-Kogo?
- To JA byłem Sam-Wiesz-Kim - odrzekł Harry, po czym wyciągnął ręce i podsunął je sobie pod nos, żeby sprawdzić, czy nie są już tak upiornie białe i chude. - Rozmawiał z Rookwoodem, jednym z tych śmierciożerców, którzy uciekli z Azkabanu, pamiętasz? Rookwood właśnie mu powiedział, że Bode nie mógł tego zrobić...
- Czego zrobić?
- Czegoś zabrać... Stwierdził, że Bode wiedział, że nie zdoła tego zrobić... Na Bode’a ktoś rzucił Klątwę Imperius... Chyba ojciec Malfoya...
- Bode’a zaczarowali, żeby coś zabrał? Ale... Harry, to musi być...
- Ta broń - dokończył za niego Harry. - Wiem.
Drzwi sypialni się otworzyły, weszli Dean i Seamus. Harry szybko podciągnął nogi na łóżko. Seamus dopiero niedawno przestał go uważać za czubka, więc nie chciał, aby wyglądało, że stało się coś dziwnego.
- Powiedziałeś - mruknął Ron, przybliżając głowę do głowy Harry’ego pod pozorem, że chce się napić wody z dzbanka przy jego łóżku - że TY byłeś Sam-Wiesz-Kim?
- Tak - odpowiedział cicho Harry.
Ron wlał sobie do ust stanowczo za duży haust i woda pociekła mu po brodzie na piżamę. Dean i Seamus rozbierali się, rozmawiając głośno.
- Harry - powiedział Ron - musisz powiedzieć...
- Nie muszę nikomu mówić - uciął Harry. - Nie widziałbym tego, gdybym opanował oklumencję. Mam się jej nauczyć, żeby to ustało. Oni tego właśnie chcą.
Mówiąc „oni”, miał na myśli Dumbledore’a. Położył się i odwrócił plecami do Rona, a po chwili usłyszał trzeszczenie jego materaca, co oznaczało, że i on wszedł do łóżka. Blizna zapiekła go boleśnie, wgryzł się w poduszkę, żeby nie krzyknąć. Wiedział, że gdzieś - nie wiadomo gdzie - Voldemort karze teraz Avery’ego.
* * *
Harry i Ron czekali aż do pierwszej porannej przerwy, żeby powiedzieć Hermionie, co się wydarzyło. Chcieli mieć absolutną pewność, że nikt ich nie podsłucha. Stojąc tam, gdzie zwykle, w kącie chłodnego i wietrznego dziedzińca, Harry opowiedział jej swój sen ze wszystkimi szczegółami, które zdołał zapamiętać. Kiedy skończył, przez dłuższą chwilę milczała, wpatrując się z jakąś bolesną intensywnością we Freda i George’a, którzy nie mieli głów i sprzedawali spod peleryn swoje magiczne kapelusze po drugiej stronie dziedzińca.
- Więc to dlatego go zabili - powiedziała cicho, odrywając w końcu wzrok od bliźniaków. - Kiedy Bode próbował wykraść tę broń, stało się z nim coś dziwnego. Myślę, że chronią ją jakieś zaklęcia, żeby nie można jej było dotknąć. Dlatego znalazł się w Szpitalu Świętego Munga. Coś mu uszkodziło mózg i nie mógł mówić. Ale pamiętacie, co powiedziała ta uzdrowicielka? Że on powraca do zdrowia. A oni nie mogli do tego dopuścić, to chyba oczywiste, prawda? Wiecie co? Wydaje mi się, że wstrząs po tym, co mu się stało, gdy dotknął tej broni, mógł zniwelować działanie Klątwy Imperius. Jakby odzyskał głos, toby opowiedział, co robił, prawda? Dowiedzieliby się, że go wysłano, aby wykradł tę broń. No a dla Lucjusza Malfoya rzucenie na niego klątwy było bardzo łatwe. Przecież przesiaduje w ministerstwie, prawda?
- Kręcił się tam w dniu mojego przesłuchania - powiedział Harry. - W... zaraz... tak, był wtedy w korytarzu prowadzącym do Departamentu Tajemnic! Twój tata powiedział, że Malfoy pewnie próbuje zakraść się na dół i wywąchać, co się dzieje na moim przesłuchaniu, ale może...
- Sturgis - szepnęła Hermiona, otwierając szeroko oczy.
- Słucham? - zdziwił się Ron.
- Sturgis Podmore. Aresztowany za próbę przejścia przez jakieś drzwi. Lucjusz Malfoy jego też musiał dopaść. Założę się, że zrobił to właśnie wtedy. Sturgis miał pelerynę-niewidkę Moody’ego, prawda? Załóżmy, że stał na straży przy drzwiach, niewidzialny, a Malfoy albo go usłyszał, albo odgadł, że ktoś tam jest, albo po prostu rzucił Klątwę Imperius na wszelki wypadek... Więc Sturgis przy najbliższej sposobności... na przykład kiedy następnym razem stał tam na straży... próbował tam wejść i wykraść tę broń dla Voldemorta... Ron, uspokój się... ale został na tym przyłapany i zesłany do Azkabanu...
Spojrzała na Harry’ego.
- A teraz Rookwood powiedział Voldemortowi, jak wykraść tę broń?
- Nie słyszałem całej rozmowy, ale na to wyglądało. Rookwood kiedyś tam pracował... Może Voldemort wyśle właśnie jego?
Hermiona pokiwała głową, wciąż pogrążona w myślach. A potem nagle powiedziała:
- Harry, ty przecież nie powinieneś tego wszystkiego zobaczyć.
- Co? - zapytał, całkowicie zaskoczony.
- Miałeś się nauczyć, jak zamknąć swój umysł przed czymś takim.
- Wiem, ale...
- No to uważam, że musimy po prostu zapomnieć o tym, co zobaczyłeś - powiedziała stanowczo Hermiona. - A ty powinieneś trochę bardziej przyłożyć się do tej oklumencji.
Następne dni nie były lepsze. Harry dostał dwa kolejne O z eliksirów, wciąż się zamartwiał, że Hagrid może wylecieć, i nie mógł przestać rozmyślać o tym śnie, w którym zobaczył Voldemorta, choć już nie rozmawiał na ten temat z Ronem i Hermiona, bo nie chciał wysłuchiwać jej wymówek. Marzył o rozmowie z Syriuszem, ale to było na razie nieosiągalne, więc starał się po prostu zepchnąć całą tę sprawę w głąb świadomości.
Niestety, głębia jego świadomości nie była już tak bezpiecznym miejscem jak kiedyś.
- Wstań, Potter.
Parę tygodni po śnie o Rookwoodzie Harry znowu klęczał na podłodze w gabinecie Snape’a, próbując otrząsnąć się z zamroczenia. Właśnie został zmuszony do ujawnienia całego strumienia swoich wspomnień z wczesnych lat, których istnienia po tak długim czasie nawet się nie spodziewał. Większość dotyczyła upokorzeń, jakich w szkole podstawowej doznawał od Dudleya i jego bandy.
- To ostatnie wspomnienie - powiedział Snape. - Co to było?
- Nie wiem - odrzekł Harry, dźwigając się na nogi. Coraz trudniej było mu wydzielić poszczególne wspomnienia ze strumienia obrazów i dźwięków, które Snape w nim wywoływał. - Ma pan na myśli to, jak mój kuzyn zamknął mnie w toalecie?
- Nie - odpowiedział cicho Snape. - Mam na myśli to o mężczyźnie klęczącym w mrocznym pokoju...
- A... to nic takiego...
Snape świdrował go swoimi czarnymi oczami. Pamiętając, co powiedział na temat kluczowego znaczenia kontaktu wzrokowego w legilimencji, Harry zamrugał i spojrzał w bok.
- W jaki sposób ta scena znalazła, się w twojej głowie, Potter?
- To było... - wymamrotał Harry, starając się nie patrzeć na Snape’a - to był... taki sen, który miałem.
- Sen - powtórzył Snape.
Zapadło milczenie. Harry wbił wzrok w wielką martwą żabę pływającą w fioletowym roztworze w jednym ze słojów.
- Potter, czy zdajesz sobie sprawę, po co tu jesteśmy? - zapytał Snape cichym, groźnym głosem. - Czy wiesz, dlaczego poświęcam swoje wolne wieczory na to nudne zajęcie?
- Tak - odrzekł sucho Harry.
- To przypomnij mi, po co tu jesteśmy, Potter.
- Żebym się nauczył oklumencji - odpowiedział Harry, patrząc teraz na martwego węgorza.
- Tak jest, Potter. I chociaż jesteś wyjątkowo tępy - Harry spojrzał na niego z nienawiścią - to po dwóch miesiącach lekcji mógłbyś jednak dokonać jakiegoś postępu. Ile jeszcze miałeś snów o Czarnym Panu?
- Tylko ten jeden - skłamał Harry.
- A może ty po prostu polubiłeś te twoje wizje i sny, Potter? - zapytał Snape, a jego ciemne, zimne oczy zwęziły się lekko. - Może one sprawiają, że czujesz się kimś wyjątkowym, kimś... ważnym?
- Nie - wycedził Harry przez zęby, ściskając mocno różdżkę.
- To dobrze, Potter, bo nie jesteś ani kimś wyjątkowym, ani ważnym, i nie do ciebie należy wykrywanie, co Czarny Pan mówi swoim śmierciożercom.
- Nie... bo to należy do pana, tak? - wypalił Harry.
Wcale nie zamierzał tego powiedzieć, po prostu tak był zły na Snape’a, że mu się to wymknęło. Przez długą chwilę patrzyli na siebie. Harry był przekonany, że tym razem posunął się za daleko, ale ku swemu zdumieniu zobaczył, że na twarzy Snape’a pojawiło się coś w rodzaju satysfakcji.
- Tak, Potter - powiedział, a jego czarne oczy zalśniły. - To jest moje zadanie. A teraz, jeśli jesteś gotów, zaczniemy jeszcze raz... - Uniósł różdżkę. - Raz... dwa... trzy... Legilimens!
Setka dementorów sunęła ku Harry’emu przez jezioro... Skupił się, zaciskając zęby i mrużąc oczy... Byli coraz bliżej... Widział czarne dziury pod ich kapturami... ale jednocześnie widział stojącego przed nim Snape’a, który utkwił w nim wzrok, mrucząc coś pod nosem... I w jakiś sposób Snape stawał się coraz bardziej wyraźny, a dementorzy bledli...
Podniósł różdżkę.
- Protego!
Snape zachwiał się, różdżka wyleciała mu z ręki... i nagle Harry’ego nawiedziły jakieś cudze wspomnienia... Mężczyzna z długim, haczykowatym nosem wrzeszczał na skuloną kobietę, a mały, ciemnowłosy chłopiec płakał w kącie... Wyrostek o tłustych włosach siedział samotnie w ciemnej sypialni, celując różdżką w sufit i zestrzeliwując z niego muchy... Jakaś dziewczynka wyśmiewała się z chudego chłopca, próbującego dosiąść brykającej miotły...
- DOŚĆ!
Harry poczuł, jakby ktoś pchnął go mocno w pierś. Zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu i wpadł na półki pod ścianą. Coś trzasnęło. Snape dygotał lekko, biały na twarzy.
Szata Harry’ego była mokra na plecach. Jeden ze słojów pękł, kiedy na niego wpadł, i coś oślizgłego wirowało w ubywającym szybko płynie.
- Reparo! - syknął Snape i słój znowu był cały. - No, Potter... to już było coś... - Dysząc lekko, zajrzał do myślodsiewni, w której jak zwykle złożył przed lekcją trochę swoich myśli, jakby chciał sprawdzić, czy wciąż tam są. - Nie przypominam sobie, żebym ci wspominał o użyciu Zaklęcia Tarczy... ale bez wątpienia okazało się skuteczne...
Harry milczał. Czuł, że cokolwiek teraz powie, może się okazać dla niego niebezpieczne. Był pewny, że dopiero co włamał się do wspomnień Snape’a, że widział sceny z jego dzieciństwa. Wzdrygnął się na myśl, że ten płaczący chłopczyk, przyglądający się kłótni swoich rodziców, stał teraz przed nim, patrząc na niego z taką nienawiścią...
- Spróbujemy jeszcze raz, Potter?
Harry’ego przeszył dreszcz strachu. Teraz na pewno zapłaci za to, co się przed chwilą wydarzyło. Przesunęli się na dawne pozycje po obu stronach biurka. Harry czuł, że tym razem będzie mu o wiele trudniej oczyścić umysł...
- Liczę do trzech - powiedział Snape, unosząc różdżkę. - Raz... dwa...
Harry nie miał czasu, by się skupić i spróbować oczyścić umysł, bo Snape już krzyknął:
- Legilimens!
Biegł korytarzem ku Departamentowi Tajemnic, wzdłuż kamiennych ścian, wzdłuż płonących pochodni... czarne drzwi rosły w oczach... biegł tak szybko, że już miał na nie wpaść, był już o stopę od nich, zobaczył znowu pasek bladego, niebieskawego światła...
Drzwi otworzyły się! W końcu przez nie przeszedł i znalazł się w okrągłym pomieszczeniu o czarnych ścianach i czarnej podłodze, oświetlonym blaskiem świec o niebieskich płomykach, a wokoło było więcej drzwi... które z nich wybrać?
- POTTER!
Otworzył oczy. Znowu leżał na plecach, nie pamiętając, jak to się stało, dyszał, jakby rzeczywiście przebiegł przez cały korytarz wiodący do Departamentu Tajemnic, a potem przez czarne drzwi, do okrągłej komnaty...
- Wyjaśnij mi to! - zażądał Snape, stojąc nad nim z wściekłą miną.
- Ja... nie wiem, co się stało - odpowiedział szczerze Harry, wstając z podłogi. Miał guza z tyłu głowy i czuł się, jakby dostał gorączki. - Nigdy przedtem tego nie widziałem. To znaczy... już panu mówiłem, że śniły mi się te drzwi... ale przedtem zawsze były zamknięte...
- Nie starasz się dostatecznie!
Z jakiegoś powodu Snape wyglądał na jeszcze bardziej rozwścieczonego niż dwie minuty wcześniej, gdy Harry wdarł się do jego wspomnień.
- Jesteś leniwy i niedbały, Potter, nic dziwnego, że Czarny Pan...
- Czy może mi pan coś powiedzieć, panie profesorze? - wypalił znowu Harry. - Dlaczego nazywa pan Voldemorta Czarnym Panem? Tylko śmierciożercy tak go nazywali...
Snape otworzył usta - i nagle gdzieś spoza gabinetu dobiegł ich wrzask kobiety.
Snape poderwał głowę i utkwił wzrok w suficie.
- Co, do...? - mruknął.
Gdzieś z góry, jakby z sali wejściowej, dochodził przytłumiony odgłos kroków. Snape zmarszczył czoło i spojrzał na Harry’ego.
- Widziałeś coś niezwykłego po drodze, Potter?
Harry potrząsnął przecząco głową. Gdzieś nad nimi znowu rozległ się krzyk kobiety. Snape podszedł do drzwi, nadal trzymając różdżkę w pogotowiu. Harry zawahał się przez chwilę, po czym ruszył za nim.
Krzyki rzeczywiście dobiegały z góry; biegnąc ku kamiennym schodom, słyszał je coraz wyraźniej. Kiedy znalazł się na ich szczycie, zobaczył, że w sali wejściowej jest pełno ludzi. Uczniowie wychodzili tłumnie z Wielkiej Sali, gdzie wciąż trwała kolacja, żeby zobaczyć, co się dzieje. Inni tłoczyli się na marmurowych schodach. Harry przecisnął się przez grupę wysokich Slizgonów i znalazł się w pierwszym rzędzie wielkiego kręgu obserwatorów; niektórzy wyglądali na wstrząśniętych, inni nawet na przerażonych. Po przeciwległej stronie zobaczył profesor McGonagall. Miała taką minę, jakby to, na co patrzyła, przyprawiało ją o mdłości.
Pośrodku sali wejściowej stała profesor Trelawney. W jednej ręce trzymała różdżkę, w drugiej pustą butelkę po sherry. Wyglądała, jakby kompletnie zwariowała. Włosy jej sterczały do góry, okulary przekrzywiły się tak, że jedno oko było powiększone bardziej od drugiego, z ramion zwisały jej niezliczone szale i chusty, których końce wlokły się po posadzce, a wszystko to sprawiało wrażenie, jakby profesor Trelawney rozpadała się w szwach. Obok niej stały dwa wielkie kufry, w tym jeden przewrócony do góry nogami, jakby ktoś zrzucił je za nią ze schodów. Stała, wpatrując się z przerażeniem w coś, czego Harry nie widział, ale co musiało się znajdować u stóp schodów.
- Nie! - krzyknęła. - NIE! To niemożliwe!... Nie zgadzam się!
- Nie zdawałaś sobie sprawy, że to nastąpi? - rozległ się piskliwy dziewczęcy głos, pełen szyderczego zdziwienia, i Harry, przesunąwszy się nieco w prawo, zobaczył, że tym, co tak przerażało panią Trelawney, była profesor Umbridge. - Wiem, że nie potrafisz przewidzieć nawet jutrzejszej pogody, ale chyba musiałaś zdawać sobie sprawę z tego, że twoje żałosne wyczyny podczas lekcji, które wizytowałam, i brak jakiejkolwiek poprawy, musiały doprowadzić do tego, że zostaniesz wyrzucona z tej szkoły!
- Nie mooożesz mnie stąd wyrzuuucić! - zawyła profesor Trelawney, a strumienie łez wypłynęły jej spod niesamowicie grubych soczewek okularów. - Nie możesz! Jestem tu od szesnastu lat! Hogwart to mój dooom!
- To BYŁ twój dom - powiedziała profesor Umbridge i Harry poczuł, że ogarnia go fala oburzenia na widok mściwej satysfakcji na jej ropuszej twarzy, gdy pani Trelawney opadła na jeden z kufrów, zanosząc się szlochem. - Ale już nie jest, bo godzinę temu minister magii złożył podpis na twoim wypowiedzeniu. A teraz, z łaski swojej, zabieraj się z tej sali. Wprawiasz nas w zakłopotanie.
Ale profesor Trelawney nie ruszała się z miejsca, dygocąc, jęcząc i kołysząc się do tyłu i do przodu na kufrze. Harry usłyszał ciche łkanie z lewej strony: Lavender i Parvati płakały, obejmując się ramionami. A potem usłyszał kroki. Profesor McGonagall wyszła z kręgu widzów, podeszła prosto do pani Trelawney, poklepała ją dość mocno po plecach i wyciągnęła z kieszeni wielką chustkę do nosa.
- Masz, Sybillo... Uspokój się... Wytrzyj sobie nos... Nie jest tak źle, jak myślisz... Wcale nie opuścisz Hogwartu...
- Czyżby, pani profesor McGonagall? - zapytała Umbridge jadowitym tonem, robiąc kilka kroków do przodu. - A z czyjego upoważnienia pozwala sobie pani na takie stwierdzenie?
- Z mojego - rozległ się głęboki, niski głos.
Dębowe frontowe drzwi rozwarły się gwałtownie. Stojący przy nich uczniowie rozstąpili się na boki, gdy w wejściu pojawił się Dumbledore. Co robił na szkolnych błoniach, tego Harry nie mógł odgadnąć, ale jego postać w otwartych drzwiach na tle dziwnie mglistej nocy na pewno robiła wrażenie. Nie zamknął za sobą drzwi, tylko ruszył przez krąg widzów prosto do miejsca, gdzie na swoim kufrze, dygocąc jak osika, siedziała pani Trelawney z twarzą mokrą od łez.
- Z pańskiego, profesorze Dumbledore? - prychnęła Umbridge, rozciągając żabie usta w podłym uśmiechu. - Obawiam się, że nie zdaje pan sobie sprawy z sytuacji. Mam tutaj - i wyciągnęła zza pazuchy zwinięty pergamin - formalne wypowiedzenie, podpisane przeze mnie i przez ministra magii. Na mocy Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Trzy Wielki Inkwizytor Hogwartu ma prawo wizytować, postawić w stan zatrudnienia warunkowego i wyrzucić z pracy każdego nauczyciela, który według jego... to znaczy mojej... oceny, nie spełnia kryteriów wymaganych przez Ministerstwo Magii. Uznałam, że profesor Trelawney nie spełnia tych kryteriów. Dałam jej wymówienie.
Ku wielkiemu zaskoczeniu Harry’ego, Dumbledore nadal się uśmiechał. Spojrzał z góry na profesor Trelawney, która wciąż łkała i dławiła się łzami, siedząc na kufrze, i powiedział:
- Ma pani całkowitą rację, profesor Umbridge. Jako Wielki Inkwizytor ma pani prawo udzielać wypowiedzeń moim nauczycielom. Nie ma pani jednak prawa wyrzucać ich z tego zamku. Obawiam się - tu skłonił się lekko - że to prawo nadal przysługuje dyrektorowi tej szkoły, a moją wolą jest, żeby profesor Trelawney pozostała w Hogwarcie.
Profesor Trelawney parsknęła histerycznym śmiechem, po którym dostała silnej czkawki.
- Nie... nie, Dumbledore... ja sobie p-pójdę! Op-puszczę Hog-g-wart i poszukam szczęścia g-gdzie indziej...
- Nie - oświadczył Dumbledore ostrym tonem. - Jest moim życzeniem, żebyś tu została, Sybillo.
Zwrócił się do profesor McGonagall.
- Czy mogłaby pani zaprowadzić Sybillę na górę?
- Oczywiście. Wstań, Sybillo...
Z tłumu wyszła szybkim krokiem profesor Sprout i chwyciła panią Trelawney pod drugie ramię. Razem poprowadziły ją obok Umbridge, a potem marmurowymi schodami w górę. Profesor Flitwick pobiegł za nimi z wyciągniętą różdżką, krzycząc piskliwie: „Locomotor kufry!”, na co bagaż pani Trelawney wzniósł się w powietrze i poszybował za nią.
Profesor Umbridge wciąż stała jak skamieniała, wpatrując się w Dumbledore’a, który uśmiechał się dobrodusznie.
- A co pan z nią zrobi, dyrektorze - powiedziała szeptem, który słychać było w całej sali wejściowej - kiedy mianuję nowego nauczyciela wróżbiarstwa, który będzie musiał gdzieś zamieszkać?
- Och, nie widzę żadnego problemu. Widzi pani, ja już znalazłem nowego nauczyciela wróżbiarstwa, a on woli zamieszkać na parterze.
- Znalazł pan...? - powtórzyła Umbridge piskliwym głosem. - PAN znalazł? Czy mogę panu przypomnieć, Dumbledore, że zgodnie z Dekretem Edukacyjnym Numer Dwadzieścia Dwa...
- ...tylko ministerstwo ma prawo wyznaczać odpowiedniego kandydata, jeśli... i tylko jeśli... dyrektor nie jest w stanie go znaleźć - rzekł Dumbledore. - I jestem rad, że w tym przypadku byłem w stanie. Mogę go pani przedstawić?
Zwrócił twarz w stronę otwartych drzwi frontowych, przez które wlatywały teraz strzępy mgły. Harry usłyszał stukot kopyt. Przez salę przebiegł pomruk przerażonych głosów, a ci, którzy stali najbliżej drzwi, cofnęli się tak szybko, że niektórzy poprzewracali się, żeby zrobić drogę przybyszowi.
We mgle ukazała się twarz, którą Harry widział tylko raz, pewnej ciemnej, groźnej nocy w Zakazanym Lesie: jasne, prawie białe włosy i zdumiewająco błękitne oczy. Głowa i tors mężczyzny osadzone na bladozłotym ciele konia.
- To jest Firenzo - rzekł uradowanym głosem Dumbledore do oniemiałej Umbridge. - Myślę, że uzna go pani za odpowiedniego nauczyciela wróżbiarstwa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:57, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
CENTAUR I DONOSICIEL


Założę się, że teraz żałujesz, że zrezygnowałaś z wróżbiarstwa, co, Hermiono? - zapytała Parvati ze złośliwym uśmiechem.
Była przerwa śniadaniowa, kilka dni po wyrzuceniu z pracy profesor Trelawney, i Parvati podkręcała sobie różdżką rzęsy, sprawdzając efekt w łyżeczce od herbaty. Za chwilę miała się odbyć pierwsza lekcja z centaurem Firenzo.
- Nie sądzę - odpowiedziała lekceważąco Hermiona znad egzemplarza „Proroka Codziennego”. - Nigdy nie przepadałam za końmi.
Przewróciła stronę gazety, przebiegając wzrokiem kolumny.
- To nie jest koń, to centaur! - oburzyła się Lavender.
- Cudowny centaur... - westchnęła Parvati.
- Tak czy owak ma cztery nogi - stwierdziła chłodno Hermiona. - A w ogóle to sądziłam, że wy obie żałujecie odejścia Trelawney.
- Żałujemy! - zapewniła ją Lavender. - Poszłyśmy do jej gabinetu, żeby ją odwiedzić, zaniosłyśmy jej kilka żonkili... takich ładnych, nie tych wrzeszczących, które ma Sprout...
- Jak ona się czuje? - zapytał Harry.
- Nie najlepiej, biedaczka - powiedziała Lavender. - Płakała i powiedziała, że wolałaby na zawsze opuścić zamek, niż mieszkać pod jednym dachem z Umbridge, i trudno się dziwić. Okropnie ją potraktowała, prawda?
- Mam przeczucie, że Umbridge dopiero zaczęła być okropna - mruknęła ponuro Hermiona.
- To niemożliwe - odezwał się Ron znad wielkiego talerza jajek i bekonu. - Gorsza już nie może być.
- Zapamiętajcie sobie moje słowa, ona teraz będzie chciała się zemścić na Dumbledorze za to, że mianował nowego nauczyciela bez konsultacji z nią - powiedziała Hermiona, składając gazetę. - I to istotę nie w pełni ludzką. Widzieliście jej minę, jak zobaczyła Firenza?
Po śniadaniu Hermiona poszła na numerologię, a Harry i Ron ruszyli za Parvati i Lavender do sali wejściowej, zmierzając na wróżbiarstwo.
- To nie idziemy do Wieży Północnej? - zdziwił się Ron, kiedy Parvati minęła marmurowe schody.
Parvati spojrzała na niego pogardliwie przez ramię.
- A niby jak Firenzo miałby wejść po drabinie? Wróżbiarstwo mamy w klasie numer jedenaście, to było wczoraj na tablicy ogłoszeń!
Klasa numer jedenaście mieściła się w korytarzu, do którego wchodziło się z sali wejściowej naprzeciw drzwi do Wielkiej Sali. Była to jedna z nieużywanych klas, więc zwykle sprawiała wrażenie zaniedbanego schowka lub magazynu. Ale kiedy Harry wszedł do niej z Ronem, aż oniemiał, bo znalazł się na leśnej polanie.
- Co to?...
Podłogę porastał uginający się pod stopami mech, wokoło rosły drzewa, których obsypane listowiem gałęzie przysłaniały sufit i okna, tak że pokój wypełniały smugi łagodnego, cętkowanego, zielonego światła. Uczniowie, którzy przyszli przed nimi, siedzieli na mchu, oparci o pnie drzew i głazy, obejmując rękami kolana, a miny mieli lekko przestraszone. Pośrodku, gdzie nie było drzew, stał Firenzo.
- Harry Potter - powiedział na jego widok i wyciągnął rękę.
- Ee... cześć - wybąkał Harry, wymieniając uścisk dłoni z centaurem, który przyglądał mu się bez zmrużenia powiek swymi zdumiewająco niebieskimi oczami, ale się nie uśmiechał. - Ee... miło cię zobaczyć...
- I ciebie - rzekł centaur, pochylając głowę. - Przepowiedziano, że znowu się spotkamy.
Harry zauważył na piersi Firenza cień siniaka w kształcie kopyta. Odwrócił się, by usiąść na mchu razem z resztą klasy, i stwierdził, że wszyscy patrzą na niego z podziwem, najwyraźniej zaskoczeni tym, że zna Firenza, który tak ich onieśmielał.
Kiedy drzwi zamknięto i ostatni uczeń usiadł na pniaku koło kosza na śmieci, Firenzo machnął ręką, wskazując na salę.
- Profesor Dumbledore był tak uprzejmy, że przystosował tę klasę - rzekł, gdy wszyscy już usiedli - tak, aby przypominała moje naturalne środowisko. Wolałbym was nauczać w Zakazanym Lesie, który był... aż do poniedziałku... moim domem... ale to niemożliwe.
- Ale... proszę pana... - wydyszała Parvati, podnosząc rękę - dlaczego nie? Byliśmy już tam z Hagridem, wcale się nie boimy!
- Tu nie chodzi o waszą odwagę, tylko o moją sytuację. Nie mogę już powrócić do lasu. Moje stado wygnało mnie stamtąd.
- Stado? - powtórzyła z zakłopotaniem Lavender i Harry domyślił się, że pomyślała o krowach. - Co... och! - Po jej minie poznał, że nagle zrozumiała. - To was jest więcej?
- Czy Hagrid was wyhodował, tak jak testrale? - zapytał żywo Dean.
Firenzo powoli odwrócił głowę, by spojrzeć na Deana, który natychmiast pojął, że musiał powiedzieć coś obraźliwego.
- Nie chciałem... nie miałem na myśli... przepraszam... - wybąkał cichym głosem.
- Centaury nie są ani sługami, ani zabawkami ludzi - powiedział spokojnie Firenzo.
Zapadło milczenie, a potem Parvati znowu podniosła rękę.
- Proszę pana... a dlaczego inne centaury pana wygnały?
- Ponieważ zgodziłem się pracować dla profesora Dumbledore’a. Uważają to za zdradę naszego gatunku.
Harry przypomniał sobie, jak prawie cztery lata temu centaur Zakała zrugał Firenza za to, że ten pozwolił Harry’emu jechać na swoim grzbiecie, i nazwał go „zwykłym mułem”. Może to właśnie Zakała kopnął Firenza w pierś?
- Zacznijmy - rzekł Firenzo.
Machnął swoim kremowozłotym ogonem, podniósł rękę ku liściastemu baldachimowi nad głowami, opuścił ją powoli i nagle w klasie pociemniało, tak że teraz siedzieli na leśnej polanie o zmierzchu, a na suficie pojawiły się gwiazdy. Wszystkich zatkało, rozległy się „ochy”, a Ronowi wyrwało się głośne „O kurczę!”
- Połóżcie się na plecach - powiedział spokojnie Firenzo - i obserwujcie niebo. Tam są zapisane, dla tych, którzy potrafią widzieć, losy naszych ras.
Harry wyciągnął się wygodnie na plecach i spojrzał w sufit. Mrugnęła stamtąd do niego migocąca czerwona gwiazda.
- Wiem, że na astronomii poznaliście już nazwy planet i ich księżyców - rozległ się spokojny głos Firenza - i że potraficie wykreślić ich ruchy po niebie. Centaury od wieków zgłębiają tajemnice tych ruchów. Doszliśmy do wniosku, że na niebie zapisana jest przyszłość...
- Profesor Trelawney przerabiała już z nami astrologię! - powiedziała z przejęciem Parvati, podnosząc rękę, a ponieważ leżała na plecach, ręka sterczała nad nią w powietrzu. - Mars powoduje wypadki, pożary i inne klęski, a kiedy jest w takiej odległości kątowej od Saturna, jak teraz - nakreśliła właściwy kąt w powietrzu - to oznacza, że trzeba się obchodzić szczególnie ostrożnie z ogniem i gorącymi rzeczami...
- To są ludzkie niedorzeczności - przerwał jej spokojnie Firenzo.
Ręka Parvati opadła bezwładnie.
- Błahe zranienia, drobne ludzkie wypadki - powiedział Firenzo, a pokryta mchem podłoga zadudniła głucho pod jego kopytami - dla wszechświata nie mają większego znaczenia niż bezładny ruch mrówek, a ruchy planet nie mają na nie żadnego wpływu.
- Ale profesor Trelawney... - zaczęła Parvati urażonym tonem.
- ...jest człowiekiem - przerwał jej Firenzo. - I dlatego zaślepiają ją i krępują ograniczenia właściwe waszemu gatunkowi.
Harry odwrócił lekko głowę, by spojrzeć na Parvati. Miała bardzo obrażoną minę, podobnie jak niektórzy wokół niej.
- Sybilla Trelawney może i jest jasnowidzącą, tego nie wiem - ciągnął Firenzo, a Harry znowu usłyszał świst jego ogona - ale marnuje czas na te nonsensy, które ludzie, schlebiając sobie, nazywają szumnie przepowiadaniem przyszłości. Ja jednak jestem tutaj po to, żeby wam objaśnić mądrość centaurów, która jest bezosobowa i bezstronna. Obserwujemy niebiosa, aby wykryć wielkie przypływy zła, wielkie zmiany, które niekiedy są tam zapisane. Nabranie pewności co do charakteru owych zmian może zająć nawet dziesięć lat.
Wskazał na czerwoną gwiazdę tuż nad Harrym.
- W minionym dziesięcioleciu wiele wskazywało na to, że społeczność czarodziejów żyje w krótkim okresie spokoju między dwiema wojnami. Wojowniczy Mars świeci teraz jasno nad nami, co zapowiada rychły koniec owego spokoju. Jak szybko znowu wybuchnie wojna, centaury mogą wywróżyć, paląc pewne zioła i liście, obserwując dymy i płomienie...
Była to najbardziej niezwykła lekcja, jaką Harry kiedykolwiek przeżył. Rzeczywiście palili szałwię i malwę na podłodze klasy, a Firenzo mówił im, by w kłębach dymu poszukiwali pewnych kształtów i symboli, ale zupełnie nie przejmował się tym, że żadne z nich nie potrafiło dostrzec opisywanych przez niego znaków. Powiedział im, że ludzie nigdy nie opanowali tej sztuki, że centaurom zajmuje to lata, a w końcu stwierdził, że i tak nie można przywiązywać do tego zbyt dużej wagi, bo nawet centaury czasami mylnie owe znaki odczytują. Był zupełnie niepodobny do żadnego z nauczycieli, których Harry dotąd poznał. Wydawało się, że nie tyle mu zależy na przekazaniu im swojej wiedzy, ile na przekonaniu ich, że żadna wiedza, nawet wiedza centaurów, nie jest nieomylna.
- Trudno powiedzieć, żebyśmy się dowiedzieli czegoś konkretnego, nie? - zauważył cicho Ron, kiedy zgasili swoje ognisko z malw. - Ja bym, na przykład, chciał poznać więcej szczegółów o tej wojnie, która nas czeka, a ty?
Rozległ się dzwonek i wszyscy podskoczyli. Harry całkowicie zapomniał, że wciąż znajdują się wewnątrz zamku, był przekonany, że naprawdę są w lesie. Wysypali się na zewnątrz z nieco zmieszanymi minami. Harry i Ron już mieli wyjść za innymi, kiedy Firenzo zawołał:
- Harry Potterze, pozwól na słówko.
Harry odwrócił się. Centaur zbliżał się do niego powoli. Ron zawahał się.
- Możesz zostać - powiedział mu Firenzo. - Tylko zamknij drzwi.
Ron pospiesznie wykonał to polecenie.
- Harry Potterze, jesteś przyjacielem Hagrida, tak? - zapytał centaur.
- Tak.
- Więc przekaż mu moje ostrzeżenie. Jego wysiłki nie przynoszą rezultatu. Powinien dać sobie z tym spokój.
- Jego wysiłki nie przynoszą rezultatu? - powtórzył Harry, nie mając pojęcia, co to znaczy.
- I powinien dać sobie z tym spokój - powiedział Firenzo, kiwając głową. - Ostrzegłbym go sam, ale zostałem wygnany... nie byłoby rozsądne, gdybym teraz zagłębił się w puszczę... Hagrid ma i tak dość kłopotów, bez bitwy centaurów...
- Ale... co Hagrid próbuje zrobić? - zapytał Harry z niepokojem.
Firenzo zmierzył go spokojnym spojrzeniem.
- Hagrid niedawno oddał mi wielką przysługę i od dawna darzę go szacunkiem za opiekę, którą otacza wszystkie żyjące stworzenia. Nie zdradzę jego sekretu. Ale powinien odzyskać rozsądek. To nieudana próba. Powiedz mu to, Harry Potterze. Życzę ci pomyślnego dnia.
* * *
Szczęście, jakie Harry odczuwał po swoim wywiadzie w „Żonglerze”, już dawno wyparowało. Kiedy po szarym marcu nadszedł burzliwy kwiecień, jego życie znowu zamieniło się w długą serię kłopotów i problemów.
Umbridge była obecna na każdej lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami, więc trudno było przekazać Hagridowi ostrzeżenie Firenza. W końcu Harry udał, że zostawił swój egzemplarz Fantastycznych zwierząt i po lekcji wrócił do jego chatki. Kiedy powtórzył słowa Firenza, Hagrid przez chwilę wpatrywał się w niego swymi podpuchniętymi oczami, najwyraźniej bardzo zaskoczony, a potem się otrząsnął i powiedział:
- To porządny gość, ten Firenzo, ale tym razem nie bardzo wie, o czym mówi. Bo jak dotąd wszystko gra.
- Hagridzie, co ty kombinujesz? - zapytał z powagą Harry. - Przecież wiesz, że musisz być ostrożny. Umbridge już się pozbyła Trelawney i na pewno na tym nie poprzestanie. I jak znowu coś zmalujesz, to nie zdziw się, że...
- Są ważniejsze sprawy od pilnowania, czy cię nie wyleją z roboty - powiedział Hagrid, ale ręce zatrzęsły mu się lekko, tak że upuścił miednicę pełną odchodów szpiczaka. - Nie martw się o mnie, dam se radę... Równy z ciebie chłop, Harry, ale teraz już idź...
I zabrał się za ścieranie łajna z podłogi, a Harry, rad nierad, powlókł się w nie najlepszym nastroju do zamku.
Tymczasem, o czym nieustannie przypominali nauczyciele i Hermiona, zbliżały się zaliczenia sumów. Wszyscy piątoklasiści odczuwali z tego powodu stres, ale Hanna Abbott była pierwszą, której pani Pomfrey musiała zaaplikować wywar uspokajający po tym, jak Hanna wybuchnęła płaczem na zielarstwie i łkając, wyznała, że jest za głupia, by przystąpić do egzaminów i chce natychmiast opuścić szkołę.
Gdyby nie spotkania GD, Harry też by się pogrążył w skrajnej rozpaczy. Czasami czuł, że żyje tylko dla tych godzin spędzanych w Pokoju Życzeń, w czasie których ciężko harował, ale odczuwał prawdziwe zadowolenie i rozpierała go duma, gdy widział wokół siebie współtowarzyszy tajnych spotkań, robiących coraz większe postępy. Ciekaw był, jak zareaguje Umbridge, kiedy na egzaminach każdy członek Gwardii Dumbledore’a otrzyma W z obrony przed czarną magią.
Wreszcie zabrali się za wywoływanie patronusów, na co wszyscy od dawna wyczekiwali, chociaż Harry wciąż im przypominał, że wyczarowanie patronusa w jasno oświetlonej klasie, kiedy nie ma prawdziwego zagrożenia, to zupełnie co innego od wywołania go w obliczu atakującego dementora.
- Och, nie psuj zabawy! - powiedziała Cho podczas ostatniego przed Wielkanocą spotkania GD, przyglądając się wyczarowanemu przez siebie patronusowi o kształcie srebrzystego łabędzia. - Jest taki śliczny!
- Nie ma być śliczny, tylko ma cię chronić - pouczył ją cierpliwie Harry. - Potrzebny nam jest bogiń albo coś w tym rodzaju; ja się tego właśnie tak nauczyłem, musiałem wyczarować patronusa, kiedy bogiń udawał dementora...
- Ale to by było... straszne! - powiedziała Lavender, której udawało się wystrzelić z różdżki tylko srebrzysty pióropusz. - A ja... ja wciąż tego nie potrafię! - dodała ze złością.
Neville też miał trudności. Twarz miał ściągniętą z wysiłku, zaciskał usta i mrużył oczy, ale z końca jego różdżki wydobywały się tylko wątłe strzępy srebrnej mgiełki.
- Musisz pomyśleć o czymś przyjemnym - przypomniał mu Harry.
- Staram się - jęknął Neville, starając się tak bardzo, że twarz mu lśniła od potu.
- Harry, chyba mi się udało! - krzyknął Seamus, którego Dean po raz pierwszy przyprowadził na spotkanie GD. - Zobacz... ach... zniknęło... ale na pewno było owłosione!
Patronus Hermiony, połyskująca srebrna wydra, hasał wokół niej w podskokach.
- Milutka jest, prawda? - cieszyła się, patrząc z czułością na wydrę.
Drzwi Pokoju Życzeń otworzyły się, a potem zamknęły. Harry spojrzał, żeby sprawdzić, kto wszedł, ale nikogo nie zobaczył. Dopiero po chwili zorientował się, że ci, którzy byli najbliżej drzwi, umilkli. A potem poczuł, że coś go szarpie za szatę w okolicach kolan. Spojrzał w dół i ku swemu zdumieniu ujrzał Zgredka, zerkającego na niego spod ośmiu czapek.
- Cześć, Zgredku! Co ty tutaj... Co się stało?
Skrzat cały dygotał, a w jego wielkich oczach malowało się przerażenie. Zrobiło się cicho, wszyscy się w niego wpatrywali. Kilka patronusów, które udało im się wyczarować, znikło, roztapiając się w srebrną mgiełkę, tak że w pokoju zrobiło się ciemniej.
- Harry Potter, sir - zaskrzeczał Zgredek, dygocąc od stóp do głów - Harry Potter, sir... Zgredek przyszedł, żeby cię ostrzec... ale skrzatom domowym nie wolno ostrzegać...
I pobiegł z pochyloną głową prosto na ścianę. Harry, który już znał jego sposoby wymierzania sobie kary, chciał go powstrzymać, ale Zgredek tylko odbił się od kamiennej ściany, bo jego osiem czapek stłumiło uderzenie. Hermiona i inne dziewczęta zapiszczały ze strachu i współczucia.
- Co się stało, Zgredku? - zapytał Harry, chwytając skrzata za maleńką rączkę i przytrzymując go, by nie zrobił sobie czegoś złego.
- Harry Potter... ona... ona...
I z całej siły uderzył się wolną pięścią w nos. Harry i ją przytrzymał.
- Kim jest „ona”, Zgredku?
Ale już się zaczął domyślać - tylko jedna „ona” mogła Zgredka tak przerazić. Skrzat patrzył na niego, lekko zezując, i poruszał bezgłośnie wargami.
- Umbridge?
Zgredek milcząco przytaknął, po czym chciał uderzyć głową w kolano Harry’ego, ale ten zdążył go powstrzymać.
- Co z nią? Zgredku... czy ona nie dowiedziała się o tym... o nas... o GD?
Odpowiedź wyczytał w przerażonej twarzy Zgredka. Ponieważ skrzat miał uwięzione ręce, próbował się kopnąć i osunął się na kolana.
- Idzie tutaj? - zapytał szybko Harry.
Zgredek zawył.
- Tak, Harry Potter, tak!
Harry wyprostował się i rozejrzał po zamarłych bez ruchu, przerażonych członkach Gwardii Dumbledore’a, wpatrzonych w miotającego się skrzata.
- NA CO CZEKACIE?! - ryknął. - UCIEKAJCIE!
Wszyscy rzucili się do wyjścia. Przy drzwiach zrobił się tłok, potem pierwsza grupa wypadła na zewnątrz. Harry słyszał, jak pędzili korytarzami, i miał nadzieję, że nie będą próbowali tak gnać aż do swoich dormitoriów. Była dopiero za dziesięć dziewiąta, jeśli skryją się w bibliotece albo w sowiarni, które są bliżej...
- Harry, szybko! - krzyknęła Hermiona ze środka kolejnej grupy, która przepychała się do wyjścia.
Porwał Zgredka, który nadal próbował zrobić sobie krzywdę, i pobiegł do drzwi, trzymając go w ramionach.
- Zgredku... to rozkaz... wracaj szybko do kuchni, a jak cię zapyta, czy mnie ostrzegłeś, skłam i powiedz „nie”! I zabraniam ci wyrządzać sobie krzywdę! - dodał, po czym przeskoczył przez próg, puścił skrzata i zatrzasnął za sobą drzwi.
- Dziękuję, Harry Potter, sir! - zaskrzeczał Zgredek i zniknął.
Harry spojrzał w lewo i w prawo. Zobaczył tylko migające w powietrzu pięty swych towarzyszy, po czym i one zniknęły za rogiem korytarza. Pobiegł w prawo, w stronę toalety dla chłopców, gdyby zdążył się tam schować, mógłby udać, że siedział tam przez cały czas...
- AAAACH!
Coś oplotło mu nogi w kostkach i runął jak długi, sunąc na brzuchu po posadzce z sześć stóp do przodu, zanim się zatrzymał. Ktoś za nim wybuchnął śmiechem. Przetoczył się na plecy i ujrzał Malfoya czającego się w niszy za obrzydliwą wazą w kształcie smoka.
- Zaklęcie Potknięcia, Potter! Hej, pani profesor... PANI PROFESOR! Dorwałem jednego!
Zza odległego rogu korytarza wyszła Umbridge, zadyszana, ale uśmiechnięta od ucha do ucha.
- To on! - ucieszyła się na widok Harry’ego, który leżał wciąż na podłodze. - Wspaniale, Draco, wspaniale, och, znakomicie... pięćdziesiąt punktów dla Slytherinu! Zaraz go stąd zabiorę... Wstawaj, Potter!
Harry wstał, łypiąc na nich spode łba. Jeszcze nigdy nie widział Umbridge tak uradowanej. Złapała go mocno za ramię i odwróciła się do Malfoya, szczerząc zęby w triumfalnym uśmiechu.
- Rozejrzyj się, Draco, i spróbuj, może ci się uda jeszcze kilku złapać. Powiedz innym, żeby zajrzeli do biblioteki... złapać mi każdego, kto jest zadyszany... sprawdzić w łazienkach... panna Parkinson niech zajrzy do tych dla dziewcząt... no, leć... a ty, Potter - dodała najsłodszym, najbardziej jadowitym głosem, gdy Malfoy odszedł - ty pójdziesz ze mną do gabinetu dyrektora.
Po kilku minutach stanęli przed kamiennym gargulcem. Harry zastanawiał się, ilu członków GD udało im się schwytać. Pomyślał o Ronie - pani Weasley by go zabiła - i o Hermionie, jakby się czuła, gdyby ją wyrzucono ze szkoły przed zaliczeniem sumów. A Seamus... to było jego pierwsze spotkanie... I Neville, takie zrobił postępy...
- Musy-świstusy - zapiała Umbridge i gargulec odskoczył na bok.
Ściana rozstąpiła się i weszli na ruchome kamienne schody. Stanęli przed błyszczącymi drzwiami z kołatką w kształcie gryfona, ale Umbridge nie raczyła zastukać, tylko weszła od razu do środka, wciąż trzymając mocno Harry’ego za ramię.
Gabinet był pełen ludzi. Dumbledore siedział z pogodną miną za biurkiem, złączywszy razem czubki palców. Obok niego stała sztywno profesor McGonagall; ona z kolei miała twarz napiętą. Przy kominku stał Korneliusz Knot, minister magii we własnej osobie, kołysząc się na palcach w tył i w przód, najwyraźniej zachwycony sytuacją. Przy drzwiach, jak na warcie, stali Kingsley Shacklebolt i jakiś krzepki czarodziej z krótkimi, kręconymi włosami, którego Harry nie rozpoznał, a pod ścianą czaił się piegowaty Percy Weasley, w okularach, z piórem i grubym zwojem pergaminu w rękach, najwyraźniej przygotowany do notowania.
Tym razem portrety dawnych dyrektorów nie udawały, że śpią. Wszystkie patrzyły z uwagą na to, co się pod nimi dzieje. Kiedy wszedł Harry, kilku dyrektorów przeskoczyło do najbliższych ram i szepnęło coś do uszu swoich sąsiadów.
Kiedy drzwi same się zatrzasnęły, Harry uwolnił się z uścisku Umbridge. Korneliusz Knot przyglądał mu się ze złośliwą satysfakcją.
- No, no, no... - powiedział. - Kogo my tu widzimy...
Harry odpowiedział mu najbardziej nienawistnym spojrzeniem, na jakie było go stać. Serce waliło mu w piersi, ale umysł miał dziwnie chłodny i czysty.
- Uciekał do wieży Gryffindoru - oznajmiła Umbridge. W jej głosie pobrzmiewało jakieś nieprzyzwoite podniecenie, ta sama bezlitosna uciecha, którą Harry słyszał, gdy w sali wejściowej patrzyła na pogrążoną w rozpaczy panią Trelawney. - Przyłapał go młody Malfoy.
- Ach tak? - ucieszył się Knot. - Muszę wspomnieć o tym Lucjuszowi. No cóż, Potter... chyba wiesz, dlaczego tu jesteś?
Harry zamierzał odpowiedzieć hardo „tak”, już otwierał usta, by to zrobić, gdy uchwycił wzrokiem twarz Dumbledore’a. Dyrektor nie patrzył wprost na niego; jego oczy utkwione były gdzieś ponad jego ramieniem, ale kiedy Harry na niego spojrzał, poruszył lekko głową - może o cal - w lewo i w prawo.
Harry zmienił zdanie w pół słowa.
- Ta... nie.
- Słucham?
- Nie - powtórzył stanowczo Harry.
- Nie wiesz, dlaczego tu jesteś?
- Nie wiem.
Knot zrobił zdumioną minę i przeniósł spojrzenie z Harry’ego na profesor Umbridge. Harry wykorzystał tę sposobność, by zerknąć szybko na Dumbledore’a, który dyskretnie ukłonił się dywanowi i nawet jakby lekko do niego mrugnął.
- Więc nie masz pojęcia - rzekł Knot z wyraźną ironią - dlaczego profesor Umbridge przyprowadziła cię do tego gabinetu? Nie jesteś świadom, że złamałeś któryś z punktów regulaminu szkolnego?
- Regulaminu szkolnego? - powtórzył Harry. - Nie.
- Ani żadnego dekretu ministerstwa? - zapytał ze złością Knot.
- Nie jestem tego świadom - odpowiedział beznamiętnie Harry.
Serce wciąż biło mu szybko. Warto było tak kłamać choćby tylko po to, by obserwować, jak Knotowi podnosi się ciśnienie, ale prawdę mówiąc, był przekonany, że się z tego nie wykaraska. Jeśli ktoś doniósł Umbridge o GD, on, jako przywódca tajnej grupy, mógł już śmiało zabrać się do pakowania kufra.
- A więc nie jesteś świadom - rzekł Knot głosem ochrypłym z gniewu - że w tej szkole wykryto nielegalną organizację uczniowską?
- Nie, nie jestem - odparł Harry, starając się, by na jego twarzy pojawił się wyraz niewinnego zaskoczenia.
- Myślę, panie ministrze - powiedziała Umbridge jedwabistym głosem - że powinniśmy wezwać tutaj naszego informatora.
- Tak, tak, słusznie - zgodził się Knot i zerknął złośliwie na Dumbledore’a, kiedy Umbridge wyszła z gabinetu. - Nie ma to jak dobry świadek, prawda, Dumbledore?
- Całkowicie się z tobą zgadzam, Korneliuszu - odpowiedział z powagą Dumbledore, chyląc głowę.
Nastąpiło kilka minut oczekiwania, kiedy nikt nie patrzył na nikogo, a potem Harry usłyszał, jak za jego plecami otwierają się drzwi. Weszła Umbridge, trzymając za ramię Mariettę, kędzierzawą przyjaciółkę Cho, która zasłaniała twarz rękami.
- Nie bój się, moja droga, nie ma czego - powiedziała łagodnie Umbridge, poklepując ją po plecach. - Wszystko w porządku. Postąpiłaś słusznie. Minister jest z ciebie bardzo zadowolony. Na pewno powie twojej matce, jaką jesteś dobrą dziewczynką. Matką Marietty, panie ministrze - dodała, spoglądając na Knota - jest pani Edgecombe z Departamentu Transportu Magicznego. Pracuje w biurze Sieci Fiuu... wie pan, pomaga nam kontrolować kominki w Hogwarcie...
- Wspaniale, wspaniale! - ucieszył się Knot. - Jaka matka, taka córka, co? No, moja droga, nie wstydź się, popatrz na mnie i powiedz nam, co... Galopujące gargulce!
Kiedy Marietta podniosła głowę, Knot rzucił się do tyłu, o mały włos nie lądując w kominku. Zaklął i zaczął deptać skraj swej szaty, z którego uniósł się obłoczek dymu, a Marietta jęknęła głośno i zasłoniła sobie twarz kołnierzem szaty, ale zanim to uczyniła, wszyscy zobaczyli, że jej nos i policzki pokrywają liczne czerwone krosty, układające się w słowo DONOSICIEL.
- Nie przejmuj się tymi krostami, moja droga - powiedziała niecierpliwie Umbridge. - Odsłoń usta i powiedz panu ministrowi...
Ale Marietta tylko jęknęła ponownie i potrząsnęła głową.
- Och, dobrze, głupia dziewczyno, sama mu to powiem - warknęła Umbridge, po czym przywołała na twarz swój zwykły chory uśmiech. - A więc, panie ministrze, panna Edgecombe przyszła dzisiaj do mojego gabinetu tuż po kolacji i oznajmiła, że chce mnie o czymś powiadomić. Powiedziała, że jeśli udam się do tajnego pokoju na siódmym piętrze, czasami nazywanego Pokojem Życzeń, to znajdę tam coś, co mnie zainteresuje. Zaczęłam ją trochę wypytywać, a ona dodała, że w tym pokoju odbywa się jakieś spotkanie. Niestety wówczas zaczęło działać to zaklęcie - machnęła niecierpliwie w kierunku zakrytej twarzy Marietty - i kiedy dziewczyna zobaczyła swoje odbicie w lustrze, załamała się tak, że nic więcej mi już nie powiedziała.
- No proszę - rzekł Knot, rzucając na Mariettę spojrzenie, które najwyraźniej uważał za ojcowskie. - Wykazałaś godną podziwu odwagę, przychodząc do profesor Umbridge, postąpiłaś naprawdę słusznie. No, a teraz powiesz mi, co się wydarzyło podczas tego spotkania, dobrze? Jaki był jego cel? Kto tam był?
Ale Marietta nic nie powiedziała. Znowu potrząsnęła głową, a jej oczy rozszerzyły się ze strachu.
- Nie mamy na to jakiegoś przeciwzaklęcia? - zapytał Knot Umbridge, wskazując na twarz Marietty. - Tak, żeby mogła swobodnie mówić?
- Jeszcze mi się żadnego nie udało znaleźć - odpowiedziała niechętnie, a Harry poczuł przypływ dumy z umiejętności Hermiony. - Ale to nie ma znaczenia, że ona milczy, sama wszystko opowiem. Jak pan zapewne pamięta, panie ministrze, w październiku posłałam panu raport na temat spotkania Pottera z innymi uczniami w gospodzie Pod Świńskim Łbem w Hogsmeade...
- A jaki jest na to dowód? - przerwała jej profesor McGonagall.
- Dysponuję zeznaniem Willy’ego Widdershinsa, Minerwo, który akurat był wówczas w tej gospodzie. Miał obandażowaną głowę, to prawda, ale słyszał wszystko bardzo dobrze. Usłyszał każde słowo, które wypowiedział Potter i pobiegł szybko do szkoły, żeby mi donieść...
- Ach, więc to dlatego nie został ukarany za te wymiotujące sedesy! - przerwała jej ponownie profesor McGonagall, unosząc brwi. - Cóż za interesujący wgląd w system naszego wymiaru sprawiedliwości!
- Rażąca korupcja! - ryknął portret korpulentnego czarodzieja z czerwonym nosem, wiszący nad biurkiem Dumbledore’a. - Za moich czasów ministerstwo nie zawierało układów z drobnymi przestępcami, co to to nie!
- Dziękuję ci, Fortesque, wystarczy - powiedział cicho Dumbledore.
- To spotkanie zorganizował Potter - ciągnęła profesor Umbridge - aby ich nakłonić do utworzenia tajnego stowarzyszenia i uczyć tych zaklęć i uroków, które ministerstwo uznało za nieodpowiednie dla ich wieku...
- Myślę, że tutaj się mylisz, Dolores, i sama się o tym przekonasz - powiedział spokojnie Dumbledore, zerkając na nią znad swoich okularów-połówek.
Harry spojrzał na niego. Nadal nie miał pojęcia, jak Dumbledore chce go wybronić: jeśli Willy Widdershins rzeczywiście słyszał każde jego słowo wypowiedziane w gospodzie Pod Świńskim Łbem, nie miał żadnych szans.
- Oho! - odezwał się Knot, który znowu kiwał się na piętach. - Zaraz usłyszymy kolejną bajeczkę wymyśloną w celu wyciągnięcia Pottera za uszy z kłopotów! Dalej, Dumbledore, śmiało... Willy Widdershins kłamał, tak? A może w gospodzie Pod Świńskim Łbem przebywał wówczas bliźniak Pottera, łudząco do niego podobny? Może zaczniesz nam znowu opowiadać o cofnięciu się w czasie, o zmarłych przywróconych do życia i o niewidzialnych dementorach?
Percy Weasley parsknął śmiechem.
- A to dobre, panie ministrze, znakomite!
Harry miał ochotę go kopnąć. A potem, ku swemu zdumieniu, zobaczył, że Dumbledore też się łagodnie uśmiecha.
- Korneliuszu, ja nie zaprzeczam... i jestem pewny, że nie zaprzeczy temu sam Harry... że rzeczywiście był wówczas w gospodzie Pod Świńskim Łbem, nie przeczę też, że próbował namówić kolegów i koleżanki do utworzenia grupy uczącej się obrony przed czarną magią. Pragnę tylko wykazać, że Dolores całkowicie się myli, twierdząc, że taka grupa była w owym czasie nielegalna. Jak pamiętasz, dekret ministerstwa, zakazujący tworzenia stowarzyszeń uczniowskich, zaczął obowiązywać dopiero dwa dni po tym spotkaniu w Hogsmeade, więc Harry nie złamał żadnego punktu regulaminu czy dekretu.
Percy wyglądał, jakby go ktoś zdzielił w twarz czymś bardzo ciężkim. Knot otworzył usta i przestał się kiwać.
Pierwsza otrząsnęła się Umbridge.
- Bardzo to piękne, dyrektorze - powiedziała, uśmiechając się słodko - ale minęło już prawie sześć miesięcy od ogłoszenia Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Cztery. Jeśli nawet to pierwsze spotkanie nie było nielegalne, to z całą pewnością były takimi wszystkie, które odbyły się po nim.
- No cóż - odparł Dumbledore, przyglądając się jej z uprzejmym zainteresowaniem znad splecionych palców - tak by z pewnością było, gdyby po ogłoszeniu dekretu rzeczywiście odbywali takie spotkania. Ale czy są na to jakieś dowody?
Harry usłyszał jakiś szelest za plecami i zdawało mu się, że Kingsley coś szepnął. Mógłby też przysiąc, że coś musnęło mu bok, jakby powiew przeciągu albo ptasie skrzydło, ale kiedy spojrzał w dół, niczego nie dostrzegł.
- Dowody? - powtórzyła Umbridge, uśmiechając się od ucha do ucha. - Czyżbyś nie słuchał, Dumbledore? A jak myślisz, po co ja tu przyprowadziłam pannę Edgecombe?
- Och, a czy ona nam opowie o spotkaniach trwających przez całe sześć miesięcy? - zapytał Dumbledore, unosząc brwi. - Bo odniosłem wrażenie, że mówiła tylko o dzisiejszym.
- Panno Edgecombe - powiedziała natychmiast Umbridge - proszę nam powiedzieć, od jak dawna trwają te spotkania. Możesz po prostu kiwać albo kręcić głową, jestem pewna, że takie ruchy nie pogorszą tych krost. Czy te spotkania odbywały się regularnie przez sześć ostatnich miesięcy?
Harry poczuł okropny skurcz w żołądku. Tak, to już koniec, teraz dostaną to, na czym im tak zależało, dowód, którego nie zdoła podważyć nawet Dumbledore...
- Po prostu przytaknij albo pokręć przecząco głową, moja droga - zachęciła Mariettę Umbridge. - Dalej, nie bój się, to nie rozogni tych twoich krost...
Wszyscy wpatrywali się teraz w głowę Marietty. Między brzegiem kołnierza a jej kędzierzawą grzywką widać było tylko oczy. Może to był odblask ognia w kominku, ale jej oczy wydawały się dziwnie puste. A po chwili - ku głębokiemu zdumieniu Harry’ego - Marietta pokręciła głową.
Umbridge spojrzała szybko na Knota, a potem znowu na Mariettę.
- Pewnie nie zrozumiałaś pytania, tak, moja droga? Pytam cię, czy chodziliście na te spotkania przez sześć ostatnich miesięcy. Chodziliście, tak?
Marietta ponownie pokręciła głową.
- Co chcesz powiedzieć, kręcąc głową, moja droga? - zapytała Umbridge.
- To chyba oczywiste - powiedziała szorstko profesor McGonagall. - Że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy nie było żadnych tajnych spotkań. Mam rację, panno Edgecombe?
Marietta kiwnęła głową.
- Ale przecież dziś wieczorem było spotkanie! - powiedziała ze złością Umbridge. - Było takie spotkanie, Edgecombe, sama mi o tym mówiłaś, w Pokoju Życzeń! I Potter je prowadził, prawda? I Potter je zorganizował... DLACZEGO KRĘCISZ GŁOWĄ, DZIEWCZYNO?!
- No cóż, zwykle kiedy ktoś kręci głową - powiedziała chłodno profesor McGonagall - oznacza to „nie”. Tak więc, jeśli panna Edgecombe nie używa jakiegoś nieznanego języka migowego...
Profesor Umbridge złapała Mariettę, obróciła ją twarzą do siebie i zaczęła nią gwałtownie potrząsać. Dumbledore zerwał się i podniósł różdżkę. Kingsley ruszył od drzwi i Umbridge odskoczyła od Marietty, wymachując rękami, jakby się poparzyła.
- Nie mogę pozwolić, abyś maltretowała moich uczniów, Dolores - oświadczył Dumbledore, po raz pierwszy najwyraźniej rozgniewany.
- Proszę się uspokoić, pani Umbridge - powiedział powoli Kingsley głębokim basem. - Chyba pani nie chce mieć kłopotów?
- Nie - wydyszała Umbridge, mierząc spojrzeniem olbrzymią postać Kingsleya. - To znaczy, tak... masz rację, Shacklebolt... ja... ja się zapomniałam.
Marietta stała nieruchomo tam, gdzie ją Umbridge zostawiła. Sprawiała wrażenie, jakby jej nie przeraził ten nagły atak i jakby nie odczuła ulgi, gdy się zakończył. Wciąż zasłaniała sobie nos i policzki szatą, patrząc tępo przed siebie. W Harrym nagle zakiełkowało podejrzenie, mające związek z szeptem Kingsleya i tym czymś, co omiotło mu bok.
- Dolores - powiedział Knot takim tonem, jakby próbował coś raz na zawsze ustalić - to dzisiejsze spotkanie... to jedyne, o którym wiemy...
- Tak - odpowiedziała Umbridge, najwyraźniej biorąc się w garść - tak... no więc panna Edgecombe mi o nim doniosła, a ja udałam się natychmiast na siódme piętro w towarzystwie godnych zaufania uczniów, żeby przyłapać członków nielegalnego spotkania na gorącym uczynku. Wygląda na to, że ktoś ich jednak ostrzegł, bo kiedy dotarliśmy na siódme piętro, rozbiegli się we wszystkie strony. Ale to nie ma większego znaczenia. Mam tutaj wszystkie ich nazwiska, bo na moje polecenie panna Parkinson wbiegła do Pokoju Życzeń, żeby zobaczyć, czy czegoś nie zostawili... Potrzebny był nam dowód, a ten pokój dostarczył nam...
Ku przerażeniu Harry’ego, wyciągnęła z kieszeni listę, którą Hermiona przypięła do ściany Pokoju Życzeń, i wręczyła ją Knotowi.
- Kiedy tylko zobaczyłam na liście nazwisko Pottera, wiedziałam, z czym mamy do czynienia.
- Wspaniale - ucieszył się Knot i uśmiech rozlał mu się po twarzy. - Wspaniale, Dolores. I... niech to piorun...
Spojrzał na Dumbledore’a, który wciąż stał obok Marietty, z różdżką opuszczoną u boku.
- Sam zobacz, jak się nazwali - powiedział cicho. - Gwardia Dumbledore’a.
Dumbledore wyciągnął rękę i wziął od niego pergamin. Spojrzał na nagłówek, który Hermiona wyskrobała kilka miesięcy temu i przez chwilę zaniemówił. A potem podniósł głowę, uśmiechając się łagodnie.
- A więc wydało się - powiedział krótko. - Czy chciałbyś, Korneliuszu, żebym ci złożył zeznanie na piśmie, czy może wystarczy oświadczenie złożone wobec tych świadków?
Harry spostrzegł, że McGonagall i Kingsley wymienili szybkie spojrzenia. Oboje mieli przerażone miny. Nie rozumiał, co to wszystko znaczy, i najwyraźniej nie rozumiał tego Knot.
- Oświadczenie? - zapytał powoli Knot. - Jakie... ja nie...
- Gwardia Dumbledore’a, Korneliuszu - rzekł Dumbledore, wciąż uśmiechając się i machając mu listą przed nosem. - Nie Gwardia Pottera. Gwardia Dumbledore’a.
- Ale... ale...
Do Knota wreszcie dotarło. Cofnął się, przerażony, wrzasnął i znowu prawie wpadł do kominka.
- Ty? - wyszeptał, depcąc dymiący skraj płaszcza.
- Zgadza się - odrzekł pogodnie Dumbledore.
- Ty to zorganizowałeś?
- Ty zaciągnąłeś uczniów do... do swojej gwardii?
- Dzisiaj miało być nasze pierwsze spotkanie - powiedział Dumbledore, kiwając głową. - Chciałem po prostu się zorientować, czy zechcą się do mnie przyłączyć. Teraz widzę, oczywiście, że zaproszenie panny Edgecombe było błędem.
Marietta kiwnęła głową. Knot spojrzał na nią, potem znowu na Dumbledore’a. Wydął pierś.
- A więc spiskowałeś przeciwko mnie! - ryknął.
- Zgadza się - odrzekł wesoło Dumbledore.
- NIE! - krzyknął Harry.
Kingsley rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, McGonagall wytrzeszczyła groźnie oczy, ale Harry’emu nagle zaświtało w głowie, co zamierza uczynić Dumbledore, i nie mógł na to pozwolić.
- Nie... panie profesorze!
- Uspokój się, Harry, albo będziesz musiał opuścić mój gabinet - powiedział spokojnie Dumbledore.
- Tak, zamknij się, Potter! - warknął Knot, nadal wpatrując się w Dumbledore’a z przerażeniem, ale i rozkoszą. - No, no, no... przybyłem tu dziś z zamiarem wyrzucenia Pottera ze szkoły, a oto...
- A oto masz okazję aresztować mnie - dokończył za niego Dumbledore, wciąż z uśmiechem na twarzy. - To jak zgubić knuta, a znaleźć galeona, prawda?
- Weasley! - krzyknął Knot, teraz już dygocąc z uciechy. - Weasley, zapisałeś to wszystko, słowo po słowie? Jego wyznanie... masz to wszystko?
- Tak jest, myślę, że tak, proszę pana! - odpowiedział ochoczo Percy, który z przejęcia umazał sobie nos atramentem.
- I to, jak próbował stworzyć tajną armię przeciw ministerstwu, jak knuł, żeby zdestabilizować moją pozycję?
- Tak jest, proszę pana. Mam to! - odrzekł uradowany Percy, przebiegając wzrokiem po swoich notatkach.
- Świetnie - rzekł Knot, teraz promieniejąc z radości. - Zrób kopię tych notatek i zaraz poślij do „Proroka Codziennego”. Jak wyślesz szybką sową, zdążymy do jutrzejszego wydania!
Percy wybiegł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi, a Knot zwrócił się ponownie do Dumbledore’a.
- Teraz odprowadzą cię do ministerstwa, tam zostaniesz formalnie oskarżony i wysłany do Azkabanu, gdzie będziesz czekał na proces!
- Ach... tak... - powiedział łagodnie Dumbledore. - Tak, myślę, że możemy natrafić na małą przeszkodę.
- Przeszkodę? - powtórzył Knot głosem wciąż drgającym radością. - Nie widzę żadnych przeszkód, Dumbledore.
- No cóż, ale ja niestety widzę - powiedział Dumbledore takim tonem, jakby się usprawiedliwiał.
- Naprawdę?
- Cóż... wydaje mi się, że ulegasz pewnemu złudzeniu, Korneliuszu. Wydaje ci się, że ja... zaraz, jak to się mówi?... aha, że „oddam się dobrowolnie w ręce władz”. Obawiam się, że wcale nie oddam się dobrowolnie w niczyje ręce, Korneliuszu. Nie mam najmniejszego zamiaru dać się wysłać do Azkabanu. Oczywiście mógłbym z niego uciec, ale to zbyteczna strata czasu, a szczerze mówiąc, mam mnóstwo spraw na głowie.
Twarz Umbridge nabierała powoli barwy żywej czerwieni; wyglądała, jakby ją wypełniała gotująca się woda. Knot gapił się na Dumbledore’a z bardzo głupią miną, jakby dopiero co dostał po twarzy i jeszcze nie zrozumiał, co się stało. Chrząknął cicho, a potem spojrzał szybko na Kingsleya i na mężczyznę o krótkich szarych włosach - jedynego, który do tej pory nie odezwał się ani jednym słowem. Ten drugi kiwnął do Knota zachęcająco głową i zrobił krok do przodu. Harry zobaczył, jak jego ręka powędrowała, jakby od niechcenia, do kieszeni.
- Nie bądź głupi, Dawlish - ostrzegł go łagodnie Dumbledore. - Jestem pewny, że jesteś wybornym aurorem, pamiętam, że otrzymałeś W ze wszystkich owutemów, ale jeśli spróbujesz... ee... „wziąć mnie siłą”, to będę musiał zrobić ci krzywdę.
Mężczyzna nazwany Dawlishem miał nieco głupią minę. Ponownie spojrzał na Knota, ale tym razem jakby w nadziei, że dostanie wskazówkę, co robić dalej.
- A więc zamierzasz w pojedynkę pokonać Dawlisha, Shacklebolta, Dolores i mnie, Dumbledore? - zakpił Knot, odzyskując panowanie nad sobą.
- Na brodę Merlina, nie! - odparł z uśmiechem Dumbledore. - Nie, chyba że mnie do tego zmusicie.
- I nie będzie działał w pojedynkę! - odezwała się profesor McGonagall, sięgając za pazuchę.
- Będzie, Minerwo! - powiedział ostro Dumbledore. - Hogwart cię potrzebuje!
- Dość tych bzdur! - rzekł Knot, wyciągając różdżkę.
- Dawlish! Shacklebolt! Brać go!
Błysnął strumień srebrnego światła. Rozległ się huk, jak wystrzał, aż podłoga zadrżała. Czyjaś ręka złapała Harry’ego za kark i przygięła do podłogi, kiedy wystrzelił drugi srebrny promień. Kilka portretów wrzasnęło, Fawkes zaskrzeczał, pokój wypełnił się chmurą pyłu. Krztusząc się i kaszląc, Harry zobaczył, jak jakaś ciemna postać pada z głuchym łoskotem na podłogę. Ktoś krzyknął: „Nie!” Potem rozległ się odgłos tłuczonego szkła, zadudniły czyjeś kroki, ktoś jęknął... i nastała cisza.
Harry obejrzał się, żeby zobaczyć, kto go trzyma za kark, i ujrzał obok siebie skuloną profesor McGonagall. Drugą ręką osłaniała Mariettę. Pył wciąż opadał na nich powoli. Harry ujrzał zbliżającą się ku nim wysoką postać.
- Nic wam się nie stało? - zapytał Dumbledore.
- W porządku! - odpowiedziała profesor McGonagall, podnosząc się i ciągnąc za sobą Harry’ego i Mariettę.
Pył opadał, ukazując rozmiary zniszczeń. Biurko Dumbledore’a było przewrócone, wszystkie stoliki leżały na podłodze, zasłanej szczątkami srebrnych przyrządów. Knot, Umbridge, Kingsley i Dawlish leżeli bez ruchu na podłodze. Feniks Fawkes krążył nad nimi, śpiewając cicho.
- Niestety, musiałem też ugodzić Kingsleya, żeby nie budzić podejrzeń - mruknął Dumbledore. - Szybko zadziałał, i to bez namysłu, modyfikując pamięć panny Edgecombe, kiedy wszyscy patrzyli w inną stronę... podziękuj mu ode mnie, Minerwo, dobrze? No, ale wkrótce się obudzą i najlepiej będzie, żeby się nie dowiedzieli, że mieliśmy czas na porozumienie się... musisz się zachowywać tak, jakby dopiero co zostali powaleni na ziemię, nie będą pamiętać...
- Dokąd się wybierasz, Dumbledore? - wyszeptała profesor McGonagall. - Na Grimmauld Place?
- Och, nie - odrzekł Dumbledore z ponurym uśmiechem. - Nie zamierzam się ukrywać. Knot wkrótce pożałuje, że chciał mnie usunąć z Hogwartu, obiecuję ci to...
- Panie profesorze... - zaczął Harry.
Nie wiedział, od czego zacząć: czy od tego, jak mu jest przykro, że zorganizował GD i spowodował to wszystko, czy od tego, jak okropnie się poczuł, kiedy Dumbledore zrezygnował ze stanowiska, żeby zapobiec wyrzuceniu go ze szkoły... Ale Dumbledore go uprzedził, zanim zdążył wypowiedzieć następne słowo.
- Posłuchaj mnie, Harry - powiedział z naciskiem. - Musisz się uczyć oklumencji, i to tak pilnie, jak tylko potrafisz, rozumiesz? Rób wszystko, co ci powie profesor Snape i ćwicz regularnie, zwłaszcza wieczorami, przed zaśnięciem, tak żebyś potrafił zamknąć swą świadomość przed złymi snami... wkrótce zrozumiesz dlaczego, ale musisz mi obiecać...
Dawlish budził się. Dumbledore chwycił Harry’ego za nadgarstek.
- Pamiętaj... zamknij swój umysł...
Ale gdy palce Dumbledore’a zamknęły mu się na nadgarstku, bliznę na czole Harry’ego przeszył ból i znowu poczuł tę straszną, wężową ochotę, by go ugodzić, ukąsić, zranić...
- ...wkrótce zrozumiesz... - wyszeptał Dumbledore. Fawkes zatoczył koło i zawisł tuż nad nim. Dumbledore puścił Harry’ego, podniósł rękę i chwycił za długi, złoty ogon feniksa. Buchnął ogień i obaj zniknęli.
- Gdzie on jest? - ryknął Knot, podnosząc się z podłogi. - GDZIE ON JEST?
- Nie wiem! - krzyknął Kingsley, też zrywając się na równe nogi.
- Przecież nie mógł się deportować! - zawołała Umbridge. - Tego nie można zrobić w tej szkole...
- Schody! - wrzasnął Dawlish i rzucił się do drzwi, otworzył je i wybiegł, a za nim Kingsley i Umbridge.
Knot zawahał się, a potem powoli wstał i otrzepał kurz z szaty. Zapadło długie, męczące milczenie.
- No, Minerwo - powiedział w końcu Knot mściwym tonem, rozprostowując swój podarty rękaw - obawiam się, że to już koniec twojego przyjaciela Dumbledore’a.
- Tak sądzisz? - prychnęła z pogardą profesor McGonagall.
Knot jakby tego nie dosłyszał. Rozglądał się po zniszczonym wnętrzu. Kilka portretów syknęło na niego; ten i ów pozwolił sobie na ordynarny gest.
- Lepiej zaprowadź tych dwoje do łóżek - rzekł Knot, spoglądając znowu na profesor McGonagall i wskazując podbródkiem na Harry’ego i Mariettę.
Bez słowa poprowadziła ich do drzwi. Kiedy zamknęły się za nimi, Harry usłyszał głos Fineasa Nigellusa:
- Wie pan, panie ministrze, w wielu sprawach nie zgadzam się z Dumbledore’em... ale nie zaprzeczy pan, że ma klasę...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:58, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
NAJGORSZE WSPOMNIENIE SNAPE’A


NA POLECENIE MINISTERSTWA MAGII
Dolores Jane Umbridge (Wielki Inkwizytor) zastąpiła
Albusa Dumbledore’a na stanowisku Dyrektora
Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.
Powyższe zarządzenie wydano na podstawie Dekretu
Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Osiem.

Podpisano:
Korneliusz Oswald Knot
Minister Magii

Takie ogłoszenia pojawiły się w nocy w całej szkole, ale nie wyjaśniały one, skąd każdy w zamku wiedział już, że Dumbledore pokonał dwóch aurorów, Wielkiego Inkwizytora, ministra magii i jego młodszego asystenta, po czym uciekł. Gdziekolwiek Harry pojawił się następnego dnia, jedynym tematem rozmów była ucieczka Dumbledore’a, a choć niektóre jej szczegóły mogły ulec zniekształceniu, przechodząc z ust do ust (Harry podsłuchał, jak jedna z drugoklasistek zapewniała, że Knot leży teraz w Szpitalu Świętego Munga i ma dynię zamiast głowy), zadziwiające było, jak dokładna jest reszta relacji. Wszyscy wiedzieli, na przykład, że Harry i Marietta byli jedynymi uczniami, którzy uczestniczyli w wydarzeniach rozgrywających się w gabinecie Dumbledore’a, a ponieważ Marietta znajdowała się teraz w skrzydle szpitalnym, oblegali Harry’ego, by usłyszeć całą historię u źródła.
- Dumbledore niedługo wróci - oznajmił z przekonaniem Ernie Macmillan, gdy po wysłuchaniu w skupieniu opowieści Harry’ego wracali z zielarstwa. - Nie zdołali się go pozbyć wtedy, jak byliśmy w drugiej klasie, to i teraz im się to nie uda. Gruby Mnich powiedział mi... - konspiracyjnie zniżył głos, tak że Harry, Ron i Hermiona musieli nachylić się do niego - ...że wczoraj w nocy Umbridge próbowała wrócić do jego gabinetu, jak już przeszukali cały zamek i tereny szkolne. I gargulec jej nie wpuścił. Gabinet dyrektora zamknął się przed nią na cztery spusty. - Uśmiechnął się drwiąco. - Założę się, że dostała lekkiego napadu furii...
- Och, jestem pewna, że od dawna marzyła, by zasiąść w gabinecie dyrektora - powiedziała ze złością Hermiona, kiedy wchodzili po kamiennych stopniach do sali wejściowej. - Żeby rządzić wszystkimi nauczycielami, żeby się szarogęsić... Głupia, nadęta, żądna władzy stara...
- Na pewno chcesz dokończyć to zdanie, Granger?
Zza drzwi wysunął się Draco Malfoy, a tuż za nim Crabbe i Goyle. Na jego bladej twarzy o ostrych rysach malował się złośliwy uśmiech.
- Chyba będę musiał odjąć po pięć punktów Gryffindorowi i Hufflepuffowi.
- Nie możesz tego zrobić, Malfoy, oni są prefektami - odparł natychmiast Ron.
- Wiem, że prefekci nie mogą odejmować punktów innym prefektom, Królu Wieprzleju - powiedział drwiącym tonem Malfoy, a Crabbe i Goyle zachichotali. - Ale członkowie Brygady Inkwizycyjnej...
- Czego? - zapytała ostro Hermiona.
- Brygady Inkwizycyjnej, Granger - rzekł Malfoy, wskazując na srebrną literę I na swej szacie, tuż pod odznaką prefekta. - Doborowej grupy uczniów wspierających Ministerstwo Magii, osobiście wybranych przez profesor Umbridge. I tak się składa, że członkowie Brygady Inkwizycyjnej MOGĄ odejmować punkty... Tak więc, Granger, odejmuję Gryffindorowi pięć punktów za chamskie wyrażanie się o naszej nowej pani dyrektor... Macmillan, też pięć, bo mi się sprzeciwiasz... Potter, pięć, bo cię nie lubię... Weasley, koszula ci wyłazi, za to też pięć punktów... Och, zapomniałem, ty, Granger, jesteś szlamą, więc za to dziesięć...
Ron wyciągnął różdżkę, ale Hermiona odsunęła ją, szepcząc:
- Nie!
- Mądry ruch, Granger - wycedził Malfoy. - Nowy dyrektor, nowe czasy... No, zachowujcie się jak należy, Aporter... i ty, Królu Wieprzleju...
I odszedł, rycząc ze śmiechu z Crabbe’em i Goyle’em.
- Blefuje - powiedział Ernie, ale minę miał nietęgą. - Przecież nie może odejmować nam punktów... to by było śmieszne... to by rozsadzało od środka cały system prefektów...
Ale Harry, Ron i Hermiona zwrócili automatycznie głowy w stronę wielkich klepsydr osadzonych w niszach wzdłuż ściany za nimi, które pokazywały aktualny stan punktów każdego domu. Dziś rano Gryffindor i Ravenclaw prowadziły z równą liczbą punktów. I oto na ich oczach kamyki uniosły się w górę, zmniejszając liczbę tych, które pozostały w dolnych komorach klepsydr. Tylko w klepsydrze Slytherinu nic się nie zmieniło.
- Zauważyliście, co? - rozległ się głos Freda.
On i George właśnie zeszli po marmurowych schodach i przyłączyli się do Harry’ego, Rona i Hermiony, gapiących się na klepsydry.
- Malfoy właśnie odebrał nam z pięćdziesiąt punktów - powiedział wzburzony Harry, patrząc, jak kolejne kamyki w klepsydrze Gryffindoru unoszą się w górę.
- Montague też próbował wywinąć nam taki numer podczas przerwy - rzekł George.
- Co to znaczy „próbował”? - zapytał szybko Ron.
- Nie udało mu się wypowiedzieć całej formułki do końca - powiedział Fred - bo go wepchnęliśmy do komody na pierwszym piętrze. Tej, w której wszystko znika.
Hermiona zrobiła przerażoną minę.
- Będziecie mieć kłopoty!
- Ale dopiero wtedy, jak Montague znowu się pojawi, a do tego może dojść za wiele tygodni, nie wiem, dokąd go wysłaliśmy - rzekł chłodno Fred. - A w ogóle, to postanowiliśmy, że odtąd gdzieś mamy kłopoty.
- A przedtem było inaczej? - zapytała Hermiona.
- No jasne! - powiedział George. - Przecież dotąd nas nie wywalili!
- Zawsze wiedzieliśmy, gdzie jest granica - dodał Fred.
- No, może czasami wystawialiśmy za nią duży palec u nogi - rzekł George.
- Ale zawsze potrafiliśmy wyhamować, zanim rozpętało się piekło - powiedział Fred.
- A teraz? - zapytał Ron.
- No, teraz... - zaczął George.
- ...teraz, kiedy już nie ma Dumbledore’a... - wpadł mu w słowo Fred.
- ...uważamy, że nasza nowa pani dyrektor... - wtrącił George.
- ...zasługuje na małe piekło... - dokończył Fred.
- Nie możecie! - szepnęła Hermiona. - Naprawdę, nie wolno wam! Ona tylko czeka na pretekst, żeby was wywalić! I zrobi to z rozkoszą!
- Hermiono, ty chyba nie łapiesz, o co nam chodzi - powiedział Fred, uśmiechając się do niej. - Mamy głęboko gdzieś to, Czy nas wywali. Sami byśmy odeszli, gdybyśmy nie postanowili, że najpierw zrobimy coś dla Dumbledore’a. A teraz - zerknął na zegarek - zacznie się faza pierwsza. Na waszym miejscu udałbym się natychmiast do Wielkiej Sali na obiad, żeby nauczyciele widzieli, że nie macie z tym nic wspólnego.
- Z czym wspólnego? - zapytała ze strachem Hermiona.
- Zobaczysz - odrzekł George. - A teraz lećcie.
Bliźniacy odwrócili się i zniknęli w tłumie uczniów schodzących na obiad. Ernie, który miał bardzo zmieszaną minę, mruknął coś o niedokończonym zadaniu na transmutację i szybko odszedł.
- Chyba rzeczywiście powinniśmy stąd zwiewać - powiedziała nerwowo Hermiona. - Na wszelki wypadek...
- Chyba tak - zgodził się Ron i cała trójka pomaszerowała ku drzwiom do Wielkiej Sali.
Zaledwie Harry zerknął na sufit, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda, ktoś klepnął go w ramię, a kiedy się odwrócił, zobaczył tuż przed sobą woźnego Filcha. Cofnął się o parę kroków; Filcha lepiej było oglądać z pewnej odległości.
- Pani dyrektor chce cię widzieć, Potter.
- Ja tego nie zrobiłem - wybąkał głupio Harry, sądząc, że chodzi o coś, co planowali Fred i George.
Szczęki Filcha zadrgały w cichym śmiechu.
- Nieczyste sumienie, co? Za mną, Potter...
Harry zerknął na Rona i Hermionę, którzy patrzyli na niego z niepokojem. Wzruszył ramionami i poszedł za Filchem do sali wejściowej, mijając tłoczących się na obiad uczniów.
Filch zdawał się być w wyśmienitym humorze. Kiedy wspinali się po marmurowych schodach, nucił coś ochryple pod nosem, a kiedy weszli na pierwsze piętro, powiedział:
- Wszystko się tutaj zmienia, Potter.
- Zauważyłem - odrzekł chłodno Harry.
- Taaa... A od tylu lat powtarzałem Dumbledore’owi, że jest dla was za miękki - powiedział Filch, chichocąc ohydnie. - Was, brudne szczeniaki, trzeba wziąć za pysk! Nie rzucilibyście ani jednego śmierdziucha, gdybyście wiedzieli, że mogę wam za to złoić skórę, co? Nikt by nie ciskał kąsającymi talerzami po korytarzach, gdybym mógł was zaciągnąć do swojego biura i przywiązać za kostki, co, Potter? Ale teraz, jak się ukaże Dekret Edukacyjny Numer Dwadzieścia Dziewięć, będę się mógł wami zająć jak należy... I poprosiła ministra, żeby podpisał zarządzenie o wywaleniu stąd Irytka... Och, taaak, teraz wszystko się zmieni, odkąd ona tu rządzi...
Umbridge najwyraźniej zrobiła wszystko, by przeciągnąć Filcha na swoją stronę, a najgorsze było to, że dysponował groźną bronią: chyba tylko Weasleyowie mieli lepszą od niego znajomość wszystkich tajnych przejść i kryjówek w zamku.
- No, jesteśmy - rzekł, łypiąc z góry na Harry’ego, po czym zastukał trzy razy i otworzył drzwi gabinetu profesor Umbridge. - Przyprowadziłem Pottera, proszę pani.
W gabinecie Umbridge, który Harry tak dobrze znał ze swoich wielu szlabanów, nic się nie zmieniło, prócz tego, że na jej biurku leżał wielki drewniany klocek ze złotym napisem DYREKTOR, a w ścianie za biurkiem tkwiło żelazne kółko, do którego były przykute zamkniętym na kłódkę łańcuchem trzy miotły: jego Błyskawica i Zmiatacze Freda i George’a. Poczuł ukłucie bólu, gdy zobaczył swoją ukochaną miotłę. Umbridge siedziała za biurkiem, skrobiąc zawzięcie piórem po arkuszu różowego pergaminu. Kiedy weszli, podniosła głowę i uśmiechnęła się szeroko.
- Dziękuję ci, Argusie - zaśpiewała słodko.
- Nie ma za co, pani dyrektor, nie ma za co - rzekł Filch, kłaniając się tak nisko, jak mu na to pozwolił reumatyzm, i wycofując się do drzwi.
- Siadaj - rzuciła krótko Umbridge, wskazując Harry’emu krzesło.
Przez dłuższą chwilę bazgrała dalej. Harry obserwował obrzydliwe kocięta, uganiające się po talerzach nad jej głową, i zastanawiał się, jaki koszmar go czeka.
- No, dobrze - powiedziała, odkładając pióro i przyglądając mu się jak żaba zamierzająca połknąć wyjątkowo soczystą muchę. - Czego się napijesz?
- Proszę? - zapytał Harry, pewny, że źle dosłyszał.
- Czego się napijesz, Potter - powtórzyła, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Herbaty? Kawy? Soku z dyni?
Po wymienieniu każdego napoju machała krótko różdżką, a na jej biurku pojawiała się filiżanka lub szklanka z owym napojem.
- Niczego, dziękuję.
- Chcę, żebyś się ze mną napił - powiedziała głosem, którego słodycz zaprawiona była groźbą. - Wybieraj.
- Dobrze... więc proszę o herbatę - odrzekł Harry, wzruszając ramionami.
Wzięła z biurka filiżankę, wstała i odwróciła się do niego plecami, dolewając do niej mleka. Potem obeszła z nią biurko, wciąż ze złowieszczo słodkim uśmiechem na twarzy.
- Proszę - powiedziała, wręczając mu filiżankę. - Wypij, zanim ostygnie, dobrze? Tak więc, panie Potter... pomyślałam sobie, że po tych niemiłych wydarzeniach ostatniej nocy powinniśmy sobie uciąć pogawędkę.
Harry milczał. Usiadła z powrotem za biurkiem i czekała. Kiedy kilka długich chwil minęło w milczeniu, zagadnęła beztrosko:
- Coś nie pijesz swojej herbatki!
Podniósł filiżankę do ust i nagle opuścił ją z powrotem. Jedno z ohydnych kociąt, wymalowanych na talerzach wiszących za Umbridge, miało olbrzymie niebieskie oczy, podobne do magicznego oka Szalonookiego Moody’ego, i nagle sobie uprzytomnił, co by powiedział Moody, gdyby się dowiedział, że Harry wypił coś, co mu podał wróg.
- O co chodzi? - zapytała Umbridge, która wciąż przyglądała mu się uważnie. - Chcesz cukru?
- Nie.
Podniósł ponownie filiżankę do ust i udał, że wysiorbał z niej łyk, choć wargi miał zaciśnięte. Umbridge uśmiechnęła się nieco szerzej.
- Dobrze - szepnęła. - Bardzo dobrze. A teraz... - Wychyliła się trochę do przodu. - Gdzie jest Albus Dumbledore?
- Nie mam pojęcia - odrzekł natychmiast Harry.
- Pij, pij - powiedziała, wciąż się uśmiechając. - A teraz, Potter, proszę sobie darować te dziecinne gierki. Wiem, że wiesz, dokąd uciekł. Ty i Dumbledore tkwicie w tym razem od samego początku. Zastanów się nad swoją sytuacją, Potter.
- Nie wiem, gdzie on jest.
Udał, że znowu pije.
- No dobrze - powiedziała z zawiedzioną miną. - W takim razie powiedz mi, z łaski swojej, gdzie przebywa Syriusz Black.
Harry’emu coś przewróciło się w żołądku, a ręka zadrżała tak, że filiżanka zagrzechotała o spodek. Przycisnął ją do zaciśniętych warg. Trochę płynu pociekło mu po brodzie i spadło na szatę.
- Nie wiem - odpowiedział trochę za szybko.
- Potter, jestem zmuszona ci przypomnieć, że sama o mały włos nie złapałam w październiku przestępcy Blacka w kominku w wieży Gryffindoru. Wiem dobrze, że spotykał się tam z tobą i gdybym miała jakiś dowód, to możesz mi wierzyć, żaden z was nie przebywałby dzisiaj na wolności. Powtarzam, Potter... Gdzie jest Syriusz Black?
Wpatrywali się w siebie tak długo, że Harry’emu oczy zaszły łzami. Potem wstała.
- No dobrze, Potter, tym razem ci uwierzę, ale ostrzegam: mam za sobą całe ministerstwo. Wszystkie kanały komunikacji do szkoły i ze szkoły są pod kontrolą. Inspektor Sieci Fiuu obserwuje każdy kominek w Hogwarcie... prócz mojego, rzecz jasna. Moja Brygada Inkwizycyjna otwiera i czyta każdy list przysyłany i wysyłany przez sowy. A pan Filch ma oko na wszystkie tajne wyjścia z zamku. Jeśli znajdę choć cień dowodu...
ŁUUUP!
Podłoga zadygotała. Umbridge zachwiała się i chwyciła biurka.
- Co to...?
Wpatrywała się w drzwi. Harry skorzystał ze sposobności i wylał zawartość prawie pełnej filiżanki do najbliższego wazonu z ususzonymi kwiatami. Z dołu dochodził tupot kroków i krzyki.
- Wracaj na obiad, Potter! - krzyknęła Umbridge, podnosząc różdżkę i wybiegając z gabinetu.
Harry odczekał kilka sekund i wybiegł za nią, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Zobaczył od razu. Piętro niżej rozpętało się prawdziwe piekło. Wszystko wskazywało na to, że ktoś (a Harry domyślał się kto) odpalił wielką skrzynię zaczarowanych fajerwerków.
Po korytarzach śmigały smoki z zielono-złotych iskier, rzygając ogniem, przy akompaniamencie donośnych huków i trzasków. Wielkie, jaskraworóżowe ogniste koła szybowały groźnie jak eskadra latających spodków. Rakiety z długimi ogonami ze srebrnych gwiazdek odbijały się od ścian. Wulkany tryskały iskrami, wypisując w powietrzu nieprzyzwoite słowa. Gdziekolwiek się spojrzało, eksplodowały petardy, a wszystkie te pirotechniczne cuda nie tylko się nie wypalały i nie gasły, ale zdawały się nabierać z każdą chwilą mocy.
Filch i Umbridge zastygli w połowie schodów. Jedno z większych ognistych kół uznało, że musi mieć więcej przestrzeni do manewrów i pomknęło ku nim ze złowrogim „łiiiiiiiiiiiiiii „. Oboje wrzasnęli z przerażenia i uchylili się w ostatniej chwili, a koło wyleciało przez okno na błonia. Tymczasem kilka smoków skorzystało z otwartych drzwi na końcu korytarza i poleciało na drugie piętro, a w ich ślady pomknął wielki, dymiący złowrogo, purpurowy nietoperz.
- Szybko, Filch, szybko! - wrzasnęła Umbridge. - Musimy coś zrobić, bo rozlezą się po całej szkole... Drętwota!
Z końca jej różdżki wystrzelił strumień czerwonego światła i trafił w jedną z rakiet. Jednak zamiast zastygnąć w powietrzu, rakieta eksplodowała z taką siłą, że wybuch wyrwał dziurę w obrazie przedstawiającym ckliwą czarownicę pośród łąki - w ostatniej chwili zdążyła uciec i pojawiła się na sąsiednim obrazie, gdzie paru czarodziejów grających w karty zerwało się, żeby zrobić jej miejsce.
- Nie oszałamiaj ich, Filch! - krzyknęła ze złością Umbridge, jakby ten pomysł wyszedł od niego.
- Racja, pani dyrektor! - wycharczał Filch, który jako charłak mógł najwyżej połknąć fajerwerki. Rzucił się do najbliższego schowka, wyciągnął z niego miotłę i zaczął nią wymachiwać, co spowodowało, że po chwili miotła stanęła w płomieniach. Harry dość już się napatrzył. Dusząc się ze śmiechu, pochylił się nisko i pobiegł do drzwi, które, jak wiedział, ukryte były za gobelinem nieco dalej, a gdy prześliznął się przez nie, ujrzał Freda i George’a przysłuchujących się wrzaskom Umbridge i Filcha i trzęsących się ze śmiechu.
- Robi wrażenie - powiedział cicho Harry, szczerząc zęby. - Duże wrażenie... Wykończycie Doktora Filibustera... bez problemu...
- Cudnie - szepnął George, ocierając łzy śmiechu z policzków. - Och, mam nadzieję, że teraz użyje zaklęcia znikania... Mnożą się za każdym razem, jak się tego próbuje... z jednego dziesięć...
Tego popołudnia fajerwerki latały po całej szkole. Choć wyrządzały wiele szkód, zwłaszcza petardy, pozostali nauczyciele zbytnio się tym nie przejmowali.
- No, no, no - mruknęła profesor McGonagall, gdy jeden ze smoków obleciał całą klasę, ziejąc ogniem i wydając z siebie donośne grzmoty. - Panno Brown, czy mogłaby pani pobiec do pani dyrektor i poinformować ją, że mamy w klasie eksplodujące fajerwerki?
Skutek tego wszystkiego był taki, że profesor Umbridge spędziła pierwsze popołudnie swojego urzędowania, biegając po całej szkole, wzywana nieustannie przez resztę nauczycieli, którzy tłumaczyli jej, że sami nie potrafią sobie poradzić z fajerwerkami. Kiedy w końcu rozległ się ostatni dzwonek, a Gryfoni pozabierali swoje torby i ruszyli do wieży Gryffindoru, Harry doznał głębokiej satysfakcji, gdy zobaczył, jak z klasy profesora Flitwicka wypada z rozwianym włosem spocona i umazana sadzą Umbridge.
- Dziękuję, pani profesor! - zawołał za nią piskliwym głosem profesor Flitwick. - Oczywiście sam mógłbym się pozbyć tych wulkanów, ale nie wiedziałem, czy mi wolno...
I z uśmiechem zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
Wieczorem Fred i George byli bohaterami w pokoju wspólnym Gryffindoru. Nawet Hermiona przepchnęła się przez tłum, żeby im pogratulować.
- To były naprawdę cudowne fajerwerki! - przyznała z podziwem.
- Dzięki - odrzekł zaskoczony, ale i ucieszony George. - Narowiste Świstohuki Weasleyów. Tylko że zużyliśmy cały nasz zapas, trzeba będzie zaczynać od początku...
- Ale warto było - dodał Fred, który przyjmował zamówienia od rozochoconych Gryfonów. - Jeśli chcesz się wpisać na listę oczekujących, Hermiono, to Zestaw Podstawowy kosztuje tylko pięć galeonów, a Wściekła Pożoga Deluxe dwadzieścia...
Hermiona wróciła do stolika, przy którym siedzieli Harry i Ron. Wpatrywali się w swoje torby szkolne z taką miną, jakby mieli nadzieję, że ich zadania domowe wyskoczą z nich i zaczną się same odrabiać.
- Och, a jakby tak sobie dać dzisiaj wolne? - westchnęła Hermiona, kiedy rakieta ze srebrnym ogonem przemknęła za oknem. - Ostatecznie w piątek zaczynają się ferie wielkanocne, będziemy mieć mnóstwo czasu...
- Dobrze się czujesz? - zapytał Ron, patrząc na nią z niedowierzaniem.
- Skoro już o tym wspomniałeś - odpowiedziała wesoło Hermiona - to wiesz... chyba się czuję trochę... buntowniczo.
Godzinę później, kiedy Harry i Ron udali się do sypialni, z daleka słychać było huki i grzmoty zbiegłych fajerwerków, a kiedy Harry się rozebrał, ognisty wulkan przeleciał obok wieży, wypisując w powietrzu słowo KUPA.
Wszedł do łóżka, ziewając. Ponieważ zdjął okulary, przelatujące co jakiś czas za oknem fajerwerki wyglądały jak rozmigotane obłoki, piękne i tajemnicze na tle czarnego nieba. Przewrócił się na bok, zastanawiając się, jak się czuje Umbridge po pierwszym dniu urzędowania i jak zareaguje Knot, kiedy usłyszy, że przez większość tego dnia w szkole panował nieopisany chaos... Uśmiechając się do siebie, zamknął oczy...
Świsty i huki buszujących nad błoniami fajerwerków oddalały się... a może po prostu to on, Harry, oddalał się od nich...
Trafił prosto do korytarza wiodącego do Departamentu Tajemnic. Biegł ku czarnym drzwiom... Niech się otworzą... Niech się otworzą...
I otworzyły się. Był w okrągłym pokoju o wielu drzwiach... Przeszedł przez niego, położył rękę na identycznych drzwiach, a one odchyliły się do środka...
Teraz był w długim, prostokątnym pokoju pełnym dziwnego, mechanicznego cykania. Po ścianach tańczyły świetliste cętki, ale nie zatrzymał się, żeby im się przyjrzeć... Musiał iść dalej...
Drzwi w dalekim końcu pokoju... One też otworzyły się same, gdy tylko ich dotknął...
Znalazł się w mrocznej komnacie, wysokiej i szerokiej jak kościół, zapełnionej rzędami półek zawalonych małymi, zakurzonymi szklanymi kulkami... Serce biło mu mocno z podniecenia... Wiedział, dokąd ma iść... Pobiegł, ale jego stopy nie robiły najmniejszego hałasu w tym wielkim, opuszczonym pokoju...
Było w nim coś, czego tak bardzo, bardzo pragnął...
Coś, co musiał mieć... albo co musiał mieć ktoś inny...
Blizna piekła ostrym bólem...
BUM!
Obudził się, półprzytomny i wściekły. W ciemnym dormitorium rozbrzmiewały wybuchy śmiechu.
- Ale super! - usłyszał głos Seamusa i zobaczył jego sylwetkę na tle okna. - Chyba jedno z tych kół trafiło w rakietę i wygląda, jakby się parzyły, chodźcie i zobaczcie!
Harry usłyszał, jak Ron i Dean gramolą się z łóżek, żeby lepiej widzieć. Leżał nieruchomo, ból powoli ustępował, a jego miejsce zajęło poczucie gorzkiego zawodu. Czuł się tak, jakby mu sprzed nosa sprzątnięto jakąś wielką przyjemność... A był już tak blisko...
Wokół wieży Gryffindoru śmigały teraz różowo-srebrne prosiaczki. Harry leżał, przysłuchując się radosnym okrzykom Gryfonów w niżej położonych dormitoriach. Zrobiło mu się niedobrze, kiedy sobie przypomniał, że jutro po południu czeka go lekcja oklumencji...
* * *
Przez większość następnego dnia dręczył go lęk, co powie Snape, kiedy odkryje, jak daleko wdarł się tej nocy do Departamentu Tajemnic. Miał też wyrzuty sumienia, bo zdał sobie sprawę, że od ostatniej lekcji ani razu nie ćwiczył oklumencji: za dużo się działo, odkąd odszedł Dumbledore. Był pewny, że nie zdoła opróżnić swego umysłu, nawet gdyby chciał. Wątpił jednak, by Snape przyjął to usprawiedliwienie...
Próbował trochę poćwiczyć podczas lekcji, ale nic z tego nie wychodziło. Hermiona wciąż go pytała, co mu jest, kiedy milkł, starając się pozbyć wszelkich myśli i emocji, a zresztą trudno o gorsze warunki do oczyszczania umysłu, kiedy nauczyciele strzelają bez ostrzeżenia pytaniami.
Przygotowany na najgorsze, po kolacji ruszył do gabinetu Snape’a. Był w połowie sali wejściowej, gdy podbiegła do niego Cho.
- Chodźmy tam - powiedział Harry, rad, że ma powód, by opóźnić spotkanie ze Snape’em, i pokazał jej ciemny kąt sali, obok wielkich klepsydr. Klepsydra Gryffindoru była już prawie pusta. - Wszystko w porządku? Umbridge nie wypytywała cię o GD?
- Och, nie - odpowiedziała szybko Cho. - Nie, tylko... No wiesz, chciałam ci tylko powiedzieć... Harry, nigdy bym nie pomyślała, że Marietta może wygadać...
- Już dobrze - mruknął Harry, chociaż uważał, że Cho mogłaby trochę ostrożniej dobierać sobie przyjaciółki. Niewielkim pocieszeniem był fakt, że jak ostatnio słyszał, Marietta wciąż była w skrzydle szpitalnym, a pani Pomfrey w żaden sposób nie mogła sobie dać rady z jej krostami.
- To wspaniała osoba, naprawdę - zapewniała go Cho. - Tylko popełniła błąd...
Harry spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Wspaniała osoba, która popełniła błąd? Wydała nas wszystkich, łącznie z tobą!
- No... przecież wszystkim jakoś się upiekło, prawda? Wiesz, jej mama pracuje w ministerstwie, jej jest naprawdę trudno...
- Ojciec Rona też pracuje w ministerstwie! I jeśli sama nie zauważyłaś, to mogę ci powiedzieć, że nie ma na twarzy wypisane „donosiciel”...
- To naprawdę okropna sztuczka tej Hermiony Granger - zaperzyła się Cho. - Mogła powiedzieć, że rzuciła urok na tę listę...
- Uważam, że to był wspaniały pomysł - powiedział chłodno Harry.
Cho zaczerwieniła się, a oczy jej zalśniły.
- Ach, tak, zapomniałam... oczywiście, to był pomysł najdroższej Hermiony...
- Tylko nie zacznij znowu ryczeć - ostrzegł ją Harry.
- Nie zamierzam! - krzyknęła.
- No i dobrze... I tak już mam dosyć na głowie.
- To idź i zajmij się swoją głową! - powiedziała ze złością, okręciła się na pięcie i odeszła.
Harry, wściekły na nią i na siebie, zszedł po schodach do lochu Snape’a, a chociaż z doświadczenia wiedział, że Snape łatwiej spenetruje mu mózg, jeśli pojawi się w jego gabinecie wściekły i rozżalony, zanim stanął przed jego drzwiami, udało mu się wymyślić jeszcze parę słów na temat Marietty, które powinien był powiedzieć Cho.
- Spóźniłeś się, Potter - warknął Snape, kiedy Harry zamknął drzwi za sobą.
Stał plecami do niego, jak zwykle usuwając pewne myśli z głowy i umieszczając je pieczołowicie w myślodsiewni Dumbledore’a. Strząsnął do kamiennego naczynia ostatni srebrny strzęp i odwrócił się twarzą do Harry’ego.
- No i co? Ćwiczyłeś?
- Tak - skłamał Harry, wpatrując się w jedną z nóg biurka.
- Zaraz się okaże, prawda? - wycedził Snape. - Wyjmij różdżkę, Potter.
Harry stanął na swoim zwykłym miejscu, patrząc na Snape’a po drugiej stronie biurka. Serce biło mu szybko, bo wciąż był wściekły na Cho i bał się, że Snape i tak zaraz wszystkiego się dowie.
- No to liczę do trzech - powiedział znudzonym głosem Snape. - Raz... dwa...
Drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł Draco Malfoy.
- Panie profesorze... och... przepraszam...
Patrzył na Snape’a i Harry’ego z lekkim zaskoczeniem.
- W porządku, Draco - rzekł Snape, zniżając różdżkę. - Potter przyszedł tutaj na korepetycję z eliksirów.
Harry tylko raz widział Malfoya tak uradowanego, a było to, kiedy Umbridge przyszła na wizytację do Hagrida.
- Nie wiedziałem - powiedział Malfoy, łypiąc na Harry’ego, który czuł, że jest czerwony jak burak.
Oddałby wiele, by móc wykrzyczeć prawdę Malfoyowi w twarz... a jeszcze więcej, by go ugodzić jakąś ciężką klątwą.
- No, Draco, o co chodzi? - zapytał Snape.
- Chodzi o to, panie profesorze, że profesor Umbridge... potrzebuje pana pomocy - rzekł Malfoy. - Znaleźli Montague’a. Zamkniętego w toalecie na czwartym piętrze.
- Jak on się tam dostał?
- Nie wiem, proszę pana, jest trochę rozkojarzony...
- No dobrze... Potter, dokończymy tę lekcję jutro wieczorem.
Odwrócił się i wyszedł szybkim krokiem z gabinetu. Malfoy szepnął bezgłośnie do Harry’ego: „Korki z eliksirów?” i wyszedł za Snape’em.
Harry z ulgą schował różdżkę i ruszył do wyjścia. Miał przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, żeby poćwiczyć; wiedział, że powinien być wdzięczny za uratowanie się w ostatniej chwili, choć wiedział też, że przyjdzie mu za to zapłacić, bo Malfoy na pewno rozpowie w całej szkole, że Harry Potter musi brać korepetycje z eliksirów...
Był już przy drzwiach, gdy to zobaczył: plamkę rozedrganego światła tańczącą po framudze. Zatrzymał się, żeby się jej lepiej przyjrzeć, bo z czymś mu się kojarzyła... A potem sobie przypomniał: była podobna do tych światełek, które widział w swoim ostatnim śnie, w tym drugim pokoju, przez który przechodził podczas wędrówki przez Departament Tajemnic.
Odwrócił się. Światło pochodziło z myślodsiewni stojącej na biurku Snape’a. Srebrnobiała zawartość naczynia kłębiła się i migotała. Myśli Snape’a... te, których Harry nie powinien poznać, gdyby przypadkiem przedarł się przez jego obronę...
Wpatrywał się w nie, a ciekawość wzbierała w nim z każdą chwilą... Co takiego Snape chciał przed nim ukryć?
Srebrzyste światełka migotały na ścianie... Harry zrobił dwa kroki w kierunku biurka, myśląc intensywnie. A może to są jakieś informacje o Departamencie Tajemnic, które Snape chciał zachować tylko dla siebie?
Zerknął przez ramię, a serce waliło mu jak młotem. Ile czasu zabierze Snape’owi uwolnienie Montague’a z toalety? Wróci po tym prosto do swego gabinetu, czy zaprowadzi Montague’a do skrzydła szpitalnego? Pewnie zaprowadzi... Montague jest kapitanem drużyny Ślizgonów, Snape będzie chciał się upewnić, czy nic mu się nie stało...
Zrobił jeszcze kilka kroków, dzielących go od myślodsiewni i zajrzał w nią. Zawahał się, nasłuchując, a potem wyciągnął różdżkę. W gabinecie i na korytarzu za drzwiami było zupełnie cicho. Szturchnął lekko zawartość myślodsiewni końcem różdżki.
Srebrzysta substancja zaczęła szybko wirować. Nachylił się nad nią i zobaczył, że robi się przezroczysta. Znowu, jak przed rokiem, patrzył z góry na jakieś pomieszczenie, jak przez okrągłe okienko w suficie... I jeśli się nie mylił, patrzył z góry na Wielką Salę...
Jego oddech zasnuwał teraz powierzchnię myśli Snape’a... Poczuł pustkę w głowie... Przecież to czyste szaleństwo... ale tak go kusi... Dygotał na całym ciele... Snape może wrócić lada chwila... I nagle przypomniała mu się rozgniewana twarz Cho, a potem kpiąca twarz Malfoya... i poczuł, że stać go na wszystko...
Wziął głęboki oddech i zanurzył twarz w myślach Snape’a. Podłoga natychmiast się przechyliła, a on zsunął się głową w dół do myślodsiewni...
Spadał przez zimną ciemność, obracając się szybko wokół własnej osi, a potem...
Stał pośrodku Wielkiej Sali, ale nie było w niej czterech stołów. Zamiast nich zobaczył ponad setkę małych stolików, a przy każdym siedział uczeń, pochylony nad zwojem pergaminu. Słychać było tylko skrobanie piór i od czasu do czasu szelest, gdy ktoś zwijał lub rozwijał swój pergamin. Tak, to był egzamin.
Z wysokich okien spływały strumienie słońca na pochylone głowy, połyskujące barwami kasztanów, miedzi i złota. Rozejrzał się ostrożnie. Gdzieś tu musi siedzieć Snape... To przecież JEGO WSPOMNIENIE...
I dostrzegł go, siedział tuż przy nim! Snape nastolatek był blady i żylasty, jak roślina trzymana w ciemności. Jego długie, proste i tłuste włosy omiatały stół, jego haczykowaty nos zawisł zaledwie o cal nad pergaminem, po którym skrobał zawzięcie piórem. Harry stanął za nim i przeczytał nagłówek na arkuszu egzaminacyjnym:

OBRONA PRZED CZARNĄ MAGIĄ STANDARDOWA UMIEJĘTNOŚĆ MAGICZNA

A więc Snape musiał mieć piętnaście albo szesnaście lat, tyle, co teraz Harry. Pisał szybko, zapisał już ze stopę pergaminu więcej niż jego najbliżsi sąsiedzi, a przecież pismo miał drobne i ciasne.
- Jeszcze pięć minut!
Harry aż podskoczył, a kiedy się odwrócił, zobaczył czubek głowy profesora Flitwicka, poruszający się między stolikami niedaleko niego. Teraz przechodził obok chłopca z rozczochraną czarną czupryną... bardzo rozczochraną czarną czupryną...
Harry ruszył do przodu tak szybko, że gdyby to działo się naprawdę, poprzewracałby stoliki. Zamiast tego sunął w powietrzu jak we śnie... minął dwa przejścia między stolikami, popłynął wzdłuż trzeciego. Tył głowy czarnowłosego chłopca był coraz bliżej i bliżej... Teraz chłopiec się wyprostował, odłożył pióro i przyciągnął pergamin do siebie, żeby przeczytać, co napisał...
Harry zatrzymał się przed jego stolikiem i spojrzał z góry na swojego piętnastoletniego ojca.
Podniecenie eksplodowało mu w brzuchu. Jakby patrzył na samego siebie... z drobnymi tylko różnicami. James miał oczy orzechowe, nos nieco dłuższy, a na jego czole nie było blizny, ale obaj mieli takie same chude twarze, te same usta, te same brwi. Jamesowi tak samo sterczały włosy na czubku głowy, ręce miał identyczne i Harry był pewny, że gdyby wstał, okazałoby się, że są tego samego wzrostu.
James ziewnął potężnie i zmierzwił sobie włosy, robiąc jeszcze większy bałagan na głowie. Zerknął w stronę profesora Flitwicka, a potem odwrócił się i uśmiechnął do chłopca siedzącego cztery stoliki dalej.
Harry doznał kolejnego wstrząsu: to Syriusz Black odwzajemnił uśmiech i uniósł kciuk do góry. Syriusz siedział niedbale rozparty, kiwając się na tylnych nogach krzesła. Był bardzo przystojny; czarne włosy spadały mu na czoło z jakąś nonszalancką wytwornością, o której Harry i James tylko mogli marzyć, a siedząca za nim dziewczyna zerkała na niego tęsknie, choć on zdawał się tego nie zauważać. A dwa stoliki dalej, za tą dziewczyną - Harry’emu znowu coś podskoczyło w brzuchu - siedział Remus Lupin. Był blady i wyglądał dość mizernie (czyżby zbliżała się pełnia?). Przeczytał, co napisał, i podrapał się piórem po brodzie, marszcząc lekko czoło.
To by znaczyło, że gdzieś tutaj musi być i Glizdogon... I rzeczywiście, Harry zaraz wyłowił go wzrokiem. Mały chłopiec o mysich włosach i długim, spiczastym nosie. Miał przerażoną minę, gryzł paznokcie, wpatrując się w swój pergamin, i szurał po podłodze czubkami butów. Co jakiś czas zerkał z nadzieją na pergamin swojego sąsiada. Harry przyglądał mu się przez chwilę, a potem znowu spojrzał na Jamesa, który teraz bazgrał coś na skrawku pergaminu. Narysował już znicza i kreślił litery L.E. Co to za skrót?
- Proszę odłożyć pióra! - zaskrzeczał profesor Flitwick. - Ty też, Stebbins! Proszę pozostać na miejscach, zaraz zbiorę wasze pergaminy! Accio!
Ponad setka rolek pergaminu śmignęła prosto w rozwarte ramiona Flitwicka, zwalając go z nóg. Rozległy się śmiechy. Paru uczniów siedzących przy pierwszych stolikach chwyciło go pod łokcie i podniosło z podłogi.
- Dziękuję... dziękuję... - wysapał profesor Flitwick. - No, jesteście wszyscy wolni!
Harry spojrzał na swojego ojca, który pospiesznie zamazał litery L.E., zerwał się, wrzucił pióro i kartkę z pytaniami egzaminacyjnymi do torby, zarzucił ją na ramię i stał, czekając na Syriusza.
Harry rozejrzał się i nieco dalej dostrzegł Snape’a, zmierzającego między stolikami do drzwi i wciąż zaabsorbowanego swoją kartką z pytaniami. Przygarbiony, kanciasty, kroczył w dziwny sposób, przywodzący na myśl pająka. Tłuste włosy zwisały mu na twarz.
Grupa rozgadanych dziewcząt oddzieliła Snape’a od Jamesa i Syriusza. Trzymając się tej grupy, Harry nie tracił Snape’a z oczu, a jednocześnie nadstawiał uszu, by słyszeć głosy Jamesa i jego przyjaciół.
- Podobało ci się pytanie dziesiąte, Luniaczku? - zapytał Syriusz, kiedy znaleźli się w sali wejściowej.
- Bardzo - odpowiedział żywo Lupin. - „Podaj pięć oznak, po których można rozpoznać wilkołaka”. Wspaniałe pytanie.
- I co, myślisz, że wymieniłeś wszystkie? - zapytał z udawanym przejęciem James.
- Chyba tak - odrzekł z powagą Lupin, kiedy przyłączyli się do tłumu wokół drzwi frontowych, żeby wyjść na zalane słońcem błonia. - „Pierwsza: siedzi na moim krześle. Druga: nosi moje ubranie. Trzecia: nazywa się Remus Lupin...”
Tylko Glizdogon się nie roześmiał.
- Podałem kształt pyska, wygląd źrenic, włochaty ogon - powiedział z niepokojem - ale nic więcej nie mogłem wymyślić...
- No nie, Glizdogonie, ale z ciebie tępak! - rzucił James niecierpliwym tonem. - Przecież co miesiąc włóczysz się z wilkołakiem...
- Nie wrzeszcz tak - przerwał mu Lupin.
Harry spojrzał niespokojnie za siebie. Snape wciąż był blisko, nadal wertując swoje pytania, ale w końcu to było jego wspomnienie, i Harry czuł, że gdy wyjdą na błonia, może pójść w inną stronę, a to by oznaczało, że on, Harry, nie będzie już mógł dłużej śledzić swojego ojca. Doznał więc wielkiej ulgi, kiedy James i jego trzej przyjaciele ruszyli trawiastym zboczem w stronę jeziora, a Snape poszedł za nimi, wciąż z nosem nad pergaminem z pytaniami, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, dokąd idzie. Harry nieco go wyprzedzał i w ten sposób nie tracił z oczu Jamesa i reszty.
- No, ten cały egzamin to bułka z masłem - dobiegł go głos Syriusza. - Zdziwiłbym się, gdybym nie dostał W.
- Ja też - powiedział James.
Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął z niej złotego znicza.
- Skąd go masz?
- Zwędziłem - odparł zdawkowo James.
Zaczął bawić się zniczem, pozwalając mu trochę odlecieć, po czym chwytał go znowu; refleks miał znakomity. Glizdogon obserwował go z podziwem.
Zatrzymali się w cieniu tego samego buku nad jeziorem, pod którym Harry, Ron i Hermiona spędzili kiedyś niedzielę, kończąc zadania domowe, i rzucili się na trawę.
Harry jeszcze raz spojrzał przez ramię i ku swemu zadowoleniu zobaczył, że Snape usadowił się w gęstym cieniu kępy krzaków. Wciąż był pogrążony w studiowaniu swojego arkusza egzaminacyjnego, więc Harry usiadł na trawie między bukiem i krzakami, skąd mógł obserwować czwórkę przyjaciół pod drzewem.
Gładka powierzchnia jeziora lśniła oślepiającym odblaskiem słońca. Na samym brzegu siedziała grupka rozchichotanych dziewcząt, które dopiero co opuściły Wielką Salę, a teraz pozdejmowały buty i skarpetki, chłodząc sobie stopy w wodzie.
Lupin wyciągnął książkę i zabrał się do czytania. Syriusz rozglądał się dookoła po uczniach rozłożonych na trawie; minę miał nieco wyniosłą i znudzoną, ale i tak był bardzo przystojny. James wciąż bawił się zniczem, pozwalając mu odlatywać coraz dalej, ale zawsze w ostatniej chwili go schwytał. Glizdogon przyglądał się temu z otwartymi ustami. Za każdym razem, gdy Jamesowi udał się szczególnie trudny chwyt, wydawał z siebie zduszony okrzyk podziwu i bił brawo. Po pięciu minutach Harry zaczął się zastanawiać, dlaczego James nie powie Glizdogonowi, żeby sam spróbował, ale jego ojca wyraźnie cieszyło to, że ktoś go obserwuje. Harry zauważył, że ma zwyczaj wichrzenia sobie włosów, jakby chciał się upewnić, że nie są za bardzo uczesane. I często zerkał w stronę dziewcząt siedzących nad wodą.
- Może byś już przestał, co? - odezwał się w końcu Syriusz, kiedy James złapał znicza w wyjątkowo widowiskowy sposób, a Glizdogon krzyknął z podziwu. - Bo Glizdogon posika się z wrażenia.
Glizdogon się zarumienił, a James się roześmiał.
- Skoro ci to przeszkadza - powiedział, chowając złotą piłeczkę do kieszeni.
Harry odniósł wrażenie, że Syriusz był jedyną osobą, jaka mogła powstrzymać Jamesa od popisywania się.
- Nudzę się - rzekł Syriusz. - Chciałbym, żeby już była pełnia księżyca.
- Może ty byś chciał - mruknął ponuro Lupin zza swojej książki. - Ale mamy jeszcze transmutację, jak się nudzisz, możesz mnie przepytać... Masz. - I wyciągnął ku niemu książkę.
Syriusz prychnął.
- Nie muszę zaglądać do tych głupot. Znam to wszystko na pamięć.
- To cię trochę ożywi, Łapo - powiedział cicho James. - Zobacz, kto tam siedzi...
Syriusz odwrócił głowę. Zamarł bez ruchu, jak pies, który zwietrzył królika.
- Wspaniale. Smarkerus.
Harry też podążył za wzrokiem Syriusza.
Snape wstał i chował swój pergamin do torby. Kiedy wyszedł z cienia i ruszył przez trawnik, Syriusz i James też wstali. Lupin i Glizdogon pozostali na miejscu. Lupin gapił się w książkę, choć oczy mu się nie poruszały, a między brwiami pojawiła się mała zmarszczka. Glizdogon patrzył to na Syriusza, to na Jamesa, to na Snape’a z wyraźnym oczekiwaniem na twarzy.
- W porządku, Smarkerusie? - zapytał głośno James.
Snape zareagował tak szybko, jakby się spodziewał napaści. Upuścił torbę, wsunął rękę za pazuchę i już podnosił różdżkę, gdy James wrzasnął:
- Expelliarmus!
Różdżka Snape’a wyleciała w powietrze i upadła za nim w trawę. Syriusz parsknął śmiechem.
- Impedimento! - krzyknął, celując różdżką w Snape’a, który zwalił się na ziemię w połowie skoku po własną różdżkę.
Porozkładani na trawie uczniowie zwrócili głowy w ich stronę. Niektórzy wstali i podeszli bliżej. Jedni mieli przerażone miny, inni byli wyraźnie rozbawieni.
Snape leżał na ziemi, dysząc. James i Syriusz zbliżali się do niego z różdżkami w pogotowiu. James zerkał przez ramię na dziewczyny nad wodą. Glizdogon wstał, obserwując tę scenę łakomym wzrokiem, po czym obszedł Lupina, żeby mieć lepszy widok.
- Jak ci poszedł egzamin, Smarku? - zapytał James.
- Obserwowałem go, rył nosem po pergaminie - powiedział drwiąco Syriusz. - Na pewno tak go poplamił, że nie będą mogli odczytać ani słowa.
Tu i ówdzie rozległy się śmiechy. Najwyraźniej Snape nie cieszył się w szkole popularnością. Glizdogon zachichotał. Snape próbował wstać, ale zaklęcie wciąż działało; wił się, jakby walczył z niewidzialnymi sznurami.
- Jeszcze zobaczymy... - wydyszał, patrząc na Jamesa z nienawiścią. - Tylko... poczekajcie...
- Na co? - zapytał chłodno Syriusz. - Co zamierzasz zrobić, Smarku, wydmuchać sobie na nas nos?
Snape bluznął potokiem przekleństw i zaklęć, ale jego różdżka była daleko, więc żadne z zaklęć nie zadziałało.
- Przepłucz sobie usta - wycedził James. - Chłoszczyść! Z ust Snape’a zaczęły się wydobywać różowe bańki mydlane, piana pokryła mu wargi, wyraźnie się dusił...
- ZOSTAWCIE GO!
James i Syriusz rozejrzeli się wokoło. Wolna ręka Jamesa szybko powędrowała do włosów.
Krzyknęła jedna z dziewcząt siedzących nad jeziorem. Miała grube, ciemnorude włosy, opadające jej na ramiona, i uderzająco zielone, migdałowe oczy... Oczy Harry’ego.
Jego matka...
- Co jest, Evans? - zapytał James głosem, który stał się nagle uprzejmy, głębszy, jakby bardziej męski.
- Zostawcie go - powtórzyła Lily. Patrzyła na Jamesa z odrazą. - Co on wam zrobił?
- No wiesz... - powiedział James powoli, jakby się zastanawiał - to raczej kwestia tego, że on istnieje... jeśli wiesz, co mam na myśli...
Wielu widzów obserwujących tę scenę wybuchnęło śmiechem, w tym Syriusz i Glizdogon, ale nie Lupin, nadal pochylony nad książką. Lily też się nie roześmiała.
- Wydaje ci się, że jesteś bardzo zabawny, tak? - zapytała chłodno. - A jesteś tylko zarozumiałym, znęcającym się nad słabszymi szmatławcem, Potter. Zostaw go w spokoju.
- Zostawię, jak się ze mną umówisz, Evans - odrzekł szybko James. - No... nie daj się prosić... Umów się ze mną, a już nigdy więcej nie podniosę różdżki na biednego Smarka.
Za jego plecami zaklęcie spowolnienia przestawało działać. Snape czołgał się powoli ku swej różdżce, wypluwając mydliny.
- Nie umówiłabym się z tobą nawet wtedy, gdybym musiała wybierać między tobą a wielkim pająkiem - oświadczyła Lily.
- Nie masz szczęścia, Rogaczu - rzekł Syriusz i odwrócił się w stronę Snape’a. - OJ!
Ale krzyknął za późno. Snape już celował różdżką prosto w Jamesa. Błysnęło i z policzka Jamesa trysnęła krew. Odwrócił się błyskawicznie, znowu błysnęło, i Snape wisiał już w powietrzu do góry nogami. Szata opadła mu na głowę, odsłaniając chude, blade nogi i poszarzałe gatki.
Wielu widzów zaczęło klaskać. Syriusz, James i Glizdogon ryknęli śmiechem. Rozzłoszczona twarz Lily drgnęła lekko, jakby i ona powstrzymywała uśmiech.
- Puść go!
- Na rozkaz! - powiedział James i szarpnął lekko różdżką.
Snape zwalił się bezwładnie na ziemię. Wyplątał się jakoś z szaty, wstał i podniósł różdżkę.
- Petrificus totalus! - rozległ się głos Syriusza i Snape znowu runął jak długi i zesztywniał.
- ZOSTAWCIE GO W SPOKOJU! - krzyknęła Lily. Teraz i ona miała już różdżkę w ręku. James i Syriusz wpatrywali się w nią uważnie.
- Ech, Evans, nie zmuszaj mnie, żebym ci zrobił krzywdę - powiedział James.
- To cofnij swoje zaklęcie!
James westchnął ciężko, a potem odwrócił się do Snape’a i wyszeptał przeciwzaklęcie.
- Bardzo proszę - powiedział, gdy Snape po raz kolejny dźwignął się na nogi. - Masz szczęście, że Evans tu była, Smarkerusie...
- Nie potrzebuję pomocy tej małej, brudnej szlamy!
Lily zamrugała szybko.
- Świetnie - powiedziała chłodno. - W przyszłości nie będę sobie tobą zawracać głowy. I na twoim miejscu wyprałabym gacie, Smarkerusie.
- Przeproś ją! - ryknął James, celując różdżką w Snape’a.
- Nie zmuszaj go, żeby mnie przepraszał! - zawołała Lily, łypiąc groźnie na Jamesa. - Jesteś taki sam jak on...
- Co? - krzyknął James. - Ja NIGDY bym cię nie nazwał... sama wiesz jak!
- Targasz sobie włosy, żeby wyglądać tak, jakbyś dopiero co zsiadł ze swojej miotły, popisujesz się tym głupim zniczem, chodzisz po korytarzach i miotasz zaklęcia na każdego, kto cię uraził, żeby pokazać, co potrafisz... Dziwię się, że twoja miotła może w ogóle wystartować z tobą i z twoim wielkim napuszonym łbem. MDLI mnie na twój widok.
Odwróciła się na pięcie i odeszła.
- Evans! - zawołał za nią James. - Hej, EVANS!
Nawet się nie obejrzała.
- Co jej się stało? - zapytał James, bezskutecznie starając się sprawić wrażenie, że go to niewiele obchodzi.
- Czytając między wierszami, powiedziałbym, że chyba uważa cię za osobę nieco próżną - mruknął Syriusz.
- Świetnie - rzekł James, teraz już nie kryjąc wściekłości. - Znakomicie...
Znowu błysnęło i Snape ponownie zawisł w powietrzu do góry nogami.
- Kto chce zobaczyć, jak ściągam majtki Smarkerusowi?
Ale czy James naprawdę ściągnął majtki Snape’owi, tego Harry już się nie dowiedział. Czyjaś dłoń zacisnęła się jak kleszcze na jego ramieniu. Skrzywił się z bólu, a kiedy się obejrzał, z przerażeniem ujrzał dorosłego Snape’a białego na twarzy z wściekłości.
- Dobrze się bawisz?
Harry poczuł, że sam unosi się w powietrze. Letni dzień gdzieś wyparował. Szybował w górę poprzez lodowatą czerń, wciąż czując uścisk Snape’a na ramieniu. A potem było tak, jakby wywinął koziołka w powietrzu i jego stopy uderzyły w kamienną posadzkę lochu Snape’a. Znowu stał przed myślodsiewnią na biurku, w mrocznym gabinecie nauczyciela eliksirów.
- No więc, powiedz mi - rzekł Snape, ściskając ramię Harry’ego tak mocno, że zdrętwiała mu ręka - dobrze się bawiłeś, Potter?
- N-nie... - wyjąkał Harry, próbując uwolnić ramię.
To było straszne: wargi Snape’a drżały, twarz miał białą, zęby obnażone.
- Zabawny był ten twój ojciec, co? - zapytał, potrząsając Harrym tak mocno, że okulary zsunęły mu się z nosa.
- Ja... nie...
Snape odrzucił go od siebie z całej siły. Harry upadł ciężko na posadzkę.
- Nie powtórzysz nikomu, co zobaczyłeś! - ryknął Snape.
- Nie - bąknął Harry. Wstał i odsunął się od niego tak daleko, jak mógł. - Nie, oczywiście, że nie...
- Wynoś się stąd, i nie chcę cię już nigdy widzieć w moim gabinecie!
A kiedy Harry pobiegł do drzwi, słój z martwymi karaluchami eksplodował tuż nad jego głową. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi i wypadł na korytarz, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy od Snape’a dzieliły go już trzy piętra. Wówczas oparł się o ścianę, dysząc i rozcierając sobie posiniaczone ramię.
Nie miał ochoty wracać tak wcześnie do wieży Gryffindoru ani opowiadać Ronowi i Hermionie, co właśnie zobaczył. Czuł się podle, ale nie dlatego, że przed chwilą został zmieszany z błotem i obrzucony martwymi karaluchami. Dobrze wiedział, co to znaczy być poniżonym na oczach wielu ludzi, wiedział, jak musiał się czuć Snape, gdy kpił sobie z niego James Potter. Sądząc po tym, co zobaczył, jego ojciec był właśnie tak zarozumiały, jak zawsze twierdził Snape.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 7:59, 23 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
PORADY ZAWODOWE


- Ale dlaczego już nie masz lekcji oklumencji? - zapytała Hermiona, marszcząc czoło.
- Już ci mówiłem - mruknął Harry. - Snape uznał, że skoro już znam podstawy, dam sobie radę sam...
- Więc już nie miewasz tych dziwnych snów? - zapytała niezbyt przekonana Hermiona.
- Prawie - odrzekł Harry, nie patrząc na nią.
- Uważam, że Snape nie powinien przerywać tych lekcji, dopóki nie będziesz absolutnie pewny, że potrafisz je kontrolować! - oburzyła się Hermiona. - Harry, uważam, że powinieneś do niego pójść i poprosić...
- Nie - przerwał jej stanowczo Harry. - I daj sobie z tym spokój, Hermiono, dobrze?
Był pierwszy dzień ferii wielkanocnych i Hermiona, jak to było w jej zwyczaju, spędziła większość dnia, kreśląc plany powtórek dla całej trójki. Harry i Ron zgodzili się na to, bo wiedzieli, że i tak z nią nie wygrają, a poza tym mogło się to okazać pożyteczne.
Ron był wstrząśnięty, kiedy odkrył, że do egzaminów pozostało już tylko sześć tygodni.
- I to jest dla ciebie wstrząsem? - zdumiała się Hermiona, stukając różdżką w plan Rona, żeby prostokąciki oznaczające poszczególne przedmioty przybrały różne kolory.
- No... tyle się działo...
- Proszę - powiedziała, wręczając im plany. - Jeśli będziecie postępować zgodnie z nimi, nie macie się o co martwić.
Ron spojrzał ponuro na swój plan, ale po chwili się rozpromienił.
- Dałaś mi jeden wolny dzień w tygodniu!
- To na treningi quidditcha.
Ron znowu zmarkotniał.
- I na co to wszystko? - zapytał. - Mamy akurat tyle samo szans na zdobycie w tym roku Pucharu Quidditcha, ile ma tata, żeby zostać ministrem magii...
Hermiona nic nie odpowiedziała. Patrzyła na Harry’ego, który gapił się bezmyślnie w ścianę. Krzywołap ocierał się o jego rękę, domagając się podrapania za uszami.
- Co jest, Harry?
- Co? A... nic...
Wziął swój egzemplarz Teorii obrony magicznej i udał, że szuka czegoś w indeksie. Krzywołap uznał, że nie doczeka się pieszczoty i schował się pod fotel Hermiony.
- Widziałam dzisiaj Cho - powiedziała niepewnie. - Ona też kiepsko wygląda... Pokłóciliście się?
- Co... ach, tak, trochę - odrzekł Harry, z wdzięcznością witając zmianę tematu.
- O co?
- A o tę jej przyjaciółkę, Mariettę, która na nas doniosła.
- I wcale ci się nie dziwię! - burknął Ron, odkładając swój plan. - Gdyby nie ona...
I zaczął pomstować na Mariettę Edgecombe, co bardzo odpowiadało Harry’emu. Musiał tylko robić oburzoną minę, potakiwać i mówić: „No jasne”, kiedy Ron nabierał tchu, a jednocześnie przez cały czas oddawał się smętnym rozmyślaniom nad tym, co zobaczył w myślodsiewni.
Czuł się tak, jakby to wspomnienie zżerało go od wewnątrz. Zawsze był pewny, że jego rodzice byli wspaniałymi ludźmi i nigdy nie wierzył w to, co na temat charakteru jego ojca mówił Snape. Czyż Hagrid i Syriusz nie opowiadali mu, jak świetnym facetem był jego ojciec? (Pięknie, ale teraz już wiesz, jaki był sam Syriusz, zadrwił jakiś głos w jego głowie... Wcale nie był lepszy...). Kiedyś co prawda podsłuchał, jak profesor McGonagall wspominała, że jego ojciec i Syriusz sprawiali wiele kłopotów w szkole, ale nazwała ich poprzednikami Weasleyów, a Harry’emu trudno było wyobrazić sobie Freda i George’a, jak dla zabawy wieszają kogoś w powietrzu do góry nogami... chyba żeby naprawdę im dopiekł... Na przykład Malfoya, albo kogoś, kto naprawdę na to zasłużył...
Próbował sobie wmówić, że Snape musiał czymś zasłużyć na takie traktowanie, ale czy Lily nie zapytała: „Co on wam zrobił?”, a James nie odpowiedział na to: „To, że istnieje... jeśli wiesz, co mam na myśli...?” Czy James nie zaczął tego wszystkiego tylko dlatego, że Syriusz mu powiedział, że się nudzi? Przypomniał sobie, jak Lupin powiedział przy Grimmauld Place, że Dumbledore mianował go prefektem w nadziei, że uda mu się jakoś zapanować nad Jamesem i Syriuszem... Ale w myślodsiewni siedział z boku i pozwalał na to wszystko...
A jego matka jednak zareagowała, była dobra... Tylko ten wyraz jej twarzy, kiedy wrzeszczała na Jamesa... To wspomnienie dręczyło go najbardziej. Było oczywiste, że nie znosi Jamesa! Nie mógł zrozumieć, jak doszło do tego, że w końcu się pobrali. Przyszło mu nawet na myśl, że może James ją do tego zmusił...
Od blisko pięciu lat myśl o ojcu była dla niego źródłem pociechy, dumy i inspiracji. Kiedy ktoś mu mówił, że jest do niego podobny, ogarniało go poczucie dumy. A teraz... teraz odczuwał chłód i rozżalenie, gdy o nim myślał.
Ferie mijały, na świecie robiło się coraz wietrzniej, jaśniej i cieplej, a Harry był uwięziony w zamku razem z resztą uczniów z piątej i siódmej klasy, biegających tam i z powrotem do biblioteki. Udawał, że przyczyną jego złego nastroju są właśnie nadchodzące egzaminy, a ponieważ inni Gryfoni też już mieli serdecznie dość ślęczenia nad książkami, przyjmowali jego wyjaśnienie ze zrozumieniem.
- Harry, mówię do ciebie, słyszysz?
- Hmm?
Otrząsnął się z zamyślenia. Ginny Weasley, okropnie potargana, przysiadła się do stołu w bibliotece, przy którym tkwił samotnie. Był późny wieczór niedzielny, Hermiona wróciła do wieży Gryffindoru, żeby powtórzyć runy, a Ron miał trening quidditcha.
- Och, cześć - przywitał ją Harry, przyciągając do siebie książki. - Dlaczego nie jesteś na treningu?
- Już się skończył. Ron musiał zabrać Jacka Slopera do skrzydła szpitalnego.
- Dlaczego?
- No... nie jesteśmy pewni, ale chyba sam zwalił się z miotły własną pałką. - Westchnęła ciężko. - W każdym razie... dopiero co dostałam paczkę, właśnie przeszła przez nową procedurę kontroli, jaką zafundowała nam Umbridge...
Położyła na stole paczkę owiniętą brązowym papierem. Widać było, że ktoś ją już otwierał i z powrotem byle jak zapakował, a przez papier biegły nagryzmolone czerwonym atramentem słowa: SKONTROLOWANE I ZWOLNIONE PRZEZ WIELKIEGO INKWIZYTORA HOGWARTU.
- To jajka wielkanocne od mamy - powiedziała Ginny. - Jedno jest dla ciebie... Masz...
Wręczyła mu ładne czekoladowe jajko ozdobione małymi zniczami z lukru i, jak głosił napis na opakowaniu, zawierające torebkę musów-świstusów. Harry popatrzył na nie i nagle, ku swemu przerażeniu, poczuł, że w gardle rośnie mu twarda gula.
- Nic ci nie jest, Harry? - zapytała cicho Ginny.
- Nie, nic - odpowiedział ochrypłym głosem.
Z trudem przełykał ślinę. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się poczuł na widok wielkanocnego jajka.
- Ostatnio jesteś jakiś strasznie zdołowany - powiedziała Ginny. - Wiesz, jestem pewna, że gdybyś tylko porozmawiał z Cho...
- To nie z nią chciałbym porozmawiać - burknął.
- A z kim? - zapytała Ginny.
- Ja...
Rozejrzał się wokoło, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. Pani Pince była o kilka półek dalej, stemplując stos książek dla Hanny Abbott, która sprawiała wrażenie lekko nieprzytomnej.
- Chciałbym porozmawiać z Syriuszem - mruknął. - Tylko nie wiem jak.
Bardziej, żeby czymś się zająć, niż dlatego, że miał na to ochotę, Harry zdarł cynfolię ze swojego jajka, odłamał spory kawałek i włożył sobie do ust.
- No wiesz - powiedziała powoli Ginny, też odłamując sobie kawałek - jeśli naprawdę chcesz porozmawiać z Syriuszem, to moglibyśmy coś wymyślić...
- Daj spokój. Przy Umbridge kontrolującej wszystkie kominki i czytającej nasze listy?
- Widzisz, Harry, kiedy się dorasta w jednym domu z George’em i Fredem, to szybko dochodzi się do wniosku, że wszystko jest możliwe, jeśli tylko nie brak ci tupetu...
Harry spojrzał na nią. Może to był skutek czekolady - Lupin zawsze doradzał, by zjeść parę kawałków po spotkaniu z dementorami - a może po prostu to, że w końcu wypowiedział na głos życzenie, które dręczyło go od tygodni, ale poczuł się nieco raźniej...
- CO WY TUTAJ WYPRAWIACIE?!
- O kurczę - szepnęła Ginny, zrywając się. - Zapomniałam, że...
Pani Pince rzuciła się na nich z twarzą wykrzywioną furią.
- Czekolada w bibliotece?! - wrzasnęła. - Precz stąd!... Wynocha... WYNOCHA!
I wyciągnąwszy różdżkę, sprawiła, że książki, torba i kałamarz Harry’ego wygoniły go razem z Ginny z biblioteki, waląc ich raz po raz po głowie.
* * *
Jakby dla podkreślenia powagi nadchodzących egzaminów, tuż przed końcem ferii na stolikach w wieży Gryffindoru pojawiły się pliki broszur, ulotek i informacji dotyczących różnych dostępnych w świecie czarodziejów zawodów, a na tablicy ogłoszeń zawisło następujące obwieszczenie:

PORADY ZAWODOWE

Wszyscy uczniowie piątych klas proszeni są o przybycie na krótkie spotkanie ze swoim opiekunem domu podczas pierwszego tygodnia semestru letniego, na którym będą mieli możliwość przedyskutowania ich przyszłej kariery zawodowej. Terminy indywidualnych spotkań podane są niżej.

Harry spojrzał na listę i stwierdził, że profesor McGonagall oczekuje go o pół do trzeciej w poniedziałek, co oznaczało, że ominie go większość lekcji wróżbiarstwa. Razem z innymi piątoklasistami poświęcił sporą część ostatniego weekendu ferii wielkanocnych na czytanie informacji, które im dostarczono.
- No, uzdrowicielem to raczej nie zostanę - oświadczył Ron w ostatni wieczór ferii, pochylony nad prospektem ozdobionym symbolem kości skrzyżowanej z różdżką. - Tu piszą, że na poziomie owutemów trzeba mieć przynajmniej P z eliksirów, zielarstwa, transmutacji, zaklęć i obrony przed czarną magią. A niech mnie drzwi ścisną... wiele nie wymagają, co?
- No wiesz, to bardzo odpowiedzialny zawód - skomentowała zdawkowym tonem Hermiona.
Ślęczała nad kolorową, różowo-pomarańczową ulotką, zatytułowaną: WIĘC MYŚLISZ, ŻE CHCIAŁBYŚ PRACOWAĆ W DZIEDZINIE KONTAKTÓW Z MUGOLAMI?
- Żeby nawiązywać kontakty z mugolami, nie trzeba mieć wielu kwalifikacji... Wymagają tylko suma z mugoloznawstwa...
O wiele ważniejszy jest twój entuzjazm, cierpliwość i poczucie humoru!
- Trzeba mieć coś więcej od poczucia humoru, żeby nawiązać kontakt z moim wujem - mruknął Harry. - Na przykład wyczucie, kiedy zrobić unik... - Był już w połowie broszurki o czarodziejskiej bankowości. - Posłuchajcie: Szukasz pełnej wyzwań pracy? Nęcą cię podróże? Lubisz niebezpieczne przygody? Chciałbyś otrzymywać sutą prowizje za odnalezione skarby? Rozważ podjęcie pracy w Czarodziejskim Banku Gringotta, który właśnie poszukuje łamaczy klątw do pracy za granicą. Ekscytujące możliwości... Wymagają numerologii... Hermiono, to coś dla ciebie!
- Bankowość nie bardzo mi odpowiada - stwierdziła wymijająco Hermiona, która czytała teraz ulotkę zatytułowaną: MASZ W SOBIE TO COŚ, CO JEST POTRZEBNE DO SZKOLENIA TROLLI NA OCHRONIARZY?
- Hej! - rozległ się w uchu Harry’ego znajomy głos.
Pojawili się Fred i George.
- Ginny powiedziała nam, że masz sprawę - rzekł Fred, kładąc nogi na stoliku i zrzucając na podłogę kilka prospektów na temat pracy w Ministerstwie Magii. - Mówi, że chcesz sobie pogadać z Syriuszem.
- Co? - żachnęła się Hermiona, a ręka, którą sięgała po ulotkę zatytułowaną: ZRÓB KARIERĘ W DEPARTAMENCIE MAGICZNYCH WYPADKÓW I KATASTROF zastygła w powietrzu.
- Aaa.. tak... - mruknął Harry, siląc się na obojętny ton. - Tak, pomyślałem sobie, że bym chciał...
- Nie bądź śmieszny - powiedziała Hermiona, patrząc na niego z niedowierzaniem. - W sytuacji, kiedy Umbridge węszy po kominkach i rewiduje wszystkie sowy?
- Jesteśmy zdania, że dałoby się to jakoś obejść - oświadczył George, przeciągając się z uśmiechem. - Do tego potrzeba tylko trochę dywersji. Nawiasem mówiąc, chyba zauważyłaś, że nie rozrabialiśmy podczas ferii?
- Zadaliśmy sobie pytanie, jaki sens ma zakłócanie czasu wolnego - wyjaśniał dalej Fred. - No i stwierdziliśmy, że nie ma żadnego sensu. Ludzie się uczą, nie ma im co przeszkadzać.
I z powagą skłonił głowę przed Hermiona. Wydawała się nieco zaskoczona ich rozsądkiem.
- Ale, oczywiście, od jutra zaczynamy od nowa - ciągnął Fred. - A skoro i tak mamy narobić trochę bałaganu, to dlaczego nie zrobić tego tak, żeby Harry mógł pogawędzić z Syriuszem?
- Tak, ale nawet jeśli to zrobicie - zaczęła Hermiona takim tonem, jakby wyjaśniała komuś bardzo tępemu coś bardzo oczywistego - to jak Harry z nim porozmawia?
- Gabinet Umbridge - mruknął Harry.
Myślał o tym od dwóch tygodni i nie wymyślił nic lepszego. To sama Umbridge powiedziała mu, że tylko jej kominek nie jest pilnowany.
- Czyś... ty... zwariował? - zapytała przyciszonym głosem Hermiona.
Ron opuścił prospekt zachęcający do podjęcia pracy w handlu grzybami hodowlanymi i z uwagą przysłuchiwał się tej rozmowie.
- Nie sądzę - odparł Harry, wzruszając ramionami.
- To zacznijmy od tego, jak chcesz się tam dostać?
Na to pytanie był przygotowany.
- Nóż Syriusza.
- Że co?
- W poprzednie Boże Narodzenie dostałem od Syriusza scyzoryk, który otwiera wszystkie zamki. Więc nawet jeśli zaczarowała te drzwi tak, że nie pomoże Alohomora, o co mogę się założyć...
- Co ty o tym myślisz? - zwróciła się Hermiona do Rona, a Harry’emu przypomniała się pani Weasley zwracająca się do męża podczas pierwszej kolacji przy Grimmauld Place.
- Nie wiem - odparł Ron, nieco zaniepokojony faktem, że ktoś pyta go o zdanie. - Skoro Harry chce to zrobić, to jego sprawa, nie?
- Przemawia jak prawdziwy przyjaciel i prawdziwy Weasley - powiedział Fred, waląc go po plecach. - No dobrze. Zamierzamy zrobić to jutro, zaraz po lekcjach, żeby wywołać jak największe zamieszanie, bo wszyscy będą na korytarzach... Harry, zaczniemy gdzieś we wschodnim skrzydle, żeby ją odciągnąć od gabinetu... Myślę, że możemy ci zapewnić... no, powiedzmy dwadzieścia minut? - Spojrzał na George’a.
- Nie ma sprawy - powiedział George.
- Co to będzie za dywersja? - zapytał Ron.
- Sam zobaczysz, braciszku - odrzekł Fred, wstając. - Ale musisz jutro około piątej przejść się korytarzem Grzegorza Przymilnego.
* * *
Harry obudził się następnego dnia, odczuwając prawie taki sam lęk, jak owego poranka, gdy miał stawić się na przesłuchanie w Ministerstwie Magii. Jego źródłem była nie tylko perspektywa włamania się do gabinetu Umbridge i użycia jej kominka do rozmowy z Syriuszem, choć już samo to mogło przyprawić o ból brzucha. Dziś, po raz pierwszy od czasu, gdy Snape wyrzucił go ze swojego gabinetu, czekało go spotkanie z nim, bo mieli lekcję eliksirów.
Przez jakiś czas leżał w łóżku, rozmyślając o nadchodzącym dniu, a potem cicho wstał i podszedł do okna obok łóżka Neville’a. Był cudowny poranek. Niebo miało barwę czystego, lekko przymglonego i opalizującego błękitu. Daleko nad jeziorem ujrzał wysokie drzewo, pod którym kiedyś jego ojciec maltretował Snape’a. Nie był wcale pewny reakcji Syriusza, kiedy się dowie, co Harry zobaczył w myślodsiewni, ale chciał za wszelką cenę usłyszeć jego wersję tego wydarzenia. Chciał poznać wszelkie możliwe okoliczności łagodzące, jeśli takie były, które by choć w części usprawiedliwiały zachowanie jego ojca.
Coś przykuło jego uwagę: jakiś ruch na skraju Zakazanego Lasu. Zmrużył oczy i ujrzał Hagrida wychodzącego spomiędzy drzew. Szedł, jakby kulał. Dowlókł się do drzwi swojej chatki i zniknął w środku. Harry obserwował chatkę przez kilka minut. Hagrid już się nie pojawił, ale z komina buchnął dym, więc może nie było z nim aż tak źle, skoro zdołał rozpalić ogień...
Odwrócił się od okna, podszedł do swego kufra i zaczął się ubierać.
Mając przed sobą perspektywę włamania się do gabinetu Umbridge, nie spodziewał się spokojnego dnia, nie przewidział jednak, że Hermiona będzie go nieustannie próbowała odwieść od tego, co zaplanował na piątą. Chyba po raz pierwszy nie przysłuchiwała się pilnie nudnym wywodom profesora Binnsa, tylko wyrzucała z siebie szeptem strumień ostrzeżeń, na które Harry starał się nie zwracać uwagi.
- ...a jak cię tam nakryje, to nie tylko wywali cię ze szkoły, na pewno się połapie, że rozmawiałeś z Wąchaczem, i tym razem zmusi cię do wypicia veritaserum, a wtedy wszystkiego się dowie...
- Hermiono, może przestaniesz wreszcie zadręczać Harry’ego i zaczniesz słuchać Binnsa? - skarcił ją w końcu szeptem Ron. - A może to ja mam zacząć robić notatki?
- Świetny pomysł, na pewno to przeżyjesz!
Kiedy znaleźli się w lochu Snape’a, ani Harry, ani Ron już się do niej nie odzywali. Skorzystała z tego i z jej ust znowu popłynął potok przerażających ostrzeżeń, wypowiadanych tak zjadliwym sykiem, że Seamus stracił pięć minut, sprawdzając, czy nie przecieka mu kociołek.
Snape najwyraźniej postanowił zachowywać się tak, jakby Harry stał się niewidzialny. Oczywiście Harry był przyzwyczajony do takiej taktyki, bo stosował ją z upodobaniem wuj Vernon, i odetchnął z ulgą, widząc, że nie grozi mu nic gorszego. Prawdę mówiąc, w porównaniu z tym, co zwykle musiał znosić na eliksirach - te wszystkie docinki i drwiące uwagi Snape’a - nowa sytuacja oznaczała pewną poprawę i rad był, kiedy stwierdził, że pozostawiony samemu sobie potrafi bez większego trudu sporządzić wywar wzmacniający. Pod koniec lekcji przelał trochę wywaru do butelki, zakorkował ją i postawił na katedrze Snape’a do oceny, czując, że może w końcu zasłuży sobie na P.
Właśnie się odwrócił, by odejść, gdy usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Malfoy ryknął śmiechem. Harry obejrzał się i zobaczył, że na podłodze leżą szczątki jego butelki, a Snape spogląda na niego z mściwą satysfakcją.
- Ups! - powiedział cicho. - I znowu zero, Potter...
Harry’ego ogarnęła taka złość, że nie był w stanie nic powiedzieć. Wrócił na swoje miejsce, zamierzając napełnić następną butelkę i zmusić Snape’a, by ją ocenił, ale ku swemu przerażeniu spostrzegł, że cała zawartość kociołka znikła.
- Przepraszam! - jęknęła Hermiona, zasłaniając sobie usta rękoma. - Naprawdę, bardzo przepraszam, Harry, myślałam, że już skończyłeś, i opróżniłam go!
Harry nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Kiedy rozległ się dzwonek, wybiegł z lochu, nie oglądając się za siebie, a podczas obiadu usiadł między Neville’em i Seamusem, żeby Hermiona nie zaczęła go znowu dręczyć.
Kiedy przyszedł na wróżbiarstwo, był w tak podłym nastroju, że zapomniał o terminie spotkania z profesor McGonagall na temat swojej przyszłej kariery, i przypomniał sobie o tym dopiero wtedy, gdy Ron go zapytał, dlaczego nie jest w jej gabinecie. Popędził na górę i zjawił się tam zadyszany, spóźniony zaledwie o parę minut.
- Przepraszam, pani profesor - wysapał, kiedy zamknął za sobą drzwi. - Zapomniałem...
- Nie szkodzi - powiedziała pogodnie, ale w tej samej chwili usłyszał, jak ktoś w kącie pociągnął nosem.
Rozejrzał się i zobaczył siedzącą w kącie profesor Umbridge z notatnikiem na kolanach. Na szyi miała wymyślny kołnierz z falbanek, a na twarzy ohydny kołtuński uśmiech.
- Usiądź, Potter - powiedziała profesor McGonagall.
Ręce trzęsły się jej lekko, gdy zaczęła przerzucać broszurki i ulotki zaścielające biurko.
Harry usiadł plecami do Umbridge i starał się nie słyszeć skrobania jej pióra po przypiętym do podkładki pergaminie.
- No cóż, Potter, chyba wiesz, czemu ma służyć to spotkanie. Powiesz mi, czy masz już jakieś plany co do przyszłej kariery zawodowej, a ja pomogę ci wybrać przedmioty, których naukę powinieneś kontynuować w szóstej i siódmej klasie. Myślałeś już, co byś chciał robić po skończeniu szkoły?
- Ee.. - bąknął Harry.
Skrobanie pióra za jego plecami bardzo go rozpraszało.
- No więc? - zachęciła go profesor McGonagall.
- No więc... myślałem... że może będę aurorem - wymamrotał Harry.
- Do tego są potrzebne najwyższe oceny - powiedziała profesor McGonagall, wyciągając spod masy papierów mały, ciemny prospekt i otwierając go. - Wymagają minimum pięć owutemów, z których musisz mieć przynajmniej „powyżej oczekiwań”. Potem czeka cię cała seria surowych testów charakteru i umiejętności w urzędzie aurorów. To trudna ścieżka kariery, Potter, przyjmują tylko najlepszych. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, by kogoś przyjęli w ciągu ostatnich trzech lat.
W tym momencie profesor Umbridge kaszlnęła lekko, jakby chciała sprawdzić, czy potrafi zrobić to najciszej jak się da. Profesor McGonagall zlekceważyła to.
- Pewnie chcesz się dowiedzieć, jakie przedmioty powinieneś wybrać? - ciągnęła dalej, podnosząc nieco głos.
- Tak. Na pewno obronę przed czarną magią, prawda?
- Oczywiście. Radziłabym ci też...
Profesor Umbridge znowu kaszlnęła, tym razem nieco głośniej. Profesor McGonagall zamknęła na chwilę oczy, potem je otworzyła i ciągnęła dalej, jakby nic się nie wydarzyło.
- Radziłabym ci też wybrać transmutację, bo aurorzy często muszą jej używać. A muszę cię uprzedzić, Potter, że w szóstej klasie nie przyjmuję uczniów na transmutację, jeśli za testy na poziomie sumów nie dostaną przynajmniej „powyżej oczekiwań”. Według mnie na razie zasługujesz na „zadowalający”, więc musiałbyś bardzo przyłożyć się do pracy, żeby mieć szansę kontynuowania transmutacji. Powinieneś też wybrać zaklęcia, one zawsze są potrzebne, i eliksiry. Tak, Potter, eliksiry - dodała, uśmiechając się nieznacznie. - Eliksiry i antidota mają podstawowe znaczenie dla aurorów. I musisz wiedzieć, że profesor Snape absolutnie odmawia przyjmowania uczniów, którzy dostaną mniej niż „wybitny” podczas sumów, więc...
Profesor Umbridge kaszlnęła już bardzo głośno.
- Może dać ci cukierek od kaszlu, Dolores? - zapytała uprzejmie profesor McGonagall, nie patrząc na nią.
- Och, nie, dziękuję bardzo - odpowiedziała Umbridge i zaśmiała się z wdziękiem pensjonarki, czego Harry tak nie znosił. - Zastanawiam się tylko, czy mogłabym się na chwileczkę wtrącić, Minerwo...
- Chyba już to zrobiłaś - wycedziła profesor McGonagall przez mocno zaciśnięte zęby.
- Właśnie się zastanawiałam, czy pan Potter ma odpowiedni temperament na aurora - zapiała, słodko profesor Umbridge.
- Naprawdę? - prychnęła wyniośle profesor McGonagall. - No więc, Potter - ciągnęła dalej, jakby jej nie przerwano - jeśli poważnie o tym myślisz, radziłabym ci przede wszystkim podciągnąć się z transmutacji i eliksirów. Widzę, że profesor Flitwick ocenia twoje osiągnięcia z ostatnich dwu lat między „zadowalającym” a „powyżej oczekiwań”, więc z zaklęciami dasz sobie chyba radę, a jeśli chodzi o obronę przed czarną magią, stopnie masz całkiem niezłe, zwłaszcza profesor Lupin uważał, że... CZY JESTEŚ NAPRAWDĘ PEWNA, DOLORES, ŻE NIE CHCESZ CUKIERKA OD KASZLU?
- Och, nie, nie trzeba, Minerwo - odpowiedziała przymilnie profesor Umbridge, której ostatnie kaszlnięcie było jak dotąd najgłośniejsze. - Ale pomyślałam sobie, że chyba nie masz przed sobą ostatnich stopni Harry’ego z obrony przed czarną magią. Jestem pewna, że przesłałam ci notkę z tymi stopniami...
- Myślisz o tym? - zapytała profesor McGonagall z niesmakiem, wyciągając arkusik różowego pergaminu z teczki z aktami Harry’ego. Zerknęła na pergamin, uniosła nieco brwi i bez słowa włożyła go z powrotem do teczki.
- Tak, więc jak mówiłam, Potter, profesor Lupin uważał, że masz wybitne uzdolnienia w tym zakresie, co jest szczególnie ważne dla aurora...
- Zrozumiałaś moją notkę, Minerwo? - zapytała profesor Umbridge lepkim od słodyczy tonem, zapominając o kaszlu.
- Oczywiście - wycedziła profesor McGonagall przez zęby zaciśnięte tak mocno, że ledwo można było zrozumieć to słowo.
- Więc jestem trochę zdezorientowana... Obawiam się, że nie całkiem rozumiem, jak możesz dawać panu Potterowi fałszywą nadzieję, że...
- Fałszywą nadzieję? - powtórzyła profesor McGonagall, nadal na nią nie patrząc. - Otrzymał wysokie oceny ze wszystkich sprawdzianów z obrony przed czarną magią...
- Naprawdę bardzo mi przykro, Minerwo, ale kiedy przeczytasz uważnie moją notkę, to zrozumiesz, że Harry ma żałosne wyniki na moich lekcjach...
- Powinnam wyrazić się jaśniej - powiedziała profesor McGonagall, odwracając się, by spojrzeć Umbridge prosto w oczy. - Otrzymał wysokie oceny ze wszystkich sprawdzianów z obrony przed czarną magią przeprowadzonych przez kompetentnego nauczyciela.
Uśmiech zniknął z twarzy profesor Umbridge tak nagle, jak światło z przepalonej żarówki. Usiadła, przewróciła kartkę w notatniku i zaczęła pisać tak szybko, że jej wyłupiaste oczy ledwo nadążały za literami. Profesor McGonagall odwróciła się z powrotem do Harry’ego. Nozdrza jej drgały, a oczy płonęły.
- Masz jeszcze jakieś pytania, Potter?
- Tak. Jakie testy charakteru i umiejętności przeprowadza ministerstwo, jak już się zaliczy odpowiednią liczbę owutemów?
- Trzeba wykazać odporność na presję z zewnątrz, a także wytrwałość i poświęcenie, bo szkolenie aurora trwa aż trzy lata, nie mówiąc już o bardzo dobrym opanowaniu praktycznej obrony. To oznacza, że po ukończeniu szkoły trzeba się jeszcze dużo uczyć, więc jeśli nie jesteś przygotowany na to, że...
- I chyba warto dodać - wtrąciła Umbridge chłodnym tonem - że ministerstwo sprawdza, czy kandydaci na aurorów nie figurują w kartotekach przestępców...
- ...jeśli nie jesteś przygotowany na to, że po Hogwarcie czekałoby cię jeszcze więcej egzaminów, to powinieneś raczej rozejrzeć się za innym...
- ...a to oznacza, że ten chłopiec ma taką samą szansę zostać aurorem, jak Dumbledore powrócić do tej szkoły.
- To znaczy, że ma dużą szansę - oznajmiła profesor McGonagall.
- Potter jest notowany - powiedziała głośno profesor Umbridge.
- Potter został oczyszczony ze wszystkich zarzutów - powiedziała profesor McGonagall jeszcze głośniej.
Profesor Umbridge wstała. Była tak niska, że właściwie nie zrobiło to żadnego wrażenia, ale jej zwykły fałszywy wdzięk podlotka ustąpił miejsca wściekłej furii, co sprawiło, że jej szeroka, sflaczała twarz nabrała dziwnie złowrogiego wyrazu.
- Potter nie ma najmniejszych szans na to, by kiedykolwiek zostać aurorem!
Profesor McGonagall też wstała, ale w jej przypadku zrobiło to o wiele większe wrażenie.
- Potter - powiedziała donośnym głosem - osobiście pomogę ci zostać aurorem, nawet jeśli będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobię! Nawet jeśli będę musiała ćwiczyć z tobą nocami, zrobię wszystko, żebyś osiągnął wymagane rezultaty!
- Minister magii nigdy nie zatrudni Harry’ego Pottera! - krzyknęła Umbridge głosem nabrzmiałym furią.
- Kiedy Potter będzie gotowy do pracy, może już będziemy mieli nowego ministra magii! - krzyknęła profesor McGonagall.
- Aha! - wrzasnęła profesor Umbridge, celując tępym paluchem w profesor McGonagall. - Tak! Tak, tak, tak! Oczywiście! I tego właśnie pragniesz, tak, Minerwo McGonagall? Chcesz, żeby Korneliusza Knota zastąpił Albus Dumbledore! Myślisz, że zajmiesz moje miejsce, że zostaniesz starszym podsekretarzem ministra i przyszłą dyrektorką szkoły!
- Bredzisz - stwierdziła profesor McGonagall z najwyższą pogardą. - Potter, na tym koniec naszej konsultacji na temat twojej przyszłości.
Harry zarzucił torbę na ramię i pospiesznie opuścił gabinet, nie śmiąc spojrzeć na Umbridge. Gdy oddalał się korytarzem, przez cały czas słyszał krzyki obu pań.
Profesor Umbridge wciąż dyszała, jakby przed chwilą ukończyła bieg na sto jardów, kiedy tego popołudnia wkroczyła do klasy obrony przed czarną magią.
- Mam nadzieję, Harry, że przemyślałeś to, co zamierzasz zrobić - szepnęła Hermiona, gdy otworzyli książki na rozdziale trzydziestym czwartym („Rezygnacja z odwetu i negocjacje”). - Umbridge już teraz wygląda, jakby była w naprawdę złym humorze...
Co jakiś czas Umbridge rzucała groźne spojrzenia na Harry’ego, który zwiesił głowę, gapiąc się w podręcznik Teorii obrony magicznej i rozmyślając...
Mógł sobie wyobrazić reakcję profesor McGonagall na wiadomość o przyłapaniu go na myszkowaniu w gabinecie profesor Umbridge w parę godzin po tym, jak za niego osobiście poręczyła... Czy coś go mogło powstrzymać i zmusić, by po prostu wrócił do wieży Gryffindoru z nadzieją, że kiedyś, może w następne wakacje, uda mu się zapytać Syriusza o tę scenę, którą widział w myślodsiewni?... Nic, a poza tym już sama myśl o tak rozsądnym zachowaniu ciążyła mu w żołądku jak bryła ołowiu... No i są jeszcze bliźniacy, którzy zaplanowali już akcję dywersyjną... a w torbie spoczywa scyzoryk od Syriusza, razem ze starą peleryną-niewidką ojca...
Ale jeśli go złapią...
- Dumbledore poświęcił siebie, żebyś ty mógł zostać w szkole, Harry! - szepnęła Hermiona, podnosząc książkę, żeby zasłonić twarz przed Umbridge. - A jeśli cię dzisiaj wyrzucą, to na nic jego poświęcenie!
Mógł zrezygnować ze swojego planu i po prostu nauczyć się żyć z tym, co jego ojciec zrobił pewnego letniego dnia ponad dwadzieścia lat temu...
A potem przypomniał sobie Syriusza w kominku na szczycie wieży Gryffindoru... „Jesteś mniej podobny do swojego ojca, niż sądziłem... Dla Jamesa bez ryzyka nie było zabawy...”
Ale czy nadal chce być podobny do swojego ojca?
- Harry, nie rób tego, błagam cię! - jęknęła Hermiona, gdy rozległ się dzwonek na koniec lekcji.
Harry milczał; nie wiedział, co zrobi. Ron najwyraźniej postanowił nie wyrażać swojego zdania i nie dawać mu żadnych rad. Nie patrzył na Harry’ego, ale gdy Hermiona otworzyła usta, by znowu coś powiedzieć, nie wytrzymał i mruknął:
- Daj mu spokój, dobrze? Sam może zdecydować.
Harry’emu szybko biło serce, gdy opuszczał klasę. Był już w połowie korytarza, kiedy usłyszał z oddali niechybne odgłosy dywersji. Gdzieś z góry dochodziły wrzaski i jęki. Wychodzący z klasy uczniowie zatrzymali się i spojrzeli ze strachem na sufit...
Umbridge wytoczyła się z klasy, drobiąc swymi krótkimi nóżkami. Wyciągnęła różdżkę i pobiegła w przeciwnym kierunku. Teraz albo nigdy.
- Harry... błagam! - spróbowała jeszcze raz Hermiona.
Ale on już podjął decyzję. Upewnił się, że torba wisi mu pewnie na ramieniu i puścił się biegiem, klucząc między uczniami, którzy teraz ruszyli w przeciwnym kierunku, żeby zobaczyć, co to za zamieszanie wybuchło we wschodnim skrzydle.
Dobiegł do korytarza, przy którym mieścił się gabinet Umbridge, i stwierdził, że jest pusty. Schował się za wielką zbroją, której hełm z przyłbicą obrócił się w jego stronę, otworzył torbę, wyciągnął magiczny scyzoryk Syriusza i narzucił na siebie pelerynę-niewidkę. Potem wyszedł ostrożnie zza zbroi i ruszył korytarzem do drzwi gabinetu Umbridge.
Wsunął ostrze scyzoryka w szczelinę między drzwiami i framugą i delikatnie poruszył nim w dół i w górę. Coś cicho kliknęło i drzwi się otworzyły. Wskoczył do środka, szybko zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się.
Pokój był pusty. Nic się nie poruszało prócz obrzydliwych kotków na talerzach, które figlowały sobie w najlepsze nad skonfiskowanymi miotłami.
Zdjął pelerynę i skradając się na palcach, w ciągu kilku sekund znalazł to, czego szukał: pudełeczko z błyszczącym proszkiem Fiuu.
Przykląkł przed wygasłym paleniskiem. Ręce mu drżały. Jeszcze nigdy tego nie robił, chociaż wydawało mu się, że wie, jak to działa. Wsadził głowę do kominka, wziął dużą szczyptę proszku i rzucił go na poukładane zgrabnie bierwiona. Natychmiast rozgorzały szmaragdowozielonym płomieniem.
- Grimmauld Place numer dwanaście! - powiedział głośno i wyraźnie.
Było to jedno z najdziwniejszych doznań, jakich kiedykolwiek doświadczył. Oczywiście podróżował już za pomocą proszku Fiuu, ale wówczas całe ciało wirowało w płomieniach i śmigało siecią kominków w rozrzuconych po całym kraju domach czarodziejów. Tym razem czuł, że jego kolana spoczywają nadal na zimnej posadzce gabinetu Umbridge, a tylko głowa zawirowała w szmaragdowych płomieniach...
A potem, tak nagle, jak się zaczęło, wirowanie ustało. Zrobiło mu się trochę niedobrze i poczuł się, jakby miał głowę owiniętą bardzo gorącym szalikiem. Otworzył oczy i stwierdził, że patrzy prosto z kominka na długi drewniany stół, przy którym siedział mężczyzna pochylony nad kawałkiem pergaminu.
- Syriusz?
Mężczyzna podskoczył i rozejrzał się. To nie był Syriusz, to był Lupin.
- Harry! - powiedział, wyraźnie wstrząśnięty. - Co ty... co się stało, wszystko w porządku?
- Tak... Chciałem tylko... porozmawiać z Syriuszem.
- Zawołam go - rzekł Lupin, wstając, wciąż z przerażoną miną. - Poszedł na górę poszukać Stworka, chyba znowu ukrywa się na poddaszu...
Harry zobaczył, jak Lupin wybiega z kuchni. Teraz mógł tylko gapić się na nogi krzeseł i stołu. Zastanawiał się, dlaczego Syriusz nigdy nie wspomniał, że ten sposób komunikacji jest bardzo niewygodny: kolana już go rozbolały od przedłużającego się kontaktu z kamienną posadzką.
Po chwili wrócił Lupin z Syriuszem depczącym mu po piętach.
- O co chodzi? - zapytał niecierpliwie Syriusz, odrzucając włosy z twarzy i osuwając się na podłogę przed kominkiem, tak by jego głowa znalazła się na jednym poziomie z głową Harry’ego. Lupin też uklęknął obok niego. - Nic ci nie jest? Potrzebujesz pomocy?
- Nie... nie chodzi o to... Chciałem tylko pogadać o... o moim ojcu...
Syriusz i Lupin wymienili zaskoczone spojrzenia, ale Harry nie miał czasu, by czuć się zażenowany lub onieśmielony; z każdą chwilą coraz bardziej cierpły mu kolana, a podejrzewał, że od początku dywersji minęło już z pięć minut - George zagwarantował mu tylko dwadzieścia. Dlatego bez żadnego wstępu opowiedział, co zobaczył w myślodsiewni.
Kiedy skończył, Syriusz i Lupin milczeli przez chwilę. Potem Lupin powiedział cicho:
- Nie chciałbym, żebyś oceniał swojego ojca po tym, co zobaczyłeś, Harry. On miał tylko piętnaście lat...
- Ja też mam piętnaście lat!
- Posłuchaj, Harry - odezwał się łagodnie Syriusz. - James i Snape znienawidzili się od pierwszej chwili, kiedy się zobaczyli. To był tylko jeden z wielu epizodów, rozumiesz? Myślę, że James miał to wszystko, czego tak pragnął Snape... cieszył się popularnością, świetnie grał w quidditcha, był naprawdę dobry we wszystkim. A Snape był tylko małym dziwakiem, który nie widział świata poza czarną magią... podczas gdy James... choć może wydaje ci się, że było inaczej... James zawsze nienawidził czarnej magii.
- Tak, ale zaatakował Snape’a bez żadnego powodu, tylko dlatego... no, tylko dlatego, że... że ty się nudziłeś.
- Wcale nie jestem z tego dumny! - powiedział szybko Syriusz.
Lupin spojrzał z ukosa na Syriusza i rzekł:
- Harry, musisz zrozumieć, że twój ojciec i Syriusz byli najlepsi we wszystkim... wszyscy ich uwielbiali... a jeśli nawet czasami trochę ich poniosło...
- Chcesz powiedzieć, jeśli czasami byli małymi zarozumiałymi głupolami - przerwał mu Syriusz.
Lupin uśmiechnął się.
- Wciąż sobie mierzwił te włosy - powiedział Harry zbolałym głosem.
Syriusz i Lupin parsknęli śmiechem.
- Już zapomniałem, że miał taki zwyczaj - powiedział z czułością Syriusz.
- Bawił się zniczem? - zapytał żywo Lupin.
- Tak - odrzekł Harry, nie rozumiejąc, dlaczego Syriusz i Lupin mają takie rozmarzone miny. - Pomyślałem sobie, że zachowuje się trochę jak kretyn.
- Nie przeczę! - zgodził się Syriusz. - Wszyscy byliśmy kretynami! No... może prócz Lunatyka - dodał, spoglądając na Lupina, ale ten pokręcił głową.
- Czy kiedykolwiek powiedziałem wam, żebyście zostawili w spokoju Snape’a? Czy stać mnie było na to, żeby wam powiedzieć, że przeginacie?
- No wiesz, czasami trochę nam było wstyd przed tobą... A to już coś...
- I wciąż - ciągnął z uporem Harry, zdecydowany, żeby wypowiedzieć wszystko, co mu leżało na sercu - zerkał na te dziewczyny nad jeziorem z nadzieją, że na niego patrzą!
- Och, zgoda, zawsze robił z siebie głupka, kiedy w pobliżu znalazła się Lily - powiedział Syriusz, wzruszając ramionami. - Nie mógł się powstrzymać, żeby nie robić z siebie przedstawienia, gdy tylko ją zobaczył.
- Jak to się stało, że za niego wyszła? - zapytał Harry zbolałym głosem. - Przecież go nienawidziła!
- To nieprawda - rzekł Syriusz.
- Zaczęła z nim chodzić w siódmej klasie - powiedział Lupin.
- Kiedy James trochę zmądrzał - dodał Syriusz.
- I przestał rzucać na ludzi zaklęcia tylko dla zabawy - dodał Lupin.
- Nawet na Snape’a? - zapytał Harry.
- No wiesz - powiedział powoli Lupin - Snape to szczególny przypadek. To znaczy... nigdy nie przeoczył okazji, by przekląć Jamesa, więc trudno oczekiwać, by James puszczał mu to płazem, prawda?
- I mama nie miała nic przeciwko temu?
- Prawdę mówiąc, niewiele o tym wiedziała - rzekł Syriusz. - Nie wyobrażasz sobie chyba, że James zabierał Snape’a na randki z twoją matką i w jej obecności miotał na niego klątwy, prawda?
Syriusz zmarszczył czoło, widząc, że Harry wciąż nie jest przekonany.
- Posłuchaj, twój ojciec był moim najlepszym przyjacielem. I był dobrym człowiekiem. Mnóstwo ludzi zachowuje się bardzo głupio, gdy ma piętnaście lat. Wyrósł z tego.
- No dobrze - mruknął Harry - ale nigdy nie sądziłem, że będzie mi żal Snape’a.
- Skoro już o tym mowa - rzekł Lupin, a między jego brwiami pojawiła się mała zmarszczka - to jak zareagował Snape, kiedy odkrył, że to widziałeś?
- Powiedział mi, że już nie będzie mnie uczył oklumencji... - rzucił obojętnie Harry. - Jakby mi tym sprawił wielki zaw...
- CO powiedział?! - krzyknął Syriusz, a Harry aż podskoczył, wciągając w płuca garść popiołu.
- Mówisz poważnie, Harry? - zapytał Lupin. - Przestał udzielać ci lekcji?
- Tak - odrzekł Harry, zaskoczony tak gwałtowną reakcją. - Ale nie ma się czym przejmować, nie zależy mi, a mówiąc szczerze, nawet mi ulżyło...
- Pójdę tam zaraz i pogadam sobie ze Snape’em! - oświadczył Syriusz i chciał wstać, ale Lupin go przytrzymał.
- Jeśli już ktoś ma porozmawiać ze Snape’em, to tylko ja! - powiedział stanowczo. - Ale Harry, przede wszystkim ty sam musisz pójść do Snape’a i powiedzieć mu, że pod żadnym pozorem nie może przestać udzielać ci lekcji... Jak Dumbledore się dowie...
- Nie mogę mu tego powiedzieć, on mnie zabije! - krzyknął wzburzony Harry. - Żebyście go zobaczyli, kiedy wróciliśmy z myślodsiewni...
- Harry, nic nie jest tak ważne, jak to, żebyś się nauczył oklumencji! - powiedział z powagą Lupin. - Rozumiesz mnie? Nic!
- No dobrze, dobrze - mruknął Harry, kompletnie skołowany i rozeźlony. - Spróbuję... Ale to nie...
Zamilkł. Z oddali dobiegł go odgłos kroków.
- Czy to Stworek schodzi z góry?
- Nie - odrzekł Syriusz, zerkając przez ramię. - To musi być ktoś z twojego końca...
Harry’emu na moment zamarło serce.
- Muszę iść! - powiedział szybko i wycofał głowę z kominka domu przy Grimmauld Place.
Przez chwilę wydawało mu się, że głowa obraca mu się na ramionach, a potem stwierdził, że klęczy przed kominkiem w gabinecie Umbridge, z głową na właściwym miejscu, patrząc, jak szmaragdowe płomienie migają i gasną.
- Szybko, szybko! - usłyszał dychawiczny głos tuż za drzwiami. - Ach, zostawiła otwarte...
Harry skoczył po pelerynę-niewidkę i ledwo zdążył narzucić ją na siebie, gdy do gabinetu wpadł Filch. Był z czegoś niezmiernie zadowolony i mówił sam do siebie, krocząc przez pokój. Otworzył szufladę w biurku profesor Umbridge i zaczął grzebać w leżących w niej papierach.
- Zezwolenie na chłostę... Zezwolenie na chłostę... Nareszcie... Proszą się o to od lat...
Wyciągnął kawałek pergaminu, ucałował go i natychmiast podreptał do drzwi, przyciskając pergamin do piersi.
Harry zerwał się na równe nogi, upewnił się, że ma torbę i że peleryna-niewidka całkowicie go zasłania, po czym otworzył drzwi i wybiegł za Filchem, który kuśtykał tak żwawo, jak chyba jeszcze nigdy przedtem.
Kiedy znalazł się piętro niżej, uznał, że można bezpiecznie zdjąć pelerynę. Schował ją do torby i popędził przed siebie. Z dołu dochodziły krzyki i hałasy. Zbiegł po marmurowych schodach i stwierdził, że w sali wejściowej zgromadziła się chyba cała szkoła.
Było podobnie jak w ów wieczór, kiedy Umbridge wyrzuciła z pracy Trelawney. Uczniowie stali w wielkim kręgu pod ścianami (niektórzy, jak zauważył Harry, usmarowani czymś, co bardzo przypominało odorosok); byli też wśród nich nauczyciele i duchy. W oczy rzucali się członkowie Brygady Inkwizycyjnej, wyraźnie bardzo z siebie zadowoleni, i Irytek, balansujący w powietrzu i gapiący się na Freda i George’a, którzy stali pośrodku sali z minami ludzi, których właśnie osaczono.
- No i co? - rozległ się triumfalny głos Umbridge, która, jak Harry dopiero teraz się zorientował, stała kilka stopni niżej od niego, spoglądając z góry na swą zdobycz. - Pewnie uważacie za zabawne zamienienie szkolnego korytarza w bagno, co?
- Bardzo zabawne - odrzekł Fred, patrząc na nią bez śladu lęku.
Filch przepchnął się bliżej do Umbridge. Był bliski płaczu ze szczęścia.
- Mam formularz, pani dyrektor - powiedział ochrypłym głosem, wymachując kawałkiem pergaminu, który wziął z jej biurka. - Mam formularz, a bicze już czekają... Och, niech mi pani dyrektor pozwoli zrobić to teraz...
- Dobrze, Argusie. Wy dwaj - tu spojrzała znowu na Freda i George’a - zaraz się dowiecie, co w mojej szkole robi się ze złoczyńcami.
- Taak? - powiedział Fred. - Chyba się nie dowiemy. - Odwrócił się do brata. - George, myślę, że wyrośliśmy już ze szkoły.
- Wiesz, to samo sobie pomyślałem - przyznał ochoczo George.
- Czas, by wypróbować nasze talenty w prawdziwym świecie, co?
- Masz świętą rację - zgodził się George.
I zanim Umbridge zdążyła powiedzieć słowo, unieśli różdżki i zawołali razem:
- Accio miotły!
Harry usłyszał gdzieś w oddali huk. Spojrzał w lewo i uchylił się w ostatniej chwili, bo miotły Freda i George’a - jedna wciąż wlokąc za sobą gruby łańcuch z żelaznym kółkiem na końcu - już mknęły ku swoim właścicielom. Śmignęły nad schodami i z łoskotem łańcucha zahamowały ostro przed bliźniakami.
- Już się nie zobaczymy! - pożegnał Umbridge Fred, przekładając nogę przez miotłę.
- Masz to jak w banku! I nie musisz do nas pisać! - dodał George, dosiadając swojej miotły.
Fred spojrzał na milczący, obserwujący to wszystko w napięciu tłum uczniów i nauczycieli.
- Jeśli ktoś chciałby nabyć Kieszonkowe Bagno, którego demonstracja odbyła się na górze, zapraszamy na ulicę Pokątną numer dziewięćdziesiąt trzy! Czarodziejskie Dowcipy Weasleyów! Nasz nowy lokal!
- Specjalne zniżki dla tych uczniów Hogwartu, którzy przysięgną, że użyją naszych produktów w celu pozbycia się tego starego nietoperza - dodał George, wskazując na profesor Umbridge.
- ZATRZYMAĆ ICH! - wrzasnęła Umbridge.
Ale było za późno. Kiedy Brygada Inkwizycyjna ruszyła do ataku, Fred i George odbili się mocno od posadzki i wystrzelili na piętnaście stóp w powietrze. Żelazne kółko zakołysało się niebezpiecznie nad głowami. Fred spojrzał na poltergeista, balansującego nad tłumem.
- Irytku, zrób jej piekło w naszym imieniu.
A Irytek, który chyba jeszcze nigdy nie usłuchał polecenia żadnego ucznia, zerwał z głowy swój kapelusz z dzwonkami i wyprężył się w salucie, podczas gdy Fred i George zatoczyli koło i wśród oklasków i wiwatów wylecieli przez otwarte drzwi wejściowe w bajecznie kolorowy zachód słońca.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island