Forum HARRY  POTTER Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
[Ebook] Harry Potter i Śmiertelne Relikwie
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
MartorRodon
Gryfon
Gryfon



Dołączył: 20 Sie 2007
Posty: 391
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gdańsk

PostWysłany: Czw 8:39, 23 Sie 2007    Temat postu: [Ebook] Harry Potter i Śmiertelne Relikwie

WERSJA ANGIELSKA
[link widoczny dla zalogowanych]

WERSJA POLSKA
Serwer 1:

Serwer 2:


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Majcia
Prefekt Gryffindoru



Dołączył: 10 Sie 2007
Posty: 979
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Hogwart :D

PostWysłany: Pią 7:39, 24 Sie 2007    Temat postu:

Dzięki... wyślę mojej Cioci Angielską Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lily
Administrator
Administrator



Dołączył: 22 Lis 2006
Posty: 1618
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 3:01, 10 Lis 2007    Temat postu:

eeee o co kaman? gdy klikam na wersje polską to misię Majcia wyświetla;D A jak na tez 2 serwer to MartorRodon:D Hę?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
pisandlove
Charłak
Charłak



Dołączył: 31 Maj 2012
Posty: 60
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 13:52, 07 Cze 2012    Temat postu:

miecz gryffindora w jeziorze to byl smiech .>

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pią 15:42, 12 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł S Z E S N A S T Y






Dolina Godryka
Kiedy Harry obudził się następnego dnia, dopiero po kilkunastu sekundach przypomniał
sobie, co się wydarzyło. W pierwszej chwili zatliła się w nim iskierka dziecinnej nadziei, że
był to tylko sen, że Ron wciąż jest razem z nimi, że nie odszedł. Wystarczyło jednak, by
obrócił głowę w bok i spojrzał na pryczę Rona: była pusta. Przyciągała wzrok, jakby
spoczywało na niej martwe ciało. Zeskoczył na dół, starając się na nią nie patrzyć. Hermiona,
która już krzątała się w kuchni, nie powiedziała mu dzień dobry, tylko szybko odwróciła
twarz, gdy obok niej przechodził.
Odszedł, zakołatało Harry’emu w głowie. Odszedł. Powtarzał to sobie, myjąc się i
ubierając, jakby wierzył, że ta mantra złagodzi wstrząs, jakim było odejście Rona. Odszedł i
już nie wróci. Nie może wrócić, nawet gdyby chciał, bo kiedy przeniosą się w inne miejsce,
zaklęcia ochronne uniemożliwią mu ich odnalezienie.
Zjedli śniadanie w milczeniu. Hermiona miała opuchnięte i zaczerwienione oczy:
wyglądała, jakby nie spała przez całą noc. Kiedy zaczęli się pakować, wyraźnie się ociągała,
chcąc przedłużyć ich pobyt nad brzegiem rzeki; kilka razy poderwała głowę, jakby w
jednostajnym szumie deszczu usłyszała czyjeś kroki, ale żadna rudowłosa postać nie pojawiła
się między drzewami. Harry naśladował ją za każdym razem, rozglądał się (bo i on nie był w
stanie pozbyć się resztek nadziei) po omiatanym deszczem lesie i czuł, jak wzbiera w nim
wściekłość. Słyszał głos Rona mówiącego: „Myśleliśmy, że wiesz, co robisz" i powracał do
pakowania rzeczy, czując nieznośny ciężar w żołądku.
Poziom zamulonej rzeki podnosił się szybko, co groziło zalaniem brzegu, na którym
obozowali, lecz marudzili tam jeszcze z godzinę. W końcu, po trzykrotnym przepakowaniu
swojej torebki, Hermiona nie mogła już znaleźć pretekstu do dalszej zwłoki. Chwycili się za
ręce i deportowali, lądując na jakimś omiatanym wiatrem, porośniętym wrzosami wzgórzu.
Gdy tylko się tam zmaterializowali, Hermiona puściła jego rękę i odeszła, by w końcu
usiąść na wielkim głazie, z podbródkiem opartym na kolanach i lekko dygocąc, co - jak Harry
dobrze wiedział - oznaczało łkanie. Patrzył na nią z daleka, zastanawiając się, czy nie
powinien do niej podejść, żeby ją jakoś pocieszyć, ale coś go powstrzymywało. Był wewnątrz
zimny i spięty: znowu miał przed oczami wyrażającą pogardę twarz Rona. Ruszył przez
wrzosowisko, zakreślając wielki krąg wokół Hermiony i rzucając zaklęcia, które zwykle ona
rzucała, by ochronić ich obozowisko.
Przez następne kilka dni w ogóle o Ronie nie rozmawiali. Harry postanowił już nigdy nie
wymieniać jego imienia, a Hermiona chyba wyczuwała, że nie ma sensu naciskać go w tym
względzie. Czasami w nocy słyszał, jak popłakuje. Zapewne sądziła, że Harry śpi, a
tymczasem on coraz częściej wyciągał Mapę Huncwotów i przyglądał się jej w świetle
różdżki. Czekał na chwilę, w której na korytarzach Hogwartu pojawi się kropka oznaczona
imieniem Rona, co będzie świadczyło, że powrócił do wygodnego zamku, chroniony swoim
statusem czystej krwi. Ron nie pojawiał się jednak na mapie i po jakimś czasie Harry musiał
się przyznać przed samym sobą, że wyjmuje ją tylko po to, by gapić się na imię „Ginny" w
sypialni dziewcząt. Zastanawiał się przy tym, czy intensywność jego spojrzenia mogłaby
dotrzeć do niej przez sen. Tak pragnął, by w jakiś sposób poczuła, że on o niej myśli! I wciąż
ma nadzieję, że jest cała i zdrowa.
W ciągu dnia próbowali dociec, gdzie Dumbledore mógł ukryć miecz Gryffindora, ale im
dłużej dyskutowali na temat możliwych kryjówek, tym bardziej ich spekulacje nabierały
charakteru czystych fantazji. I choć Harry łamał sobie głowę i wytężał mózg, nie mógł sobie
przypomnieć, by Dumbledore kiedykolwiek wspomniał o jakimś miejscu, w którym mógłby
coś ukryć. Zdarzały się chwile, w których bardziej był zły na niego niż na Rona. Myśleliśmy,
że wiesz, co robisz... myśleliśmy, że Dumbledore ci powiedział, co masz robić... myśleliśmy, że
masz jakiś prawdziwy plan!
Tak, Ron miał rację. Dumbledore pozostawił go właściwie z niczym. Odnaleźli jednego
horkruksa, ale nie wiedzieli, jak go zniszczyć, a inne były nadal nieosiągalne. Zaczęło go
dręczyć poczucie bezsiły i beznadziejności. Jak mógł się zgodzić na ich udział w tej
bezsensownej wyprawie bez określonego celu! Nie wiedział nic, nie miał żadnych pomysłów,
wciąż wyczekiwał z lękiem, że Hermiona też mu w końcu powie, że już ma dosyć, że go
opuszcza.
Wiele wieczorów spędzili prawie w milczeniu. Hermiona często wyjmowała portret
Fineasa Nigellusa i opierała go o fotel, jakby myślała, że w ten sposób wypełni choć część
pustki po odejściu Rona. Pomimo swojego zapewnienia, że więcej już ich nie odwiedzi,
Fineas nie mógł się oprzeć pokusie sprawdzenia, czy uda mu się wyniuchać, co robi Harry
Potter, i co parę dni pojawiał się w ramach, wciąż w opasce na oczach. Harry’ego nawet
cieszyły te odwiedziny, bo przynajmniej miał z kim porozmawiać, pogodził się więc z
nieodmienną wyniosłością i uszczypliwością Fineasa Nigellusa. Wyczekiwali też
niecierpliwie na wszelkie nowiny z Hogwartu, ale Fineas nie był najlepszym informatorem.
Otaczał czcią Snape’a, pierwszego dyrektora szkoły ze Slytherinu od czasu, gdy sam
piastował tę funkcję, musieli więc uważać, by Snape’a nie krytykować i nie zadawać
impertynenckich pytań o niego, bo Fineas Nigellus gotów był wówczas natychmiast opuścić
ramy portretu.
Czegoś jednak się dowiedzieli. Wszystko wskazywało na to, że w Hogwarcie trwa cichy
bunt przeciw Snape’owi, organizowany przez grupę uczniów. Ginny dostała zakaz
odwiedzania Hogsmeade. Snape przywrócił dawny dekret Umbridge zabraniający tworzenia
jakichkolwiek nieformalnych organizacji uczniowskich i spotykania się w grupach liczących
więcej niż trzy osoby.
Z tych strzępów informacji Harry wywnioskował, że Ginny, prawdopodobnie z
Neville’em i Luną, robi wszystko, by Gwardia Dumbledore’a nadal działała. Wzmagało to
jego tęsknotę za Ginny, bolesną jak ból żołądka, a jednocześnie zmuszało znowu do myślenia
o Ronie, o Dumbledorze i o samym Hogwarcie, którego brakowało mu prawie tak, jak byłej
dziewczyny. Za każdym razem, gdy Fineas Nigellus wspominał o kolejnej represji ze strony
Snape’a, dostawał szału, wiedząc, że nie może tam wrócić, by przyłączyć się do dzieła
podminowania reżymu nowego dyrektora. Wizja pełnego brzucha, wygodnego łóżka i braku
przymusu samodzielnego podejmowania decyzji wydawała mu się w takich momentach
najwspanialszą perspektywą. Wnet jednak przypominał sobie, że jest Niepożądanym Numer
Jeden, że za schwytanie go wyznaczono nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy galeonów i
że jego pojawienie się w Hogwarcie było teraz równie niebezpieczne jak wkroczenie do
Ministerstwa Magii. Fineas Nigellus nieświadomie uwypuklał ten fakt, wciąż dopytując się
chytrze o miejsce ich pobytu. Za każdym razem, gdy to robił, Hermiona wpychała go do
swojej wyszywanej koralikami torebki, a Fineas Nigellus nie pojawiał się po tym przez dobre
kilka dni, obrażony takim bezceremonialnym pożegnaniem.
Robiło się coraz zimniej. Bali się przebywać dłużej w jednym miejscu, więc zamiast
pozostać na południu Anglii, gdzie mogły im dokuczać jedynie przymrozki, wędrowali po
całym kraju, nocując na zboczach gór, gdzie deszcz ze śniegiem chłostał namiot, na
rozległych moczarach, gdzie płótno namiotu nasiąkało zimną wodą, i na maleńkiej wysepce
pośrodku szkockiego jeziora, gdzie w nocy śnieg przysypywał namiot prawie do połowy.
Gdzieniegdzie widać już było choinki migające lampkami z okien salonów. I nadszedł
wreszcie wieczór, kiedy Harry postanowił jeszcze raz zaproponować coś, co wydawało mu się
jedyną niesprawdzoną możliwością, jaka im pozostała. Zjedli akurat nadzwyczaj dobrą
kolację, bo Hermiona odwiedziła w pelerynie-niewidce najbliższy supermarket (skrupulatnie
wrzuciwszy odliczone pieniądze do otwartej szufladki kasy), i Harry pomyślał, że z brzuchem
pełnym spaghetti bolognese i gruszek w syropie łatwiej będzie mu ją przekonać. Już przed
kolacją udało mu się ją namówić, by na parę godzin uwolnili się od horkruksa, który teraz
wisiał na końcu pryczy obok nich.
- Hermiono...
- Mmm?
Siedziała z podwiniętymi nogami w jednym z zapadających się foteli, z Baśniami barda
Beedle’a w ręku. Trudno mu było sobie wyobrazić, co jeszcze mogła wyczytać z tej w końcu
cienkiej książeczki, ale najwidoczniej nadal coś odcyfrowywała, bo na poręczy fotela leżał
rozłożony Sylabariusz Spellmana.
Odchrząknął. Poczuł się dokładnie tak jak kiedyś, kilka lat temu, gdy pytał profesor
McGonagall, czy będzie mógł udać się do Hogsmeade, mimo że nie udało mu się namówić
Dursleyów na podpisanie zgody.
- Hermiono, dużo nad tym rozmyślałem i...
- Harry, możesz mi w czymś pomóc? Najwyraźniej w ogóle go nie słuchała. Wyciągnęła
ku niemu Baśnie barda Beedle’a.
- Spójrz na ten symbol - powiedziała, wskazując na górę strony.
Nad czymś, co Harry’emu wydało się tytułem (nie potrafił czytać runów, więc nie był
pewny), widniał rysunek przedstawiający jakby trójkątne oko z pionową źrenicą.
- Hermiono, przecież wiesz, że nigdy nie chodziłem na lekcje starożytnych runów.
- Wiem, ale to nie jest znak runiczny i nie ma tego w Sylabariuszu. Od początku mi się
wydawało, że to jest rysunek oka, ale chyba się myliłam! Ktoś go tu wyrysował tuszem, nie
jest częścią książki. Pomyśl, czy widziałeś już gdzieś ten symbol?
- Nie... nie, zaraz, niech pomyślę... - Przyjrzał się rysunkowi z bliska. - Czy to
przypadkiem nie jest ten sam symbol, który miał na szyi ojciec Luny?
- No właśnie, też mi się tak wydaje!
- A więc to znak Grindelwalda. Wytrzeszczyła na niego oczy.
- Co?!
- Krum mi powiedział...
Powtórzył jej to, co usłyszał od Kruma na weselu. Hermiona była zdumiona.
- Znak Grindelwalda?
Spojrzała jeszcze raz na dziwny symbol, potem z powrotem na Harry’ego.
- Nigdy o nim nie słyszałam. Nie ma o tym żadnej wzmianki we wszystkim, co na ten
temat czytałam.
- No więc ci mówię, że Krum rozpoznał w nim ten sam symbol, który został wydrapany
na jednej ze ścian w Durmstrangu. Zrobił to właśnie Grindelwald.
Opadła na oparcie fotela, marszcząc czoło.
- To bardzo dziwne. Jeśli to jest symbol czarnomagiczny, to co robi w książce dla dzieci?
- No tak, to rzeczywiście dziwne... I można by pomyśleć, że Scrimgeour powinien go
rozpoznać. Był ministrem, więc musiał się znać na czarnej magii.
- Wiem... może pomyślał, że to tylko jakieś oko, tak jak ja. Nad tytułami wszystkich
innych baśni są małe obrazki.
Zamilkła, wpatrując się w dziwny znak. Harry znowu spróbował.
- Hermiono...
- Mmm?
- Długo nad tym myślałem i... chcę odwiedzić Dolinę Godryka.
Spojrzała na niego rozkojarzonym wzrokiem, jakby wciąż myślała o tajemniczym znaku
w książce.
- Tak. Tak, ja też o tym myślałam. Uważam, że powinniśmy to zrobić.
- Słyszałaś, co powiedziałem?
- No pewnie. Chcesz odwiedzić Dolinę Godryka. Zgadzam się, powinniśmy to zrobić.
Nie potrafię wymyślić jakiegoś innego miejsca. To będzie niebezpieczne, ale im dłużej się nad
tym zastanawiam, tym bardziej wierzę, że tam jest.
- Eee... co tam jest? - zapytał Harry. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Jak to co? Miecz. Dumbledore na pewno wiedział, że będziesz chciał tam wrócić, no i w
końcu Dolina Godryka to miejsce narodzin Godryka Gryffindora...
- Naprawdę? Gryffindor pochodził z Doliny Godryka?
- Harry, czy ty naprawdę nigdy nie zaglądałeś do Dziejów magii?
- No wiesz... - mruknął, uśmiechając się chyba po raz pierwszy od paru miesięcy; w
każdym razie poczuł, że mięśnie twarzy dziwnie mu zesztywniały. - Może kiedyś zajrzałem...
kiedy je kupiłem...
- No więc skoro ta wioska jest nazwana jego imieniem, to wydawało mi się, że
powinieneś dostrzec jakiś związek... - Mówiła teraz bardziej jak ta dawna Hermiona, nie ta z
ostatnich dni; Harry’emu przemknęła nawet przez głowę dziwaczna myśl, że za chwilę
oświadczy, że idzie do biblioteki. - W Dziejach magii jest coś o tej wiosce... chwileczkę...
Otworzyła wyszywaną koralikami torebkę, długo w niej grzebała i w końcu wyciągnęła
swój szkolny egzemplarz Dziejów magii Bathildy Bagshot. Zaczęła szybko przerzucać
książkę, aż znalazła stronę, której szukała.
Po uchwaleniu w 1689 roku Zasad Tajności czarodzieje ukryli się na zawsze. Było chyba
naturalne, że tworzyli swoje małe wspólnoty wewnątrz społeczności mugoli. Wiele wiosek i
osad przyciągnęło po kilka rodzin czarodziejów, które trzymały się razem, udzielając sobie
wsparcia. Wioski Tinworth w Kornwalii, Upper Flagley w Yorkshire i Ottery St Catchpole na
południowym wybrzeżu Anglii stały się znanymi siedliskami wielu rodzin czarodziejów, które
żyły wśród tolerancyjnych, a czasami omamionych Confundusem mugoli. Ale najsłynniejszym
z owych półmagicznych siedlisk jest chyba Dolina Godryka, mała miejscowość w
południowo-zachodniej Anglii, gdzie urodził się wielki czarodziej Godryk Gryffindor i gdzie
Bowman Wright, czarodziejski kowal, wykuł pierwszego złotego znicza. Na cmentarzu można
do dziś napotkać wiele nazwisk starożytnych rodów czarodziejów, co zapewne stało się
źródłem różnych opowieści o duchach, nawiedzających przez wiele stuleci mały kościół.
- O tobie i twoich rodzicach nie ma wzmianki - powiedziała Hermiona, zamykając
książkę - bo profesor Bagshot dochodzi w swojej historii magii tylko do końca
dziewiętnastego wieku. Ale widzisz? Dolina Godryka, Godryk Gryffindor, miecz
Gryffindora... nie sądzisz, że Dumbledore spodziewał się, że dostrzeżesz związek?
- No tak...
Harry nie chciał się przyznać, że kiedy zaproponował, by udali się do Doliny Godryka,
wcale nie myślał o mieczu. Ciągnęły go tam groby jego rodziców, dom, w którym ledwo
uniknął śmierci, i osoba Bathildy Bagshot.
- Pamiętasz, co powiedziała Muriel? - zapytał.
- Kto?
- No wiesz... - zawahał się, bo nie chciał wypowiadać imienia Rona - cioteczna babka
Ginny. Na weselu. Ta, która powiedziała, że masz za chude pęciny.
- Och.
Już wiedział, że wyczuła, dlaczego się zawahał, więc pospiesznie dodał:
- Powiedziała, że Bathilda Bagshot wciąż mieszka w Dolinie Godryka.
- Bathilda Bagshot... - mruknęła Hermiona, przebiegając palcem wskazującym po
wytłaczanym nazwisku autorki Dziejów magii. - No cóż, przypuszczam...
Nagle wydala z siebie tak gwałtowny zduszony okrzyk, że Harry’emu przekręciły się
wnętrzności. Wyciągnął różdżkę i wbił wzrok w wejście do namiotu, jakby się spodziewał, że
ujrzy tam rękę wsuwającą się do środka. Nic jednak nie zobaczył.
- Co jest? - zapytał ze złością, ale i z ulgą. - Co ty wyprawiasz? Myślałem, że zobaczyłaś
śmierciożercę rozsuwającego zamek błyskawiczny w wejściu do namiotu...
- Harry, a jeśli to Bathilda ma ten miecz? A jeśli Dumbledore go jej powierzył?
Zaczął rozważać tę możliwość. Bathilda musiała już być bardzo stara, a według Muriel
kompletnie zdziecinniała. Czy to możliwe, by Dumbledore ukrył u niej miecz Gryffindora?
Jeśli tak, to Dumbledore chyba za wiele pozostawił przypadkowi: nie powiedział Harry’emu,
że zamienił prawdziwy miecz na jego kopię, nie wspominał też o swojej przyjaźni z Bathilda.
Nie był to jednak dobry moment, by podawać w wątpliwość hipotezę Hermiony, skoro tak
niespodziewanie pasowała do tego, co było jego największym życzeniem.
- Tak, mógł to zrobić! To co, śmigamy do Doliny Godryka?
- Tak, Harry, ale będziemy musieli wszystko bardzo dobrze przemyśleć. - Siedziała teraz
wyprostowana i widać było, że perspektywa konkretnego celu poprawiła jej nastrój tak samo
jak jemu. - Najpierw będziemy musieli poćwiczyć teleportację łączną pod peleryną-niewidką
i może dobrze by było przypomnieć sobie zaklęcia zwodzące, chyba że uważasz, że
powinniśmy iść na całość i użyć eliksiru wielosokowego, co? Jeśli tak, to potrzebne nam będą
czyjeś włosy. Ja osobiście myślę, że to lepszy pomysł, Harry, im mniej będziemy do siebie
podobni, tym lepiej...
Harry pozwolił jej snuć plany, kiwał głową, wyrażając zgodę, kiedy zawieszała głos, ale
myślami był daleko. Po raz pierwszy od chwili, gdy odkrył, że miecz Gryffindora w gabinecie
dyrektora Hogwartu jest podróbką, poczuł się naprawdę podekscytowany.
Miał wrócić do domu, do miejsca, gdzie kiedyś żyła jego rodzina. Gdyby nie Voldemort,
to w Dolinie Godryka dorastałby i spędzał każde wakacje. Mógłby zapraszać przyjaciół...
może nawet miałby braci i siostry... to jego matka upiekłaby mu tort na siedemnaste urodziny.
Życie, które stracił, jeszcze nigdy nie było mu tak bliskie, tak rzeczywiste jak teraz, kiedy już
wiedział, że zobaczy miejsce, w którym mu je zabrano. Kiedy Hermiona w końcu położyła się
spać, po cichu wyjął z jej torebki swój plecak, a z niego album fotograficzny, który dawno
temu dostał od Hagrida. Po raz pierwszy od wielu miesięcy przyjrzał się dokładnie starym
fotografiom swoich rodziców, uśmiechających się i machających do niego ze zdjęć, które
były wszystkim, co mu po nich pozostało.
Najchętniej wyprawiłby się do Doliny Godryka już następnego dnia, ale Hermiona była
innego zdania. Przekonana o tym, że Voldemort spodziewa się powrotu Harry’ego do miejsca
śmierci swoich rodziców, uparła się, że najpierw muszą jak najlepiej ukryć swoją tożsamość.
Dlatego dopiero tydzień później - kiedy już ukradkiem zdobyli włosy niewinnych mugoli,
którzy wyprawili się na świąteczne zakupy, i kiedy przećwiczyli deportację i aportację łączną
pod peleryną-niewidką - zgodziła się wyruszyć w drogę.
Mieli się aportować w wiosce pod osłoną ciemności, więc dopiero późnym popołudniem
wypili eliksir wielosokowy. Harry przemienił się w łysiejącego mugola w średnim wieku,
Hermiona w jego drobną, trochę myszowatą żonę. Wyszywana koralikami torebka
zawierająca cały ich dobytek (prócz horkruksa, który Harry zawiesił sobie na szyi), została
wepchnięta do wewnętrznej kieszeni zapinanego pod szyję płaszcza Hermiony. Harry zarzucił
na nich pelerynę-niewidkę, a potem ponownie zanurzyli się w duszącą ciemność.
Harry otworzył oczy. Miał serce w gardle. Stali ręka w rękę na zaśnieżonej alejce, pod
granatowym niebem, na którym już migotały pierwsze gwiazdy. Po obu stronach wąskiej
drogi stały wiejskie domki, w oknach których połyskiwały świąteczne dekoracje. Przed nimi,
w niedalekiej odległości, złoty blask latarni wskazywał na centrum wioski.
- Ach, ten śnieg! - szepnęła Hermiona pod peleryną-niewidką. - Dlaczego nie
pomyśleliśmy o śniegu? Wszystko przewidzieliśmy, tylko nie to, że będziemy zostawiać
ślady! Musimy je zacierać, ty idź przodem, ja to zrobię...
Harry nie chciał wchodzić do wioski jak koń z pantomimy, zacierając za sobą ślady i
jednocześnie starając się nie wysunąć spod peleryny.
- Zdejmijmy pelerynę - powiedział, a widząc jej przerażoną minę, dodał: - Daj spokój,
nikt nas nie rozpozna, zresztą nikogo w pobliżu nie ma.
Wepchnął pelerynę-niewidkę pod kurtkę i ruszyli przed siebie. Mroźny wiatr kąsał im
twarze, kiedy szli zaśnieżoną ulicą, mijając coraz więcej domków. Każdy z nich mógł być
tym, w którym mieszkali kiedyś James i Lily, albo tym, w którym mieszkała teraz Bathilda.
Harry spoglądał na drzwi frontowe, na pokryte śniegiem dachy i ganki, zastanawiając się, czy
przypomni sobie któryś z nich, choć w głębi duszy wiedział, że to niemożliwe, że miał
zaledwie rok, kiedy opuścił tę wioskę na zawsze. Nie był zresztą pewny, czy w ogóle zobaczy
ten domek, nie wiedział, co się z nim stało, kiedy zmarli gwaranci Zaklęcia Fideliusa. A
potem uliczka, którą szli, skręciła w lewo i zobaczyli przed sobą mały placyk - centrum
Doliny Godryka.
Pośrodku stał przystrojony kolorowymi lampkami pomnik wojenny, częściowo zasłonięty
targaną wiatrem choinką bożonarodzeniową. Wokół placyku było kilka sklepów, poczta, pub i
mały kościół, którego witrażowe okna jaśniały jak klejnoty.
Śnieg był tu udeptany przez przechodniów, więc twardy i śliski. Mieszkańcy wioski
przechodzili przed nimi, na krótko oświetleni ulicznymi latarniami. Usłyszeli śmiechy i
muzykę, kiedy na chwilę otworzyły się drzwi pubu, potem kolędę śpiewaną w małym
kościele.
- Harry, jest Wigilia! - powiedziała Hermiona.
- Tak myślisz?
Już dawno stracił rachubę czasu, od tygodni nie mieli w rękach gazety.
- Jestem pewna - odrzekła Hermiona, wpatrując się w kościół. - Oni... oni są tam, tak?
Twoi rodzice... Za kościołem widzę cmentarz.
Harry’ego przeszył dreszcz, dreszcz czegoś, co jednak nie było do końca podnieceniem,
bardziej lękiem. Teraz, kiedy był już tak blisko, zaczął się wahać, czy naprawdę chce
zobaczyć te groby. Hermiona chyba to wyczuła, bo wzięła go za rękę i po raz pierwszy to ona
go poprowadziła, ciągnąc naprzód. W połowie placyku nagle się jednak zatrzymała i
krzyknęła cicho:
- Harry, popatrz!
Pokazywała na pomnik wojenny. Kiedy go minęli, zmienił się. Zamiast pokrytego
nazwiskami obelisku stała tam teraz rzeźba przedstawiająca trzy postacie: mężczyznę z
rozczochranymi włosami, w okularach, i kobietę o długich włosach i ładnej, dobrotliwej
twarzy, trzymającą w ramionach niemowlę. Śnieg przykrył im głowy białymi, puszystymi
czapeczkami.
Harry podszedł bliżej, wpatrując się w twarze swoich rodziców. Nigdy sobie nie
wyobrażał, że będzie tu pomnik... Jakie to było dziwne, widzieć samego siebie
wyrzeźbionego z kamienia - szczęśliwe niemowlę bez blizny na czole...
- Chodźmy - powiedział, kiedy już się napatrzył, i znowu zwrócili się w stronę kościoła.
Przechodząc przez ulicę, obejrzał się przez ramię. Rzeźba trzech postaci zamieniła się z
powrotem w pomnik wojenny.
W miarę jak zbliżali się do kościoła, śpiew rozbrzmiewał coraz głośniej. Harry poczuł
ścisk w gardle, bo ten śpiew przypomniał mu Hogwart, Irytka wywrzaskującego parodie
kolęd ze stojących na korytarzach zbroi, Wielką Salę z dwunastoma choinkami
bożonarodzeniowymi, Dumbledore’a w kapeluszu z cukierka-niespodzianki, Rona w ręcznie
robionym swetrze...
Hermiona pchnęła ostrożnie furtkę i weszli ukradkiem na cmentarz. Po obu stronach
wyślizganej ścieżki biegnącej do drzwi kościoła leżała gruba warstwa nietkniętego śniegu.
Zaczęli brnąć przez ten śnieg, zostawiając za sobą głębokie ślady. Obeszli budynek, kryjąc się
w cieniach pod rozświetlonymi oknami.
Za kościołem, z bladoniebieskiej kołdry śniegu, nakrapianej czerwienią, złotem i zielenią
w miejscach, gdzie padały na nią refleksy z witraży, wystawały rzędy ośnieżonych grobów.
Ściskając mocno różdżkę w kieszeni kurtki, Harry podszedł do najbliższego z nich.
- Zobacz, tu jest Abbott, może to jakiś daleki krewny Hanny!
- Mów ciszej - szepnęła Hermiona.
Zagłębiali się coraz dalej i dalej, zostawiając ciemne ślady na śniegu, przystając na
chwilę przy nagrobkach, by odczytać dawno wyryte napisy, i co chwilę rozglądając się
niespokojnie w ogarniającej ich ciemności, by się upewnić, że są sami.
- Harry, tutaj!
Hermiona była od niego oddalona o dwa rzędy grobów; wrócił do niej, czując
przyspieszone bicie serca.
- Czy to...
- Nie, ale popatrz!
Pokazała na ciemny nagrobek. Harry pochylił się i na oblodzonym, pocętkowanym
liszajami mchu granicie odczytał słowa KENDRA DUMBLEDORE, a pod datami jej
narodzin i śmierci I JEJ CÓRKA ARIANA. Był także cytat:
Gdzie skarb wasz, tam i serce wasze.
A więc Rita Skeeter i Muriel nie wyssały jednak wszystkiego z palca. Rodzina
Dumbledore’a rzeczywiście mieszkała w tej wiosce i tutaj pomarli niektórzy jej członkowie.
Zobaczenie tego grobu na własne oczy było gorsze od słuchania o nim. Harry nie mógł
się oprzeć myśli, że przecież on i Dumbledore mają na tym cmentarzu swoje głębokie
korzenie, a jednak Dumbledore nigdy mu o tym nawet nie wspomniał. A powinien, bo to ich
tak łączyło... Mogliby razem odwiedzić to miejsce, które tak wiele dla niego znaczyło,
poczułby tę więź, stojąc razem z nim przed tym grobem... A jednak dla Dumbledore’a fakt, że
zmarli członkowie ich rodzin spoczywają na tym samym cmentarzu, wydawał się nie mieć
żadnego znaczenia, był zwykłym przypadkiem, nieistotnym dla zadania, które przed Harrym
postawił.
Hermiona patrzyła na niego i był rad, że jego twarz jest ukryta w cieniu. Jeszcze raz
odczytał słowa wyryte na nagrobku. Gdzie skarb wasz, tam i serce wasze. Nie pojmował
sensu tych słów. Ten cytat z pewnością wybrał Dumbledore jako najstarszy członek rodziny,
kiedy jego matka umarła.
- Jesteś pewny, że nigdy nie wspomniał... - zaczęła Hermiona.
- Nie - uciął krótko Harry, a potem dodał: - Szukajmy dalej. - I odszedł, żałując, że w
ogóle ten grób zobaczył, bo teraz jego pełne lęku podekscytowanie przesyciła gorycz
rozżalenia.
- Tutaj! - usłyszał po chwili zduszony okrzyk Hermiony dobiegający z ciemności. - Och,
nie, przepraszam! Myślałam, że tu jest napisane „Potter".
Tarła łuszczący się, omszały kamień, przyglądając mu się z bliska i marszcząc czoło.
- Harry, wróć tu na chwilę.
Żachnął się, ponownie oderwany od swoich poszukiwań, i z pewnym oporem wrócił do
niej, brnąc przez śnieg.
- Co?
- Popatrz na to!
Grób był bardzo stary; kamień nagrobka zwietrzał tak, że nie można było odczytać
napisu. Hermiona pokazała mu symbol pod nazwiskiem.
- Harry, to jest ten znak z książki!
Zerknął w miejsce, które wskazywała: pod prawie nieczytelnym nazwiskiem z trudem
rozpoznał coś, co rzeczywiście przypominało trójkątne oko.
- Taak... chyba tak...
Hermiona oświetliła różdżką zatarte litery na nagrobku.
- Tu jest Ig... chyba Ignotus...
- Słuchaj, szukam grobu moich rodziców, jasne? - powiedział Harry nieco ostrym tonem i
odszedł, pozostawiając ją przy starym nagrobku.
Co jakiś czas napotykał nazwiska tak dobrze mu znane z Hogwartu, jak Abbott. Niekiedy
były to całe pokolenia rodzin czarodziejów pochowanych na tym cmentarzu; z dat można
było wywnioskować, że niektóre całkowicie wymarły albo że żyjący członkowie rodzin
musieli się przenieść z Doliny Godryka w inne miejsce. Zagłębiał się coraz dalej i za każdym
razem, gdy podchodził do kolejnego grobu, przebiegał go dreszcz oczekiwania i lęku.
Zdawało mu się, że ciemność i cisza jakby nagle zgęstniały. Rozejrzał się zaniepokojony,
myśląc o dementorach, ale po chwili zdał sobie sprawę, że umilkł śpiew kolęd, że cichną w
oddali głosy i śmiechy ludzi, którzy opuścili kościół po nabożeństwie; teraz musieli już wyjść
na plac pośrodku wioski. Ktoś zgasił światło w kościele.
A potem usłyszał po raz trzeci głos Hermiony, ostry i wyraźny, dobiegający do niego z
bliska:
- Harry, są tutaj... Tutaj!...
Poznał po jej głosie, że tym razem odnalazła grób jego rodziców. Ruszył ku niej, czując
jakiś nieznośny ciężar uciskający mu pierś, jakiś straszliwy żal, tak jak wówczas, tuż po
śmierci Dumbledore’a.
Nagrobek stał zaledwie dwa rzędy dalej od grobu Kendry i Ariany. Był z białego
marmuru, jak grób Dumbledore’a, a napis na nim łatwo było odczytać, bo zdawał się lśnić w
ciemności. Harry nie musiał przyklękać ani nawet podchodzić bardzo blisko, by odczytać
wyryte w marmurze słowa:
JAMES POTTER
urodzony 27 III 1960 roku
zmarł 31 X 1981 roku
LILY POTTER
urodzona 30 I 1960 roku
zmarła 31 X 1981 roku
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
Przeczytał te słowa powoli, jakby dana mu była tylko ta jedna szansa, by pojąć ich
znaczenie, a potem odczytał na głos ostatnie zdanie:
- Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony. - Straszna myśl przeszła mu
przez głowę, poczuł dreszcz paniki. - Czy to nie jest idea śmierciożerców? Dlaczego to tutaj
jest?
- Harry, to nie oznacza przezwyciężenia śmierci w taki sposób, w jaki rozumieją to
śmierciożercy - powiedziała łagodnie Hermiona. - To znaczy... no wiesz... życie poza
śmiercią. Życie po śmierci.
Ale oni nie żyją, pomyślał Harry, oni odeszli na zawsze. Te puste słowa nie mogły
zmienić faktu, że zmurszałe szczątki jego rodziców spoczywają właśnie tutaj, pod tym
kamieniem, pod śniegiem, obojętne na wszystko, pozbawione świadomości. Łzy popłynęły,
zanim zdołał je powstrzymać, gorące, lecz natychmiast zamarzające na twarzy, ale cóż za sens
ocierać je albo udawać, że nie płyną? Pozwolił im płynąć, zacisnąwszy mocno wargi, patrząc
na gruby kożuch śniegu ukrywający przed nim miejsce, w którym spoczywały szczątki Lily i
Jamesa, z których teraz zostały zapewne tylko kości albo proch, nie wiedzących, że ich syn
stoi tak blisko, z sercem łomocącym w piersiach, żywy, bo oni za niego umarli, i pragnący w
tej chwili, by pod tym śniegiem spać wiecznym snem razem z nimi.
Hermiona chwyciła go ponownie za rękę i ścisnęła ją mocno. Nie był w stanie na nią
spojrzeć, ale odwzajemnił uścisk, oddychając szybko i głęboko, by się uspokoić, by odzyskać
nad sobą panowanie. Powinien coś przynieść, żeby złożyć na ich grobie, ale wcześniej o tym
nie pomyślał, a wszystko, co rosło na tym cmentarzu, było pozbawione liści i zmarznięte.
Lecz Hermiona uniosła różdżkę, zakreśliła nią koło w powietrzu i nagle rozkwitł przed nimi
pęk bożonarodzeniowego ciemiernika. Harry chwycił kwiaty i złożył na grobie swoich
rodziców.
Kiedy się wyprostował, zapragnął natychmiast stąd odejść, bo zdawało mu się, że nie
wytrzyma ani minuty dłużej w tym miejscu. Objął Hermionę ramieniem, ona objęła go w
pasie, po czym odwrócili się w milczeniu i odeszli, brnąc przez śnieg, mijając grób matki
Dumbledore’a i jego siostry, z powrotem ku ciemniejącemu w dali kościołowi i niewidocznej
stąd bramie cmentarza.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:42, 12 Lip 2013    Temat postu:

ROZ DZ I A Ł S I E D EMN A S T Y






Sekret Bathildy
Harry, zatrzymaj się.
- O co chodzi?
Doszli właśnie do grobu nieznanego Abbotta.
- Ktoś tu jest. Ktoś nas obserwuje. Tam, spoza tych zarośli.
Stali nieruchomo, wciąż objęci, wpatrując się w czarną granicę cmentarza. Harry niczego
nie dostrzegł.
- Jesteś pewna?
- Widziałam, jak coś się poruszyło, mogę przysiąc... Oderwała się od niego, żeby uwolnić
prawą rękę.
- Wyglądamy jak mugole - przypomniał jej Harry.
- Mugole, którzy dopiero co złożyli kwiaty na grobie twoich rodziców! Harry, jestem
pewna, że tam ktoś jest!
Harry pomyślał o Dziejach magii: mówiono, że na cmentarzu straszy... a jeśli...? Nagle
usłyszał szelest i zobaczył opadający z gałęzi śnieg w miejscu, które wskazała Hermiona.
Duchy nie mogą strącać śniegu.
- To pewnie kot - powiedział po chwili - albo jakiś ptak. Gdyby to był śmierciożerca, już
bylibyśmy martwi.
Ale chodźmy stąd i lepiej zarzućmy na siebie pelerynę-niewidkę.
Oglądali się raz po raz za siebie, idąc w stronę bramy. Harry, który wcale nie czuł się tak
pewnie, jak udawał, by uspokoić Hermionę, poczuł ulgę, gdy wyszli z cmentarza i stanęli na
śliskim bruku. Znowu narzucili na siebie pelerynę-niewidkę. W pubie było jeszcze tłoczniej
niż uprzednio: wewnątrz wiele głosów wyśpiewywało tę samą kolędę, którą słyszeli, gdy
zbliżali się do kościoła. Przez chwilę Harry rozważał pomysł, by wejść do środka, ale zanim
to głośno wypowiedział, Hermiona mruknęła: „Chodźmy tam" i pociągnęła go ciemną ulicą
wybiegającą z wioski z przeciwnej strony do tej, z której do niej weszli. W ciemności
majaczyły ostatnie domki, za którymi zaczynały się ośnieżone pola. Szli szybko, mijając okna
migocące kolorowymi lampkami, z ciemnymi zarysami choinek widocznymi przez zasłony.
- Jak znajdziemy dom Bathildy? - zapytała Hermiona, która drżała lekko i wciąż zerkała
za siebie. - Harry! Jak myślisz? Harry!
Pociągnęła go za ramię, ale Harry nie zwracał na to uwagi. Wpatrywał się w ciemną masę
na samym końcu rzędu domków, a w następnej chwili przyspieszył kroku, ciągnąc za sobą
Hermionę, która ślizgała się po oblodzonym chodniku.
- Harry...
- Zobacz... popatrz na to, Hermiono...
- Ja nie... Och!
Widział ten dom. Zaklęcie Fideliusa musiało przestać działać z chwilą śmierci Jamesa i
Lily. Żywopłot wyrósł i zdziczał przez te szesnaście lat od czasu, gdy Hagrid zabrał małego
Harry’ego spomiędzy gruzu, który zalegał pośród wysokiej do pasa trawy. Większość domu
zachowała się, całkowicie pokryta ciemnym bluszczem i śniegiem, tylko prawa strona
najwyższego piętra była rozwalona: tam zapewne trafiło zaklęcie. Stanęli przed bramą,
patrząc na ruiny czegoś, co musiało być kiedyś wiejskim domkiem podobnym do tych, które
mijali.
- Ciekawa jestem, dlaczego nikt go nie odbudował - szepnęła Hermiona.
- Może nie można go odbudować? Może to jest tak jak z ranami po czarnoksięskich
zaklęciach? Nie można naprawić szkody?
Wysunął rękę spod peleryny-niewidki i chwycił ośnieżony i przeżarty rdzą pręt bramy.
Nie zamierzał jej otworzyć, chciał tylko potrzymać kawałek swojego domu.
- Harry, chyba nie chcesz tam wchodzić? Nie wygląda tu bezpiecznie, może... och, Harry,
spójrz!
Sprawiło to zapewne dotknięcie przez niego bramy. Z ziemi przed nimi, poprzez
plątaninę sczerniałych pokrzyw i trawy, niby jakiś dziwny kwiat, wyrosła drewniana tabliczka
na tyczce, na której widniały wypisane złotymi literami słowa:
W tym miejscu, nocą 31 października 1981 roku, stracili życie Lily i James Potterowie.
Ich syn, Harry, jest jedynym czarodziejem, który przeżył Mordercze Zaklęcie. Ten dom,
niewidzialny dla mugoli, pozostawiono w ruinach jako pomnik pamięci po Potterach i aby
przypominał o przemocy, która rozdarła ich rodzinę.
A wokół tych zgrabnie wypisanych słów widniały napisy pozostawione przez inne
czarownice i innych czarodziejów, którzy przychodzili tu, by odwiedzić miejsce, w którym
uratował się Chłopiec, Który Przeżył. Niektórzy tylko wypisali swoje imiona i nazwiska
wiecznym atramentem, inni wyryli w drewnie swoje inicjały, jeszcze inni pozostawili swoje
przesłania. Najświeższe z tych ostatnich, widoczne wyraźnie na tle szesnastoletniego
magicznego graffiti, miały podobny sobie sens:
Niech ci szczęście sprzyja, Harry, gdziekolwiek jesteś.
Jeśli to przeczytasz Harry, to wiedz, e wszyscy jesteśmy z Tobą!
Niech żyje Harry Potter!
- Nie powinni bazgrać na tej tabliczce! - obruszyła się Hermiona.
Ale Harry spojrzał na nią z uśmiechem.
- To jest wspaniałe. Cieszę się, że to zrobili. Ja... Urwał. Zakutana w grubą chustę postać
kuśtykała ku nim alejką, rysując się wyraźnie na tle blasku latarni z odległego placu.
Harry’emu wydało się, choć z tej odległości trudno to było ocenić, że jest to kobieta.
Posuwała się wolno, być może obawiając się pośliźnięcia na udeptanym śniegu. Jej
przygarbienie, ta gruba chusta, niepewny krok - wszystko wskazywało na bardzo sędziwy
wiek. Patrzyli w milczeniu, jak zbliża się do nich. Harry czekał, by zobaczyć, czy starowina
wejdzie do któregoś z mijanych domów, ale instynktownie czuł, że tego nie zrobi. W końcu
zatrzymała się parę metrów od nich i po prostu stalą pośrodku ośnieżonej drogi, patrząc w ich
stronę.
Hermiona nie musiała uszczypnąć go w ramię. Wydawało się bardzo mało
prawdopodobne, by ta kobieta była mugolką: stała tam i patrzyła na dom, który byłby dla niej
całkowicie niewidoczny, gdyby nie była czarownicą. Ale nawet zakładając, że nią była,
dziwiło jej zachowanie. Dlaczego wyszła w tak zimną noc, by popatrzyć na jakieś stare ruiny?
Zgodnie z wszelkimi prawami zwykłej magii nie powinna w ogóle widzieć jego i Hermiony, a
tymczasem miał bardzo dziwne uczucie, że ona nie tylko wie o ich obecności, ale wie
również, kim są. Właśnie doszedł do tego trudnego do przyjęcia wniosku, gdy podniosła dłoń
w rękawiczce i wezwała ich gestem do siebie.
Hermiona przysunęła się bliżej niego pod peleryną-niewidką i ścisnęła go za ramię.
- Skąd ona wie?
Potrząsnął głową. Staruszka ponownie machnęła do nich ręką, tym razem bardziej
energicznie. Harry’emu przemykało przez głowę wiele powodów, by jej nie usłuchać, a
jednak podejrzenie co do jej tożsamości dawało o sobie coraz mocniej znać, gdy tak stali
naprzeciw siebie na tej pustej ulicy.
Czy to możliwe, że czekała na nich przez tyle długich miesięcy? Ze Dumbledore
powiedział jej, by czekała, bo Harry w końcu tu przyjdzie? Czy to ona śledziła ich w
ciemności na cmentarzu i poszła za nimi? Nawet sama jej zdolność wyczuwania ich
obecności miała w sobie coś z czarodziejskiej mocy Dumbledore’a, coś, z czym jeszcze nigdy
nie spotkał się po jego śmierci.
W końcu przemówił, co spowodowało, że Hermiona drgnęła i wydała z siebie zduszony
okrzyk.
- Bathilda?
Okutana postać kiwnęła głową i jeszcze raz wezwała ich gestem do siebie.
Harry i Hermiona spojrzeli na siebie pod peleryną-niewidką. Harry uniósł brwi,
Hermiona kiwnęła nerwowo głową.
Ruszyli w jej stronę, a ona natychmiast odwróciła się i poczłapała z powrotem drogą,
którą tu przyszli. Minęła kilkanaście domów i zatrzymała się przed jedną z furtek. Weszli za
nią do ogrodu prawie tak zapuszczonego jak ten, w którym dopiero co byli. Przez chwilę
manipulowała kluczem przy drzwiach domu, aż w końcu je otworzyła i odsunęła się na bok,
by wpuścić ich do środka.
Nie pachniała najprzyjemniej, a może był to zapach jej domu? Harry zmarszczył nos,
kiedy przecisnęli się obok niej, i ściągnął pelerynę-niewidkę. Teraz, kiedy stała tak blisko,
zobaczył, jak jest mała i drobna: pochylona pod ciężarem wieku, ledwo sięgała mu piersi.
Kiedy zamykała za nimi drzwi, zobaczył jej sine, pokryte plamami knykcie. Potem odwróciła
się i spojrzała mu prosto w twarz. Jej oczy pokryte były grubą kataraktą i zapadnięte między
fałdami przezroczystej skóry, a twarz upstrzona popękanymi żyłkami i plamami
wątrobowymi. Zastanawiał się, czy w ogóle go widzi... a zresztą, nawet gdyby widziała, był
przecież teraz łysiejącym mugolem.
Woń starości, kurzu, niepranej odzieży i stęchłego jedzenia wzmocniła się, kiedy
ściągnęła z siebie czarną, zjedzoną przez mole chustę, ukazując głowę z rzadkimi białymi
włosami, przez które widać było jej czaszkę.
- Bathilda? - powtórzył Harry.
Znowu kiwnęła głową. Harry poczuł nagle medalion przylegający mu do piersi; to coś w
nim, co czasami tykało lub pulsowało, obudziło się nagle, czuł to pulsowanie przez chłodne
złoto. Czyżby wiedziało, czyżby wyczuwało, że gdzieś blisko jest coś, co je zniszczy?
Bathilda pokuśtykała obok nich, popychając Hermionę na bok, jakby jej nie widziała, i
znikła w pokoju, który chyba był salonem.
- Harry, nie jestem pewna, czy dobrze robimy - szepnęła Hermiona.
- Popatrz na jej wzrost, na pewno poradzilibyśmy sobie z nią, gdybyśmy musieli. Słuchaj,
powinienem cię uprzedzić, że ona jest trochę stuknięta. Muriel powiedziała, że jest
„zdziecinniała".
- Chodźcie tu! - zawołała Bathilda z pokoju. Hermiona podskoczyła i ścisnęła Harry’ego
za ramię.
- Nie bój się - dodał jej otuchy i pierwszy wszedł do salonu.
Bathilda dreptała po pokoju, zapalając świece, ale wciąż było tu bardzo ciemno, nie
mówiąc już o tym, że bardzo brudno. Gruba warstwa pyłu chrzęściła im pod stopami, a nos
Harry’ego wykrył, ponad zapachem wilgoci i pleśni, coś gorszego, przypominającego odór
psującego się mięsa. Zastanawiał się, kiedy tu ktoś ostatnio zajrzał, by sprawdzić, czy
staruszka daje sobie radę. Chyba zapomniała, że może użyć czarów, bo zapalała świece
trzęsącą się ręką, niebezpiecznie zbliżając długi koronkowy mankiet do płomienia.
- Ja to zrobię - powiedział i wyjął jej zapałki z ręki.
Stała, obserwując go, kiedy zapalał ogarki świec rozstawione na spodeczkach po całym
pokoju, tkwiące niepewnie na stosach książek i na bocznych stolikach zagraconych
popękanymi, zapleśniałymi filiżankami.
Ostatnią świeczkę znalazł na blacie brzuchatej komody, zastawionym fotografiami. Kiedy
zajaśniał płomyk, jego refleksy zamigotały na zakurzonych szybkach i srebrnych ramkach.
Ruchów postaci na zdjęciach prawie nie było widać. Podczas gdy Bathilda układała bierwiona
w kominku, mruknął: „Tergeo". Kurz zniknął z fotografii i Harry od razu zauważył, że w
kilku największych i najbardziej ozdobnych ramkach brakuje zdjęć. Kto je powyjmował i
dlaczego? A potem jego wzrok przyciągnęła fotografia stojąca trochę z tyłu całej kolekcji.
Chwycił ją i podniósł, by lepiej się przyjrzeć.
Ze srebrnej ramki uśmiechała się do niego beztrosko twarz owego złotowłosego młodego
złodzieja, który siedział na parapecie okna w pracowni Gregorowicza. I nagle przypomniał
sobie, gdzie już widział tego chłopca: na zdjęciu w Życiu i kłamstwach Albusa Dumbledore’a,
stojącego ramię w ramię z nastoletnim Dumbledore’em, i to tam musiały powędrować
wszystkie brakujące fotografie: do książki Rity Skeeter.
- Pani... panno... Bagshot - powiedział roztrzęsionym głosem - kto to jest?
Bathilda stała pośrodku pokoju, patrząc, jak Hermiona rozpala ogień w kominku.
- Panno Bagshot - powtórzył Harry i zbliżył się do niej z fotografią w ręku.
Na kominku buchnęły płomienie. Bathilda zwróciła ku niemu głowę. Horkruks na jego
piersi zapulsował szybciej.
- Kto to jest? - zapytał Harry, wyciągając ku niej fotografię.
Spojrzała na nią z powagą, potem na Harry’ego.
- Wie pani, kto to jest? - powtórzył o wiele wolniej i głośniej. - Ten młodzieniec? Zna go
pani? Jak się nazywa?
Oczy Bathildy pozbawione były wyrazu. Harry poczuł, że ogarnia go rozpacz. W jaki
sposób Ricie Skeeter udało się odblokować jej pamięć?
- Kim jest ten człowiek?
- Harry, co ty robisz? - odezwała się Hermiona.
- Hermiono, chodzi o to zdjęcie, jest na nim ten złodziej, ten, który ukradł coś
Gregorowiczowi! Proszę pani! - zwrócił się znowu do Bathildy. - Kto to jest?
Ale ona tylko patrzyła na niego, milcząc.
- Pani... panno... Bagshot, po co nas pani tu zaprosiła? - zapytała Hermiona, podnosząc
głos. - Chce nam pani coś powiedzieć?
Nie okazując niczym, że w ogóle Hermionę usłyszała, Bathilda zbliżyła się do Harry’ego.
Szarpnęła lekko głową i spojrzała w stronę drzwi.
- Chce pani, żebyśmy sobie poszli? - zapytał. Powtórzyła gest, tym razem wskazując
najpierw na niego, potem na siebie, a wreszcie na sufit.
- Och, rozumiem... Hermiono, myślę, że ona chce, bym poszedł z nią na górę.
- No dobrze - powiedziała Hermiona. - To idziemy.
Ale kiedy ruszyła ku drzwiom, Bathilda potrząsnęła głową z niespodziewanym wigorem i
jeszcze raz pokazała najpierw na Harry’ego, a potem na siebie.
- Chce, żebym tylko ja z nią poszedł.
- Dlaczego? - zapytała Hermiona, a jej głos zabrzmiał donośnie i wyraźnie w
oświetlonym świecami pokoju.
Staruszka pokręciła lekko głową, jakby udzielała jej nagany.
- Może Dumbledore jej powiedział, żeby dała miecz tylko mnie?
- Naprawdę myślisz, że ona wie, kim jesteś?
- Tak - odrzekł Harry, patrząc w utkwione w nim białawe oczy Bathildy. - Myślę, że wie.
- No dobrze, Harry, ale szybko wracaj.
- Niech pani prowadzi - zwrócił się Harry do Bathildy.
Wyglądało na to, że zrozumiała, bo obeszła go i podreptała ku drzwiom. Zerknął przez
ramię na Hermionę i uśmiechnął się, żeby ją uspokoić, ale nie był pewny, czy to zobaczyła.
Stała, obejmując się ramionami pośrodku oświetlonego chybotliwym blaskiem świec salonu, i
patrzyła na biblioteczkę. Wyszedł za Bathilda z pokoju, ale przedtem wsunął ukradkiem do
kieszeni srebrną ramkę z fotografią nieznanego złodzieja.
Schody były strome i wąskie. Harry miał ochotę podeprzeć Bathildę od tyłu, w obawie,
że w każdej chwili może się na niego przewrócić i razem z nim stoczyć na dół. Powoli,
dysząc głośno, wspięła się na podest schodów, od razu skręciła w prawo i wpuściła go do
sypialni pod skośnym dachem.
Było tu ciemno jak w grobie i okropnie cuchnęło. Zdążył jeszcze dostrzec nocnik
wystający spod łóżka, a potem Bathilda zamknęła drzwi i wszystko pochłonęła ciemność.
- Lumos - powiedział Harry i koniec jego różdżki zapłonął. Wzdrygnął się, bo Bathilda
stała tuż przy nim, a przecież nie słyszał jej kroków w ciemności.
- Ty jesteś Harry Potter? - wyszeptała.
- Tak, to ja.
Pokiwała głową powoli, z powagą. Harry poczuł, że horkruks bije jeszcze szybciej,
szybciej niż jego serce; było to nieprzyjemne, niepokojące doznanie.
- Ma pani coś dla mnie? - zapytał Harry, ale Bathilda wpatrywała się tępo w rozjarzony
koniec jego różdżki.
- Ma pani coś dla mnie? - powtórzył.
A potem Bathilda zamknęła oczy i kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Blizna
zapiekła go straszliwie, horkruks zadygotał tak, że widać to było poprzez sweter, ciemny,
cuchnący pokoik rozpłynął się w nicość. Poczuł dreszcz radości i powiedział wysokim,
zimnym głosem:
- Trzymaj go!
Zachwiał się, a ciemny, cuchnący pokoik ponownie zmaterializował się wokół niego.
Otrząsnął się z oszołomienia i zapytał po raz trzeci:
- Ma pani coś dla mnie?
- Tutaj - szepnęła, wskazując na ciemny kąt.
Harry uniósł różdżkę i zobaczył zarys zawalonej jakimiś rupieciami toaletki pod oknem
przysłoniętym grubą kotarą.
Bathilda stała nieruchomo. Przecisnął się bokiem między nią i nieposłanym łóżkiem. Nie
chciał tracić jej z oczu.
- Co to jest? - zapytał, kiedy podszedł do toaletki, na której piętrzyło się coś, co
wyglądało i cuchnęło jak brudna bielizna.
- Tam - odpowiedziała, wskazując na bezkształtną masę.
A kiedy spojrzał na toaletkę, wypatrując błysku rubina na rękojeści miecza, kątem oka
dostrzegł, że Bathilda poruszyła się dziwnie, i przeszył go paniczny strach, odwrócił się do
niej i zamarł w miejscu, bo ujrzał, jak staruszka pada na podłogę, a z miejsca, gdzie uprzednio
był jej kark, wyrasta olbrzymi wąż.
Wąż zaatakował go w tej samej chwili, gdy uniósł różdżkę. Siła, z jaką ukąsił go w
przedramię, była tak wielka, że różdżka nagle wyleciała w powietrze, przez ułamek sekundy
oświetliła pokój oślepiającym blaskiem, po czym zgasła. Poczuł uderzenie w brzuch, tak
mocne, że zaparło mu dech w piersiach, i padł plecami na toaletkę, w stertę brudnych szmat...
Przetoczył się na bok, ledwo unikając kolejnego ciosu ogona węża, który roztrzaska!
szklany blat toaletki. Runął na podłogę, obsypany gradem kawałków szkła, i usłyszał z dołu
głos Hermiony:
- Harry?!
Brakowało mu powietrza w płucach, by do niej zawołać. A potem ciężka, gładka masa
przygwoździła go do podłogi i poczuł, jak przesuwa się po nim i wciska pod niego, potężna,
muskularna...
- Nie! - wydyszał, nie mogąc się poruszyć.
- Tak - wyszeptał głos. - Taak... mam cię... mam...
- Accio... Accio różdżka...
Ale różdżka go nie usłuchała, więc w odruchu rozpaczy naparł rękami na oślizgłe cielsko,
usiłując się od niego uwolnić, lecz wąż już go oplótł, wyduszając mu z płuc resztki powietrza
i wgniatając w klatkę piersiową horkruksa, to lodowate kółeczko drgające życiem, zaledwie o
parę cali od jego własnego, bijącego jak oszalałe serca, a jego mózg zaczęło rozsadzać zimne,
białe światło, niszcząc wszelkie myśli... zabrakło mu tchu... usłyszał odległe kroki... wszystko
się rozpłynęło...
Metalowe serce tłukło się o jego pierś i teraz już leciał, sam leciał, przepojony poczuciem
triumfu, nie potrzebując miotły ani testrala...
Ocknął się nagle w przesyconej kwaśnym odorem ciemności. Nagini uwolniła go ze
swoich śmiertelnych objęć. Podźwignął się na nogi i zobaczył zarys węża na tle światła na
podeście schodów: wąż zaatakował i Hermiona rzuciła się z wrzaskiem w bok, jej zaklęcie
ugodziło w przysłonięte kotarą okno, roztrzaskując je, mroźne powietrze wtargnęło do pokoju
i Harry uchylił się błyskawicznie, by uniknąć kolejnego gradu odprysków szkła, pośliznął się
na czymś... na swojej różdżce...
Pochylił się i chwycił ją, ale teraz pokój był już pełen węża, którego ogon walił na oślep.
Hermiony nigdzie nie było widać i przez moment Harry pomyślał, że stało się coś
najgorszego, ale po chwili huknęło, błysnęło czerwone światło i wąż wystrzelił w powietrze,
smagając go w twarz końcem ogona. Harry uniósł różdżkę, ale czoło przeszył mu ból tak
straszny, jakiego nie doznał od lat.
- On nadchodzi! Hermiono, on nadchodzi!
Wąż zasyczał wściekle, sploty potwornego cielska opadły spod sufitu i w pokoju
rozpętało się piekło. Wśród huku roztrzaskiwanych mebli, osłaniając się przed gradem
rozbijanej porcelany, Harry dostrzegł ciemny kształt leżący na podłodze; rozpoznał
Hermionę, przeskoczył przez łóżko i chwycił ją...
Krzyknęła z bólu, gdy wciągnął ją na łóżko. Wąż ponownie uniósł ohydny łeb, ale Harry
wiedział, że zbliża się ktoś gorszy od węża, że być może jest już przed domem... poczuł, że za
chwilę ból rozerwie mu czaszkę...
Wąż zaatakował, gdy Harry skoczył w stronę okna, ciągnąc ze sobą Hermionę.
Krzyknęła: „Confringo!" i zaklęcie przeleciało przez pokój, roztrzaskując lustro w drzwiach
szafy i odbijając się ku nim rykoszetem; Harry poczuł smagnięcie żaru na wierzchu dłoni.
Odłamek szkła rozciął mu policzek, gdy pociągnął Hermionę do roztrzaskanej toaletki, a
potem rzucił się razem z nią przez rozbite okno w nicość... jej krzyk rozdarł ciemność nocy,
gdy obrócili się w powietrzu...
Wówczas poczuł, że blizna na czole pęka mu z bólu, i że jest Voldemortem, biegnie przez
cuchnącą sypialnię, ściska długimi, białymi palcami krawędź okna i widzi łysego mężczyznę i
drobną kobietę znikających w ciemności, i wydaje z siebie ryk wściekłości, a ów ryk miesza
się z krzykiem dziewczyny i toczy się echem przez ciemne ogrody, zagłuszając dźwięk
dzwonów ogłaszających Boże Narodzenie...
I jego krzyk był krzykiem Harry’ego, jego ból bólem Harry’ego... bo wydarzyło się to
właśnie tutaj, tu, gdzie wydarzyło się już wcześniej... tutaj, w pobliżu domu, gdzie był już tak
blisko poznania, jak to jest, kiedy się umiera... umiera... Ból jest tak straszny... wyrwany z
ciała... ale jeśli nie ma już ciała, to dlaczego głowa wciąż pęka mu z bólu... jeśli już umarł, to
dlaczego ten ból jest wciąż nie do zniesienia... czyżby ból nie ustawał po śmierci... czyżby
wszystko się nie kończyło...
Wietrzna i deszczowa noc, dwoje dzieci przebranych za dynie toczy się przez placyk, w
oknach wystaw sklepowych wiszą papierowe pająki, te wszystkie żałosne, tandetne symbole
świata, w który mugole nie wierzą... a on idzie, wie, dokąd zmierza, przenika go poczucie
słuszności tego, co zamierza zrobić, czuje w sobie potężną moc, jak zwykle przy takich
okazjach... nie gniew, nie... ten jest słabością zwykłych śmiertelników, nie takich mocarzy jak
on... ale poczucie triumfu... przecież czekał na tę chwilę, tyle nadziei z nią wiązał...
- Fajny kostium, proszę pana!
Uśmiech gaśnie na twarzy chłopca, gdy zbliża się na tyle, by zajrzeć pod kaptur peleryny,
strach obleka jego pomalowaną buzię, odwraca się i ucieka... Falce zaciskają się na różdżce
pod peleryną. .. jeden ruch i to dziecko już nigdy nie wróci do swojej matki... ale nie, to teraz
niepotrzebne, całkiem niepotrzebne...
Więc idzie dalej, teraz już inną, ciemniejszą ulicą, widzi wreszcie cel swojej wędrówki,
Zaklęcie Fideliusa już przełamane, choć oni jeszcze o tym nie wiedzą... a on porusza się ciszej
od szelestu liści opadających na chodnik, kiedy dochodzi do ciemnego żywopłotu i patrzy
ponad nim na ten dom...
Nie zaciągnęli zasłon w oknach, widzi ich całkiem wyraźnie w ich małym saloniku,
wysoki, czarnowłosy mężczyzna w okularach wyczarowuje z różdżki obłoczki kolorowego
dymu ku uciesze małego, czarnowłosego berbecia w niebieskim śpioszku. Dzieciak śmieje się
i próbuje złapać dym, chwycić go w maleńką piąstkę...
Otwierają się drzwi i wchodzi matka, mówiąc coś, czego on nie może dosłyszeć, długie,
kasztanowe włosy opadają jej na twarz. Teraz ojciec podnosi syna i podaje go matce.
Odrzuca różdżkę na kanapę, przeciąga się, ziewa...
Furtka skrzypi cicho, ale James Potter tego nie słyszy. Biała ręka wyciąga różdżkę spod
peleryny i celuje nią w drzwi domu, które stają przed nim otworem.
Przekracza próg domu, gdy James wbiega do holu. To takie łatwe, zbyt łatwe, nie ma
nawet przy sobie różdżki...
- Lily, bierz Harry’ego i uciekaj! To on! Idź! Uciekaj! Ja go zatrzymam...
Chce go zatrzymać, nie mając różdżki w ręku!... Wybucha śmiechem i rzuca zaklęcie...
- Avada Kedavra!
Zielone światło wypełnia mały przedpokój, oświetla wózek dziecięcy popchnięty na
ścianę, poręcze schodów lśnią jak pochodnie, James Potter pada jak marionetka, której
sznurki ktoś poprzecinał...
Słyszy jej krzyk dochodzący z góry, tak, jest w pułapce, ale jeśli będzie rozsądna, nie ma
się czego bać... Wspina się po schodach, czuje lekkie rozbawienie, gdy słyszy, jak Lily próbuje
się zabarykadować w sypialni... a więc i ona nie ma przy sobie różdżki... ależ to głupcy... jacy
są naiwni, sądząc, że ich bezpieczeństwo zależy od przyjaciół, że można choć na chwilę
odrzucić różdżki...
Otwiera drzwi, jednym machnięciem różdżki odrzuca na bok krzesło i jakieś pudła,
pospiesznie zwalone przy drzwiach... Ona stoi tam, z dzieckiem w ramionach. Na jego widok
wrzuca dziecko do stojącego za nią łóżeczka i rozkłada szeroko ramiona, jakby to mogło
pomóc, jakby zasłaniając dziecko, miała nadzieję, że to ona zostanie wybrana zamiast niego...
- Nie Harry, błagam, tylko nie Harry!
- Odsuń się, głupia... odsuń się, i to już...
- Nie Harry, błagam, weź mnie, zabij mnie zamiast niego...
- To ostatnie ostrzeżenie...
- Nie Harry! Błagam... zlituj się... zlituj... Nie Harry! Nie Harry! Błagam... zrobię
wszystko...
- Odsuń się... odsuń się, dziewczyno...
Mógłby łatwo odsunąć ją na bok siłą... ale nie, rozsądniej będzie wykończyć ich
wszystkich, całą rodzinę...
Rozbłyska zielone światło, kobieta pada na podłogę jak jej mąż. Dziecko ani razu nie
zapłakało... Stoi w łóżeczku, trzymając się sztachetek, i patrzy na niego z wyraźnym
zainteresowaniem, może myśli, że pod tym kapturem ukrywa się jego ojciec, może wyczekuje
na nowe obłoczki dymu albo bajecznie kolorowe iskierki, na to, że jego mama za chwilę
poderwie się z podłogi, wybuchając śmiechem. ..
Bardzo powoli i dokładnie kieruje koniec różdżki prosto w twarz dziecka, chce to
zobaczyć, chce być świadkiem zniszczenia tego jedynego, niewytłumaczalnego zagrożenia,
jakim jest to dziecko. A ono zaczyna płakać, już zobaczyło, że to nie James. Nie lubi płaczu
dziecka, nigdy nie znosił tych wstrętnych maluchów popiskujących w sierocińcu...
- Avada Kedavra!
I nagle czuje, że się rozpada, osuwa w nicość, że jest tylko samym bólem i przerażeniem,
wie tylko, że musi się gdzieś ukryć, nie tutaj, w ruinach tego domu, gdzie uwięzione jest to
dziecko, słyszy jego krzyk... nie tutaj, gdzieś daleko... daleko stąd...
- Nie - jęknął.
Wąż szeleści po brudnej, zaśmieconej podłodze... zabił chłopca, ale przecież to on jest
tym chłopcem...
- Nie...
A teraz stoi w roztrzaskanym oknie domu Bathildy, pogrążony we wspomnieniu swojej
największej straty, a u jego stóp wielki wąż sunie po szczątkach porcelany i szkła... Spogląda
w dół i widzi coś... coś niewiarygodnego...
- Nie!
- Harry, już w porządku, nic ci się nie stało!
Pochyla się i podnosi ramkę z rozbitym szkłem. Fotografia wciąż w niej tkwi, fotografia
nieznanego złodzieja, złodzieja, którego szukał...
- Nie... ja ją upuściłem... upuściłem ją...
- Harry, już po wszystkim, obudź się, obudź!
Jest Harrym... Harrym, nie Voldemortem... a to coś, co tak szeleści, to nie wąż...
Otworzył oczy.
- Harry - wyszeptała Hermiona. - Czujesz się już... już dobrze?
- Tak - skłamał.
Leżał w namiocie, na jednej z dolnych pryczy, pod stosem kocy. Po nieruchomym,
zimnym, matowym świetle za płótnem namiotu poznał, że już prawie świta. Był mokry od
potu, wilgotne były też prześcieradła i koce.
- Więc uciekliśmy.
- Tak. Musiałam użyć Zaklęcia Swobodnego Zwisu, żeby przenieść cię na pryczę, nie
mogłam cię podźwignąć. Byłeś... no, byłeś zupełnie...
Pod jej brązowymi oczami dostrzegł fioletowe cienie, a potem zobaczył, że trzyma w
ręku małą gąbkę: musiała mu nią ocierać twarz.
- Byłeś chory - dokończyła. - Bardzo chory.
- Jak dawno stamtąd uciekliśmy?
- Kilka godzin temu. Jest już prawie rano.
- I byłem... straciłem świadomość?
- Niezupełnie - powiedziała z zażenowaniem Hermiona. - Krzyczałeś i jęczałeś, i...
wygadywałeś takie... rzeczy - dodała i teraz on poczuł się zażenowany.
Co robił? Wywrzaskiwał zaklęcia jak Voldemort czy płakał jak to niemowlę w łóżeczku?
- Nie mogłam zdjąć z ciebie horkruksa - powiedziała Hermiona i wyczuł, że chciała
zmienić temat. - Przywarł do twojej piersi. Masz tam ślad, wybacz, ale musiałam użyć
zaklęcia odcinającego, żeby go oderwać. I ukąsił cię ten wąż, ale oczyściłam ranę i
posmarowałam dyptamem...
Ściągnął z siebie mokrą koszulkę i spojrzał na swoją pierś. W okolicach serca widniał
szkarłatny owal wypalony przez medalion. Zobaczył też zaschnięte czarne kropki na
przedramieniu.
- Gdzie jest horkruks?
- W mojej torebce. Myślę, że na razie nie powinniśmy go nosić na szyi.
Opadł na poduszki i spojrzał w jej ściągniętą, szarą twarz.
- Nie powinniśmy odwiedzać Doliny Godryka. To moja wina, to wszystko moja wina.
Hermiono, wybacz mi.
- To nie twoja wina. Ja też tego chciałam. Ja naprawdę myślałam, że Dumbledore
zostawił tam dla ciebie ten miecz.
- No niby tak... źle myśleliśmy, prawda?
- Co się stało, Harry? Co się wydarzyło, kiedy poszedłeś za nią na górę? Ten wąż gdzieś
tam się ukrywał? Wylazł skądś, zabił ją i zaatakował ciebie?
- Nie. To ona była tym wężem... albo wąż był nią... od samego początku.
- Co?!
Zamknął oczy. Wciąż jeszcze czuł na sobie ohydny odór domu Bathildy; wszystko znowu
stanęło mu przed oczami.
- Bathilda musiała być martwa już od pewnego czasu... Ten wąż był... był w niej. Sama-
Wiesz-Kto musiał go ściągnąć do Doliny Godryka, żeby czekał na mnie. Miałaś rację.
Wiedział, że tam wrócę.
- Wąż był wewnątrz niej?
Znowu otworzył oczy. Hermiona wyglądała, jakby powstrzymywała się od wymiotów.
- Lupin powiedział, że możemy spotkać się z czarami, o których nigdy nie mieliśmy
pojęcia. Nie chciała mówić przy tobie, bo to była mowa wężów, a ja nie zdawałem sobie z
tego sprawy, choć, oczywiście, rozumiałem ją. Kiedy tylko znaleźliśmy się w tej sypialni, wąż
wysiał wiadomość Sama-Wiesz-Komu, usłyszałem to w głowie, poczułem, jak się podniecił,
powiedział wężowi, żeby mnie przytrzymał... a potem...
Przypomniał sobie węża wyłaniającego się z karku Bathildy. Hermiona nie musiała
poznać szczegółów.
- ...potem się zmieniła, przemieniła się w węża... i zaatakowała mnie.
Zerknął na czarne kropki na swoim przedramieniu.
- Nie miał mnie zabić, tylko obezwładnić i przytrzymać do czasu, gdy pojawi się Sama-
Wiesz-Kto.
Och, gdyby udało mu się uśmiercić węża... warto by było przez to wszystko przejść...
Ogarnęła go rozpacz. Usiadł i odrzucił koce.
- Harry, nie, musisz odpocząć!
- To ty musisz się przespać. Bez obrazy, ale wyglądasz okropnie. A ja czuję się już
świetnie. Stanę na warcie. Gdzie jest moja różdżka?
Nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego, zaciskając wargi.
- Hermiono, gdzie jest moja różdżka? Przygryzała wargi, w jej oczach błysnęły łzy.
- Harry...
- Gdzie jest moja różdżka?
Sięgnęła obok łóżka i podała mu ją.
Różdżka z ostrokrzewu, z rdzeniem z pióra feniksa, była przełamana na pół. Tylko jedno
słabe włókienko pióra feniksa utrzymywało obie połówki razem. Drewno było całkowicie
rozszczepione. Wziął ją obiema rękami, jakby była żywą istotą, która odniosła ciężką ranę.
Nie był w stanie się skupić, czuł tylko rozpacz i strach. Potem wyciągnął różdżkę w stronę
Hermiony.
- Napraw ją. Proszę.
- Harry, nie sądzę... jeśli jest tak złamana...
- Proszę cię, Hermiono, spróbuj!
- R-reparo.
Zwisająca połówka różdżki poderwała się i połączyła z drugą połówką. Harry uniósł
różdżkę.
- Lumos!
Z końca różdżki wytrysnęły iskry, które natychmiast zgasły. Harry wycelował różdżką w
Hermionę.
- Expelliarmus!
Różdżka Hermiony drgnęła, ale nie wyleciała jej z ręki. Te dwie próby rzucenia zaklęcia
jakby wyczerpały magiczne właściwości różdżki Harry’ego: ponownie przełamała się na dwie
części. Wpatrywał się w nią przerażony, nie mogąc uwierzyć w to, co widział... Ta różdżka
tyle przetrzymała...
- Harry - szepnęła Hermiona tak cicho, że ledwo ją dosłyszał. - Tak mi przykro,
naprawdę, tak strasznie mi przykro. Chyba ja to zrobiłam. Kiedy stamtąd uciekaliśmy i ten
wąż nas ścigał, rzuciłam zaklęcie niszczące... i ono się odbiło... i zaczęło się tłuc po pokoju... i
musiało... musiało trafić...
- To był wypadek - powiedział Harry bezbarwnym głosem. Czuł w sobie pustkę, był
kompletnie oszołomiony. - Znajdziemy... znajdziemy jakiś sposób, żeby ją naprawić.
- Harry, to się chyba nie uda - powiedziała Hermiona, a łzy ciekły jej po policzkach. -
Pamiętasz... pamiętasz Rona? Jak złamał swoją różdżkę, kiedy rozbił się ten samochód? Już
nigdy nie odzyskała mocy, musiał dostać nową.
Harry pomyślał o Ollivanderze, porwanym i więzionym gdzieś przez Voldemorta, o
Gregorowiczu, który był już martwy. W jaki sposób miałby zdobyć nową różdżkę?
- No cóż - powiedział, siląc się na rzeczowy ton - na razie będę musiał pożyczyć twoją.
Na czas, kiedy będę czuwał.
Hermiona ze łzami w oczach wręczyła mu różdżkę. Zostawił ją siedzącą przy łóżku.
Pragnął tylko jednego: odejść od niej..


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pią 15:43, 12 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł O S I E M N A S T Y






Życie i kłamstwa Albusa Dumbledore’a
Słońce powoli wschodziło: zobaczył nad sobą przestwór czystego, bezbarwnego nieba,
obojętnego wobec niego i jego niedoli. Usiadł przed wejściem do namiotu i odetchnął
głęboko rześkim powietrzem. Żył, znowu przeżył, wciąż mógł patrzeć na to słońce
wschodzące nad roziskrzonym, zaśnieżonym wzgórzem, wydawałoby się więc, że powinien
cieszyć się tym darem jak najdrogocenniejszym skarbem, a jednak nie potrafił tego docenić.
Przeszkadzał mu w tym ostry cierń, tak boleśnie raniący wszystkie zmysły: rozpacz po utracie
różdżki. Patrzył niewidzącymi oczami na pokrytą kożuchem śniegu dolinę, ledwo słysząc
odgłos dalekich dzwonów kościelnych dobiegający tu poprzez rozmigotaną ciszę.
Bezwiednie wpił paznokcie w ramiona, jakby próbował pokonać fizyczny ból. Tyle już
razy odnosił rany, kiedyś stracił wszystkie kości prawej ręki, a nawet już ta wędrówka
pozostawiła mu nowe blizny - na piersi i na przedramieniu - prócz tych, które miał od dawna -
na czole i na wierzchu dłoni - ale jeszcze nigdy, aż do tej chwili, nie czuł się tak słaby, tak
bezbronny i nagi, jakby wydarto z niego najlepszą cząstkę jego magicznej mocy. Wiedział
dobrze, co by na to powiedziała Hermiona: moc różdżki to moc czarodzieja, który nią włada.
Myliłaby się, bo jego przypadek jest zupełnie inny. Ona nigdy nie poczuła, jak różdżka sama
obraca się w ręku niby igła kompasu i strzela złotym grotem we wroga. Utracił ochronę
bliźniaczych rdzeni i dopiero teraz, kiedy już to się stało bezpowrotnie, zdał sobie sprawę, jak
bardzo na nią liczył.
Wyciągnął z kieszeni dwa kawałki przełamanej różdżki i, starając się na nie nie patrzyć,
wcisnął je do woreczka, który dostał od Hagrida. Woreczek był teraz tak wypełniony
bezużytecznymi przedmiotami, że już nic więcej by się w nim nie zmieściło. Dotknął starego
znicza przez skórę wsiąkiewki i przez chwilę poczuł pokusę, by wyjąć go i cisnąć gdzieś
daleko w śnieg. Milczący, obojętny, bezużyteczny przedmiot - tak jak wszystko, co
pozostawił po sobie Dumbledore...
I wściekłość na Dumbledore’a eksplodowała w nim jak lawa, wypalając go w środku,
niszcząc wszelkie inne uczucia. W skrajnej rozpaczy wmówili sobie, że Dolina Godryka kryje
odpowiedzi na dręczące ich pytania, przekonali się nawzajem, że powinni tam wrócić, że to
wszystko jest częścią jakiejś tajemniczej ścieżki, którą wskazał im Albus Dumbledore... tyle
że nie mieli żadnej mapy, żadnego planu. Dumbledore pozostawił ich samych, by błądzili po
omacku w ciemnościach, by pozbawieni jakiejkolwiek pomocy walczyli z nieznanymi,
trudnymi do wyobrażenia okropnościami. Nic nie zostało wyjaśnione, niczego nie zdobyli,
nie mieli miecza, a teraz Harry nie miał nawet różdżki. I zostawił tam fotografię tego
złodzieja, i teraz Voldemort z łatwością odkryje, kim on jest... ma już wszystkie niezbędne
informacje...
- Harry?
Hermiona patrzyła na niego ze strachem, jakby się obawiała, że rzuci na nią jakieś
zaklęcie jej własną różdżką. Z twarzą, na której błyszczały strumyki łez, kucnęła obok niego,
trzymając drżącymi rękami dwa kubki herbaty, a pod pachą coś większego.
- Dzięki - powiedział, biorąc kubek.
- Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy porozmawiali?
- Nie - odrzekł, bo nie chciał jej zranić.
- Harry, chciałeś wiedzieć, kim jest ten mężczyzna z fotografii. No więc... mam tę
książkę.
Nieśmiało położyła mu na kolanach świeży egzemplarz Życia i kłamstw Albusa
Dumbledore’a.
- Gdzie ty... jak...
- Leżała w salonie Bathildy... wystawała z niej ta notka. Odczytała na głos kilka linijek
skreślonych zamaszystym, jadowicie zielonym pismem:
- Droga Batty, dziękuję ci za pomoc. Przesyłam ci egzemplarz mojej książki, mam
nadzieję, że ci się spodoba. Powiedziałaś to wszystko, nawet jeśli tego nie pamiętasz. Rita.
Myślę, że to przyszło, kiedy prawdziwa Bathilda jeszcze żyła, ale może nie była już w stanie
książki przeczytać?
- Pewnie nie.
Spojrzał na twarz Dumbledore’a i przeszył go dreszcz jakiejś mściwej uciechy: teraz
pozna to wszystko, czego Dumbledore nie uważał za stosowne mu powiedzieć, bez względu
na to, czy by tego chciał czy nie.
- Wciąż jesteś na mnie zły, tak? - zapytała Hermiona.
Spojrzał na nią i ujrzał świeże łzy cieknące jej po policzkach. Zrozumiał, że tę złość miał
wypisaną na twarzy.
- Nie - powiedział cicho. - Nie, Hermiono, wiem, że to był wypadek. Próbowałaś nas
stamtąd wyciągnąć, uratować nam życie... i naprawdę, byłaś niesamowita. Już bym nie żył,
gdyby ciebie tam nie było.
Uśmiechnęła się przez łzy, a on spróbował odwzajemnić ten uśmiech, po czym zajął się
książką. Grzbiet miała sztywny, najwyraźniej nikt jej jeszcze nie otwierał. Zaczął przerzucać
strony, szukając fotografii. Prawie od razu natknął się na tę, na której najbardziej mu zależało:
młody Dumbledore i jego przystojny towarzysz zanoszący się śmiechem z jakiegoś dawno
zapomnianego dowcipu. Spojrzał na podpis u dołu zdjęcia:
Albus Dumbledore, wkrótce po śmierci matki, ze swoim przyjacielem Gellertem
Grindelwaldem
Harry wpatrywał się w ostatnie słowo przez dobre kilkadziesiąt sekund. Grindelwald. Ze
swoim przyjacielem Grindelwaldem. Zerknął na Hermionę, która wciąż patrzyła na to
nazwisko, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom. Powoli podniosła głowę.
- Grindelwald?
Ignorując resztę zdjęć, Harry przebiegał wzrokiem najbliższe strony, szukając tego
nazwiska w tekście. Wkrótce je znalazł i zaczął czytać chciwie, ale nic z tego nie zrozumiał,
więc sięgnął wstecz i w końcu dotarł do początku rozdziału zatytułowanego: „Większe
dobro". Czytali razem:
Tuż przed swoimi osiemnastymi urodzinami Dumbledore opuścił Hogwart w
glorii sławy: prefekt naczelny, zdobywca Nagrody Barnabusa Finkleya za wybitne
osiągnięcia w rzucaniu zaklęć, reprezentant brytyjskiej młodzieży w Wizengamocie,
zdobywca złotego medalu za rewelacyjne wystąpienie podczas Międzynarodowej
Konferencji Alchemików w Kairze. Po ukończeniu szkoły zamierzał wyruszyć na
wielką wyprawę po świecie razem z Elfiasem „Psichuchem" Doge’em, swoim
przygłupim, ale wiernym pomagierem z Hogwartu.
Obaj młodzieńcy zatrzymali się w Dziurawym Kotle w Londynie, przygotowując
się do wyruszenia następnego ranka w podróż do Grecji, kiedy sowa przyniosła im
wiadomość o śmierci matki Dumbledore’a. „Psichuch" Doge, który odmówił mi
udzielenia wywiadu, przedstawił opinii publicznej swoją własną, sentymentalną
wersję tego, co się później wydarzyło. Według niego śmierć Kendry była
dramatycznym ciosem dla Dumbledore’a, który postanowił zrezygnować z wyprawy
w akcie szlachetnej ofiary złożonej ze swych młodzieńczych pragnień.
I rzeczywiście, Dumbledore natychmiast wrócił do Doliny Godryka, rzekomo, by
„zaopiekować się" młodszym bratem i siostrą. Ale czy naprawdę się nimi
zaopiekował?
„Ten Aberforth miał nie po kolei w głowie", mówi Enid Smeek, którego rodzina
mieszkała wówczas w okolicach Doliny Godryka. „Zupełnie mu odbiło. Ja
rozumiem, stracił matkę i ojca, można mu było współczuć, tylko dlaczego wciąż
rzucał we mnie kozim łajnem? A Albus nie bardzo się nim przejmował, jakoś nigdy
ich razem nie widziałem".
Więc co robił Albus, skoro nie zajmował się swoim krnąbrnym bratem? Nasuwa
się tylko jedna odpowiedź: przede wszystkim dbał, by jego siostry nikt nie zobaczył, i
nadal trzymał ją pod kluczem. Bo chociaż umarła jej matka, jej pierwszy stróż
więzienny, w żałosnej sytuacji Ariany Dumbledore nic się nie zmieniło. Fakt jej
istnienia znany był wyłącznie tym nielicznym zaufanym przyjaciołom domu, którzy
podobnie jak „Psichuch" Doge uwierzyli w bajeczkę o jej „złym zdrowiu".
Jednym z takich przyjaciół rodziny była Bathilda Bagshot, wybitna znawczyni
historii magii, która od wielu lat mieszkała w Dolinie Godryka. Kendra, rzecz jasna,
nie wpuściła jej do domu, kiedy Bathilda odwiedziła ją, by zgodnie ze zwyczajem
powitać nową rodzinę. Jednak kilka lat później autorka Dziejów magii wysłała sowę
do Albusa Dumbledore’a, będąc pod wrażeniem jego artykułu na temat
transformacji między gatunkowej, zamieszczonego w „ Transmutacji współczesnej".
Ten pierwszy kontakt zaowocował znajomością z całą rodziną Dumbledore’ów. Tuż
przed śmiercią Kendry Bathilda była jedyną osobą w całej Dolinie Godryka, z którą
matka Dumbledore’a utrzymywała stosunki.
Z biegiem łat zanikła jednak wyjątkowa bystrość umysłu, jaką Bathilda
przejawiała wcześniej. „Ogień się tli, ale kociołek jest pusty ", jak to ujął w
rozmowie ze mną Ivor Dillonsby albo jak nieco bardziej przyziemnie wyraził się Enid
Smeek: ,Jej mózg to kupka wiewiórki". Posługując się wypróbowanymi technikami
reporterskimi, udało mi się jednak wyciągnąć z niej dość twardych faktów, by
odtworzyć całą tę skandaliczną historię.
Jak cała reszta świata czarodziejów, Bathilda przypisuje przedwczesną śmierć
Kendry skutkowi „odbitego zaklęcia", którą to wersję powtarzali w późniejszych
latach Albus i Aberforth. Bathilda powtarza też jak papuga ustaloną przez rodzinę
opinię o Arianie, nazywając ją „kruchą" i „delikatną" dziewczyną. A jednak
wynagrodziła mi trud, jaki sobie zadałam, by zdobyć i podać jej veritaserum, bo
tylko ona zna całą prawdę o tak dobrze strzeżonej tajemnicy z życia Albusa
Dumbledore’a. Ujawniona teraz po raz pierwszy, podaje w wątpliwość wszystko, co
dotąd tak urzekało jego wielbicieli: jego rzekomą nienawiść do czarnej magii, jego
sprzeciw wobec prześladowania mugoli, a nawet jego oddanie rodzinie.
Tego samego lata, w którym Dumbledore powrócił do Doliny Godryka, już jako
sierota i głowa rodziny, Bathilda Bagshot zgodziła się przyjąć w domu wnuka
swojego brata, Gellerta Grindelwalda.
Nazwisko Grindelwalda cieszy się zasłużoną, choć nie najlepszą sławą: jest
drugi na liście Najbardziej Niebezpiecznych Czarnoksiężników Wszech Czasów, po
odebraniu mu pokolenie później zaszczytnego pierwszego miejsca przez Sami-
Wiecie-Kogo. Grindelwaldowi nigdy się jednak nie udało rozszerzyć swojej kampanii
terroru na Wielką Brytanię, więc szczegóły jego dojścia do władzy nie są w naszym
kraju znane.
Grindelwald, wychowanek Durmstrangu, szkoły już wówczas znanej ze swojej
pożałowania godnej tolerancji wobec czarnej magii, był równie uzdolniony jak
Dumbledore. Zamiast jednak spożytkować owe zdolności, zdobywając szkolne
nagrody i wyróżnienia, Gellert Grindelwald poświęcił się innym celom. Kiedy
skończył szesnaście lat, nawet w Durmstrangu uznano, że nie można dłużej
tolerować jego wynaturzonych eksperymentów czarnomagicznych, i wyrzucono go ze
szkoły.
Co robił później? Dotąd było tylko wiadomo, że „przez parę miesięcy
podróżował za granicą". Teraz można już ujawnić, że Grindelwald odwiedził swoją
cioteczną babkę w Dolinie Godryka, i tam, choć dla wielu może to być szokujące,
nawiązał bliską przyjaźń z Albusem Dumbledore ‘em.
„Bez względu na to, kim stał się później, dla mnie był czarującym chłopcem",
plecie Bathilda. „To zupełnie naturalne, że przedstawiłam go biednemu Albusowi,
któremu tak brakowało towarzystwa młodzieńców w jego wieku. Od razu się
polubili".
To akurat nie budzi żadnej wątpliwości. Bathilda pokazuje mi list, który Albus
Dumbledore wysiał Gellertowi Grindelwaldowi w środku nocy.
„Tak, nawet kiedy już spędzili razem cały dzień na dyskusjach - obaj byli tacy
zdolni, tak się w nich gotowało jak w kociołku na ogniu - słyszałam czasami sowę
stukającą dziobem do okna sypialni Gellerta i przynoszącą mu list od Albusa! Jakiś
pomysł wpadł mu do głowy i musiał natychmiast powiadomić o tym Gellerta!"
A były to rzeczywiście pomysły godne uwagi. Wielbiciele Albusa Dumbledore’a
będą na pewno wstrząśnięci, kiedy przeczytają myśli swojego siedemnastoletniego
idola, ujawnione najlepszemu przyjacielowi (fotokopię oryginału można znaleźć na
s. 463):
Gellercie,
Tak, myślę, że twój pogląd, zgodnie z którym na dominację
czarodziejów należy się zgodzić DLA DOBRA MUGOLI, jest chyba
problemem kluczowym. Tak, dano nam niezwykłą moc i, tak, ta moc daje
nam prawo do panowania, ale i obowiązek wzięcia odpowiedzialności za
tych, nad którymi panujemy. Musimy to bardzo mocno podkreślać, to będzie
kamień węgielny, na którym będziemy budowali przyszłość. Na pewno
spotkamy się ze sprzeciwem, i to właśnie musi być podstawą naszych
kontrargumentów. Chcemy przejąć kontrolę DLA WIĘKSZEGO DOBRA.
Wynika z tego, że kiedy napotkamy opór, musimy użyć tylko tyle siły, ile
będzie niezbędne, i ani trochę więcej. (To był twój błąd w Durmstrangu! Ale
nie wypominam ci tego, bo gdyby cię nie wyrzucono ze szkoły, nigdy byśmy
się nie spotkali).
Albus
Choć ten list może zadziwić i zaniepokoić wielu jego wielbicieli, stanowi jednak
dowód, że Albus Dumbledore marzył kiedyś o obaleniu Zasad Tajności i
zaprowadzeniu panowania czarodziejów nad mugolami. Cóż za cios dla tych, którzy
zawsze przedstawiali Dumbledore’a jako największego orędownika mugolaków! Jak
puste wydają się teraz te wszystkie mowy o obronie praw mugoli w świetle tego tak
obciążającego nowego świadectwa! Jak nikczemną postacią jawi się teraz
Dumbledore, pochłonięty spiskowaniem w celu przejęcia władzy w czasie, kiedy
powinien opłakiwać swoją matkę i zadbać o młodszą siostrę!
Oczywiście ci, którzy pragną za wszelką cenę utrzymać go na zrujnowanym
piedestale, będą trąbić, że jednak nie wcielił swoich planów w życie, że musiał
doznać jakiejś dogłębnej przemiany serca, że powrócił mu rozsądek. Prawda wydaje
się jednak jeszcze bardziej szokująca.
Zaledwie dwa miesiące po nawiązaniu przyjaźni Dumbledore i Grindelwald
rozstali się i już nigdy nie szukali swojego towarzystwa aż do czasu ich legendarnego
pojedynku (więcej na ten temat zob. rozdział 22). Co spowodowało to raptowne
zerwanie przyjaźni? Czy Dumbledore rzeczywiście odzyskał rozsądek? Czyżby
powiedział Grindelwaldowi, że nie chce już więcej uczestniczyć w realizacji jego
planów? Niestety nie.
„To chyba przez śmierć tej biednej Ariany", mówi Bathilda. „To był straszny
wstrząs. Gellert był u nich, kiedy to się stało, wrócił do mnie roztrzęsiony i
powiedział, że następnego dnia zamierza wrócić do domu. Był bardzo przygnębiony.
Zorganizowałam więc świstoklik i więcej już go nie widziałam. Albus nie mógł się
pozbierać po śmierci Ariany. To było dla nich takie straszne, dla niego i dla
Aberfortha. Stracili wszystkich, mieli już tylko siebie. Nic dziwnego, że trochę ich
poniosło. Aberforth oskarżał Albusa, to chyba zrozumiałe, ludzie często tak robią w
takich dramatycznych sytuacjach. Ale Aberforth zawsze gadał trochę od rzeczy,
biedaczysko. W każdym razie złamanie Albusowi nosa podczas pogrzebu to już była
przesada. Kendra by się załamała, gdyby widziała, jak jej synowie walczą ze sobą
nad ciałem siostry. Szkoda, że Gellert nie mógł zostać na pogrzebie... to by było dla
Albusa wielką pociechą..."
Ta okropna awantura nad trumną, o której wiedzieli tylko nieliczni uczestnicy
pogrzebu Ariany, stawia przed nami kilka pytań. Dlaczego właściwie Aberforth
Dumbledore obarczył swojego brata winą za śmierć siostry ? Czyżby to był, jak
przekonuje „Batty", tylko niekontrolowany wybuch żalu? A może jest jednak jakaś
bardziej konkretna przyczyna tego napadu wściekłości? Grindelwald, wyrzucony ze
szkoły za bardzo groźne napaści na kolegów, które o mały włos nie skończyłyby się
ich śmiercią, uciekł z kraju zaledwie kilkanaście godzin po śmierci Ariany, i Albus
(ze wstydu, a może ze strachu?) więcej już się z nim nie zobaczył, dopóki go do tego
nie zmusiły błagania całego świata czarodziejów.
Ani Dumbledore, ani Grindelwald nigdy później nie wspominali o tej
krótkotrwałej przyjaźni z młodzieńczych łat. Nie ulega jednak wątpliwości, że
Dumbledore dopiero po pięciu latach zamieszania, śmiertelnych ofiar i tajemniczych
zniknięć zdecydował się na zaatakowanie Grindelwalda. Czyżby powodem tej zwłoki
był drzemiący w nim jeszcze sentyment do tego człowieka albo lęk przed
ujawnieniem się jako jego najlepszy przyjaciel? Czy dlatego tak długo się wahał?
Czy kiedy w końcu zgodził się ukrócić ponurą władzę Grindelwalda, uczynił to
niechętnie, świadom, że przyjdzie mu rozprawić się z człowiekiem, którego przyjaźń
tak cenił?
I jak właściwie umarła Ariana Dumbledore? Może była mimowolną ofiarą
jakiegoś czarnomagicznego rytuału? Może natknęła się na coś, o czym nie powinna
była wiedzieć, gdy ci dwaj młodzieńcy zajęci byli ćwiczeniem mocy w celu przyszłego
zapanowania nad światem? Może Ariana była pierwszą osobą, która umarła „dla
większego dobra"?
Na tym rozdział się kończył i Harry podniósł głowę. Hermiona doszła do końca strony
przed nim. Wyciągnęła mu książkę z rąk. Wyglądała na nieco przestraszoną jego miną i
zamykając książkę, nie patrzyła na nią, jakby ukrywała coś nieprzyzwoitego.
- Harry...
Potrząsnął głową. Coś w nim pękło, tak jak wówczas, gdy odszedł Ron. Zaufał
Dumbledore’owi, uwierzył, że jest wcieleniem dobra i mądrości. A teraz wszystko legło w
gruzach - co jeszcze mógłby stracić? Ron, Dumbledore, różdżka z piórem feniksa...
- Harry... - Hermiona jakby czytała w jego myślach. - Posłuchaj, pewnie to niewiele
pomoże przy czytaniu tego wrednego tekstu...
- ...można tak powiedzieć...
- ...ale nie zapominaj, że to napisała Rita Skeeter.
- Przeczytałaś list do Grindelwalda, tak?
- Tak, przeczytałam. - Zawahała się, obejmując dłońmi kubek z herbatą. - Zgadzam się, to
jest najgorsze. Wiem, że Bathilda uważała, że to tylko takie gadanie, ale „Dla większego
dobra" stało się hasłem Grindelwalda, usprawiedliwieniem tych wszystkich okropności, które
później popełnił. I... i z tego wynika, że to Dumbledore podsunął mu tę ideę. Mówią, że hasło
„Dla większego dobra" było nawet wypisane nad wejściem do Nurmengardu.
- Co to takiego?
- To więzienie, które Grindelwald zbudował dla swoich przeciwników. Sam w nim
skończył, kiedy dopadł go Dumbledore. W każdym razie... tak, to jest straszne... jak się
pomyśli, że idee Dumbledore’a pomogły Grindelwaldowi zdobyć władzę... ale z drugiej
strony nawet Rita nie może zaprzeczyć, że oni się znali zaledwie przez parę miesięcy jednego
lata, kiedy obaj byli naprawdę młodzi, i...
- Przewidywałem, że to powiesz. - Nie chciał wylewać na nią swojej złości, ale trudno
mu było zapanować nad głosem. - Myślałem, że powiesz: „Byli bardzo młodzi". Byli w tym
samym wieku, co my teraz. A co my robimy? Narażamy życie, walcząc z Ciemną Stroną. A
co on robił? Naradzał się ze swoim nowym najlepszym przyjacielem, jak zdobyć władzę nad
mugolami.
Czuł, że za chwilę puszczą mu nerwy, więc wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem,
próbując się uspokoić.
- Harry, ja nie staram się bronić tego, co napisał Dumbledore. Tych wszystkich bzdur typu
„prawo do panowania", „magia to potęga" i tak dalej. Ale, Harry, jemu właśnie umarła matka,
siedział samotny w tym domu i...
- Samotny? Wcale nie był samotny! Miał brata i siostrę, tę charłaczkę, którą trzymał pod
kluczem...
- Nie wierzę - powiedziała Hermiona i też wstała. - Nie wiem, co jej dolegało, ale na
pewno nie była charłaczką. Dumbledore, którego znaliśmy, nigdy, przenigdy by nie
pozwolił...
- Znaliśmy? Nam się tylko zdawało, że go znamy. Tak, ten „nasz" Dumbledore na pewno
by nie chciał zapanować siłą nad światem mugoli! - krzyknął, a jego głos odbił się echem od
wzgórza i kilka kosów poderwało się z drzew, krążąc ze skrzekiem na tle perłowego nieba.
- On się zmienił, Harry, zmienił się! To przecież takie proste! Może wierzył w te brednie,
kiedy miał siedemnaście lat, ale przecież całą resztę życia poświęcił walce z czarną magią! To
on powstrzymał Grindelwalda, to on zawsze głosował za ochroną mugoli i prawami
mugolaków, to on od samego początku walczył z Sam-Wiesz-Kim, on wreszcie poniósł
śmierć, próbując położyć kres jego potędze!
Książka Rity Skeeter leżała pomiędzy nimi na ziemi i z okładki uśmiechała się do nich
smętnie twarz Albusa Dumbledore’a.
- Harry, wybacz, ale sądzę, że prawdziwym powodem twojej wściekłości jest to, że
Dumbledore nigdy ci niczego o sobie nie powiedział.
- Może tak jest! - ryknął Harry i ukrył głowę w rękach, nie wiedząc, czy próbuje w ten
sposób stłumić w sobie wściekłość, czy ochronić się przed goryczą swojego rozczarowania. -
Bo czego ode mnie żądał? Narażaj życie, Harry! Jeszcze raz! I jeszcze raz! I nie oczekuj, że
wszystko ci wyjaśnię, ufaj mi ślepo, ufaj, że wiem, co robię, ufaj mi, nawet jeśli ja tobie nie
ufam! Nigdy mi nie powiedział całej prawdy! Nigdy!
Głos mu się załamał. Stali oboje w tej bieli i pustce, milcząc i patrząc na siebie, a Harry
nagle poczuł, jak niewiele znaczą, ot, dwa małe robaczki pod bezkresem nieba.
- On cię kochał - szepnęła Hermiona. - Wiem, że cię kochał.
Harry opuścił ręce.
- Nie wiem, kogo on kochał, Hermiono, ale na pewno nie mnie. To nie jest miłość, to
wszystko, w czym i z czym mnie pozostawił. Bardziej się dzielił tym, co naprawdę myślał, z
Gellertem Grindelwaldem niż ze mną.
Podniósł różdżkę Hermiony, którą uprzednio rzucił w śnieg, i usiadł przed wejściem do
namiotu.
- Dzięki za herbatę. Skończę wartę. Wracaj do namiotu i ogrzej się, bo na pewno
przemarzłaś.
Zawahała się, ale zrozumiała, że ma sobie pójść. Wzięła książkę i przechodząc obok
niego, pogładziła go lekko po włosach. Zamknął oczy, nienawidząc samego siebie, bo tak
pragnął, by to, co powiedziała, było prawdą: że Dumbledore’owi naprawdę na nim zależało.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:43, 12 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D Z I E W I Ę T N A S T Y





Srebrna lania
Kiedy o północy Hermiona objęła wartę, rozpadał się śnieg. Harry miał bezładne,
dręczące sny, w których Nagini prześlizgiwała się najpierw przez olbrzymi, popękany
pierścień, potem przez wieniec z bożonarodzeniowego ciemiernika. Budził się co jakiś czas w
panice, przekonany, że ktoś nawołuje go z oddali i że poszumy i pogwizdywanie wiatru
wokół namiotu to czyjeś kroki i głosy.
W końcu wstał i wyszedł do Hermiony, która skulona przed wejściem do namiotu czytała
Dzieje magii w świetle różdżki. Śnieg sypał gęsto i z ulgą przyjęła jego propozycję, by o
świcie spakować się i przenieść gdzie indziej.
- Poszukamy jakiegoś lepszego schronienia - zgodziła się, wzdrygając się z zimna i
wkładając grubą koszulkę na piżamę. - Wciąż mi się wydawało, że słyszę, jak ktoś porusza
się w ciemnościach. Raz czy dwa zdawało mi się nawet, że kogoś zobaczyłam.
Harry przerwał wkładanie swetra i spojrzał na cichy, nieruchomy fałszoskop leżący na
stole.
- Na pewno tylko mi się wydawało - powiedziała Hermiona z niepewną miną. - Kłęby
śniegu w ciemności mogą zmylić oko... ale może powinniśmy się deportować pod pelerynąniewidką...
tak na wszelki wypadek.
Pół godziny później zwinęli namiot, Harry założył na szyję łańcuszek z horkruksem,
Hermiona przycisnęła do piersi swoją wyszywaną koralikami torebkę i deportowali się.
Poczuli zwykły napór ciemności, stopy Harry’ego oderwały się od zaśnieżonej ziemi i po
chwili uderzyły twardo w coś, co wydało mu się zamarzniętą ziemią pokrytą liśćmi.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał, patrząc na otaczające ich ze wszystkich stron drzewa,
podczas gdy Hermiona wyciągała już z torebki tyczki od namiotu.
- W puszczy. Forest of Dean. Byłam tu kiedyś na wycieczce z rodzicami.
Tutaj też drzewa okryte były kożuchami śniegu i mróz był tęgi, ale przynajmniej byli
osłonięci od wiatru. Większość dnia spędzili w namiocie, kuląc się wokół jasnoniebieskich
płomieni, które wyczarowała Hermiona i które można było zgarnąć do słoja i przenosić.
Harry czuł się tak, jakby odzyskiwał siły po jakiejś krótkiej, ale ciężkiej chorobie, a wrażenie
to pogłębiała troskliwość, którą mu okazywała Hermiona. Po południu znowu się rozpadało,
tak że nawet ich zaciszna polanka pokryła się świeżą warstwą sypkiego śniegu.
Po dwóch nocach skąpego snu Harry miał bardziej niż zwykle wyostrzone zmysły.
Świadomość, że ledwo im się udało uciec z Doliny Godryka, wzmagała poczucie zagrożenia
ze strony Voldemorta. Kiedy zapadła ciemność, przekonał Hermionę, która chciała pierwsza
pełnić wartę, żeby położyła się spać.
Wyniósł sobie przed namiot starą poduszkę i usiadł na niej, ubrany we wszystkie swetry,
jakie miał, ale i tak drżąc z zimna. Robiło się coraz ciemniej i w końcu już nic nie było widać.
Był bliski wyciągnięcia Mapy Huncwotów, żeby przez chwilę popatrzyć na kropkę z
imieniem Ginny, gdy przypomniał sobie, że są przecież ferie bożonarodzeniowe, więc Ginny
na pewno jest w Norze.
W ciemnej puszczy każdy najlżejszy nawet szelest powodował gwałtowne napięcie
nerwów. Wiedział, że musi tu być mnóstwo żywych stworzeń, ale wolałby, żeby nie
buszowały po nocy, tylko siedziały cicho w swoich norach i dziuplach, bo te wszystkie
niewinne trzaski gałązek i szelesty osypującego się śniegu trudno było oddzielić od odgłosów
mogących oznaczać inne, groźne ruchy. Przypomniał sobie szelest peleryny wlokącej się po
zeschłych liściach wiele lat temu i natychmiast zdawało mu się, że coś takiego usłyszał.
Otrząsnął się i usiłował myśleć racjonalnie. Zaklęcia ochronne działały skutecznie już tyle
tygodni, więc dlaczego miałyby nagle utracić swą moc? A jednak nie mógł się pozbyć
uczucia, że tej nocy jest jakoś inaczej niż dotąd.
Kilka razy wzdrygał się i podnosił gwałtownie głowę, czując sztywność karku, bo
przysnął na parę minut, oparty niewygodnie o ścianę namiotu. Otaczająca go aksamitna
ciemność była tak nieprzenikniona, że przywodziła na myśl otchłań między deportacją a
aportacją. Wyciągnął rękę przed siebie, by sprawdzić, czy zobaczy własne palce, gdy to się
stało.
Ujrzał przed sobą srebrne światło, poruszające się między drzewami. Nie towarzyszyły
mu żadne odgłosy, światło zdawało się po prostu sunąć ku niemu przez ciemność.
Zerwał się na równe nogi, głos zamarł mu w gardle. Uniósł różdżkę Hermiony i zmrużył
oczy, bo światło zaczęło go oślepiać, choć wciąż było między drzewami, widział ich czarne
kontury, rysujące się wyraźnie na jaskrawym tle. Było coraz bliżej...
A po chwili źródło światła wysunęło się spoza pnia dębu. Ujrzał srebrnobiałą łanię,
lśniącą blaskiem jak księżyc, kroczącą ku niemu bezszelestnie po sypkim śniegu i nie
zostawiającą na nim śladów. Głowę miała podniesioną, widział jej wielkie oczy pod długimi
rzęsami...
Wpatrywał się w nią jak urzeczony, ogarnięty zdumieniem nie tyle z powodu dziwności
tej zjawy, ile raczej dlatego, że nie odczuwał najmniejszego strachu, że czuł się tak, jakby od
dawna czekał na jej przyjście, a potem zapomniał, aż do tej chwili, że umówili się na
spotkanie. Nie miał już ochoty wzywać Hermiony. Wiedział, mógłby się założyć o swoje
życie, że srebrna łania przyszła do niego, i tylko do niego.
Przez dłuższy czas wpatrywali się w siebie, a potem łania odwróciła się i odeszła.
- Nie - powiedział ochrypłym głosem. - Wróć!
Szła dalej pośród drzew i wkrótce jej jasność została pocięta przez grube czarne pnie.
Zawahał się. Ostrożność szeptała: to może być jakaś sprytna sztuczka, jakaś pułapka. Lecz
instynkt, przenikający go do głębi instynkt, mówił mu, że to nie czarna magia. Ruszył za nią.
Śnieg trzeszczał mu pod nogami, ale łania kroczyła po nim bezszelestnie, bo była samym
światłem. Wiodła go coraz głębiej w puszczę, a on brnął za nią zdyszany, pewny, że kiedy
łania wreszcie się zatrzyma, pozwoli mu do siebie podejść. A wówczas przemówi i powie mu
to, czego tak bardzo chciał się dowiedzieć. Czego musiał się dowiedzieć.
I w końcu się zatrzymała. Ponownie odwróciła ku niemu swoją piękną głowę, a on puścił
się ku niej biegiem, słysząc w sobie to jedno pytanie, które pragnął jej zadać, lecz zaledwie
otworzył usta, by je wypowiedzieć, znikła.
Choć ciemność pochłonęła ją całą, jej sylwetka odcisnęła się w jego źrenicach,
utrudniając widzenie czegokolwiek innego, jaśniejąc pod powiekami, gdy je zamknął, tak że
na moment stracił orientację. I poczuł strach: jej obecność oznaczała bezpieczeństwo.
- Lumos - szepnął, a na końcu różdżki zapłonęło światło.
Zamrugał powiekami i powoli jaśniejąca w jego oczach sylwetka zanikła. Stał,
nasłuchując odgłosów puszczy, odległego trzaskania gałązek, szelestu osypującego się śniegu.
Czy ktoś zaraz go zaatakuje? Może wciągnęła go w pułapkę? Czy tam, poza kręgiem światła
rzucanego przez różdżkę ktoś stoi, przyglądając mu się uważnie? Czy to tylko wyobraźnia?
Uniósł różdżkę wyżej. Nikt się na niego nie rzucił, zza drzewa nie wytrysnął ku niemu
strumień zielonego światła. Więc po co zaprowadziła go w to miejsce?
Coś błysnęło w świetle różdżki i Harry obrócił się błyskawicznie w tę stronę, ale
zobaczył tylko małą, zamarzniętą sadzawkę; jej popękana, czarna powierzchnia zalśniła, gdy
jeszcze wyżej podniósł różdżkę.
Podszedł do niej ostrożnie. Na chropowatą powierzchnię lodu nasunął się jego cień i
promień światła różdżki, ale głębiej, pod grubą, szarą skorupą coś jeszcze błyszczało. Wielki
srebrny krzyż...
Serce podeszło mu do gardła, osunął się na kolana na skraju sadzawki, trzymając różdżkę
pod takim kątem, by oświetlić dno. Zajarzyło się coś ciemnoczerwonego... rubiny osadzone w
rękojeści miecza... miecza Gryffindora... na dnie sadzawki ukrytej w głębokiej puszczy...
Wpatrywał się w niego z zapartym tchem. Jak to możliwe? Jak to się stało, że znalazł ten
miecz na dnie leśnej sadzawki, tak blisko miejsca, w którym rozbili namiot? Czy jakieś
nieznane czary przyciągnęły Hermionę w to miejsce? A może ta łania, którą uznał za czyjegoś
patronusa, była w rzeczywistości strażniczką sadzawki? Może miecz wrzucono do sadzawki
już po ich przybyciu do puszczy, właśnie dlatego, że tu się pojawili? A jeśli tak, to gdzie jest
ten ktoś, kto chciał mu miecz przekazać? Oświetlił różdżką drzewa i zarośla, szukając zarysu
ludzkiej sylwetki, błysku oka, ale niczego nie zobaczył. Skupił więc z powrotem uwagę na
spoczywającym na dnie sadzawki mieczu, choć teraz więcej lęku zabarwiło radosne
uniesienie, jakie go ogarnęło.
Wycelował różdżką w srebrzysty kształt pod lodem i mruknął:
- Accio miecz.
Miecz nawet nie drgnął, czego się raczej spodziewał. Gdyby miało to być takie łatwe,
miecz leżałby na ziemi, a nie na samym dnie skutej lodem sadzawki. Zaczął ją obchodzić,
usiłując sobie przypomnieć wszystkie okoliczności, w jakich ten miecz trafił do jego rąk
ostatnim razem. Tak, był wtedy w śmiertelnym niebezpieczeństwie i wzywał pomocy.
- Pomocy - mruknął, ale miecz nadal spoczywał nieruchomo na dnie sadzawki.
Co wówczas powiedział mu Dumbledore? Tylko prawdziwy Gryfon mógł wyciągnąć ten
miecz z Tiary. A jakie są cechy prawdziwego Gryfona? Cichy głosik w jego głowie
odpowiedział: prawość, odwaga i uczciwość.
Zatrzymał się i westchnął głęboko, a jego oddech rozwiał się szybko w mroźnym
powietrzu. Już wiedział, co powinien zrobić. I jeśli miał być szczery wobec samego siebie, ta
myśl przyszła mu do głowy, gdy tylko zobaczył błysk miecza pod lodem.
Rozejrzał się szybko wokoło, choć teraz był już przekonany, że nikt go nie zaatakuje.
Była ku temu o wiele lepsza sposobność, kiedy szedł samotnie przez puszczę lub potem,
kiedy tak długo wpatrywał się w sadzawkę. Jedynym powodem, dla którego jeszcze się
ociągał, była nieprzyjemna wizja tego, co go czekało.
Zaczął po omacku ściągać z siebie ubranie. Czy miało to coś wspólnego z rycerskością,
tego nie był pewny... chyba że za przejaw rycerskości można uznać fakt, iż nie wzywa
Hermiony, by to za niego zrobiła...
Gdzieś w pobliżu zahukała sowa i przeszył go ból, kiedy pomyślał o Hedwidze. Dygotał
z zimna, zęby mu szczękały, ale wciąż zdejmował z siebie kolejne warstwy ubrania, aż w
końcu stanął boso na śniegu, tylko w bieliźnie. Złożył na stercie ubrań woreczek z przełamaną
różdżką, listem matki, kawałkiem lusterka od Syriusza i złotym zniczem, a potem skierował
koniec różdżki Hermiony na taflę lodu.
- Diffindo.
Lód pękł z trzaskiem przypominającym wystrzał, powierzchnia sadzawki rozstąpiła się i
na wzburzonej wodzie zatańczyły ciemne kawałki lodu. Na pierwszy rzut oka sadzawka nie
była głęboka, ale i tak wiedział już, że aby sięgnąć po miecz, będzie musiał zanurzyć się w
niej całkowicie.
No cóż, zastanawianie się nad czekającym go zadaniem nie uczyni go łatwiejszym, a
woda nie stanie się cieplejsza... Podszedł na sam brzeg sadzawki i położył na ziemi wciąż
zapaloną różdżkę Hermiony. A potem, starając się nie myśleć, o ile bardziej zrobi mu się
zimno i jak zadygoce, skoczył.
Każdy por jego skóry wrzasnął w proteście, powietrze w płucach zdawało się zamieniać
w kryształki lodu, gdy zanurzył się po ramiona w lodowatej wodzie. Dech mu zaparło,
dygotał tak gwałtownie, że woda przelała się przez krawędzie sadzawki, ale wymacał miecz
zdrętwiałą stopą. Chciał zanurkować tylko raz.
Opóźniał tę chwilę z sekundy na sekundę, aż w końcu powiedział sobie w duchu, że
przecież trzeba to zrobić, zebrał w sobie całą odwagę i dał nurka w ciemną toń.
Zimno naparło na niego jak rozwścieczone płomienie. Wydawało mu się, że mózg mu
zamarzł, zanim dosięgnął głową dna i wyciągnął przed siebie ramiona, po omacku szukając
miecza. Wyczuł palcami rękojeść, złapał ją i pociągnął w górę.
Nagle coś zacisnęło się na jego szyi. Pomyślał, że to wodorosty, choć nic nie musnęło mu
skóry, gdy zanurkował. Podniósł wolną rękę, by się od nich uwolnić, i zrozumiał, że to nie
wodorosty: to łańcuszek od horkruksa powoli zaciskał mu się na krtani.
Wierzgnął mocno nogami, żeby wydostać się na powierzchnię, ale tylko przesunął się
pod wodą ku skalistemu brzegowi sadzawki. Poczuł, że się dusi. Bezskutecznie szarpał
łańcuszek przemarzniętymi do szpiku kości palcami, pod zaciśniętymi powiekami zobaczył
wyskakujące znikąd iskierki, już wiedział, że tonie, że nic na to nie poradzi, a te lodowate
ramiona oplatające mu piersi to ramiona samej Śmierci...
Ocknął się w śniegu, krztusząc się i kaszląc, przemarznięty tak, jak jeszcze nigdy w
życiu. Gdzieś blisko ktoś inny dyszał ciężko, kaszlał i brnął przez śnieg. Ach, to znowu
Hermiona, znowu pojawiła się w ostatniej chwili, tak jak wtedy, gdy zaatakował go wąż...
tylko że ona inaczej kaszle, nie tak grubo, nie tak głęboko... i te kroki są takie ciężkie...
Nie miał siły, by unieść głowę i zobaczyć, kto go uratował. Zdołał tylko podnieść drżącą
rękę do gardła i wymacać miejsce, w którym łańcuszek przeciął mu skórę. Łańcuszka nie
było, ktoś go zerwał albo przeciął. A potem usłyszał nad sobą zdyszany głos:
- Od... odbiło ci?
Tylko wstrząs, jakiego doznał, słysząc ten głos, mógł mu dodać siły, by powstać.
Dygocąc na całym ciele, podźwignął się na nogi. Przed nim stał Ron, w całkowicie
przemoczonym ubraniu, z mokrymi włosami przyklejonymi do twarzy, z mieczem
Gryffindora w jednej ręce i horkruksem zwisającym z przerwanego łańcuszka w drugiej.
- Dlaczego nie zdjąłeś tego świństwa, zanim dałeś nurka? - wydyszał Ron, unosząc rękę z
dyndającym na łańcuszku horkruksem, jak w jakiejś parodii hipnozy.
Harry nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Srebrna łania była niczym w porównaniu z
pojawieniem się Rona. Wciąż nie mógł uwierzyć własnym oczom. Drżąc z zimna, złapał stos
ubrań leżący na skraju sadzawki. Wciągając przez głowę sweter za swetrem, co jakiś czas
zerkał na Rona, jakby się spodziewał, że ten zniknie, gdy tylko straci go z oczu. Ale to musiał
być Ron, nie żadna zjawa, tylko żywy Ron, który dopiero co dał nurka do sadzawki i uratował
mu życie.
- To... t-ty? - powiedział w końcu, szczękając zębami.
- Ja... a kto? - odrzekł Ron z trochę zdziwioną miną.
- To t-ty... wyczarowałeś t-tę łanię?
- Co? Ja? Skąd! Myślałem, że to ty!
- Moim patronusem jest jeleń.
- No tak. Też mi się zdawało, że jakoś inaczej wygląda. Nie miał rogów.
Harry założył na szyję rzemyk woreczka od Hagrida, wciągnął ostatni sweter, schylił się
po różdżkę Hermiony i wyprostował.
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytał.
Ron najwyraźniej nie spodziewał się, że to pytanie padnie tak szybko.
- Ja... no wiesz... wróciłem. Jeśli... - odchrząknął. - No wiesz. Jeśli wciąż mnie chcecie.
Zapadło milczenie, w którym powód odejścia Rona wyrósł między nimi jak mur. Ale Ron
tu był. Wrócił. Uratował mu życie.
Ron spojrzał na swoje ręce tak, jakby widok tego, co w nich trzymał, był dla niego
zaskoczeniem.
- Aha... wyciągnąłem to - powiedział, unosząc ku niemu rękę z mieczem. - Po to
zanurkowałeś, tak?
- Tak. Ale nie rozumiem... Jak się tu dostałeś? Jak nas znalazłeś?
- Długa opowieść. Szukałem was od wielu godzin... w końcu to wielka puszcza, nie? No i
właśnie sobie pomyślałem, że będę musiał się zdrzemnąć pod jakimś drzewem i poczekać do
rana, kiedy zobaczyłem tego jelenia, a za nim ciebie.
- Nikogo innego nie widziałeś?
- Nie. Ja... - Zawahał się, patrząc na dwa drzewa rosnące blisko siebie parę metrów od
nich. - No... wydawało mi się, że coś tam się porusza, o, tam, ale biegłem wtedy do sadzawki,
bo ty w nią wskoczyłeś i się nie wynurzałeś, więc nie chciałem zbaczać... Hej!
Harry już biegł do miejsca, które wskazał Ron. Rosły tam tuż obok siebie dwa dęby; na
poziomie oczu dzieliła je tylko kilkucalowa szpara, wprost idealna do śledzenia z ukrycia, co
się dzieje na polance. Wokół pni nie było jednak śniegu, więc Harry nie mógł wypatrzyć
żadnych śladów. Wrócił do Rona, który wciąż trzymał miecz i łańcuszek z horkruksem.
- Coś tam było? - zapytał Ron.
- Nic.
- No to jak ten miecz znalazł się w sadzawce?
- Musiał go wrzucić ten, kto wyczarował patronusa.
Obaj spojrzeli na bogato zdobiony srebrny miecz, którego wysadzana rubinami rękojeść
połyskiwała w świetle rzucanym przez różdżkę Hermiony.
- Myślisz, że to ten prawdziwy? - zapytał Ron.
- Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Łańcuszek z medalionem wciąż
zwisał z dłoni Rona.
Drgał lekko. Harry wiedział, że to, co było w nim ukryte, jest znowu zaniepokojone. Już
wcześniej wyczuło bliskość miecza i chciało go zabić, byleby tylko nie dostał się w jego ręce.
Teraz nie było już jednak czasu na długie dyskusje, teraz nadeszła chwila, by zniszczyć
medalion raz na zawsze. Rozejrzał się, trzymając wysoko różdżkę Hermiony, i dostrzegł
odpowiednie miejsce: płaski kamień w cieniu sykomory.
- Chodź - powiedział.
Podszedł do kamienia, zgarnął z niego śnieg i wyciągnął rękę po medalion. Kiedy Ron
podał mu i miecz, Harry pokręcił głową.
- Nie, ty powinieneś to zrobić.
- Ja? - zapytał Ron, wytrzeszczając oczy. - Dlaczego?
- Bo to ty wyciągnąłeś miecz z sadzawki. Myślę, że to masz być ty.
Nie był to wcale wybór podyktowany wspaniałomyślnością. Po prostu wiedział, że to
właśnie Ron ma wziąć miecz do ręki, był tego tak samo pewny, jak tego, że nie trzeba się
lękać srebrnej łani. W końcu Dumbledore nauczył go czegoś o pewnych rodzajach czarów, o
trudnej do przewidzenia mocy pewnych działań.
- Otworzę go - powiedział - a ty dźgniesz mieczem. Bez zastanowienia, dobrze? Bo
cokolwiek tam w środku jest, nie podda się bez walki. Cząstka Riddle’a w jego dzienniku
próbowała mnie zabić.
- Jak go otworzysz? - zapytał Ron z przerażoną miną.
- Każę mu się otworzyć, używając mowy wężów. Ta odpowiedź tak szybko spłynęła mu z
ust, że pomyślał, iż zawsze ją znał, choć była gdzieś głęboko w nim ukryta; może uwolniło ją
niedawne spotkanie z Nagini. Spojrzał na literę „S" ułożoną z błyszczących zielonych
kamyków. Łatwo było sobie wyobrazić, że to miniaturowy wąż zwinięty na zimnej skale.
- Nie! - krzyknął Ron. - Nie, nie otwieraj tego! Mówię poważnie!
- Dlaczego nie? Pozbądźmy się wreszcie tej przeklętej rzeczy, przecież od miesięcy...
- Nie mogę, Harry. Mówię poważnie... ty to zrób...
- Ale dlaczego?
- Bo to coś jest dla mnie niedobre - odrzekł Ron, cofając się od kamienia z medalionem. -
Nic na to nie poradzę! Nie usprawiedliwiam się, Harry, z tego, jaki byłem, ale ten horkruks
działa na mnie gorzej niż na ciebie czy Hermionę, to dlatego przychodziły mi do głowy te
rzeczy... no, może i tak przychodziły, ale to świństwo wszystko pogarszało, trudno mi to
wytłumaczyć... a potem je zdejmowałem i zaczynałem myśleć normalnie... a potem znowu
musiałem zakładać... Harry, ja tego nie mogę zrobić!
Cofnął się, kręcąc głową, wlokąc ze sobą miecz.
- Możesz to zrobić - powiedział Harry. - Możesz! Przed chwilą wyciągnąłeś miecz i
wiem, że ty powinieneś to zrobić. Po prostu pozbądź się tego świństwa raz na zawsze, Ron.
Wyglądało na to, że dźwięk własnego imienia podziałał na Rona jak bodziec. Przełknął
ślinę, wciąż oddychając ciężko przez nos, i wrócił do kamienia.
- Powiedz mi kiedy - wychrypiał.
- Na trzy - powiedział Harry, patrząc w dół na medalion.
Skupił wzrok na literze „S", wyobrażając sobie węża. Zawartość medalionu
zagrzechotała jak uwięziony karaluch. Gdyby nie piekący ból wokół szyi, mógłby poczuć do
tego czegoś współczucie.
- Raz... dwa... trzy... otwórz się.
Ostatnie słowo było sykiem, który przerodził się w głuche warczenie. Złota koperta
medalionu otworzyła się z cichym kliknięciem. Spod każdego z dwóch szklanych wieczek
mrugnęło do nich żywe oko, ciemne i ładne jak oczy Toma Riddle’a, zanim je zamienił w
szkarłatne, z wąskimi jak szparki źrenicami.
- Dźgaj - powiedział Harry, przytrzymując medalion na kamieniu.
Ron uniósł miecz trzęsącymi się rękami, czubek klingi zachybotał się nad obracającymi
się gorączkowo oczami. Harry ścisnął z całej siły medalion, wstrzymując oddech i
wyobrażając sobie tryskającą spod szklanych okienek krew.
A potem z horkruksa zasyczał głos:
- Widziałem twoje serce, ono jest moje.
- Nie słuchaj go! - powiedział ostro Harry. - Dźgaj!
- Widziałem twoje marzenia, Ronaldzie Weasley, i widziałem to, czego się boisz.
Wszystkie twoje marzenia mogą się spełnić, ale mogą się też spełnić twoje najgorsze obawy...
- Dźgaj! - krzyknął Harry, a jego głos odbił się echem od otaczających drzew.
Czubek miecza zadrżał, Ron spojrzał w oczy Toma Riddle’a.
- Zawsze najmniej kochany, najpierw przez matkę, która pragnęła córki... najmniej
kochany teraz... przez dziewczynę, która woli twojego przyjaciela... zawsze na drugim
miejscu, wiecznie w czyimś cieniu...
- Ron, dźgaj! Teraz!!! - ryknął Harry, czując, jak medalion dygoce mu w ręku, i bojąc się
tego, co miało nastąpić.
Ron uniósł miecz nieco wyżej, a gdy to uczynił, oczy Riddle’a zabłysły szkarłatem. Z
obu otworów w medalionie, z tych strasznych oczu, wyskoczyły jak dwa groteskowe bąble
dziwacznie zniekształcone głowy Harry’ego i Hermiony.
Ron wrzasnął i cofnął się, podczas gdy z medalionu wyrastały dwie całe postacie,
najpierw piersi, potem biodra, potem nogi, aż w końcu obie zakołysały się, jak drzewa o
wspólnych korzeniach, nad Ronem i prawdziwym Harrym, który puścił medalion, nagle
rozgrzany do białości.
- Ron! - krzyknął, ale teraz Riddle-Harry przemówił głosem Voldemorta i Ron zamarł,
wpatrując się jak zahipnotyzowany w jego twarz.
- Po co wróciłeś? Bez ciebie było nam lepiej, bez ciebie byliśmy szczęśliwi, cieszyliśmy
się, że ciebie nie ma... wyśmiewaliśmy się z twojej głupoty, twojego tchórzostwa, twojego
tupetu...
- Tupetu! - powtórzyła jak echo Riddle-Hermiona, piękniejsza i straszniejsza od
prawdziwej Hermiony, kołysząc się przed Ronem, który stał przerażony, ale sparaliżowany, z
opuszczonym mieczem. - A kto by na ciebie spojrzał? Kto by zwrócił na ciebie uwagę przy
Harrym Potterze? Dokonałeś czegoś, co mogłoby dorównać czynom Wybrańca? Kim ty jesteś
w porównaniu z Chłopcem, Który Przeżył?
- Ron, dźgnij je! DŹGNIJ! - ryknął Harry, ale Ron nie poruszył się, oczy miał szeroko
otwarte, odbijały się w nich sylwetki Riddle’a-Harry’ego i Riddle’a-Hermiony, ich włosy
kłębiły się jak płomienie, ich oczy jaśniały czerwienią, ich głosy zlewały się w ohydnym
duecie.
- Twoja matka wyznała - zadrwił Riddle-Harry, a Riddle-Hermiona zachichotała
szyderczo - że wolałaby mnie za syna. chętnie by cię na mnie zamieniła...
- A kto by go wolał, jaka kobieta by go chciała? Jesteś dla niego nikim, nikim, nikim -
zapiała Riddle-Hermiona, po czym wyciągnęła się jak wąż i oplotła Riddle’a-Harry’ego: ich
usta połączyły się.
Stojący przed nimi Ron skrzywił się z bólu i drżącymi rękami podniósł wysoko miecz.
- Zrób to! - krzyknął Harry.
Ron spojrzał na niego i Harry’emu wydało się, że dostrzegł w jego oczach szkarłatne
błyski.
- Ron!...
Miecz błysnął i opadł. Harry rzucił się w bok, by uniknąć ciosu, rozległ się szczęk metalu
i długi, ogłuszający wrzask. Obrócił się błyskawicznie, ślizgając na śniegu, z różdżką w ręku,
by się bronić, ale nie miał już z kim walczyć.
Potworne sobowtóry jego i Hermiony znikły. Stał tam tylko Ron, trzymając opuszczony
miecz w ręku i patrząc na potrzaskane szczątki medalionu na płaskim kamieniu.
Harry wrócił do niego powoli, nie mając pojęcia, co powiedzieć albo zrobić. Ron
oddychał ciężko. W jego oczach nie było już ani śladu czerwieni, były niebieskie jak zawsze i
trochę wilgotne.
Harry pochylił się i zebrał szczątki potrzaskanego horkruksa. Ron przebił szkło w obu
otworach, oczy Riddle’a znikły, a poplamiony jedwab, którym wyłożony był medalion, lekko
dymił. Znikło to coś, co żyło w horkruksie; torturowanie Rona było ostatnim aktem w jego
życiu.
Miecz zadzwonił o zmarzłą ziemię, gdy Ron go upuścił. Osunął się na kolana,
zakrywając głowę rękami. Trząsł się cały, ale Harry zrozumiał, że nie z zimna. Włożył rozbity
medalion do kieszeni, ukląkł przy nim i ostrożnie położył mu rękę na ramieniu. Uznał to za
dobry znak, że Ron nie strząsnął jego ręki.
- Kiedy odszedłeś - powiedział cicho, wdzięczny za to, że Ron miał nadal ukrytą twarz -
płakała przez tydzień. Może dłużej, ale nie chciała, żebym widział. Przez wiele wieczorów w
ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy. Kiedy ciebie zabrakło...
Nie był w stanie dokończyć zdania. Dopiero teraz, kiedy Ron już wrócił, zdał sobie
sprawę, ile ich kosztowała jego nieobecność.
- Jest dla mnie jak siostra - powiedział po chwili. - Kocham ją jak siostrę i myślę, że ona
też czuje do mnie to samo. Zawsze tak było. Myślałem, że o tym wiesz.
Ron nie odpowiedział, tylko odwrócił głowę i hałaśliwie wytarł nos rękawem. Harry
wstał i podszedł do miejsca, w którym leżał olbrzymi plecak porzucony przez Rona, gdy biegł
do sadzawki, by ratować mu życie. Zarzucił go na plecy i wrócił do Rona, który dźwignął się
na nogi. Oczy miał zaczerwienione, ale już wziął się w garść.
- Przepraszam - powiedział grubym głosem. - Przepraszam, że odszedłem. Wiem, że
byłem... byłem...
Rozejrzał się, jakby w nadziei, że skądś spłynie ku niemu wystarczająco parszywe
określenie.
- Nie musisz przepraszać - powiedział Harry. - Spłaciłeś dług. Wyciągnąłeś miecz.
Zniszczyłeś horkruksa. Uratowałeś mi życie.
- To brzmi, jakbym był jakimś bohaterem, a wcale nim nie byłem - wymamrotał Ron.
- To zwykle brzmi lepiej, niż wyglądało w rzeczywistości - powiedział Harry. - Od lat
próbowałem ci to wytłumaczyć.
Równocześnie ku sobie podeszli i uścisnęli się. Kurtka Rona wciąż była mokra.
- A teraz - powiedział Harry - trzeba jeszcze tylko odnaleźć nasz namiot.
Nie było to jednak trudne. Choć uprzednio, gdy Harry szedł za łanią przez ciemny las,
wydawało mu się, że trwało to bardzo długo, teraz, z Ronem u boku, trafił do namiotu w
zaskakująco krótkim czasie. Nie mógł się doczekać chwili, gdy obudzą Hermionę, i z bijącym
sercem wszedł do namiotu, a Ron za nim.
Po kąpieli w lodowatej wodzie i wędrówce przez las ogarnęło ich cudowne ciepło. W
misie na podłodze wciąż migotały niebieskie płomyki. Hermiona spała mocno, zwinięta w
kłębek pod kocami, i nie poruszyła się, dopóki Harry kilka razy nie wypowiedział głośno jej
imienia.
- Hermiono!
Wzdrygnęła się, otrząsnęła i szybko usiadła, odgarniając włosy z twarzy.
- Co się stało, Harry? Nic ci nie jest?
- Wszystko w porządku. Albo jeszcze lepiej. Czuję się znakomicie. I ktoś tu jest.
- Ktoś tu jest? Kto...?
Zobaczyła Rona, który stał z mieczem w ręku, ociekając wodą. Harry wycofał się do
ciemnego kąta, zdjął plecak Rona i próbował wtopić się w płótno namiotu.
Hermiona ześliznęła się z pryczy i ruszyła w stronę Rona jak lunatyczka, z oczami
utkwionymi w jego bladej twarzy. Stanęła tuż przed nim, wargi miała lekko rozchylone, oczy
szeroko otwarte. Ron uśmiechnął się do niej z zażenowaniem i podniósł ręce na wysokość
pasa. Pochyliła się do przodu i zaczęła go walić pięściami po piersiach, ramionach, głowie.
- Auu... ou... przestań! Coś ty... au... Hermiono... AUU!
- Ronaldzie... Weasley... ty... skończony... dupku!
Po każdym słowie następował cios. Ron cofał się, osłaniając głowę rękami.
- Przyczołgałeś... się... tutaj... z powrotem... po... tylu... tygodniach... och... gdzie jest
moja różdżka?!
Wyglądała, jakby naprawdę była gotowa wyrwać ją siłą Harry’emu z ręki. Instynktownie
zareagował.
- Protego!
Niewidzialna tarcza wyrosła między Ronem i Hermioną, odrzucając ją do tyłu z taką siłą,
że upadła na podłogę. Wypluwając włosy z ust, zerwała się na równe nogi.
- Hermiono! - krzyknął Harry. - Uspokój się!
- Wcale się nie uspokoję! - wrzasnęła.
Jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie; wyglądała, jakby dostała szału.
- Oddaj mi różdżkę! Oddaj mi zaraz różdżkę!
- Hermiono, proszę cię...
- Nie mów mi, co mam robić, Harry Potterze! Ani mi się waż! Oddawaj różdżkę! A ty,
TY!
Wyciągała ku Ronowi rękę oskarżycielskim gestem; wyglądało to zupełnie tak, jakby
rzucała na niego zły urok, i Harry wcale się nie zdziwił, że Ron cofnął się o kolejnych kilka
kroków.
- Poleciałam za tobą! Wołałam cię! Błagałam, żebyś wrócił!
- Wiem - powiedział Ron. - Hermiono, wybacz mi, mnie jest naprawdę...
- Och, jest ci przykro!
Zaśmiała się piskliwie, nienaturalnie, Ron zerknął na Harry’ego, szukając pomocy, ale
Harry tylko zrobił minę wyrażającą całkowitą bezsilność.
- Wracasz sobie po paru tygodniach... tak, tygodniach... i myślisz, że wszystko będzie w
porządku, jeśli powiesz, że jest ci przykro?
- A co innego mogę powiedzieć?! - krzyknął Ron i Harry ucieszył się, widząc, że zaczyna
walczyć.
- Och, nie wiem! - krzyknęła z jadowitą ironią Hermiona. - Wysil swój mózg, Ron,
pogrzeb w nim, to powinno potrwać tylko parę sekund...
- Hermiono - przerwał jej Harry, uznając to za chwyt poniżej pasa - on dopiero co
uratował mi...
- Mam to gdzieś! Nie obchodzi mnie, co on zrobił! Całe tygodnie... mogliśmy już dawno
nie żyć, a on dobrze o tym wiedział...
- Wiedziałem, że żyjecie! - ryknął Ron, po raz pierwszy ją zagłuszając i podchodząc do
niej tak blisko, jak mu na to pozwalało Zaklęcie Tarczy. - O Harrym jest pełno w „Proroku",
w radiu, wszędzie was szukają, krąży mnóstwo pogłosek i różnych zwariowanych bzdur,
wiedziałem, że natychmiast bym usłyszał, jakby wam się coś stało... nie macie pojęcia, jak ja
się...
- Jak się czułeś?!
Wypowiedziała to tak piskliwym głosem, że chyba tylko nietoperze mogłyby ją usłyszeć,
ale na szczęście skrajne oburzenie odebrało jej na chwilę mowę i Ron natychmiast to
wykorzystał.
- Chciałem wrócić, gdy tylko się deportowałem, Hermiono, ale wpadłem prosto na bandę
szmalcowników i nigdzie nie mogłem się ruszyć!
- Bandę kogo? - zapytał Harry, gdy Hermiona rzuciła się na fotel i zwinęła w tak ciasny
kłębek, że trudno było sobie wyobrazić, kiedy zdoła się wyplątać z własnych rąk i nóg.
- Szmalcowników - odrzekł Ron. - Są wszędzie, dostają złoto za mugolaków i zdrajców
krwi, ministerstwo wyznaczyło nagrodę za każdego schwytanego. Byłem sam, wyglądałem na
ucznia, okropnie się podniecili, myśleli, że jestem mugolakiem, który się ukrywa. Musiałem
szybko coś wymyślić, żeby mnie nie zaciągnęli do ministerstwa.
- Co im powiedziałeś?
- Ze nazywam się Stan Shunpike. Pierwsze nazwisko, które mi wpadło do głowy.
- I uwierzyli ci?
- Nie byli najbystrzejsi. Jeden na pewno miał w sobie krew trolli, śmierdział jak...
Ron zerknął na Hermionę, wyraźnie z nadzieją, że ten drobny żarcik może ją choć trochę
zmiękczy, ale nadal miała kamienną twarz nad ciasno splecionymi członkami.
- W każdym razie zaczęli się kłócić, czy jestem tym Stanem, czy nie jestem. Trochę to
było żałosne, mówiąc szczerze, ale w końcu było ich pięciu, a ja jeden, no i zabrali mi
różdżkę. Potem dwóch zaczęło się tłuc, dwóch innych się przyglądało, więc rąbnąłem w
brzuch tego, który mnie trzymał, złapałem jego różdżkę, rozbroiłem tego, który trzymał moją,
i deportowałem się. Nie wyszło mi to za dobrze, znowu się rozszczepiłem... - Podniósł prawą
rękę, by pokazać, że brakuje mu paznokci na dwóch palcach, na co Hermiona uniosła brwi z
politowaniem. - No i wylądowałem o całe mile od miejsca, w którym byliście. Jak wróciłem
nad tę rzeczkę, gdzie obozowaliśmy... to was już nie było.
- Ojej, ale wzruszająca opowieść - powiedziała Hermiona wyniosłym tonem, którego
używała, gdy chciała kogoś zranić. - Musiałeś się naprawdę wystraszyć. A tymczasem my
odwiedziliśmy Dolinę Godryka i... zaraz, co tam się wydarzyło, Harry? Ach tak, pojawił się
ten wąż Sam-Wiesz-Kogo, no wiesz, chciał nas tylko pozabijać, a potem przybył Sam-Wiesz-
Kto we własnej osobie, ale uciekliśmy mu w ostatniej chwili.
- Co? - zapytał Ron, wytrzeszczając oczy i przenosząc spojrzenie z niej na Harry’ego, ale
Hermiona go zignorowała.
- Dwa paznokcie, Harry, wyobrażasz to sobie? No, to ustawia nasze przygody we
właściwej perspektywie, prawda?
- Hermiono - powiedział cicho Harry - Ron dopiero co uratował mi życie.
Udała, że tego nie dosłyszała.
- Jedno tylko chciałabym wiedzieć - powiedziała, utkwiwszy wzrok w płótnie namiotu
nad głową Rona. - W jaki sposób udało ci się nas w końcu znaleźć? To bardzo ważne. Bo jak
już się dowiemy, będziemy mogli zapobiec kolejnym niechcianym odwiedzinom.
Ron popatrzył na nią ze złością, a potem wyciągnął z kieszeni coś srebrnego.
- Dzięki temu.
Musiała na niego spojrzeć, żeby zobaczyć, co im pokazuje.
- Wygaszacz? - zapytała tak zaskoczona, że na chwilę zapomniała o pogardliwej minie.
- On nie tylko zapala i gasi światło - powiedział Ron. - Nie wiem, jak to działa i dlaczego
stało się to akurat wtedy, a nie kiedy indziej, bo przecież od samego początku chciałem do
was wrócić. Ale słuchałem radia, bardzo wczesnym rankiem w dzień Bożego Narodzenia, i
usłyszałem... usłyszałem ciebie.
Patrzył na Hermionę.
- Usłyszałeś mnie przez radio? - zapytała zdumionym tonem.
- Nie, usłyszałem twój głos z mojej kieszeni. Twój głos - ponownie uniósł wyżej
wygaszacz - wydobywał się z tego.
- I co takiego powiedziałam? - zapytała Hermiona tonem, w którym niedowierzanie
mieszało się z ciekawością.
- Wypowiedziałaś moje imię. Powiedziałaś coś... coś o różdżce.
Hermiona zaczerwieniła się po uszy. Harry przypomniał to sobie: wtedy po raz pierwszy
od czasu, gdy Ron ich opuścił, zostało głośno wypowiedziane jego imię. Hermiona
wspomniała je, kiedy rozmawiali o naprawieniu różdżki Harry’ego.
- Więc wyjąłem go - ciągnął Ron, patrząc na wygaszacz - i nie wyglądał jakoś inaczej, ale
byłem pewny, że ciebie usłyszałem. Pstryknąłem nim. I wtedy w moim pokoju zgasło światło,
ale za oknem pojawiło się inne.
Wzniósł drugą rękę i pokazał nią przed siebie, mając oczy utkwione w czymś, czego ani
Harry, ani Hermiona nie widzieli.
- To była świetlista kula, taka niebieskawa, i jakby trochę pulsowała... coś podobnego do
światła wokół świstoklika, łapiecie, co?
- Tak - odpowiedzieli jednocześnie Harry i Hermiona.
- Wiedziałem, że to jest to. Spakowałem się, wziąłem plecak i wyszedłem do ogrodu. Ta
świetlna kuła czekała tam na mnie i kiedy wyszedłem, odleciała trochę dalej, więc poszedłem
za nią za szopę, a wtedy... no... ona we mnie wlazła.
- Słucham? - zapytał Harry, przekonany, że się przesłyszał.
- No... jakoś tak podleciała do mnie - odrzekł Ron, pokazując ten ruch palcem
wskazującym wolnej ręki - do mojej piersi, a potem... weszła tutaj. Była tutaj - dotknął
miejsca w pobliżu serca. - Czułem ją, była gorąca. A jak już była we mnie, od razu
wiedziałem, co mam zrobić, wiedziałem, że zabierze mnie tam, gdzie powinienem się
znaleźć. Więc się deportowałem i wylądowałem na zboczu jakiegoś wzgórza. Wszędzie było
pełno śniegu...
- Byliśmy tam - powiedział Harry. - Spędziliśmy tam dwie noce, a podczas drugiej nocy
wciąż mi się zdawało, że słyszę, jak ktoś się porusza i wola w ciemności!
- No tak, to pewnie byłem ja - rzekł Ron. - W każdym razie wasze zaklęcia ochronne
działały, bo ani was nie widziałem, ani nie słyszałem. Byłem jednak pewny, że jesteście
gdzieś blisko, więc w końcu wlazłem do śpiwora i czekałem, aż któreś z was się pojawi.
Pomyślałem, że będziecie musieli się pojawić, gdy zwiniecie namiot.
- Nie musieliśmy - wyjaśniła Hermiona. - Na wszelki wypadek deportowaliśmy się pod
peleryną-niewidką. I zrobiliśmy to bardzo wcześnie, bo, jak powiedział Harry, usłyszeliśmy,
że ktoś kręci się w pobliżu.
- No więc siedziałem na tym wzgórzu przez cały dzień - mówił dalej Ron. - Wciąż
miałem nadzieję, że się pokażecie. Ale kiedy zaczęło się robić ciemno, zrozumiałem, że
musiałem was przeoczyć, więc znowu pstryknąłem wygaszaczem i znowu wyleciała ta
niebieska świetlna kula, i weszła we mnie, a ja się deportowałem i wylądowałem tutaj, w tym
lesie. I znowu was nie zobaczyłem, więc miałem tylko nadzieję, że jedno z was w końcu się
pojawi... no i pojawił się Harry. Oczywiście najpierw zobaczyłem łanię.
- Co zobaczyłeś? - zapytała ostro Hermiona.
Opowiedzieli jej, co się wydarzyło, a kiedy zaczęli mówić o srebrnej łani i o mieczu,
Hermiona spoglądała ze zmarszczonym czołem to na jednego, to na drugiego, skupiając
uwagę tak, że pozwoliła swym członkom trochę się rozluźnić.
- Ale przecież to musiał być czyjś patronus! - zawołała. - I co, nie zauważyliście, kto go
wyczarował? Nie widzieliście nikogo? I zaprowadziła was do miecza! Aż trudno w to
uwierzyć! I co było potem?
Ron opowiedział jej, jak zobaczył, że Harry wskakuje do sadzawki, a kiedy długo nie
wypływał, zrozumiał, że coś mu się stało, i sam dał nurka w wodę, i uratował Harry’ego, a
potem wrócił po miecz. Kiedy doszedł do otwarcia medalionu, zawahał się, a Harry
natychmiast dokończył opowieść za niego.
- ...no i Ron przebił to coś mieczem.
- I... i umarło? Tak po prostu? - wyszeptała Hermiona.
- No... wrzasnęło i zdechło - odrzekł Harry, zerkając na Rona. - Zobacz.
Rzucił medalion na jej kolana. Chwyciła go i zaczęła z bliska oglądać.
Harry uznał, że zagrożenie już minęło, więc machnął różdżką Hermiony, żeby cofnąć
Zaklęcie Tarczy, po czym zwrócił się do Rona.
- Chyba powiedziałeś, że zwiałeś tym szmalcownikom z dodatkową różdżką, tak?
- Co? - zapytał Ron, który obserwował Hermionę. - Och... tak...
Rozpiął klamrę plecaka i wyciągnął z jednej kieszeni krótką, ciemną różdżkę.
- Jest. Pomyślałem sobie, że zawsze dobrze mieć zapasową.
- I miałeś rację - powiedział Harry, wyciągając rękę. - Moja jest złamana.
- Żartujesz! - zawołał Ron, ale w tym momencie Hermiona wstała i znowu zrobił
przerażoną minę.
Hermiona włożyła zniszczony horkruks do wyszywanej koralikami torebki, a potem
wspięła się na swoje łóżko i położyła się bez słowa.
Ron wręczył różdżkę Harry’emu.
- To chyba najlepsze, co mogło cię spotkać - mruknął Harry.
- No tak - powiedział Ron. - Zawsze mogło być gorzej. Pamiętasz te ptaszki, które na
mnie napuściła?
- Zawsze mogę je przywołać - dobiegł ich spod kocy stłumiony głos Hermiony.
Harry zobaczył, że Ron uśmiecha się lekko, wyciągając z plecaka swoją rdzawoczerwoną
piżamę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:01, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y








Ksenofilius Lovegood
Harry nie spodziewał się, by Hermionie przeszła złość w ciągu jednej nocy, więc nie był
zaskoczony, kiedy następnego ranka porozumiewała się z nimi głównie za pomocą
pogardliwych min i znaczącego milczenia. Ron w jej obecności robił się nienaturalnie ponury,
co miało być zewnętrzną oznaką nieustającej skruchy. Kiedy wszyscy troje byli razem, Harry
czuł się jak jedyna osoba na pogrzebie, która nie opłakuje zmarłego. Natomiast w czasie tych
nielicznych chwil, gdy nie towarzyszyła im Hermiona (kiedy szli po wodę albo szukali
grzybów), Ron stawał się bezwstydnie wesoły.
- Ktoś nam pomógł - powtarzał. - Ktoś przysłał tę łanię. Ktoś jest po naszej stronie. Stary,
o jednego horkruksa mniej!
Rozochoceni zniszczeniem medalionu zaczęli znowu dyskutować o możliwych
lokalizacjach pozostałych horkruksów i chociaż już uprzednio robili to tak często, Harry
poczuł w sobie optymizm, pewny, że po pierwszym przełomie nastąpią kolejne. Dąsanie się
Hermiony nie było w stanie zepsuć mu dobrego nastroju: nagły zwrot w ich wyprawie,
pojawienie się tajemniczej łani, odzyskanie miecza Gryffindora, a przede wszystkim powrót
Rona - to wszystko napełniało go takim szczęściem, że trudno mu było zachować powagę.
Późnym popołudniem udało im się ponownie wymknąć z kręgu złowrogiej atmosfery
roztaczanej przez Hermionę i pod pozorem poszukiwania nieistniejących jeżyn pod nagimi
krzakami wymieniali z Ronem informacje. Harry’emu udało się w końcu opowiedzieć
Ronowi o wszystkim, co wydarzyło się po jego odejściu, łącznie z pełnym opisem przygody
w Dolinie Godryka. Ron dzielił się z nim nowinami ze świata czarodziejów.
- A jak się dowiedzieliście o Tabu? - zapytał Harry’ego po opisaniu mu wielu
rozpaczliwych prób uniknięcia przez mugolaków restrykcji ze strony ministerstwa.
- O czym?
- No... ty i Hermiona przestaliście wymawiać imię Sam-Wiesz-Kogo!
- Ach, o to ci chodzi! To po prostu takie głupie przyzwyczajenie... Ale nie mam
problemów z wymawianiem imienia Vol...
- NIE! - ryknął Ron, tak że Harry wskoczył ze strachu w krzaki, a Hermiona (z nosem w
książce przy wejściu do namiotu) łypnęła na nich spode łba. - Przepraszam - powiedział Ron,
wyciągając Harry’ego z jeżyn - ale na to imię rzucono zaklęcie. W ten sposób łatwiej im
ścigać ludzi. Użycie tego imienia łamie zaklęcia ochronne, powoduje jakieś magiczne
zakłócenia... właśnie w ten sposób odnaleźli nas na Tottenham Court Road!
- Bo użyliśmy jego imienia?
- No właśnie! I trzeba przyznać, że sprytnie to wymyślili. Tylko ci, którzy naprawdę mu
się przeciwstawiali, jak Dumbledore, nigdy nie wzbraniali się wymawiać jego imienia. No i
jak rzucili na nie Tabu, każdego, kto je wypowie, mogą łatwo wyśledzić. Szybki i łatwy
sposób wyłapania członków Zakonu! Prawie im się udało dopaść Kingsleya...
- Chyba żartujesz!
- Ano tak, Bill mi mówił, że osaczyła go chmara śmierciożerców, ale się przez nich
przebił i uciekł. Teraz się ukrywa, tak jak my. - Ron podrapał się w podbródek końcem
różdżki. - Nie sądzisz, że to Kingsley mógł wysłać tę łanię?
- Jego patronusem jest ryś, widzieliśmy go na weselu, pamiętasz?
- No tak...
Szli wzdłuż krzaków, oddalając się od namiotu i Hermiony.
- Harry... a nie sądzisz, że to Dumbledore?
- Co Dumbledore?
Ron trochę się zmieszał, ale powiedział cicho:
- Dumbledore... i ta łania. No bo... - obserwował Harry’ego kątem oka - bo to on miał
prawdziwy miecz jako ostatni, prawda?
Harry nie wyśmiał go, bo zbyt dobrze rozumiał tęsknotę kryjącą się za tym pytaniem.
Myśl, że Dumbledore’owi udało się do nich wrócić, że ich obserwuje z ukrycia, byłaby na
pewno niezwykle pocieszająca. Pokręcił głową.
- Dumbledore nie żyje. Byłem przy tym, widziałem jego ciało. Odszedł z tego świata raz
na zawsze. Zresztą... jego patronusem był feniks, nie łania.
- Ale patronusy mogą się zmieniać, nie? Pamiętasz patronusa Tonks?
- Tak, ale jeśli Dumbledore żyje, to dlaczego sam nam się nie pokazał? Dlaczego tylko
podsunął nam miecz?
- Dobre pytanie - odrzekł Ron. - Może z tego samego powodu, dla którego nie dał ci go,
kiedy jeszcze żył?
Z tego samego powodu, dla którego zostawił ci stary znicz, a Hermionie książkę z
bajkami dla dzieci?
- Więc z jakiego? - zapytał Harry, odwracając się, by spojrzeć Ronowi prosto w twarz,
rozpaczliwie pragnąc usłyszeć odpowiedź na to pytanie.
- Nie wiem. Czasami sobie myślałem, no wiesz, kiedy mnie brało to świństwo, że zrobił
to dla żartu, albo... albo po prostu chciał nam utrudnić zadanie. Ale już tak nie myślę, nie.
Wiedział, co robi, dając mi ten wygaszacz, prawda? On... no... tego... - uszy mu się
zaczerwieniły i udał, że jest całkowicie pochłonięty kopaniem kępki trawy pod stopami - ...on
musiał wiedzieć, że ja was zostawię.
- Nie - poprawił go Harry. - On musiał wiedzieć, że zawsze będziesz chciał do nas
wrócić.
Ron wyglądał na wdzięcznego za tę korektę, ale wciąż był zmieszany. Częściowo po to,
by zmienić temat, Harry zapytał:
- Skoro już mowa o Dumbledorze, to słyszałeś, co napisała o nim Skeeter?
- Och, tak - odpowiedział natychmiast Ron. - Ludzie wciąż o tym mówią. Oczywiście w
innej sytuacji byłaby to o wiele większa sensacja. Dumbledore kumplem Grindelwalda! Ale
teraz to jest głównie powód do śmiechu dla tych, którzy Dumbledore’a nie lubili, no i lekki
policzek dla każdego, kto uważał go za tak równego gościa. Ja tam się tym za bardzo nie
przejąłem. Był bardzo młody, kiedy...
- Był w naszym wieku - przerwał mu Harry, jak uprzednio Hermionie, i coś w jego
twarzy spowodowało, że Ron postanowił już nie drążyć tej sprawy.
Wielki pająk siedział pośrodku oszronionej pajęczyny w jeżynach. Harry wycelował w
niego różdżką, którą dostał w nocy od Rona i którą Hermiona raczyła zbadać, stwierdzając, że
zrobiona jest z tarniny.
- Engorgio.
Pająk drgnął i zakołysał się lekko w pajęczynie. Harry spróbował jeszcze raz. Tym razem
pająk trochę się powiększył.
- Przestań - powiedział ostro Ron. - Przepraszam, że powiedziałem, że Dumbledore był
młody. W porządku?
Harry zapomniał, że Ron nienawidzi pająków.
- Przepraszam... Reducio.
Pająk nie skurczył się. Harry spojrzał na różdżkę z tarniny. Każde drobne zaklęcie, jakie
nią dzisiaj rzucił, wydawało się o wiele słabsze od tych, które zwykle rzucał za pomocą
swojej dawnej różdżki z piórem feniksa. Ta nowa była jakaś obca, czuł się tak, jakby miał
przyszytą do ramienia cudzą dłoń.
- Musisz po prostu ćwiczyć - powiedziała Hermiona, która podeszła do nich
niepostrzeżenie i stała za nimi, przyglądając się jego niezbyt udanym próbom powiększenia i
pomniejszenia pająka. - To kwestia pewności siebie, Harry.
Dobrze wiedział, dlaczego tak jej zależy, żeby ta nowa różdżka działała poprawnie: wciąż
poczuwała się do winy z powodu przełamania jego różdżki. Powstrzymał się od złośliwej
odpowiedzi, która cisnęła mu się na usta: żeby sobie wzięła tę tarninową różdżkę i oddała mu
swoją, skoro uważa, że to tylko kwestia pewności siebie. Bardzo mu jednak zależało na
naprawieniu stosunków między nimi wszystkimi, więc zgodził się z nią, ale kiedy Ron
uśmiechnął się do niej niepewnie, natychmiast odeszła i znowu ukryła się za swoją książką.
Kiedy zrobiło się ciemno, wszyscy troje wrócili do namiotu, a Harry pierwszy objął
wartę. Siedząc w wejściu do namiotu, próbował zmusić tarninową różdżkę do unoszenia w
powietrze kamyków leżących u jego stóp, ale nie bardzo mu to wychodziło. Hermiona leżała
na pryczy, pogrążona w lekturze, a Ron, po wielu nerwowych spojrzeniach rzucanych na nią,
wyjął w końcu z plecaka małe radio w drewnianej obudowie i zaczął je nastawiać.
- Tylko jedna stacja nadaje prawdziwe wiadomości - powiedział cicho Harry’emu. -
Wszystkie inne są na usługach Sam-Wiesz-Kogo i mówią tylko to, czego chce ministerstwo,
ale ta... poczekaj, sam usłyszysz, jest naprawdę super. Nie mogą, co prawda, nadawać co
wieczór, muszą wciąż zmieniać miejsce nadawania, żeby ich nie nakryli, no i trzeba znać
hasło, żeby ich złapać... kłopot w tym, że nie znam ostatniego...
Zaczął stukać różdżką w drewnianą obudowę radia, mrucząc pod nosem jakieś
przypadkowe słowa. Co jakiś czas zerkał ukradkiem na Hermionę, wyraźnie bojąc się nowego
wybuchu złości, ale zachowywała się tak, jakby go w ogóle nie było w namiocie. Stukał tak i
mruczał przez jakieś dziesięć minut, podczas gdy Hermiona przewracała kartki książki, a
Harry ćwiczył rzucanie czarów tarninową różdżką.
W końcu Hermiona zsunęła się z pryczy. Ron natychmiast przestał stukać.
- Jeśli ci to przeszkadza, mogę przestać! - powiedział ze strachem.
Nie raczyła mu odpowiedzieć. Podeszła do Harry’ego.
- Musimy pogadać - powiedziała.
Spojrzał na książkę, którą wciąż trzymała w ręku: Zycie i kłamstwa Albusa
Dumbledore’a.
- O co chodzi? - zapytał z niepokojem.
Przyszło mu na myśl, że może znalazła rozdział poświęcony jemu; nie był pewny, czy
zniesie tę wersję jego znajomości z Dumbledore’em. Odpowiedź Hermiony całkowicie go
zaskoczyła.
- Chcę się zobaczyć z Ksenofiliusem Lovegoodem. Wytrzeszczył na nią oczy.
- Że co?
- Z Ksenofiliusem Lovegoodem. Ojcem Luny. Chcę z nim porozmawiać.
- Eee... ale dlaczego?
Wzięła głęboki oddech i powiedziała:
- Chodzi o ten znak. Ten znak w Baśniach barda Beedle’a. Popatrz na to!
Podsunęła mu otwartą książkę pod nos i zobaczył fotokopię oryginału listu, który
Dumbledore wysłał do Grindelwalda. Rozpoznał tak znajome, cienkie, pochyłe pismo
Dumbledore’a. Przykro mu było na nie patrzeć, bo był to dowód, że nie jest to jeszcze jedno
łgarstwo Rity, tylko prawdziwy list Dumbledore’a.
- Podpis - powiedziała Hermiona. - Spójrz na podpis, Harry.
Spojrzał na podpis. Przez chwilę nie miał pojęcia, o co jej chodzi, ale kiedy przyjrzał się
bliżej, przyświecając sobie różdżką, zobaczył, że Dumbledore zamienił „A" w imieniu
„Albus" na maleńki trójkątny znak - taki sam jak ten, który ktoś wyrysował na stronicy Baśni
barda Beedle’a.
- Eee... o czym wy... - zaczął niepewnym głosem Ron, ale Hermiona uciszyła go jednym
spojrzeniem i odwróciła się z powrotem do Harry’ego.
- Wciąż się pojawia, prawda? Wiem, Wiktor powiedział, że to znak Grindelwalda, ale ten
znak był też na pewno na tym starym grobie w Dolinie Godryka, a daty na płycie nagrobnej
wskazywały na czas, kiedy Grindelwalda jeszcze nie było na świecie! A teraz to! No cóż, nie
możemy zapytać ani Dumbledore’a, ani Grindelwalda, co to znaczy... nie wiem nawet, czy
Grindelwald jeszcze żyje... ale możemy o to zapytać pana Lovegoode’a. Miał ten symbol na
szyi. Na weselu. Harry, jestem pewna, że to bardzo ważne!
Harry nie odpowiedział od razu. Spojrzał na jej rozgorączkowaną twarz, a potem
odwrócił głowę i wpatrując się w otaczającą ciemność, myślał. Po długim milczeniu
powiedział:
- Hermiono, chyba nie chcemy drugiej Doliny Godryka. Wmówiliśmy sobie nawzajem,
że trzeba ją odwiedzić i...
- Ale ten znak wciąż się gdzieś pojawia! Dumbledore zostawił mi Baśnie barda Beedle’a,
skąd wiesz, czy nie powinniśmy się dowiedzieć, co ten symbol oznacza?
- No i znowu to samo! - Harry poczuł, że ogarnia go lekkie rozdrażnienie. - Wciąż
próbujemy się nawzajem przekonać, że Dumbledore pozostawił nam jakieś tajemne znaki i
wskazówki...
- Wygaszacz okazał się całkiem użyteczny - wtrącił się do rozmowy Ron. - Uważam, że
Hermiona ma rację. Powinniśmy zobaczyć się z Lovegoodem.
Harry spojrzał na niego z niechęcią. Był pewny, że wsparcie, jakiego Ron udzielił
Hermionie, niewiele ma wspólnego z chęcią poznania znaczenia trójkątnego znaku
runicznego.
- Tym razem nie będzie jak w Dolinie Godryka - dodał Ron. - Lovegood jest po twojej
stronie, Harry. Jego „Żongler" przez cały czas cię popiera, wciąż pełno w nim wezwań, żeby
ludzie ci pomagali!
- Jestem pewna, że to bardzo ważne! - powiedziała stanowczo Hermiona.
- A nie uważasz, że gdyby było takie ważne, to Dumbledore powiedziałby mi o tym,
zanim umarł?
- Może... może to jest coś, co sam musisz odkryć - powiedziała takim tonem, jakby nagle
wpadł jej do głowy ostatni argument.
- Tak, tak - poparł ją usłużnie Ron. - To ma sens.
- Nie, nie ma - warknęła Hermiona - ale mimo to nadal mi się wydaje, że powinniśmy
porozmawiać z panem Lovegoodem. Symbol, który wiąże ze sobą Dumbledore^,
Grindelwalda i Dolinę Godryka? Harry, jestem pewna, że powinniśmy się dowiedzieć, o co tu
chodzi!
- Uważam, że powinniśmy zagłosować - odezwał się Ron. - Ci, którzy są za
odwiedzeniem Lovegooda...
Zdążył poderwać rękę przed Hermiona. Wargi zadrżały jej podejrzanie, kiedy uniosła
swoją.
- Przykro mi, Harry, ale zostałeś przegłosowany - powiedział Ron, klepiąc go po plecach.
- Świetnie - powiedział Harry, trochę rozbawiony, a trochę zirytowany. - Ale pod
warunkiem, że jak już sobie porozmawiamy z Lovegoodem, to spróbujemy odnaleźć parę
nowych horkruksów, dobrze? A w ogóle, to gdzie ci Lovegoodowie mieszkają? Czy któreś z
was wie?
- No pewnie, mieszkają niedaleko nas - odrzekł Ron. - Nie wiem dokładnie gdzie, ale
rodzice zawsze pokazywali na wzgórza, kiedy o nich wspominali. Nie będzie trudno znaleźć.
Kiedy Hermiona wróciła na pryczę, Harry powiedział ściszonym głosem:
- Zgodziłeś się tylko dlatego, żeby wrócić do jej łask.
- W miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone, a tutaj mamy do czynienia po trochu z
jednym i drugim. Głowa do góry, Harry, są ferie świąteczne, Luna będzie w domu!
Z omiatanego wiatrem wzgórza, na które deportowali się następnego ranka, mieli
wspaniały widok na wioskę Ottery St Catchpole. Z tej wysokości wioska wyglądała jak
kolekcja domków dla lalek, w szerokich, ukośnych smugach słońca, opadających na ziemię
między chmurami. Stali tam z minutę lub dwie, ocieniając oczy dłońmi i patrząc w stronę
Nory, ale mogli tylko dostrzec wysokie żywopłoty i drzewa w sadzie, osłaniające
przygarbiony domek przed oczami mugoli.
- To dziwne uczucie być tak blisko, a nie odwiedzić domu - powiedział Ron.
- No wiesz, niedawno się z nimi widziałeś - zauważyła chłodno Hermiona. - Byłeś tam na
Boże Narodzenie.
- Wcale nie byłem w Norze! - odrzekł Ron, wybuchając nienaturalnym śmiechem. -
Myślisz, że co, miałem tam pójść i powiedzieć im wszystkim, że was porzuciłem? Taak, Fred
i George bardzo by się z tego ucieszyli. A Ginny, taak, Ginny bardzo by mi współczuła!
- No to gdzie byłeś? - zapytała zaskoczona Hermiona.
- W nowym domu Billa i Fleur. W Muszelce. Bill zawsze był wobec mnie w porządku.
No... może nie był zachwycony, kiedy usłyszał, co zrobiłem, ale powstrzymał się od
komentarzy. Wiedział, że naprawdę jest mi przykro. Reszta rodziny w ogóle nie miała pojęcia,
że tam byłem. Bill powiedział mamie, że on i Fleur nie przyjadą na święta, bo chcą je spędzić
sami. No wiesz, pierwsze wspólne święta w nowym domu. Nie sądzę, by Fleur miała o to
pretensję. Sami wiecie, jak nie znosi Celestyny Warbeck.
Odwrócił się plecami do Nory.
- Spróbujmy tam - powiedział, ruszając szczytem wzgórza.
Szli parę godzin. Hermiona uparła się, by Harry ukrył się pod peleryną-niewidką.
Łańcuch niskich wzgórz okazał się niezamieszkany, napotkali tylko jeden domek, który
wyglądał na opuszczony.
- Myślicie, że to może być ich dom, a oni wyjechali gdzieś na Boże Narodzenie? -
zapytała Hermiona, zaglądając przez okno do małej, schludnej kuchni z doniczkami geranium
na parapecie. Ron prychnął.
- Nie wiem jak wy, ale ja mam dziwne wrażenie, że jak zajrzymy przez okno do domu
Lovegoodów, to od razu poznamy, że to ich dom. Spróbujmy przeczesać następny łańcuch
wzgórz.
Aportowali się więc kilka mil dalej na północ, na zboczu wzgórza. Wiatr rozwiewał im
włosy i targał ubrania. Zbliżał się już wieczór.
- Aha! - zawołał Ron, wskazując na szczyt wzgórza, z którego wyrastał pionowo ku niebu
najdziwaczniejszy dom, jaki kiedykolwiek widzieli: wielki, czarny cylinder, nad którym
wisiał widmowy księżyc. - To musi być dom Luny! Kto inny mieszkałby w czymś takim?
Wygląda jak wieża!
- Mnie tam wcale nie przypomina wieży - powiedziała Hermiona, marszcząc czoło.
- Bo ty myślisz o wieżach w Hogwarcie, a ja o wieży w szachach.
Ron miał najdłuższe nogi i pierwszy dotarł na szczyt wzgórza. Kiedy wspięli się tam
Harry i Hermiona, dysząc ciężko i trzymając się za boki, stał przed bramą, uśmiechając się
szeroko.
- To ich dom. Zobaczcie.
Do rozwalającej się bramy przybite były trzy tabliczki z odręcznymi napisami. Na
pierwszej było napisane:
ŻONGLER. WYDAWCA: KS. LOVEGOOD
na drugiej:
ZERWIJ SOBIE JEMIOŁĘ
na trzeciej:
UWAGA NA STEROWALNE ŚLIWKI.
Brama zaskrzypiała przeraźliwie, gdy ją otworzyli. Kręta ścieżka, prowadząca do
frontowych drzwi, była obrośnięta dziwnymi roślinami, w tym krzakami z pomarańczowymi,
przypominającymi rzodkiewki owocami, które Luna czasami nosiła jako kolczyki. Harry’emu
wydawało się, że rozpoznał wnykopieńki, i ominął pomarszczony pień szerokim łukiem. Przy
frontowych drzwiach rosły dwie wiekowe dzikie jabłonki, pochylone wiatrem, pozbawione
liści, ale wciąż obsypane maleńkimi, czerwonymi jabłuszkami i obrośnięte kępami jemioły o
białych owocach. Z gałęzi jednej z nich zerknęła na nich mała sowa z lekko
przypłaszczonym, jak u jastrzębia, łebkiem.
- Lepiej zdejmij pelerynę-niewidkę, Harry - powiedziała Hermiona. - To tobie chce
pomagać pan Lovegood, nie nam.
Zrobił tak i oddał jej pelerynę-niewidkę, którą schowała do wyszywanej koralikami
torebki. Potem zastukała trzy razy w grube, czarne drzwi, nabijane żelaznymi ćwiekami i
zaopatrzone w kołatkę w kształcie orła.
Nie minęło dziesięć sekund, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich
Ksenofilius Lovegood, boso, w poplamionej nocnej koszuli. Długie, białe, przypominające
brudną watę cukrową włosy miał w nieładzie. Na weselu Billa i Fleur był z całą pewnością o
wiele wytworniejszy.
- Co? A cóż to znowu? Kim jesteście? Czego chcecie? - zapiszczał płaczliwym głosem,
spoglądając najpierw na Hermionę, potem na Rona, a w końcu na Harry’ego; na widok tego
ostatniego usta ukształtowały mu się w idealne, komiczne „O".
- Dzień dobry, panie Lovegood - powiedział Harry, wyciągając rękę. - Jestem Harry.
Harry Potter.
Ksenofilius nie uścisnął mu dłoni, ale to oko, które nie zezowało na nos, zerknęło na
bliznę na czole Harry’ego.
- Moglibyśmy wejść? - zapytał Harry. - Chcemy pana o coś zapytać.
- Mm... nie jestem pewny, czy to rozsądne - wyszeptał Ksenofilius, po czym przełknął
ślinę i obrzucił szybkim spojrzeniem ogród. - Jestem trochę wstrząśnięty... daję słowo... ja...
obawiam się, że chyba nie powinienem...
- To nie potrwa długo - zapewnił go Harry, trochę urażony tym niezbyt ciepłym
powitaniem.
- Ja... och, więc dobrze... Proszę wejść, szybko. Szybko! Ledwo przekroczyli próg,
Ksenofilius zatrzasnął za nimi drzwi. Stali w najdziwniejszej kuchni, jaką Harry kiedykolwiek
widział. Pomieszczenie było idealnie okrągłe, jak wnętrze wielkiej solniczki. Wszystko było
zakrzywione, żeby pasowało do ścian, piec, zlew i kredensy, i wszystko było pomalowane w
kwiatki, owady i ptaszki jaskrawymi, czystymi kolorami. Harry pomyślał, że widać w tym
rękę Luny, w każdym razie efekt był lekko szokujący.
Pośrodku kuchni wykute z żelaza spiralne schodki prowadziły na górne piętra.
Dochodziły stamtąd jakieś huki, stuki i pobrzękiwania. Harry zastanawiał się, co Luna akurat
robi.
- Lepiej chodźmy na górę - powiedział Ksenofilius, wciąż cały spięty, i poprowadził ich
schodami na pierwsze piętro.
Pokój na górze był połączeniem salonu z pracownią, więc siłą rzeczy był zagracony
jeszcze bardziej niż kuchnia. Choć był o wiele mniejszy i idealnie okrągły, przypomniał
Harry’emu Pokój Życzeń, gdy zamienił się w wielki labirynt ukrytych w nim starych mebli i
rupieci. Każda powierzchnia zawalona była stertami książek. Z sufitu zwisały misternie
wykonane modele różnych dziwnych stworzeń, łopocąc skrzydłami i kłapiąc szczękami.
Luny tu nie było. Huki i stuki wydobywały się z drewnianego obiektu zaopatrzonego w
mnóstwo obracających się trybów i kółek. Wyglądał jak ułomny potomek warsztatu i
kompletu starych półek, ale po chwili Harry wywnioskował, że musi to być maszyna
drukarska, bo wypluwał z siebie egzemplarze „Żonglera".
- Proszę wybaczyć - powiedział Ksenofilius, po czym wyciągnął jakiś podniszczony
obrus spod stosu książek i czasopism, które rozsypały się po podłodze, i zarzucił go na
maszynę, co przytłumiło nieco hałas.
- Czym mogę służyć?
Zanim Harry zdążył odpowiedzieć, Hermiona wydała z siebie cichy okrzyk zgrozy.
- Panie Lovegood... co to jest?
Pokazywała na zawieszony na ścianie olbrzymi, szary, spiralny róg, trochę podobny do
rogu jednorożca.
- To róg chrapaka krętorogiego - odrzekł Ksenofilius.
- Wcale nie! - zawołała Hermiona.
- Hermiono - mruknął zażenowany Harry - to nie jest odpowiednia chwila, żeby...
- Ale... Harry, to jest róg buchorożca! Należy do materiałów handlowych klasy B i
trzymanie go w domu jest niezwykle niebezpieczne!
- Skąd wiesz, że to róg buchorożca? - zapytał Ron i odsunął się od rogu najszybciej, jak
mógł, biorąc pod uwagę zagracenie całego pokoju.
- Z jego opisu w Fantastycznych zwierzętach! Panie Lovegood, powinien pan jak
najszybciej tego się pozbyć, czy pan nie wie, że to może wybuchnąć przy najlżejszym
dotknięciu?
- Chrapak krętorogi - oświadczył dobitnie Ksenofilius, a na jego twarzy pojawił się tępy
upór - jest bardzo nieśmiałym i wysoce magicznym stworzeniem, a jego róg...
- Panie Lovegood, poznaję te wyżłobienia wokół podstawy, to jest róg buchorożca, jest
naprawdę bardzo niebezpieczny... nie mam pojęcia, skąd pan go ma...
- Kupiłem go - oświadczył z godnością Ksenofilius - dwa tygodnie temu od pewnego
uroczego młodego czarodzieja, który wiedział, jak bardzo mnie interesują niesłychanie
rzadkie chrapaki. Niespodzianka dla Luny, na Boże Narodzenie. A teraz - dodał, zwracając się
do Harry’ego - może mi pan wyjaśnić, po co pan tu przyszedł, panie Potter?
- Potrzebujemy pańskiej pomocy - odrzekł Harry, zanim Hermiona zdążyła coś
powiedzieć.
- Ach. Pomocy. Hmm. - Zdrowe oko Ksenofiliusa spoczęło ponownie na bliźnie
Harry’ego, który najwyraźniej przerażał go, ale i jakby hipnotyzował. - Tak. Rzecz w tym,
że... pomaganie Harry’emu Potterowi... nie jest zbyt bezpieczne...
- A czy to nie pan rozgłasza wszem wobec, że pierwszym obowiązkiem każdego
uczciwego czarodzieja jest udzielenie pomocy Harry’emu? - zapytał Ron. - W tym pańskim
czasopiśmie?
Ksenofilius zerknął przez ramię na ukrytą pod obrusem maszynę drukarską.
- Ee... no tak... wyraziłem taki pogląd. Jednakże...
- ...jednakże dotyczy to każdego, tylko nie pana osobiście, tak?
Ksenofilius milczał. Nieustannie przełykał ślinę, rzucając nerwowe spojrzenia to na
Harry’ego, to na Hermionę, to na Rona. Harry miał wrażenie, że toczy się w nim jakaś
bolesna walka wewnętrzna.
- Gdzie jest Luna? - zapytała Hermiona. - Ciekawa jestem, co ona o tym myśli.
Ksenofilius jeszcze raz przełknął ślinę, jakby się przygotowywał do odpowiedzi, po czym
wykrztusił:
- Luna jest... nad potokiem... łowi plumpki słodkowodne. Na pewno... bardzo się ucieszy.
Pójdę i zawołam ją... a potem... tak... dobrze... spróbuję wam pomóc.
Zniknął w otworze spiralnych schodów, a po chwili usłyszeli trzask otwieranych i
zamykanych drzwi. Popatrzyli po sobie.
- Stary, tchórzliwy purchawiec - powiedział Ron. - Luna ma dziesięć razy więcej ikry od
niego.
- Pewnie się boi, co mogłoby się stać z nim i z Luną, gdyby śmierciożercy się
dowiedzieli, że tu byłem - powiedział Harry.
- Ja tam zgadzam się z Ronem - powiedziała Hermiona. - Okropny stary hipokryta. Mówi
każdemu, że trzeba ci pomóc, a sam próbuje umyć od tego ręce. I... naprawdę, trzymajcie się
z daleka od tego rogu.
Harry podszedł do okna. Widać było strumień, wąską, błyszczącą wstęgę wijącą się
daleko w dole, u podstawy wzgórza. Byli bardzo wysoko: jakiś ptak przeleciał obok okna,
gdy spojrzał w stronę Nory, teraz całkowicie przysłoniętej łańcuchem wzgórz. Gdzieś tam
była Ginny. Byli teraz bliżej siebie niż kiedykolwiek od czasu wesela Billa i Fleur, a jednak
na pewno nie miała pojęcia, że on, Harry, patrzy teraz w jej stronę, że o niej myśli. Próbował
przekonać samego siebie, że powinien się z tego cieszyć, bo przecież każdy, kto nawiązał z
nim kontakt, był zagrożony. Zachowanie Ksenofiliusa dobitnie na to wskazywało.
Odwrócił się od okna i jego wzrok padł na inny obiekt, stojący na zniszczonym,
koślawym stoliku. Było to kamienne popiersie pięknej, choć surowo wyglądającej
czarownicy, której głowę zdobił niezwykle wymyślny stroik. Z boku wyrastały dwie dziwne
wypukłości, przypominające złote trąbki akustyczne dla głuchych. Wokół czubka głowy biegł
skórzany pasek, do którego były przyklejone maleńkie, błyszczące, niebieskie skrzydełka, a
czoło miała obwiązane drugim skórzanym paskiem z jedną z owych pomarańczowych
rzodkiewek.
- Spójrzcie na to - powiedział Harry.
- Urocze - powiedział Ron. - Dziwię się, że nie przyszedł w tym na wesele.
Usłyszeli z dołu odgłos zamykanych drzwi i chwilę później z otworu spiralnych schodów
wyłonił się Ksenofilius, tym razem w wysokich kaloszach na patykowatych nogach i z tacą,
na której stał dymiący dzbanek i kilka filiżanek, każda z innej parafii.
- Ach, widzę, że podziwia pan mój ulubiony wynalazek - powiedział, oddając tacę
Hermionie i podchodząc do Harry’ego. - Wymodelowany na głowie pięknej Roweny
Ravenclaw, myślę, że do niej pasuje. Kto ma olej w głowie, temu dość po słowie!
Wskazał na trąbkowate wypukłości.
- To są filtry gnębiwtrysków... zagłuszają wszelkie źródła rozpraszających wrażeń wokół
myśliciela. A tutaj - wskazał na maleńkie skrzydełka - jest propeller żądlibąkowy, służy do
wzbudzania wzniosłego stanu umysłu. I wreszcie - wskazał na pomarańczową rzodkiewkę -
sterowalna śliwka, wzmaga gotowość do zaakceptowania niezwykłości.
Podszedł do tacy, którą Hermionie udało się złożyć na jednym z zagraconych stolików,
gdzie chybotała się niebezpiecznie.
- Czy mogę państwu zaproponować napar z tykwo-bulwy? Domowej roboty. - Zaczął
rozlewać do filiżanek gęsty, czerwony płyn, przypominający sok burakowy. - Luna jest za
Dolnym Mostem, strasznie się ucieszyła, kiedy jej powiedziałem, że tu jesteście. Powinna
wkrótce nadejść, chce nałowić tyle plumpek, żeby ugotować nam zupę. Proszę siadać i
częstować się cukrem. - Zrzucił stos papierów z fotela, usiadł w nim, założył obute w kalosze
nogi jedna na drugą i zapytał: - Więc w czym mogę panu pomóc, panie Potter?
- Chodzi mi - zaczął Harry, zerkając na Hermionę, która kiwnęła zachęcająco głową - o
ten symbol, który miał pan na szyi podczas wesela Billa i Fleur. Chcemy się dowiedzieć, co
on oznacza.
Ksenofilius uniósł brwi.
- Chodzi panu o symbol Insygniów Śmierci?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:02, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y P I E R W S Z Y







Opowieść o trzech braciach
Harry spojrzał na Rona i Hermionę. Mieli takie miny, jakby i oni nie zrozumieli, o co
chodzi Ksenofiliusowi.
- Insygnia Śmierci?
- Tak jest. Nie słyszeliście o nich? Nie jestem tym zaskoczony. Tylko niewielu
czarodziejów w nie wierzy. Przykładem może być ten tępogłowy młodzieniec, który napadł
na mnie na weselu pańskiego brata - skinął głową w stronę Rona - twierdząc, że noszę symbol
słynnego czarnoksiężnika o wątpliwej reputacji. Co za ignorancja! Insygnia Śmierci nie mają
nic wspólnego z czarną magią... w każdym razie nie w takim prymitywnym znaczeniu.
Wierzący rozpoznają się po tym symbolu i mogą liczyć na wzajemną pomoc w Poszukiwaniu.
Rozmieszał kilka bryłek cukru w swoim naparze z tykwobulwy i wypił trochę.
- Proszę mi wybaczyć - odezwał się Harry - ale nadal niewiele z tego rozumiem.
Z grzeczności upił trochę ze swojej filiżanki i ledwo się powstrzymał, by nie wypluć tego
na podłogę: płyn był obrzydliwy, jakby ktoś rozpuścił w wodzie fasolki o smaku gilów z nosa
z kolekcji Bertiego Botta.
- No więc Wierzący poszukują Insygniów Śmierci - powiedział Ksenofilius, oblizując
sobie wargi po wyraźnie dla niego rozkosznym łyku naparu z tykwobulwy.
- Ale co to są te Insygnia Śmierci? - zapytała Hermiona.
Ksenofilius odstawił pustą filiżankę.
- Mam nadzieję, że znają państwo Opowieść o trzech braciach?
Harry odpowiedział: „Nie", ale zarówno Ron, jak i Hermiona powiedzieli: „Tak".
Ksenofilius pokiwał z powagą głową.
- No, no, panie Potter, wszystko się zaczyna od Opowieści o trzech braciach... Mam tu
gdzieś egzemplarz...
Rozejrzał się niezbyt pewnie po zawalonym pergaminami i książkami pokoju, ale
Hermiona powiedziała:
- Ja ją tutaj mam, panie Lovegood.
I wyciągnęła z torebki Baśnie barda Beedle’a.
- Oryginał? - zdumiał się Ksenofilius, a kiedy kiwnęła głową, dodał: - A może by pani
przeczytała na głos? To najlepszy sposób, żebyśmy wszyscy zrozumieli, o co chodzi.
- Ee... no dobrze...
Otworzyła książkę i Harry dostrzegł u góry strony symbol, którego znaczenia chcieli
dociec. Odkaszlnęła i zaczęła czytać.
- Było raz trzech braci, którzy wędrowali opustoszałą, krętą drogą o zmierzchu...
- Mama zawsze mówiła „o północy" - wtrącił Ron, który wyciągnął się wygodnie w
fotelu, z rękami za głową, żeby słuchać.
Hermiona spojrzała na niego z niesmakiem.
- Przepraszam, po prostu uważam, że „o północy" brzmi trochę straszniej!
- No tak, bo przecież nie mamy się czego bać w naszym spokojnym życiu - zakpił Harry,
zanim zdążył się ugryźć w język.
Ksenofilius chyba nie zwrócił na to uwagi, bo dalej patrzył przez okno na niebo.
- Czytaj dalej, Hermiono - dodał szybko Harry.
- Doszli w końcu do rzeki zbyt głębokiej, by przez nią przejść, i zbyt groźnej, by przez nią
przepłynąć. Bracia znali się jednak na czarach, więc po prostu machnęli różdżkami i
wyczarowali most nad zdradziecką tonią. Byli już iv połoiuie mostu, gdy drogę zagrodziła im
zakapturzona postać.
I Śmierć przemówiła do nich...
- Chwileczkę - przerwał jej Harry. - Śmierć do nich przemówiła?
- Harry, to jest bajka!
- No tak, przepraszam. Czytaj dalej.
- I Śmierć przemówiła do nich. Była zła, że tym trzem nowym ofiarom udało się ją
przechytrzyć, bo zwykle wędrowcy tonęli w rzece. Nie dała jednak za wygraną. Postanowiła
udawać, że podziwia czarodziejskie uzdolnienia trzech braci, i oznajmiła im, że każdemu
należy się nagroda za przechytrzenie Śmierci.
I tak, najstarszy brat, który miał wojownicze usposobienie, poprosił o różdżkę, której
magiczna moc przewyższałaby moc każdej z istniejących różdżek, za pomocą której
zwyciężyłby w każdym pojedynku, różdżkę godną czarodzieja, który pokonał Śmierć! I Śmierć
podeszła do najstarszego drzewa rosnącego nad brzegiem rzeki, wycięła z jego gałęzi różdżkę
i dała najstarszemu bratu, mówiąc: „To różdżka z czarnego bzu, zwana Czarną Różdżką.
Mając ją w ręku, zwyciężysz każdego".
Drugi w kolejności starszeństwa brat, który miał złośliwe usposobienie, postanowił
jeszcze bardziej upokorzyć Śmierć i poprosił o moc wzywania umarłych spoza grobu. I Śmierć
podniosła gładki kamień z brzegu rzeki, dała mu go i powiedziała, że ów kamień ma moc
sprowadzenia umarłego zza grobu.
Potem Śmierć zapytała najmłodszego brata, co by chciał od niej dostać. A był on z nich
trzech najskromniejszy, a także najmądrzejszy, więc nie ufał Śmierci. Poprosił o coś, co
pozwoliłoby mu odejść z tego miejsca, nie będąc ściganym przez Śmierć. I Śmierć, bardzo
niechętnie, wręczyła mu swoją Pelerynę-Niewidkę.
- Śmierć miała pelerynę-niewidkę? - przerwał ponownie Harry.
- Żeby podkradać się do ludzi - pouczył go Ron. - Bo czasami jest znudzona rzucaniem
się na nich z wrzaskiem, wymachiwaniem rąk... przepraszam, Hermiono.
- Wówczas Śmierć odstąpiła na bok i pozwoliła trzem braciom przejść przez rzekę i
powędrować dalej, co też uczynili, rozprawiając o przygodzie, która im się przytrafiła, i
podziwiając dary Śmierci.
I zdarzyło się, że trzej bracia się rozstali, każdy poszedł własną drogą.
Pierwszy brat wędrował przez tydzień lub dwa, aż doszedł do pewnej dalekiej wioski i
odszukał czarodzieja, z którym się kiedyś pokłócił. Mając Czarną Różdżkę w ręku, nie mógł
przegrać w pojedynku, który nastąpił. Zostawił ciało martwego przeciwnika na podłodze, a
sam udał się do gospody, gdzie przechwalał się głośno mocą swojej różdżki, którą wydarł
samej Śmierci i dzięki której stał się niezwyciężony.
Tej samej nocy do najstarszego brata, który leżał w łóżku odurzony winem, podkradł się
inny czarodziej. Zabrał mu różdżkę i na wszelki wypadek poderżnął mu gardło.
I tak Śmierć zabrała pierwszego brata.
Tymczasem drugi brat powędrował do własnego domu, w którym mieszkał samotnie.
Zamknął się w izbie, wyjął Kamień, który miał moc sprowadzania zmarłych zza grobu, i
obrócił go trzykrotnie w dłoni. Ku jego zdumieniu i radości, natychmiast pojawiła się przed
nim postać dziewczyny, z którą kiedyś miał nadzieję się ożenić, zanim spotkała ją
przedwczesna śmierć.
Była jednak smutna i zimna, oddzielona od niego jakby woalem. Choć wróciła zza grobu,
nie należała prawdziwie do świata śmiertelników i bardzo cierpiała. W końcu ów drugi brat,
doprowadzony do szaleństwa beznadziejną tęsknotą, zabił się, by naprawdę się z nią
połączyć.
I tak Śmierć zabrała drugiego brata.
Choć Śmierć szukała trzeciego brata przez wiele lat, nigdzie nie mogła go znaleźć.
Dopiero kiedy był w bardzo podeszłym wieku, zdjął z siebie Pelerynę-Niewidkę i dał ją
swojemu synowi. A wówczas pozdrowił Śmierć jak starego przyjaciela i poszedł za nią z
ochotą, i razem, jako równi sobie, odeszli z tego świata.
Hermiona zamknęła książkę. Minęła dłuższa chwila, zanim Ksenofilius zdał sobie
sprawę, że przestała czytać, odwrócił wzrok od okna i powiedział:
- No i mamy tu odpowiedź.
- Słucham? - zapytała z niedowierzaniem Hermiona.
- To są Insygnia Śmierci.
Wziął pióro ze stolika przy swoim łokciu i wyciągnął kawałek pergaminu spomiędzy
sterty książek.
- Czarna Różdżka - powiedział i nakreślił pionową linię na pergaminie. - Kamień
Wskrzeszenia - oznajmił i dodał kółko na szczycie linii. - Peleryna-niewidka - stwierdził,
otaczając linię i kółko trójkątem, tworząc symbol, który tak intrygował Hermionę. - Razem
tworzą symbol Insygniów Śmierci.
- Ale w tej bajce nie padły słowa „Insygnia Śmierci" - zauważyła Hermiona.
- Oczywiście, że nie - odrzekł Ksenofilius, szalenie z siebie zadowolony. - To bajka, jej
celem jest zabawienie dzieci, a nie pouczenie. Ale ci, którzy rozumieją te sprawy, wiedzą, że
ta stara opowieść odnosi się do trzech przedmiotów, albo Insygniów, które razem
zgromadzone uczynią z ich właściciela pana Śmierci.
Zapadło milczenie. Ksenofilius znowu spojrzał w okno. Słońce było już nisko na niebie.
- Luna powinna wkrótce nałowić dość plumpek - powiedział wreszcie.
- Mówiąc „pan Śmierci"... - zaczął Ron.
- Pan - przerwał mu Ksenofilius, machając ręką.
- Mistrz. Zwycięzca. Pogromca. Jak wolisz.
- Ale czy... czy pan chce powiedzieć... - zaczęła powoli Hermiona, a Harry był pewny, że
stara się, by w jej głosie nie zabrzmiała choćby najsłabsza nuta niedowierzania
- ...że te przedmioty... te Insygnia... naprawdę istnieją? Ksenofilius ponownie uniósł brwi.
- Ależ oczywiście.
- Ale... - tym razem w głosie Hermiony Harry dosłyszał już niedowierzanie - panie
Lovegood, jak pan może wierzyć w takie...
- Luna opowiadała mi o tobie, młoda damo - rzekł Ksenofilius. - Nie brak ci, jak
mniemam, inteligencji, ale jesteś ograniczona. Masz ciasny umysł.
- Może powinnaś założyć ten kapelusz, Hermiono - odezwał się Ron, wskazując głową
absurdalny stroik na kamiennym popiersiu. Widać było, że z trudem powstrzymuje się od
śmiechu.
- Panie Lovegood - nie dawała za wygraną Hermiona - wszyscy wiemy, że są takie rzeczy
jak peleryny-niewidki. Są rzadkością, ale istnieją. Ale...
- Och, ale to trzecie Insygnium jest prawdziwą peleryną-niewidką, panno Granger! Chcę
przez to powiedzieć, że nie jest to jakiś podróżny płaszcz, nasycony czarem zwodzącym czy
oślepiającym, albo utkanym z włosów demimoza, który początkowo ukrywa właściciela, ale z
upływem czasu coraz bardziej traci te magiczne właściwości, aż w końcu przestaje cokolwiek
ukrywać, bo mętnieje. Mówimy tutaj o tej jedynej Pelerynie, która naprawdę i rzeczywiście
czyni tego, kto ją nosi, całkowicie niewidzialnym, i nie podlega zgubnym wpływom czasu,
dając właścicielowi stałe i nieprzenikalne ukrycie, bez względu na to, jakie zaklęcia na nią się
rzuci. Ile takich peleryn panna Granger już widziała?
Hermiona otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, lecz po chwili je zamknęła. Była
bardzo zmieszana. Ona, Harry i Ron spojrzeli na siebie. A Harry wiedział, że wszyscy troje
myślą to samo. Bo tak się zdarzyło, że właśnie taka peleryna, jaką przed chwilą opisał
Ksenofilius, spoczywała w torebce Hermiony na jej kolanach.
- No właśnie - rzekł Ksenofilius, jakby pokonał ich mocnym argumentem w jakiejś
zażartej dyspucie. - Nikt z państwa nigdy czegoś takiego nie widział. Właściciel byłby
niewiarygodnie bogaty, prawda?
Znowu zerknął przez okno. Niebo zaczęło się już różowić.
- No dobrze - powiedziała Hermiona, wciąż trochę zakłopotana. - Powiedzmy, że ta
peleryna istnieje... ale co z tym kamieniem, panie Lovegood? Z tym, który pan nazwał
Kamieniem Wskrzeszenia?
- Jak to co z nim?
- No... jak może coś takiego istnieć?
- A można udowodnić, że nie istnieje? Hermiona spojrzała na niego z oburzeniem.
- Ależ to jest... bardzo przepraszam, ale to jest po prostu śmieszne! Niby jak mogę
udowodnić, że on nie istnieje? Co, może mam brać po kolei do ręki wszystkie kamyki świata,
żeby każdy wypróbować? W ten sposób można dowodzić istnienia czegokolwiek, jeśli jedyną
podstawą wiary, że coś istnieje, jest niemożność udowodnienia, że to coś nie istnieje!
- No właśnie, można - powiedział Ksenofilius. - Rad jestem, widząc, że pani umysł
trochę się otwiera.
- Więc wierzy pan - wtrącił szybko Harry, zanim Hermiona zdołała ochłonąć z oburzenia
- że ta Czarna Różdżka też istnieje?
- Och, w tym przypadku mamy świadectw bez liku - rzekł Ksenofilius. - Czarna Różdżka
jest tym Insygnium, które najłatwiej wyśledzić ze względu na sposób, w jaki przechodzi z rąk
do rąk.
- To znaczy?
- To znaczy, że właściciel Czarnej Różdżki musi zdobyć ją na swoim poprzedniku, jeśli
chce być jej prawdziwym panem. Słyszał pan zapewne, jak ta różdżka trafiła do rąk Egberta
Zuchwałego, który zabił Emeryka Złego? O Godelocie, który zmarł we własnej piwnicy po
tym, jak jego syn, Hereward, zabrał mu różdżkę? O strasznym Loksjasie, który zdobył
różdżkę na Barnabaszu Deverillu, zabijając go? Karty historii świata czarodziejów
poznaczone są krwawym śladem Czarnej Różdżki.
Harry spojrzał na Hermionę. Łypała spode łba na Ksenofiliusa, ale milczała.
- Więc jak pan myśli, gdzie jest teraz ta różdżka? - zapytał Ron.
- Kto to wie? - westchnął Ksenofilius, patrząc przez okno. - Kto wie, gdzie jest teraz
ukryta Czarna Różdżka? Ślad urywa się na Arkusie i Liwiuszu. Któż może powiedzieć, który
z nich naprawdę pokonał Loksjasa, a który zabrał mu różdżkę? I któż wie, kto z kolei ich
mógł pokonać? Historia, niestety, milczy na ten temat.
Zapanowało milczenie, które w końcu przerwała Hermiona:
- Panie Lovegood, czy ród Peverellów ma coś wspólnego z Insygniami Śmierci?
Ksenofilius wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem, a Harry’emu coś drgnęło w
pamięci, ale nie mógł sobie tego umiejscowić. Peverell... gdzieś już słyszał to nazwisko...
- A więc wprowadziłaś mnie w błąd, młoda damo! - zawołał Ksenofilius, który
wyprostował się w fotelu i utkwił spojrzenie w Hermionie. - Myślałem, że panna Granger nic
nie wie o Insygniach Śmierci! Wielu z nas, Poszukiwaczy, wierzy, że Peverellowie mają wiele
wspólnego z Insygniami Śmierci! Co ja mówię! Wszystko!
- Kim są ci Peverellowie? - zapytał Ron.
- Takie nazwisko było na jednym grobie w Dolinie Godryka - powiedziała Hermiona,
wciąż przypatrując się Ksenofiliusowi. - Ignotus Peverell. A nad nim był ten znak.
- No właśnie! - ucieszył się Ksenofilius, unosząc w górę palec wskazujący. - Znak
Insygniów Śmierci na grobie Ignotusa jest ostatecznym dowodem!
- Czego? - zapytał Ron.
- Jak to czego? Tego, że owi trzej bracia to byli właśnie Peverellowie! Antioch, Kadmus i
Ignotus Peverellowie! I że to właśnie oni byli pierwszymi właścicielami Insygniów Śmierci!
Jeszcze raz zerknął przez okno i wstał, wziął tacę i ruszył ku spiralnym schodom.
- Zostaną państwo na obiedzie? - zawołał, gdy już zniknął na schodach. - Każdy gość
zawsze prosi o nasz przepis na zupę z plumpek słodkowodnych!
- Pewnie po to, by go pokazać na Oddziale Zatruć w Świętym Mungu - powiedział
półgębkiem Ron.
Harry odczekał, aż usłyszy krzątanie się Ksenofiliusa w kuchni, zanim się odezwał.
- Co o tym myślisz? - zapytał Hermionę.
- Och, Harry - westchnęła - to jest stek bzdur. To nie może być prawdziwe wyjaśnienie
znaczenia tego symbolu. To tylko jakaś dziwaczna fantazja na ten temat. Niepotrzebnie
tracimy tu czas.
- Warto pamiętać, że to jest facet, który wymyślił chrapaki krętorogie - powiedział Ron.
- Ty też w to nie wierzysz? - zapytał go Harry.
- Pewnie że nie. To tylko jedna z tych rzeczy, które się opowiada dzieciom, żeby się
czegoś nauczyły. „Nie szukaj kłopotów, nie wdawaj się w bójki, nie bierz do ręki nieznanych
ci przedmiotów! Nie wychylaj się, pilnuj własnego nosa, a wszystko będzie w porządku". Jak
by się tak zastanowić - dodał - to może ta opowieść wyjaśnia, dlaczego różdżki z czarnego
bzu uważa się za przynoszące pecha.
- O czym ty mówisz?
- To przecież jeden z naszych przesądów. „Czarownica urodzona w maju poślubi
mugola". „O zmierzchu zaczarowane, o północy odczarowane". „Różdżka z czarnego bzu
szczęścia nie przyniesie". Nie słyszeliście tego? Mama zna tego mnóstwo.
- Harry i ja wychowaliśmy się w domach mugoli - przypomniała mu Hermiona. - Nas
uczyli innych przesądów. - Westchnęła głęboko, bo z kuchni dotarł do nich jakiś obrzydliwy
zapach. Jedyną dobrą stroną rozdrażnienia, jakie wywołał w niej Ksenofilius, było to, że
sprawiała wrażenie, jakby zapomniała o swojej urazie wobec Rona. - Chyba masz rację. To
taka moralizująca opowiastka, wiadomo, który dar jest najlepszy, który kto wybierze...
Wszyscy troje odezwali się jednocześnie. Hermiona powiedziała: „Peleryna", Ron:
„Różdżka", a Harry: „Kamień".
Spojrzeli na siebie, trochę zaskoczeni, a trochę rozbawieni.
- Można było przewidzieć, że powiesz „peleryna" - zwrócił się Ron do Hermiony - ale
przecież nie trzeba być niewidzialnym, jak się ma taką różdżkę. Niepokonaną różdżkę,
Hermiono, zastanów się!
- Pelerynę-Niewidkę już mamy - zauważył Harry.
- I pragnę ci zwrócić uwagę, że bardzo nam pomogła! - dodała Hermiona. - Natomiast
Czarna Różdżka to potencjalne źródło kłopotów...
- Tylko wtedy, gdy chwalisz się wszystkim, że ją masz - nie dawał za wygraną Ron. -
Tylko wtedy, kiedy jesteś na tyle głupi, by wywijać nią nad głową i wyśpiewywać: „Mam
niepokonaną różdżkę, kto się odważy, niech spróbuje, to zobaczy!" Ale jeśli będziesz trzymał
dziób na kłódkę...
- No tak, ale czy ty potrafisz trzymać dziób na kłódkę? - przerwała mu Hermiona. -
Wiecie co? W tym wszystkim, co on nam powiedział, jedno jest prawdą: że od wielu stuleci
krążą opowieści o różdżkach o niespotykanej mocy.
- Naprawdę? - zdziwił się Harry.
Hermiona spojrzała na niego z politowaniem. Jej mina była tak wzruszająco znajoma, że
Harry i Ron uśmiechnęli się do siebie znacząco.
- Berło Śmierci, Różdżka Przeznaczenia... takie różdżki pojawiają się pod różnymi
nazwami od wieków, zwykle należą do jakiegoś czarnoksiężnika, który chełpi się ich
posiadaniem. O kilku z nich wspominał profesor Binns, ale... och, to wszystko są bzdury.
Różdżka może mieć tylko taką magiczną moc, jaką ma czarodziej, który jej używa. Niektórzy
po prostu lubią się przechwalać, że są więksi i lepsi od innych.
- Ale skąd wiesz - powiedział Harry - że te wszystkie różdżki... Berło Śmierci czy
Różdżka Przeznaczenia... nie są tą samą różdżką, przez stulecia ukrytą pod różnymi
nazwami?
- No właśnie, i że wszystkie nie są tą Czarną Różdżką, podarowaną przez Śmierć? - dodał
Ron.
Harry roześmiał się: przyszła mu do głowy dziwna myśl, którą jednak po zastanowieniu
uznał za śmieszną. Przypomniał sobie, że choć jego różdżka wyczyniała dziwne rzeczy tamtej
nocy, gdy ścigał go Voldemort, to jednak była zrobiona z ostrokrzewu, a nie z czarnego bzu, i
że wykonał ją Ollivander. No i gdyby była niepokonana, to chyba nie mogłaby się złamać...
- A ty dlaczego wybrałbyś Kamień? - zapytał go Ron.
- No wiesz, skoro można nim sprowadzić kogoś zza grobu, to moglibyśmy ściągnąć tu
Syriusza, Szalonookiego... Dumbledore’a... moich rodziców...
Ani Ron, ani Hermiona nie uśmiechnęli się.
- Ale według barda Beedle’a oni wcale nie chcieliby wrócić, prawda? - dodał. -
Hermiono, czy jest więcej opowieści o kamieniu, który ma moc wskrzeszania zmarłych?
- Nie - odpowiedziała ponuro. - Nie sądzę, żeby ktokolwiek poza panem Lovegoodem
wierzył w takie bzdury. Beedle prawdopodobnie zaczerpnął swój pomysł z idei Kamienia
Filozoficznego, tyle że jego kamień wskrzesza umarłych, a Kamień Filozoficzny daje
nieśmiertelność.
Dochodzący z kuchni fetor stawał się coraz trudniejszy do wytrzymania: przywodził na
myśl zapach przypalonych, niepranych majtek. Harry zastanawiał się, ile trzeba będzie zjeść
tego, co Ksenofilius uwarzy, by nie ranić jego uczuć.
- No dobrze, ale co z peleryną-niewidką? - zapytał powoli Ron. - Tutaj miał rację, nie
uważasz? Często używałem peleryny Harry’ego i wiem, że jest naprawdę dobra, ale nigdy się
nad tym nie zastanawiałem. Nigdy o podobnej nie słyszałem. Jest po prostu niezawodna.
Jeszcze nigdy nikt nas pod nią nie zobaczył...
- Ron, to chyba oczywiste... przecież pod nią jest się niewidzialnym!
- Tak, ale pamiętasz, co on mówił o tych wszystkich innych pelerynach? To wszystko
prawda! Nie zastanawiałem się nad tym przedtem, ale słyszałem różne gadki o pelerynach,
które z biegiem czasu utraciły magiczną moc albo w których zaklęcia wypalały dziury.
Peleryna Harry’ego należała do jego ojca, więc na pewno nie jest nowa, a jednak jest...
doskonała!
- No tak, Ron, ale ten kamień...
Podczas gdy Ron i Hermiona dyskutowali szeptem, Harry krążył po pokoju, prawie ich
nie słuchając. Doszedł do spiralnych schodów, spojrzał w górę i zamarł z wrażenia. Z sufitu
położonego wyżej pokoju spojrzała na niego jego własna twarz.
Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że to nie lustro, tylko malowidło.
Zaciekawiony ruszył schodami w górę.
- Harry, co ty robisz? Nie powinieneś wałęsać się po domu, jak jego tu nie ma!
Ale Harry już był na drugim piętrze.
Luna udekorowała swoją sypialnię pięcioma wspaniale namalowanymi twarzami:
Harry’ego, Rona, Hermiony, Ginny i Neville’a. Nie poruszały się, jak portrety w Hogwarcie,
ale wyczuwało się w nich jakąś magię. Harry odniósł wrażenie, że oddychają. Wokół
malowideł wił się złoty łańcuch, łącząc je razem, ale dopiero po minucie lub dwóch Harry
spostrzegł, że ogniwami łańcucha są wypisane złotym tuszem słowa... a właściwie jedno
słowo: przyjaciele... przyjaciele. .. przyjaciele...
Ogarnęło go wzruszenie. Rozejrzał się po pokoju. Obok łóżka była wielka fotografia
małej Luny z kobietą bardzo do niej podobną. Obejmowały się. Luna wyglądała o wiele
porządniej niż zwykle. Fotografia była zakurzona, co wydało mu się dość dziwne. Rozejrzał
się.
Coś tu było nie w porządku. Bladoniebieski dywan też był pokryty grubą warstwą kurzu.
W otwartej szafie nie było żadnych ubrań. Łóżko sprawiało wrażenie, jakby nikt w nim od
dawna nie spał. Na najbliższym oknie pająk utkał pajęczynę, przez którą przeświecało
krwistoczerwone niebo.
- Co się stało? - zapytała Hermiona, gdy Harry zszedł na dół, ale zanim zdążył
odpowiedzieć, na szczycie schodów pojawił się Ksenofilius z tacą, na której tym razem stały
cztery miski.
- Panie Lovegood - powiedział Harry - gdzie jest Luna?
- Słucham?
- Gdzie jest Luna?
Ksenofilius zatrzymał się na najwyższym stopniu schodów.
- Ja... ja już państwu mówiłem. Jest przy Dolnym Moście, łowi plumpki.
- Więc dlaczego pan przyniósł tylko cztery miski? Ksenofilius próbował coś powiedzieć,
ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Słychać było tylko terkot maszyny drukarskiej i
cichy grzechot miseczek na tacy w drżących rękach Ksenofiliusa.
- Sądzę, że Luny nie ma tu od tygodni - powiedział Harry. - Znikły jej ubrania, w jej
łóżku nikt od dawna nie spał. Gdzie ona jest? I dlaczego pan wciąż wygląda przez okno?
Ksenofilius upuścił tacę, miseczki roztrzaskały się na drobne kawałki. Harry, Ron i
Hermiona wyciągnęli różdżki. Ksenofilius zamarł z ręką tuż przy kieszeni. W tym momencie
w maszynie drukarskiej coś huknęło i spod obrusa wysypały się świeże egzemplarze
„Żonglera". Maszyna umilkła.
Hermiona pochyliła się i podniosła jeden z egzemplarzy, wciąż celując różdżką w pana
Lovegooda.
- Harry, popatrz na to.
Podszedł do niej tak szybko, jak mógł, biorąc pod uwagę stopień zagracenia pokoju. Na
pierwszej stronie „Żonglera" widniała jego fotografia, ozdobiona słowami: Niepożądany
Numer Jeden, a pod nią wysokość nagrody za jego głowę.
- A więc „Żongler" zmienił linię, tak? - zapytał chłodno, a myśli krążyły mu szybko po
głowie. - I co pan niedawno zrobił w ogrodzie, panie Lovegood? Wysłał pan sowę do
ministerstwa?
Ksenofilius oblizał wargi.
- Zabrali Lunę - wyszeptał. - Za to, co przedtem pisałem. Zabrali moją Lunę i nie wiem,
gdzie jest, co z nią zrobili. Ale mogą ją odesłać, jeśli... jeśli...
- ...jeśli wyda im pan Harry’ego, tak? - skończyła za niego Hermiona.
- Nic z tego - oświadczył zdecydowanie Ron. - Z drogi, wychodzimy.
Ksenofilius jakby nagle gwałtownie się postarzał. Usta wykrzywił mu okropny grymas.
- Będą tu lada chwila. Muszę ocalić Lunę. Nie mogę jej stracić. Nie wyjdziecie stąd.
Rozłożył szeroko ręce, a Harry ujrzał nagle w wyobraźni swoją matkę wykonującą taki
sam gest przed jego łóżeczkiem.
- Niech pan nas nie zmusza do tego, byśmy zrobili panu krzywdę - powiedział. - Proszę
zejść z drogi, panie Lovegood.
- HARRY! - krzyknęła Hermiona.
Przed oknami przemknęły postacie na miotłach. Gdy wszyscy troje na nie spojrzeli,
Ksenofilius wyciągnął różdżkę. W ostatniej chwili Harry zdał sobie sprawę ze swojego błędu:
rzucił się w bok, popychając Rona i Hermionę, gdy rzucone przez Ksenofiliusa zaklęcie
oszałamiające świsnęło przez pokój, trafiając w róg buchorożca.
Straszliwa eksplozja targnęła całym domem. Kawałki drewna, papieru i różnych rupieci
poleciały we wszystkie strony, a pokój zasnuła chmura gęstego białego pyłu. Harry wyleciał
w powietrze i runął na podłogę, osłaniając głowę ramionami przed gradem kamieni,
kawałków cegieł i śmieci. Usłyszał krzyk Hermiony, ryk Rona i serię ogłuszających
metalicznych dudnień, po których poznał, że siła eksplozji zdmuchnęła Ksenofiliusa na sam
dół po spiralnych schodach.
Spróbował się wydostać spod zwału rupieci, ledwo łapiąc oddech w obłoku pyłu. Zapadła
się połowa sufitu: z wielkiej dziury zwisało łóżko Luny. Popiersie Roweny Ravenclaw leżało
tuż obok niego, brakowało mu połowy twarzy. Kawałki pergaminu wciąż unosiły się w
powietrzu, a maszyna drukarska leżała na boku, blokując schody do kuchni. A potem tuż koło
niego poruszył się jakiś biały kształt i Hermiona, cała pokryta grubą warstwą pyłu,
przycisnęła palec do ust.
Usłyszeli, jak drzwi frontowe otworzyły się z hukiem.
- A nie mówiłem ci, że nie trzeba się tak spieszyć, Travers? - rozległ się gruby glos. - Nie
mówiłem ci, że temu czubkowi znowu się we łbie pomieszało?
Coś huknęło i Ksenofilius krzyknął z bólu.
- Nie... nie... na górze... Potter!
- Powiedziałem ci w zeszłym tygodniu, Lovegood, że jeśli tu wrócimy, to tylko po jakąś
naprawdę wartościową informację! Pamiętasz, jak to było? Jak chciałeś przehandlować ten
kretyński stroik za swoją córkę? A tydzień wcześniej - jeszcze jeden huk i jeszcze jeden
wrzask bólu - pamiętasz, jak sobie pomyślałeś, że oddamy ci ją, jeśli nam pokażesz dowód na
istnienie chrapaka – bang! – krzywo - bang! - rogiego?
- Nie... nie... błagam! Tam naprawdę jest Potter! Naprawdę!
- A teraz wezwałeś nas tutaj po to, żeby nas wysadzić w powietrze?!! - ryknął
śmierciożerca, po czym nastąpiła seria huków i wrzasków Ksenofiliusa.
- Selwyn, to wszystko wygląda tak, jakby się miało zaraz zawalić - odezwał się inny głos.
- Schody są całkowicie zablokowane. Mogę spróbować je oczyścić? Boję się, że to wszystko
runie.
- Ty plugawy łgarzu! - krzyknął pierwszy śmierciożerca, nazwany Selwynem. - Ty nigdy
nie widziałeś Pottera na oczy! Myślałeś, że uda ci się zwabić nas tutaj i pozabijać, tak? I co,
myślisz, że w ten sposób odzyskasz córkę?
- Przysięgam... przysięgam... Potter jest na górze!
- Homenum revelio - powiedział śmierciożerca stojący u stóp schodów.
Harry usłyszał zduszony okrzyk Hermiony i odniósł dziwne wrażenie, że coś na niego
spadło, pogrążając go w swoim cieniu.
- Selwyn, tam na górze ktoś jest!
- To Potter, mówię wam, to Potter! - załkał Ksenofilius. - Oddajcie mi Lunę... błagam...
tylko mi ją oddajcie...
- Dostaniesz swoją małą z powrotem - powiedział Selwyn - jeśli wejdziesz na górę i
przyprowadzisz mi tu Harry’ego Pottera. Ale jeśli to zasadzka, jakaś sprytna sztuczka, jeśli
czyha tam na nas twój kumpel, to zobaczymy, czy z twojej córuni coś zostanie, żebyś miał co
pogrzebać.
Ksenofilius jęknął ze strachu i rozpaczy. Rozległy się jakieś chroboty i huki, jakby
próbował dostać się na schody przez zwały gruzu.
- Musimy stąd zwiewać - wyszeptał Harry. Korzystając z hałasu, jaki robił Ksenofilius,
wygramolił się spod stosu szczątków i rupieci. Ron był zakopany najgłębiej; Harry i
Hermiona wspięli się najciszej jak potrafili po zwałach gruzu do miejsca, w którym leżał, i
próbowali ściągnąć ciężką komodę z jego nóg. Huki i chroboty rozbrzmiewały coraz bliżej,
więc Hermiona odważyła się uwolnić Rona za pomocą Zaklęcia Swobodnego Zwisu.
- W porządku - wydyszała Hermiona, gdy roztrzaskana maszyna drukarska blokująca
otwór schodów zaczęła dygotać: Ksenofilius był już bardzo blisko. - Ufasz mi, Harry?
Kiwnął głową.
- To daj mi pelerynę-niewidkę. Ron, wskakuj pod nią.
- Ja? Ale Harry...
- Ron! Harry, trzymaj mnie mocno za rękę, Ron, złap mnie za ramię.
Harry wyciągnął lewą rękę. Ron zniknął pod peleryną-niewidką. Maszyna drukarska
rozdygotała się na dobre: Ksenofilius próbował ją usunąć, używając Zaklęcia Swobodnego
Zwisu. Harry nie miał pojęcia, na co czeka Hermiona.
- Trzymaj mocno - szepnęła Hermiona. - Trzymaj mocno... za chwilę...
Nad maszyną drukarską pojawiła się biała jak kreda twarz Ksenofiliusa.
- Obliviate! - krzyknęła Hermiona, celując różdżką najpierw w jego twarz, a potem
szybko w podłogę pod nimi. - Deprimo!
Zaklęcie wyrąbało dziurę w podłodze salonu. Spadli przez nią jak kamienie. Harry,
ściskając kurczowo Hermionę za rękę, usłyszał pod sobą wrzask i w ułamku sekundy
dostrzegł dwóch mężczyzn, usiłujących umknąć przed spadającymi na nich z sufitu
kawałkami cegieł, wapna i roztrzaskanych mebli. Łoskot zawalającego się domu wypełnił mu
uszy, Hermiona okręciła się w powietrzu i pociągnęła go w ciemność.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:02, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y D R U G I






Insygnia Śmierci
Harry upadł bez tchu na trawę i natychmiast się podniósł. Wylądowali o zmierzchu na
skraju jakiegoś pola. Hermiona już biegała wokół nich, machając różdżką.
- Protego totalum... Salvio bexia...
- Ten cholerny stary kapuś! - wydyszał Ron, wyłaniając się spod peleryny-niewidki i
rzucając ją Harry’emu. - Hermiono, jesteś wielka, naprawdę wielka, nie mogę uwierzyć, że
wyszliśmy z tego cało!
- Cave inimicum... A nie mówiłam, że to róg buchorożca? Nie ostrzegałam go? No i jego
dom wyleciał w powietrze!
- I bardzo dobrze - powiedział Ron, oglądając swoje podarte dżinsy i rozcięcia na nogach.
- Jak myślicie, co z nim zrobią?
- Och, mam nadzieję, że go nie zabiją! - jęknęła Hermiona. - Właśnie dlatego chciałam,
żeby śmierciożercy zobaczyli Harry’ego, zanim się deportowaliśmy. Żeby wiedzieli, że
Ksenofilius nie kłamał!
- Ale dlaczego kazałaś mi się ukryć? - zapytał Ron.
- Bo ty wciąż leżysz w łóżku chory na groszopryszczkę! Porwali Lunę, bo jej ojciec
popierał Harry ego! Co by się stało z twoją rodziną, gdyby się dowiedzieli, że jesteś z nim?
- A co z twoimi rodzicami?
- Są w Australii. Powinni być bezpieczni. O niczym nie wiedzą.
- Jesteś wielka - powtórzył Ron, patrząc na nią z podziwem.
- Tak, jesteś naprawdę wielka, Hermiono - zgodził się z nim skwapliwie Harry. - Nie
wiem, co byśmy bez ciebie zrobili.
Rozpromieniła się, ale natychmiast spoważniała.
- Ale co z Luną?
- No cóż, jeśli mówili prawdę i ona wciąż żyje... - zaczął Ron.
- Nie mów tak, nie mów tak! - pisnęła Hermiona.
- Ona musi żyć, musi!
- ...to chyba jest w Azkabanie - dokończył Ron.
- Ale czy przeżyje... wielu tego nie przeżyło...
- Przeżyje - powiedział Harry. Nie był w stanie dopuścić do siebie alternatywy. - Jest
twarda, o wiele twardsza, niż ci się wydaje. Pewnie opowiada współwięźniom o
gnębiwtryskach i narglach.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - mruknęła Hermiona, ocierając oczy. - Bardzo by mi
było żal Ksenofiliusa, gdyby...
- ...gdyby nie próbował nas wydać śmierciożercom, tak, mnie też - dokończył Ron.
Rozstawili namiot i schowali się do środka. Ron przygotował herbatę. Po tej
dramatycznej ucieczce zimne, zatęchłe wnętrze namiotu wydało im się bezpieczne, znajome i
przyjazne.
- Och, po co myśmy tam leźli! - jęknęła Hermiona po kilku minutach milczenia. - Harry,
miałeś rację, to była powtórka z Doliny Godryka, kompletne zmarnowanie czasu! Insygnia
Śmierci... co za bzdury... chociaż... zaraz... on to wszystko mógł wymyślić, nie uważacie?
Pewnie sam nie wierzy w te Insygnia, po prostu chciał nas zagadać, czekając na
śmierciożerców!
- Nie sądzę - rzekł Ron. - Cholernie trudno wymyślać takie rzeczy, kiedy coś ci grozi.
Odkryłem to, kiedy napadli mnie ci szmalcownicy. Łatwiej było udać Staną Shunpike’a, bo
coś o nim wiedziałem, niż wymyślić jakąś zupełnie nową osobę. A stary Lovegood był pod
wielką presją, starając się nas zatrzymać. Myślę, że powiedział nam prawdę, a w każdym
razie to, co uważał za prawdę, żeby zyskać na czasie.
- Czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? - westchnęła Hermiona. - Nawet jeśli nie zmyślał,
to podobnych bzdur nie słyszałam w całym swoim życiu.
- Chwileczkę - powiedział Ron. - Komnata Tajemnic też nam się wydawała tylko legendą,
prawda?
- Ale, Ron, przecież te Insygnia Śmierci nie mogą istnieć!
- Wciąż to powtarzasz, a jednak jedno z nich istnieje - zauważył Ron. - Pelerynaniewidka
Harry’ego...
- Opowieść o trzech braciach to bajka - oświadczyła stanowczo Hermiona. - Bajka o
strachu, jaki w ludziach budzi śmierć. Gdyby przeżycie było takie proste jak schowanie się
pod peleryną-niewidką, to już dawno mielibyśmy wszystko, czego byśmy sobie zażyczyli!
- No, nie wiem. A gdybyśmy mieli tę Czarną Różdżkę? - zapytał Harry, obracając w
palcach oporną różdżkę z tarniny.
- Nie ma żadnej Czarnej Różdżki!
- Sama mówiłaś, że było mnóstwo różdżek... Berło Śmierci i te różne inne...
- No dobrze, więc wierz sobie w tę Czarną Różdżkę, ale co z Kamieniem Wskrzeszenia?
- zapytała ironicznym tonem, kreśląc palcem w powietrzu cudzysłowy. - Żadne czary nie
mogą wskrzesić umarłego!
- Kiedy moja różdżka połączyła się z różdżką Sama-Wiesz-Kogo, pojawili się moi
rodzice... Cedrik...
- Ale przecież oni naprawdę nie ożyli! Takie blade... widma... nie są tym samym, co
naprawdę żywe osoby!
- Ale ta dziewczyna z bajki też tak naprawdę nie wróciła do świata śmiertelników,
prawda? Ta bajka mówi, że kiedy człowiek umrze, należy do świata zmarłych. A jednak ten
drugi brat ją widział, rozmawiał z nią, nawet żył z nią przez jakiś czas...
Hermiona zmarszczyła lekko czoło, ale w jej twarzy Harry dostrzegł jeszcze coś prócz
namysłu, coś trudniejszego do określenia. A potem, gdy spojrzał na Rona, zrozumiał, że to był
strach: przestraszył ją opowiadaniem o życiu ze zmarłymi.
- A ten Peverell, który jest pochowany w Dolinie Godryka... - powiedział pospiesznie,
starając się nadać swojemu głosowi ton chłodnego rozsądku. - Wiesz coś o nim?
- Nie - odpowiedziała i widać było, że z ulgą przyjęła zmianę tematu. - Po prostu
sprawdziłam to nazwisko po tym, jak spostrzegłam na nagrobku ten znak. Jestem pewna, że
gdyby był kimś sławnym albo gdyby dokonał czegoś ważnego, wspomniano by o nim w
którejś z naszych książek. Nazwisko „Peverell" znalazłam tylko w jednej książce, w
Szlachectwie naturalnym, czyli genealogii prawdziwych czarodziejów. Pożyczyłam ją od
Stworka - dodała, bo Ron uniósł brwi. - Są tam wymienione rody czarodziejów czystej krwi,
które w linii męskiej już wygasły. Ród Peverellów należy do tych, które wygasły
najwcześniej.
- Wygasły w linii męskiej? - powtórzył Ron.
- To oznacza, że takie nazwisko już nie występuje, a w przypadku Peverellów nie
występuje od stuleci. Ale mogą mieć potomków, tylko że noszą teraz inne nazwisko.
I nagle Harry doznał olśnienia, uświadomił sobie skojarzenie, jakie mu przyszło do
głowy na dźwięk tego nazwiska, wspomnienie brudnego starego mężczyzny, wymachującego
brzydkim pierścieniem przed nosem urzędnika ministerstwa.
- Marvolo Gaunt! - krzyknął.
- Że co?! - zawołali jednocześnie Ron i Hermiona.
- Marvolo Gaunt! Dziadek Sami-Wiecie-Kogo! W myśl-odsiewni! Z Dumbledore’em!
Marvolo Gaunt powiedział, że jest potomkiem Peverellów!
Ron i Hermiona wytrzeszczyli oczy.
- Ten pierścień, ten, który stał się horkruksem... Marvolo Gaunt powiedział, że jest na nim
herb Peverellów! Widziałem, jak wymachiwał nim przed nosem tego gościa z ministerstwa!
- Herb Peverellów? - zapytała Hermiona. - Zauważyłeś, jak wyglądał?
- Raczej nie - odrzekł Harry, usiłując sobie przypomnieć. - Jakieś kreski, wyżłobienia... Z
bliska widziałem go tylko raz, kiedy już był potrzaskany.
Hermiona nagle otworzyła szeroko oczy, jakby coś do niej dotarło. Ron patrzył ze
zdumieniem to na nią, to na Harry’ego.
- Kurczę... myślicie, że to był znowu ten symbol? Symbol Insygniów Śmierci?
- A dlaczego nie? - Harry’ego ogarnęło podniecenie. - Marvolo Gaunt był starym
łajdakiem, który żył jak zwierzę, ale miał bzika na punkcie swojego pochodzenia. Jeśli ten
pierścień przez całe stulecia przechodził z pokolenia na pokolenie, mógł nawet nie wiedzieć,
co naprawdę oznacza ten symbol. W jego domu nie było żadnych książek i możecie mi
wierzyć, to nie był typ faceta, który czyta dzieciom bajki na dobranoc. Uwielbiał myśleć, że te
kreski wyryte na kamieniu pierścienia to herb, bo świadczyłyby o jego pochodzeniu ze
starego rodu czarodziejów czystej krwi, a to dla niego naprawdę wiele znaczyło.
- Tak... to wszystko brzmi bardzo interesująco - powiedziała ostrożnie Hermiona - ale,
Harry, jeśli myślisz to, co ja myślę, że ty myślisz...
- A dlaczego nie? - powtórzył Harry. - Dlaczego nie? To był kamień, prawda? - Spojrzał
na Rona, szukając jego poparcia. - A jeśli to był Kamień Wskrzeszenia?
Ronowi szczęka opadła.
- Kurczę... ale czy on by wciąż działał, jeśli Dumbledore go roztrzaskał...
- Działał? Działał? Ron, on nigdy nie działał! Nie ma czegoś takiego jak Kamień
Wskrzeszenia! - Hermiona zerwała się na równe nogi; była naprawdę wściekła. - Harry,
próbujesz wszystko dopasować do tej bajki o Insygniach...
- Ja próbuję wszystko dopasować? - powtórzył. - Hermiono, to wszystko samo pasuje!
Wiem, że na tym kamieniu był symbol Insygniów Śmierci! Gaunt powiedział, że to pierścień
Peverellów!
- Przed minutą powiedziałeś nam, że nie widziałeś dokładnie, co było na kamieniu!
- Jak myślisz, gdzie jest teraz ten pierścień? - zapytał Harry’ego Ron. - Co z nim zrobił
Dumbledore, kiedy go roztrzaskał?
Ale wyobraźnia Harry’ego pędziła już jak szalona, wyprzedzając daleko wyobraźnię
Rona i Hermiony...
Trzy przedmioty, albo Insygnia, które razem zgromadzone uczynią z właściciela pana
Śmierci...pana... mistrza... zdobywcę...pogromcę. .. Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który
zostanie zniszczony...
I ujrzał siebie, właściciela Insygniów Śmierci, stojącego przed Voldemortem, którego
horkruksy już się nie liczyły... żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje... czyżby to była
odpowiedź? Insygnia przeciwko horkruksom? Czy to miał być sposób na uzyskanie
pewności, że to on będzie tym, który zwycięży? Czy gdyby został panem Insygniów Śmierci,
to byłby całkowicie bezpieczny?
- Harry?
Ale on już prawie nie słyszał Hermiony, tylko wyciągnął pelerynę-niewidkę i przesuwał
między palcami zwiewną tkaninę, lekką jak powietrze. Już siedem lat przebywał w świecie
czarodziejów, ale nigdy drugiej takiej nie widział. Peleryna pasowała idealnie do opisu
Ksenofiliusa: Peleryna, która naprawdę i rzeczywiście czyni tego, kto ją nosi, całkowicie
niewidzialnym, i nie podlega zgubnym wpływom czasu, dając właścicielowi stałe i
nieprzenikalne ukrycie, bez względu na to, jakie zaklęcia na nią się rzuci...
A potem aż mu dech zaparło, kiedy sobie przypomniał...
- Dumbledore miał moją pelerynę-niewidkę tej nocy, kiedy zginęli moi rodzice! - Głos
miał roztrzęsiony i czuł wypieki na twarzy, ale nie dbał o to. - Moja mama napisała
Syriuszowi, że Dumbledore ją pożyczył! Właśnie dlatego! Chciał ją zbadać, bo myślał, że to
trzecie Insygnium! Ignotus Peverell jest pochowany w Dolinie Godryka... - Miotał się po
namiocie, czując się tak, jakby nagle znalazł się w jakimś nowym świecie. - To mój przodek!
Pochodzę od trzeciego brata! To wszystko trzyma się kupy!
Poczuł się uzbrojony w pewność, w swoją wiarę w Insygnia, jakby sama myśl, że mógłby
je wszystkie posiadać, dawała mu całkowitą ochronę. Ogarnęła go niewymowna radość.
Odwrócił się do nich plecami.
- Harry - odezwała się znowu Hermiona, ale on trzęsącymi się rękami rozwiązywał
woreczek na szyi.
- Przeczytaj to - powiedział, wciskając jej w ręce list matki. - Przeczytaj! Hermiono,
Dumbledore miał pelerynę-niewidkę! Do czego innego byłaby mu potrzebna? Nie musiał
mieć peleryny-niewidki, mógł użyć tak potężnego zaklęcia zwodzącego, że i bez niej byłby
całkowicie niewidzialny dla każdego!
Coś błyszczącego upadło na podłogę namiotu i potoczyło się pod fotel: kiedy wyciągał
list, z woreczka wypadł znicz. Pochylił się, by go podnieść, i wówczas doznał nowego
olśnienia, tak porażającego, że krzyknął:
- JEST TUTAJ! Pozostawił mi pierścień... jest w tym zniczu!
- Myślisz, że... że...
Nie mógł zrozumieć, dlaczego Ron patrzy na niego z takim zdumieniem. To było przecież
takie oczywiste, wszystko do siebie pasowało, wszystko... jego peleryna-niewidka była
trzecim Insygnium, teraz musi tylko odkryć, jak otworzyć znicz, i będzie miał drugie, a
wówczas trzeba będzie tylko odnaleźć pierwsze Insygnium, Czarną Różdżkę, a wtedy...
I nagle - jakby na oświetloną scenę opadła kurtyna - w jednej chwili opuściło go radosne
podniecenie, zblakły szaleńcze nadzieje, opuściło go poczucie bezbrzeżnego szczęścia. Stał
samotnie w ciemności, czar prysł.
- Tego właśnie szuka.
Zmiana w jego głosie sprawiła, że Ron i Hermiona spojrzeli na niego z jeszcze większym
strachem.
- Sami-Wiecie-Kto szuka Czarnej Różdżki. Odwrócił się, żeby nie patrzyć na ich twarze
ściągnięte niedowierzaniem. Wiedział, że to prawda. To wszystko wyjaśniało. Voldemort nie
szukał nowej różdżki, szukał starej, zaiste bardzo starej. Podszedł do wyjścia z namiotu i
zapominając o Ronie i Hermionie, spojrzał w ciemność nocy, myśląc...
Voldemort wychował się w mugolskim sierocińcu. Nikt nie mógł mu czytać Baśni barda
Beedle’a, kiedy był dzieckiem, podobnie jak nikt nie czytał ich Harry’emu w domu
Dursleyów. Niewielu czarodziejów wierzy w Insygnia Śmierci. Czy Voldemort rzeczywiście
mógł o nich wiedzieć?
Patrzył w ciemność. Gdyby Voldemort wiedział o Insygniach Śmierci, na pewno by ich
szukał, zrobiłby wszystko, by je mieć... Trzy przedmioty, które czynią właściciela panem
Śmierci... Gdyby wiedział o istnieniu Insygniów Śmierci, nie byłyby mu potrzebne horkruksy.
Zresztą, czy już sam fakt, że miał w ręku jedno z Insygniów i zamienił je w horkruksa, nie
świadczy o tym, iż nie znal tej ostatniej wielkiej tajemnicy świata czarodziejów?
To by oznaczało, że Voldemort szuka Czarnej Różdżki, nie zdając sobie sprawy z jej
pełnej mocy, nie wiedząc, że jest jednym z trzech... bo ta różdżka była Insygnium, którego nie
można było ukryć, którego istnienie było dobrze znane... karty historii świata czarodziejów
poznaczone są krwawym śladem Czarnej Różdżki...
Patrzył na zachmurzone niebo, przez białą twarz księżyca przepływały szare i srebrne
smugi. W głowie mu się kręciło od odkryć, których dokonał.
Wrócił do namiotu. Doznał wstrząsu, widząc, że Ron i Hermiona stoją dokładnie w tym
samym miejscu, w którym stali, gdy od nich odszedł. Hermiona wciąż trzymała list Lily, Ron,
z trochę wystraszoną miną, stał tuż obok niej. Czyżby nie zdawali sobie sprawy z tego, jak
daleko zawędrowali w ciągu ostatnich kilkunastu minut?
- To jest to - powiedział, próbując ich wciągnąć w krąg blasku swojej własnej,
zdumiewającej pewności. - To wyjaśnia wszystko. Insygnia Śmierci naprawdę istnieją. Mam
jedno... może dwa... - uniósł rękę ze zniczem - a Sami-Wiecie-Kto poluje na trzecie, ale nie
zdaje sobie sprawy... myśli, że to po prostu różdżka o bardzo silnej mocy...
- Harry - powiedziała Hermiona, podchodząc do niego i oddając mu list Lily - przykro
mi, ale myślę, że źle to zrozumiałeś. Wszystko źle zrozumiałeś.
- Czy ty tego nie widzisz? Wszystko do siebie pasuje...
- Nie, nie pasuje. Nic tutaj nie pasuje, Harry, ciebie po prostu poniosło. Proszę cię -
dodała szybko, widząc, że zamierza coś powiedzieć - proszę cię, odpowiedz mi na jedno
pytanie. Gdyby Insygnia Śmierci naprawdę istniały i gdyby Dumbledore o nich wiedział,
gdyby wiedział, że osoba, które je zgromadzi, będzie panem Śmierci... to dlaczego ci o tym
nie powiedział? Dlaczego?
Miał na to gotową odpowiedź.
- Przypomnij sobie własne słowa, Hermiono. Trzeba je samemu odkryć! To
Poszukiwanie!
- Ja tak powiedziałam tylko dlatego, żeby cię namówić do odwiedzenia domu
Lovegoodów! - krzyknęła ze złością Hermiona. - Wcale w to nie wierzyłam!
Harry puścił to mimo uszu.
- Dumbledore zwykle chciał, żebym sam coś odkrył. Chciał mnie wypróbować, chciał,
żebym nauczył się podejmować ryzyko. To bardzo w jego stylu.
- Harry, to nie jest jakaś gra, to nie jest ćwiczenie charakteru! To jest życie, a Dumbledore
postawił przed tobą bardzo wyraźne zadanie: masz odnaleźć i zniszczyć horkruksy! Ten
symbol to ślepa uliczka, zapomnij o Insygniach Śmierci, nie możemy się rozpraszać...
Harry prawie jej nie słuchał. Obracał znicza w rękach, jakby się spodziewał, że sam się
otworzy, ukaże ukryty wewnątrz Kamień Wskrzeszenia i udowodni Hermionie, że Insygnia
Śmierci naprawdę istnieją.
Zwróciła się o pomoc do Rona.
- Ale ty chyba w to nie wierzysz, co? Harry spojrzał na niego. Ron się zawahał.
- No... nie wiem... to znaczy... sporo klocków do siebie pasuje... ale jak spojrzeć na
całość... - Wziął głęboki oddech. - Myślę, Harry, że powinniśmy pozbyć się tych horkruksów.
Tak nam powiedział Dumbledore. Może... może powinniśmy dać sobie spokój z tymi
Insygniami.
- Dzięki, Ron - powiedziała Hermiona. - Pierwsza trzymam wartę.
Przeszła obok Harry’ego i usiadła w wejściu do namiotu, kończąc dyskusję.
Harry źle spał tej nocy. Wciąż rozmyślał o Insygniach Śmierci i nie mógł się pozbyć
natłoku myśli krążących niespokojnie po głowie: różdżka, kamień i peleryna... gdyby zdobył
wszystkie trzy...
Otwieram się na sam koniec... ale co ma oznaczać ten koniec? Dlaczego nie może mieć
teraz tego kamienia? Gdyby go miał, mógłby zapytać o to wszystko DumbIedore’a... I
mamrotał w ciemności do znicza różne słowa, próbował wszystkiego, nawet mowy wężów,
ale złota piłeczka nie chciała się otworzyć...
I ta różdżka, Czarna Różdżka... gdzie jest ukryta? Gdzie jej teraz szuka Voldemort?
Zapragnął, by nagle rozbolała go blizna, chciał poznać jego myśli, bo po raz pierwszy on i
Voldemort zjednoczyli się w pragnieniu posiadania tego samego... Hermionie na pewno by się
to nie podobało... no tak, ale ona nie wierzy... Ksenofilius miał rację... Ograniczona. Ciasny
umysł. Ona po prostu boi się tych Insygniów Śmierci, zwłaszcza Kamienia Wskrzeszenia... I
znowu przycisnął wargi do znicza, całując go, prawie połykając, ale zimny metal nie
poddawał się, nie otwierał...
Już prawie świtało, gdy przypomniał sobie o Lunie, siedzącej samotnie w celi Azkabanu,
otoczonej przez dementorów, i nagle poczuł głęboki wstyd. Całkiem o niej zapomniał,
pochłonięty rozmyślaniem o tych Insygniach. Gdyby tylko można było ją stamtąd uwolnić...
ale przy tylu dementorach trudno nawet o tym myśleć. Patronus... no tak, jeszcze nie
próbował wyczarować patronusa tą tarninową różdżką... trzeba spróbować rano...
Gdyby tylko można było zdobyć jakąś lepszą różdżkę...
I znowu pochłonęła go wizja Czarnej Różdżki, niepokonanej, niezwyciężonej...
Następnego ranka zwinęli namiot i ruszyli w drogę w strumieniach deszczu. Ulewa
towarzyszyła im aż do wybrzeża, gdzie rozbili namiot na noc, i trwała przez cały tydzień, gdy
błądzili po okolicach, które Harry’ego wprawiały w ponury nastrój. Wciąż myślał tylko o
Insygniach Śmierci. Było tak, jakby rozniecił się w nim płomień, którego ani stanowczy
sceptycyzm Hermiony, ani nieustające wątpliwości Rona nie mogły zgasić. A jednak im
żywiej rozpalała się w nim tęsknota za Insygniami, tym mniejszą odczuwał radość. W duchu
oskarżał o to Rona i Hermionę: ich nieustępliwa obojętność była jak bezlitosny deszcz,
gaszący w nim ducha, ale ani deszcz, ani ich obojętność nie były w stanie naruszyć jego
absolutnej pewności. Wiara w istnienie Insygniów Śmierci i tęsknota za nimi zżerały go tak,
że czuł się całkowicie odizolowany od nich i od ich obsesji na temat horkruksów.
- Obsesji? - powtórzyła pewnego wieczoru Hermiona, kiedy był na tyle nieostrożny, że
użył tego słowa, gdy wytknęła mu brak zainteresowania odnalezieniem pozostałych
horkruksów. - To nie my mamy obsesję, Harry! My tylko chcemy wykonać zadanie, które
postawił przed nami Dumbledore!
Był jednak odporny na zawoalowany krytycyzm. Dumbledore dał Hermionie książkę,
podsuwając im znak Insygniów Śmierci i opowieść o ich powstaniu, a jemu - był o tym
przekonany - Kamień Wskrzeszenia ukryty w złotym zniczu. Żaden nie może żyć, gdy drugi
przeżyje... pan Śmierci... dlaczego Ron i Hermiona tego nie rozumieją?
- A ostatnim wrogiem, który zostanie unicestwiony, jest śmierć - zacytował spokojnie.
- A ja myślałam, że naszym wrogiem jest Sam-Wiesz-Kto - warknęła Hermiona i Harry
stracił ochotę do dalszej rozmowy.
Nawet tajemnica srebrnej łani, o której wciąż rozprawiali Ron i Hermiona, wydawała mu
się teraz mniej ważna. Tylko jedno przeszkadzało mu w rozmyślaniu o Insygniach: blizna na
czole znowu dawała o sobie znać. Oczywiście robił wszystko, by ukryć to przed nimi. Szukał
wtedy samotności, ale to, co widział, budziło w nim rozczarowanie. Wizje, które podzielał z
Voldemortem, rozmywały się, jakby je oglądał przez źle nastawioną lornetkę. Widział coś, co
przypominało czaszkę, i jakby jakąś górę, która bardziej była cieniem niż trwałą substancją.
Przyzwyczajony do wizji ostrych jak rzeczywistość, niepokoił się tą zmianą. Martwił się, że
więź między nim a Voldemortem uległa jakiemuś uszkodzeniu, więź, która napawała go
lękiem, ale którą, bez względu na to, co mówił Hermionie, jednak cenił. Wydawało mu się, że
owe rozmyte, budzące rozczarowanie wizje mają jakiś związek ze zniszczeniem jego różdżki,
jakby to tarninowa różdżka była winna, że nie mógł już swobodnie zaglądać do świadomości
Voldemorta.
Tygodnie powoli mijały i choć owe niepokojące doświadczenia wewnętrzne tak go
absorbowały, nie mógł nie zauważyć, że Ron przejmuje inicjatywę. Może dlatego, że bardzo
chciał się wykazać po zawodzie, jaki im sprawił, odchodząc od nich, a może dlatego, że
apatia Harry’ego obudziła w nim uśpione zdolności przywódcze, w każdym razie teraz on był
tym, który dodawał im dwojgu otuchy i zachęcał do działania.
- Zostały trzy horkruksy - powtarzał. - Musimy opracować jakiś plan działania! Do
roboty! Co mogliśmy pominąć? Przejdźmy wszystko jeszcze raz. Sierociniec...
Ulica Pokątna, Hogwart, dom Riddle’ów, sklep Borgina i Burkesa, Albania, każde
miejsce, w którym Tom Riddle kiedykolwiek był, mieszkał, pracował albo w którym kogoś
zamordował, Ron i Hermiona wałkowali, omawiali, roztrząsali, a Harry włączał się do
rozmowy tylko wtedy, gdy Hermiona zaczynała go dręczyć. Wolałby siedzieć w samotności i
milczeć, próbując odczytać myśli Voldemorta, dowiedzieć się jeszcze czegoś więcej o Czarnej
Różdżce, ale Ron wciąż się upierał, żeby odwiedzić jakieś kolejne, zupełnie
nieprawdopodobne miejsce. A Harry bardzo dobrze wiedział, że Ron robi to tylko po to, żeby
robić cokolwiek.
- Nigdy nie wiadomo - powtarzał jak refren. - Upper Flagley to wioska czarodziejów,
może tam kiedyś zamieszkiwał. Zajrzyjmy tam.
Podczas tych częstych wypadów do miejsc, w których żyli czarodzieje, od czasu do czasu
widywali szmalcowników.
- Niektórzy z nich całkiem przypominają śmierciożerców - powiedział Ron. - Ci, którzy
mnie złapali, byli raczej żałośni, ale Bill mówił, że są wśród nich naprawdę groźne typy. W
„Potterwarcie" powiedzieli...
- W czym? - zdziwił się Harry.
- W „Potterwarcie", co, nie powiedziałem ci, że ta stacja tak się nazywa? Wciąż próbuję
ją złapać, to jedyna stacja, która mówi prawdę o tym, co się dzieje! Inne są po stronie Sam-
Wiesz-Kogo, wszystkie prócz „Potterwarty". Naprawdę, bardzo bym chciał, żebyś ich
posłuchał, tylko że dostrojenie się nie jest takie łatwe, bo...
Ron co wieczór wystukiwał różdżką na swoim radiu najróżniejsze rytmy, co powodowało
przesuwanie się skali. Od czasu do czasu rozbrzmiewały różne stacje: raz usłyszeli fragment
porady, jak leczyć smoczą ospę, innym razem kilka taktów przeboju Kociołek pełen gorącej,
mocnej miłości. Stukając w radio, Ron próbował znaleźć poprawne hasło, mrucząc pod nosem
najróżniejsze słowa.
- Zwykle ma to coś wspólnego z Zakonem. Bill to miał dryg do odgadywania tych haseł.
Zobaczycie, w końcu mi się uda...
Ale szczęście dopisało mu dopiero na początku marca. Harry siedział w wejściu do
namiotu, trzymając straż. Wpatrywał się właśnie w kilka szafirków, które przebiły się przez
zmarzniętą ziemię, kiedy usłyszał podekscytowany głos Rona:
- Mam! Mam! Hasło to „Albus"! Przyjdź tu, Harry!
Wyrwany po raz pierwszy od wielu dni z rozmyślań o Insygniach Śmierci, Harry szybko
wszedł do namiotu, gdzie zastał Rona i Hermionę klęczących przy małym radioodbiorniku.
Hermiona, która dla zabicia czasu polerowała miecz Gryffindora, wpatrywała się z otwartymi
ustami w drewnianą skrzyneczkę, z której wydobywał się tak dobrze im znany głos:
- ...bardzo przepraszamy za czasową nieobecność na antenie, spowodowaną wieloma
wizytami złożonymi w naszej okolicy przez tych czarujących śmierciożerców.
- To przecież Lee Jordan! - powiedziała Hermiona.
- Wiem! - odrzekł Ron, promieniejąc uciechą. - Ale super, co?
- ...teraz znaleźliśmy sobie inne bezpieczne miejsce - mówił Lee - i miło mi państwa
poinformować, że są dziś ze mną dwaj z naszych stałych współpracowników. Dobry wieczór,
chłopaki!
- Cześć.
- Sie masz, Potok.
- Potok to Lee - wyjaśnił im Ron. - Wszyscy mają ksywki, ale zwykle łatwo zgadnąć...
- Ciiicho! - przerwała mu Hermiona.
- Ale zanim usłyszymy Króla i Romulusa - ciągnął Lee - podam kilka smutnych
informacji, o których nie raczono wspomnieć w wiadomościach Czarodziejskiej Rozgłośni
Radiowej i w „Proroku Codziennym". Z wielkim żalem informujemy naszych radiosłuchaczy
o zamordowaniu Teda Tonksa i Dirka Cresswella.
Harry poczuł, że coś przewraca mu się w żołądku. Wszyscy troje spojrzeli na siebie z
przerażeniem.
- Zabito również goblina o imieniu Gornak. Uważa się, że mugolak Dean Thomas i drugi
goblin, wędrujący z Tonksem, Cresswellem i Gornakiem, zdołali uciec. Jeśli Dean mnie
słucha albo jeśli ktoś wie, gdzie on teraz przebywa, przekazuję mu, że jego rodzice i siostry
rozpaczliwie oczekują jakiejś wiadomości od niego.
- Tymczasem w pewnym domu w Gaddley znaleziono pięć trupów mugolskiej rodziny.
Źródła mugolskie uważają, że ich śmierć była skutkiem wybuchu gazu, ale członkowie
Zakonu Feniksa poinformowali mnie, że to było Mordercze Zaklęcie. Jest to jeszcze jeden
dowód na to, gdyby dla kogoś nie było to już oczywiste, że mordowanie mugoli stało się pod
rządami nowego reżymu czymś w rodzaju sportu.
- No i wreszcie musimy z żalem poinformować naszych słuchaczy, że w Dolinie Godryka
odkryto zwłoki Bathildy Bagshot. Wszystko wskazuje na to, że zmarła kilka miesięcy temu.
Zakon Feniksa twierdzi, że na jej ciele są widoczne ślady po czarnoksięskich zaklęciach.
- Drodzy słuchacze, pragnę teraz poprosić was, byśmy wspólnie uczcili minutą ciszy
Teda Tonksa, Dirka Cresswella, Bathildę Bagshot i owych bezimiennych mugoli, nie mniej
godnych pożałowania, zamordowanych przez śmierciożerców.
Zapadła cisza. Harry, Ron i Hermiona też milczeli. Harry’ego zżerała ciekawość, co
jeszcze usłyszy, a równocześnie bał się tego. Po raz pierwszy od dawna poczuł silną więź ze
światem zewnętrznym.
- Dziękuję - odezwał się głos Lee Jordana. - A teraz poprosimy naszego stałego
współpracownika, Króla, o komentarz na temat wpływu nowego prawa świata czarodziejów
na życie mugoli.
- Dzięki, Potok - zabrzmiał znajomy, głęboki, wyważony, budzący otuchę głos.
- Kingsley! - krzyknął Ron.
- Wiemy! - uciszyła go Hermiona.
- Mugole nadal nie wiedzą, co jest przyczyną nieszczęść, które coraz częściej ich
spotykają. Wciąż jednak dowiadujemy się o czarodziejach i czarownicach, którzy z
narażeniem życia próbują chronić swoich mugolskich przyjaciół i sąsiadów, często nie
zdających sobie z tego sprawy. Chciałbym zaapelować do wszystkich słuchaczy, by ich
naśladowali, na przykład rzucając jakieś zaklęcie ochronne na domy mugoli w sąsiedztwie.
Takie proste środki zaradcze mogą uratować życie wielu z nich.
- A co byś, Królu, powiedział tym słuchaczom, którzy mówią, że w tych niebezpiecznych
czasach trzeba się trzymać zasady „przede wszystkim czarodzieje"? - zapytał Lee.
- Powiedziałbym, że zasadę „przede wszystkim czarodzieje" dzieli tylko jeden krok od
hasła „przede wszystkim czysta krew", a stąd już blisko do śmierciożerców. Wszyscy
jesteśmy ludźmi, prawda? Każde ludzkie życie ma taką samą wartość. Każde należy chronić.
- Znakomicie to ująłeś, Królu, będę na ciebie głosował, jeśli kiedyś wszyscy wyjdziemy z
tego bagna i przystąpimy do wyborów nowego ministra magii. A teraz nasz stały kącik
„Kumple Pottera". Oto nasz dzisiejszy gość, Romulus.
- Dzięki, Potok - odezwał się jeszcze jeden znajomy głos; Ron już otwierał usta, gdy
Hermiona uprzedziła go szeptem:
- Wiemy, że to Lupin!
- Romulusie, czy i tym razem zapewnisz nas, jak zawsze, gdy występujesz w naszym
programie, że Harry Potter wciąż żyje?
- Oczywiście - odrzekł stanowczo Lupin. - Nie mam najmniejszej wątpliwości, że jego
śmierć byłaby natychmiast nagłośniona przez śmierciożerców, bo stanowiłaby straszliwy cios
dla wszystkich, którzy sprzeciwiają się nowemu reżymowi. Chłopiec, Który Przeżył pozostaje
symbolem wszystkiego, o co wałczymy: triumfu dobra nad złem, potęgi niewinności,
wytrwania w oporze.
W Harrym wezbrała mieszanina wdzięczności i wstydu. A więc Lupin wybaczył mu te
wszystkie okropne rzeczy, które usłyszał od niego, kiedy ostatnim razem się spotkali?
- A co byś powiedział Harry’emu, Romulusie, gdybyś wiedział, że nas teraz słucha?
- Powiedziałbym mu, że wszyscy jesteśmy z nim - odrzekł Lupin, a potem lekko się
zawahał. - I powiedziałbym mu, żeby zaufał swojemu instynktowi, który prawie nigdy go nie
zawiódł.
Harry spojrzał na Hermionę; jej oczy były pełne łez.
- Prawie nigdy - powtórzyła.
- Ojej, nie mówiłem wam? - odezwał się nagle Ron. - Bill powiedział mi, że Lupin znowu
jest z Tonks! A ona robi się coraz grubsza...
- ...a najświeższe wiadomości o tych, którzy ucierpieli z powodu popierania Harry’ego
Pottera? - mówił Lee.
- No cóż, jak zapewne nasi stali słuchacze wiedzą, aresztowano już i uwięziono
kilkunastu z tych, którzy bardziej odważnie wyrażali swoje poparcie dla Harry’ego. Ostatnio
spotkało to Ksenofiliusa Lovegooda, wydawcę „Żonglera"...
- Przynajmniej wciąż żyje - mruknął Ron.
- Przed paroma godzinami dowiedzieliśmy się również, że Rubeus Hagrid - wszystkim
trojgu wyrwał się z ust zduszony okrzyk, tak że o mały włos nie dosłyszeliby reszty zdania -
znany gajowy Hogwartu, ledwo uniknął aresztowania w swojej chatce, gdzie podobno
urządził huczne przyjęcie pod hasłem „Popieramy Harry’ego Pottera". Sądzimy, że Hagrid
gdzieś się ukrywa.
- Przypuszczam, że kiedy się ucieka przed śmierciożercami, pomaga fakt posiadania
brata, który mierzy szesnaście stóp, co? - zapytał Lee.
- Na pewno nie zaszkodzi - zgodził się z powagą Lupin. - Niech mi tylko będzie wolno
dodać, że wychwalając tutaj, na falach „Potterwarty", odwagę Hagrida, zwracamy się jednak
z gorącym apelem do najbardziej zagorzałych zwolenników Harry’ego, by Hagrida nie
naśladowali. Przyjęcia pod hasłem „Popieramy Harry’ego Pottera" nie są przejawem
zdrowego rozsądku w obecnym klimacie.
- Masz świętą rację, Romulusie - powiedział Lee. - Radzimy wam więc, drodzy
słuchacze, abyście okazywali swoje poparcie człowiekowi z blizną w kształcie błyskawicy na
czole, słuchając „Potterwarty"! A teraz przechodzimy do wiadomości o czarodzieju, który
wciąż pozostaje równie nieuchwytny jak Harry Potter. Nazywamy go tutaj Głównym
Śmierciożercą. Żeby zapoznać was z niektórymi bardziej zwariowanymi pogłoskami na jego
temat, pragnę wam przedstawić naszego nowego korespondenta, Gryzonia.
- Gryzonia? - rozległ się jeszcze jeden znajomy głos, a Harry, Ron i Hermiona krzyknęli
razem: - Fred!
- Nie... czy to nie George?
- To jednak chyba Fred - powiedział Ron, pochylając się nad radioodbiornikiem, podczas
gdy któryś z bliźniaków mówił: - Nie jestem żaden Gryzoń, przecież ci powiedziałem, że
chcę być Gladiusem!
- Och... no dobra. Gladiusie, możesz nas poinformować o tych różnych pogłoskach na
temat Głównego Śmierciożercy?
- Tak, mogę - odrzekł Fred. - Jak nasi słuchacze zapewne wiedzą, jeśli nie ukrywają się
teraz na dnie sadzawki w swoim ogrodzie albo w innym podobnym miejscu, taktyka Sami-
Wiecie-Kogo, polegająca na pozostaniu w cieniu, tworzy milutką atmosferę paniki. Ale
wystarczy stuknąć się dobrze w głowę, by dojść do wniosku, że gdyby te wszystkie
doniesienia o pojawianiu się Sami-Wiecie-Kogo w różnych miejscach były prawdziwe, to
mielibyśmy do czynienia z przynajmniej dziewiętnastoma wcieleniami Sami-Wiecie-Kogo
krążącymi po kraju.
- Co, oczywiście, bardzo mu odpowiada - wtrącił Kinglsey. - Roztaczanie wokół siebie
atmosfery tajemniczości jest skuteczniejszym środkiem siania paniki niż ujawnienie się.
- Zgadzam się - rzekł Fred. - No więc, ludzie, weźcie na wstrzymanie i uspokójcie się
trochę. Jest źle, więc po co jeszcze gnębić się nawzajem takimi wymysłami. Na przykład
najnowszą pogłoską, że Sami-Wiecie-Kto potrafi zabić samym spojrzeniem. Tak zabija
bazyliszek, drodzy słuchacze! Zalecam prosty test: sprawdźcie, czy to coś, co łypie na was
ślepiami, ma nogi. Jeśli ma, możecie śmiało spojrzeć mu w te ślepia, chociaż jeśli to będzie
naprawdę Sami-Wiecie-Kto, to będzie i tak ostatnia rzecz, jaką zrobicie w życiu.
Po raz pierwszy od wielu tygodni Harry wybuchnął śmiechem. Poczuł miłe rozluźnienie.
- A pogłoski o tym, że widziano go zagranicą? - zapytał Lee.
- Ludzie, a kto by nie chciał trochę odsapnąć po takiej ciężkiej robocie, jaką on odwalił?
Chodzi o to, żebyście nie dali się uwieść fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa, myśląc, że
nie ma go w kraju. Może jest, a może go nie ma, ale pozostaje faktem, że potrafi się poruszać
szybciej niż Severus Snape, gdy mu się zagrozi szamponem, więc nie liczcie na to, że zabawi
gdzieś dłużej, gdy wy planujecie coś ryzykownego. Nigdy nie sądziłem, że to kiedykolwiek
powiem, ale teraz muszę: przede wszystkim bezpieczeństwo!
- Dziękujemy ci bardzo za te mądre słowa, Gladiusie - powiedział Lee. - Drodzy
słuchacze, na tym kończymy naszą kolejną „Potterwartę". Nie wiemy, kiedy będziemy mogli
znowu nadawać, ale możecie być pewni, że jeszcze nas usłyszycie. Nasze następne hasło to
„Szalonooki". Dbajcie o bezpieczeństwo swoje i najbliższych. Nie traćcie wiary. Dobranoc.
Gałka strojenia sama się obróciła i lampka pod szybką skali zgasła. Harry, Ron i
Hermiona wciąż mieli uśmiechy na twarzach. Znajome, przyjazne głosy podziałały na nich
jak balsam. Harry tak już przywykł do odosobnienia, że prawie zapomniał o oporze, jaki inni
wciąż stawiali Voldemortowi. Było to jakby obudzenie się z długiego snu.
- Dobre, co? - zapytał Ron.
- Wspaniałe - odrzekł Harry.
- Są naprawdę dzielni - westchnęła Hermiona. - Gdyby ich nakryli...
- No, ale wciąż przenoszą się z miejsca na miejsce, prawda? - powiedział Ron. - Jak my.
- Ale słyszeliście, co powiedział Fred? - zapytał podekscytowany Harry, którego myśli
już pognały tam, gdzie krążyły od dawna. - Jest za granicą! Wciąż szuka tej różdżki!
Wiedziałem!
- Harry...
- Daj spokój, Hermiono, dlaczego jesteś taka uparta? Vol...
- HARRY, NIE!
- ...demort szuka Czarnej Różdżki!
- To imię jest Tabu! - ryknął Ron, zrywając się, bo za namiotem coś głośno trzasnęło. -
Mówiłem ci, Harry. Mówiłem, że nie można go wymawiać... trzeba natychmiast ponowić
zaklęcia ochronne... szybko... właśnie w ten sposób znaleźli...
Urwał, a Harry już wiedział, dlaczego. Leżący na stole fałszoskop zaświecił się i zaczął
obracać, usłyszeli zbliżające się głosy - szorstkie, podniecone głosy. Ron wyjął z kieszeni
wygaszacz i kliknął nim. Lampy w namiocie pogasły.
- Wychodzić z podniesionymi rękami! - dobiegi ich z ciemności ochrypły glos. - Wiemy,
że tam jesteście! Mamy tu pół tuzina różdżek, wszystkie są w was wycelowane i guzik nas
obchodzi, kogo trafimy!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:03, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y T R Z E C I







Dwór Malfoya
Harry spojrzał na majaczące w ciemności postacie swoich dwojga przyjaciół. Zobaczył,
że Hermiona podnosi różdżkę i celuje nią... nie na zewnątrz, ale prosto w jego twarz.
Huknęło, błysnęło i zwalił się na podłogę namiotu, całkowicie oślepiony. Dotknął rękami
twarzy i wyczuł, że szybko puchnie. Tuż obok usłyszał ciężkie kroki.
- Wstawaj, śmieciu.
Czyjeś ręce podniosły go i brutalnie gdzieś powlokły. Zanim zdołał zareagować,
przeszukano mu kieszenie i wyciągnięto tarninową różdżkę. Chwycił się za twarz, która
piekła go jak po oparzeniu, i wyczuł, że jest napięta, opuchnięta i gąbczasta, jakby dostał
jakiegoś gwałtownego uczulenia. Prawie nic nie widział, bo jego oczy zamieniły się w
szparki, nie miał zresztą okularów, które spadły mu, kiedy go wywleczono z namiotu; zdołał
tylko rozpoznać zamazane kształty czterech czy pięciu ludzi, wyciągających na zewnątrz
Rona i Hermionę.
- Odwal się... od... niej! - wrzasnął Ron. Rozpoznał tępy odgłos pięści trafiającej w ciało,
jęk Rona, a potem krzyk Hermiony:
- Nie! Zostawcie go! Dajcie mu spokój!
- To jeszcze nic, poczekaj, aż znajdę twojego chłoptasia na swojej liście, wtedy dopiero
dostanie - odezwał się znajomy, ochrypły głos. - Rozkoszna dziewczynka... ale mi się trafiło...
jak ja lubię taką gładką skórę...
Harry’emu żołądek podskoczył do gardła. Rozpoznał ten głos: to był Fenrir Greyback,
wilkołak, któremu pozwolono nosić szatę śmierciożercy, bo z taką gorliwością służył nowym
panom.
- Przeszukajcie namiot! - zawołał ktoś inny.
Harry’ego rzucono twarzą na ziemię. Po głuchym tąpnięciu poznał, że tuż obok niego
upadł Ron. Usłyszeli ciężkie kroki i łoskot przewracanych foteli.
- A teraz zobaczymy, kogo my tu mamy - powiedział triumfalnym tonem Greyback i
Harry został przetoczony na plecy. Promień światła z różdżki padł mu na twarz, a Greyback
zarechotał.
- Przydałoby się trochę kremowego piwa, żeby zmyć mu to z gęby. Co ci się stało,
brzydalu?
Harry nie odpowiedział od razu.
- Zapytałem cię - powtórzył Greyback i uderzył go w brzuch, tak że Harry zgiął się wpół
z bólu - co ci się stało?
- Użądlony - wymamrotał Harry. - Zostałem użądlony.
- I na to wygląda - odezwał się inny głos.
- Jak się nazywasz? - warknął Greyback.
- Dudley - odrzekł Harry.
- A imię?
- Ja... Vernon. Vernon Dudley.
- Sprawdź na liście, Scabior - powiedział Greyback i Harry usłyszał, jak podchodzi do
Rona.
- A ty, rudzielcu?
- Stan Shunpike - odpowiedział Ron.
- Nie rozśmieszaj mnie - powiedział Scabior. - Stana Shunpike’a to my znamy, odwala
dla nas dobrą robotę.
Jeszcze jeden odgłos uderzenia.
- Jemtem Bardy - wystękał Ron i nietrudno było zgadnąć, że usta ma pełne krwi. - Bardy
Weadley.
- Weasley? - wychrypiał Greyback. - No to jesteś spokrewniony ze zdrajcami krwi,
choćbyś nawet nie był mugolakiem. No i jeszcze nam została twoja lalunia...
Lubość w jego głosie sprawiła, że Harry poczuł gęsią skórkę na całym ciele.
- Spokojnie, Greyback - powiedział Scabior, a inni zarechotali szyderczo.
- Och, jeszcze jej nie ukąszę. Zobaczymy, czy trochę szybciej od Barny’ego przypomni
sobie, jak się nazywa. Jak się nazywasz, dziewuszko?
- Penelopa Clearwater - odpowiedziała Hermiona przerażonym, ale przekonującym
tonem.
- Status Krwi?
- Półkrwi czarownica.
- Łatwo to będzie sprawdzić - rzekł Scabior. - Ale oni wszyscy mi wyglądają, jakby byli
w wieku, w którym się jest w Hogwarcie...
- Ugonczylymmy Ogard - wymamrotał Ron.
- Ukończyliście, tak, rudzielcu? I co, postanowiliście zrobić sobie piknik? I tak dla
śmichu wypowiedzieliście imię Czarnego Pana?
- Me dla śmechu. Pypadkowo.
- Przypadkowo?
Znowu wybuchły drwiące śmiechy.
- A wiesz, Weasley, kto tak lubi wypowiadać imię Czarnego Pana? - zachrypiał Greyback.
- Członkowie Zakonu Feniksa. Mówi ci to coś?
- Ne.
- Oni nie okazują Czarnemu Panu właściwego szacunku, więc jego imię jest teraz Tabu.
Już kilku w ten sposób złapaliśmy. Powiążcie ich z innymi.
Ktoś złapał Harry’ego za włosy, pociągnął kilka kroków, przygniótł do pozycji siedzącej,
a następnie zaczął go wiązać plecami do innych. Harry wciąż ledwo widział przez
zapuchnięte oczy. Kiedy śmierciożerca odszedł, szepnął:
- Któreś z was ma różdżkę?
- Nie - odpowiedzieli Ron i Hermiona, siedzący po obu jego bokach.
- To wszystko moja wina. Wypowiedziałem to imię. Przepraszam...
- Harry?
Był to nowy, ale znajomy głos, a dochodził z tyłu, zza pleców Harry’ego, od osoby
przywiązanej na lewo od Hermiony.
- Dean?
- To ty! Jak się dowiedzą, kogo mają... To szmalcownicy, wyszukują wagarowiczów,
dostają za to nagrodę...
- Niezły połów jak na jedną noc - rozległ się głos Greybacka, ktoś w nabijanych
ćwiekami wysokich butach przeszedł koło Harry’ego, a z namiotu dobiegły huki i trzaski. -
Szlama, zbiegły goblin i trójka wagarowiczów. Scabior, sprawdziłeś ich na liście?
- Tak. Vernona Dudleya na niej nie ma.
- Ciekawe - mruknął Greyback. - Bardzo ciekawe.
Przykucnął obok Harry’ego, który poprzez szparki między napuchniętymi powiekami
zobaczył twarz porośniętą zmierzwionymi, szarymi włosami, z ostrymi brązowymi zębami i
zajadami w kącikach ust. Greyback cuchnął tak samo, jak wtedy, na szczycie wieży, gdy
zginął Dumbledore: śmierdział brudem, potem i krwią.
- Więc nie jesteś poszukiwany, Vernon? A może jesteś na liście, tylko pod innym
nazwiskiem, co? W jakim domu byłeś w Hogwarcie?
- W Slytherinie - odpowiedział bez zastanowienia Harry.
- Jeszcze jeden! Oni wszyscy myślą, że chcemy to usłyszeć - zakpił Scabior. - Tylko
jakoś żaden nie wie, gdzie jest wspólny pokój Ślizgonów.
- Jest w lochach - powiedział Harry. - Wchodzi się przez ścianę. Pełno w nim czaszek i
znajduje się pod jeziorem, więc światło jest zielone.
- No, no, wygląda na to, że naprawdę złapaliśmy małego Ślizgona - odezwał się Scabior
po krótkiej pauzie. - Chyba masz szczęście, Vernon, bo wśród Ślizgonów raczej nie ma zbyt
wielu szlam. Kim jest twój ojciec?
- Pracuje w ministerstwie - skłamał Harry. Wiedział, że wszystko może się łatwo wydać,
kiedy będą go dalej wypytywać, ale nie pozostawało mu nic innego, jak brnąć dalej do czasu,
gdy minie opuchlizna na twarzy, a wtedy i tak będzie po wszystkim. - Departament
Magicznych Wypadków i Katastrof.
- Wiesz co, Greyback - powiedział Scabior - chyba tam jest jakiś Dudley.
Harry wstrzymał oddech. Czy to możliwe, by szczęście mu dopisało i uda im się wyjść z
tej opresji?
- Tak mówisz?
W bezdusznym głosie Greybacka Harry wyczuł nutę niepokoju; na pewno zastanawiał się
teraz, czy rzeczywiście złapał i związał syna jakiegoś urzędnika z ministerstwa. Serce tłukło
mu się w piersiach tak, że nie byłby zaskoczony, gdyby Greyback to zobaczył.
- Jeśli mówisz prawdę, brzydalu, nie musisz się bać, mała wycieczka do ministerstwa ci
nie zaszkodzi. Twój tatuś na pewno nas wynagrodzi, jak mu przyprowadzimy synalka.
- Ale... - Harry’emu zaschło w ustach - jeśli pan nas puści...
- Hej! - krzyknął ktoś z namiotu. - Greyback, zobacz, co znaleźliśmy!
Jakaś ciemna postać szybko do nich podeszła i Harry dostrzegł błysk srebra w świetle
różdżek. Znaleźli miecz Gryffindora.
- Baaardzo ładna sztuka - powiedział Greyback, biorąc miecz. - Naprawdę ładna.
Wygląda mi na robotę goblinów. Skąd to masz, brzydalu?
- Od mojego ojca - skłamał Harry, mając nadzieję, że jest zbyt ciemno, by Greyback
dostrzegł imię wyryte na klindze tuż pod rękojeścią. - Wzięliśmy go, żeby narąbać drewna na
ognisko...
- Ej, Greyback, chodź tu na chwilę! Popatrz na to, w „Proroku"!
Kiedy Scabior to powiedział, bliznę Harry’ego, rozciągniętą na opuchniętym czole,
przeszył ostry ból. Wyraźniej niż to, co widział wokół siebie, ujrzał jakąś wysoką, ponurą
twierdzę, czarną i niedostępną. Myśli Voldemorta znowu się w nim wyostrzyły, sunął ku tej
gigantycznej budowli, czując narastającą euforię zmierzania do upragnionego celu...
Tak blisko... tak blisko...
Całym wysiłkiem woli zamknął umysł przed myślami Voldemorta i ściągnął siebie z
powrotem na tę ciemną łąkę, na której siedział, związany razem z Ronem, Hermioną, Deanem
i Gryfkiem, słuchając Greybacka i Scabiora.
- Hermiona Granger - odczytał Scabior - szlama wędrująca z Harrym Potterem.
Blizna Harry’ego pulsowała żywym ogniem, ale z najwyższym trudem zmusił się do
pozostania w miejscu, nie wnikając ponownie w świadomość Voldemorta. Usłyszał
skrzypnięcie butów Greybacka, który przykucnął przed Hermioną.
- Wiesz co, laleczko? Ta na zdjęciu jest cholernie do ciebie podobna.
- Nie, to nie ja!
Przerażenie w głosie Hermiony mówiło samo za siebie.
- ...wędrująca z Harrym Potterem... - powtórzył cicho Greyback.
Zapadła cisza. Harry walczył ze wszystkich sił, by nie dać się wciągnąć w myśli
Voldemorta, choć ból w czole stawał się nie do zniesienia. Jeszcze nigdy nie było to tak
istotne.
- No, no... to chyba wszystko zmienia, prawda? - wyszeptał Greyback.
Zaległa cisza. Harry wyczuwał, że banda szmalcowników zamarła, obserwując bacznie tę
scenę. Przyciśnięte do jego ramienia ramię Hermiony drżało. Greyback podniósł się, podszedł
do niego i znowu przykucnął, wpatrując się w jego zniekształconą twarz.
- Co ty masz na czole, Vernon? - zapytał łagodnie, dysząc Harry’emu prosto w nos
cuchnącym oddechem i uciskając brudnym paluchem jego bliznę.
- Nie dotykaj tego! - krzyknął Harry, nie mogąc się powstrzymać, bo ból był tak straszny,
że zrobiło mu się słabo.
- Myślałem, że nosisz okulary, Potter - wydyszał Greyback.
- Znalazłem okulary! - zawołał jeden ze szmalcowników. - Tam, w namiocie, były jakieś
okulary, zaraz przyniosę...
Po chwili ktoś wcisnął mu na nos okulary. Otoczyli go ciasnym kręgiem.
- No proszę! - zachrypiał Greyback. - Złapaliśmy Pottera!
Wszyscy się cofnęli, oszołomieni tym odkryciem. Harry, wciąż starając się za wszelką
cenę nie stracić świadomości, zupełnie nie wiedział, co powiedzieć, zwłaszcza że przez głowę
przelatywały mu strzępy wizji...
...sunie wokół wysokich murów czarnej twierdzy...
Nie, jest przecież Harrym, związanym i pozbawionym różdżki, grozi mu wielkie
niebezpieczeństwo...
...patrzy w górę, na najwyższą wieżę, na jej najwyższe okno...
Jest Harrym, a oni rozmawiają przyciszonymi glosami, co z nim zrobić...
- ...trzeba podlecieć...
- ...do ministerstwa?
- Do diabła z ministerstwem - warknął Greyback. - Przypiszą sobie całą zasługę, a my nic
z tego nie będziemy mieli. Trzeba go od razu oddać w ręce Sami-Wiecie-Kogo.
- Wezwiesz go? Tutaj? - zapytał przerażonym głosem Scabior.
- Nie. Nie muszę... mówią, że ma teraz kwaterę w domu Malfoya. Tam zabierzemy
chłopaka.
Harry pomyślał, że wie, dlaczego Greyback nie zamierza wezwać Voldemorta.
Wilkołakowi pozwalano nosić szatę śmierciożercy, kiedy go potrzebowano, ale tylko ścisły
krąg popleczników Voldemorta miał wypalony na ramieniu Mroczny Znak. Greyback nie
dostąpił tej łaski. Bliznę przeszył straszliwy ból.
- ...unosi się w powietrze, podlatuje przed okno na szczycie wieży...
- ...całkowicie pewny, że to on? Bo jak to nie on, Greyback, to nas ukatrupi.
- Kto tu dowodzi?! - ryknął Greyback, tuszując swoją chwilową niepewność. - Ja mówię,
że to Potter, a jak dodamy jego różdżkę, to będziemy tu mieli razem dwieście tysięcy
galeonów! Ale jeśli strach was obleciał, to sam mogę to wszystko zgarnąć, a przy odrobinie
szczęścia dostanę jeszcze dziewczynę!
- ...okno jest zaledwie szpara w czarnej ścianie, człowiek się przez nią nie przeciśnie...
widać przez nią wychudłą postać kulącą się pod kocem... martwa czy śpiąca?...
- No dobra! - odezwał się Scabior. - Dobra, Greyback, wchodzimy w to! A co z resztą?
Co z nimi zrobimy?
- Ich też weźmiemy. Mamy dwie szlamy, to będzie dodatkowe dziesięć galeonów. I ten
miecz. Jeśli to są rubiny, to i za niego dostaniemy kupę złota.
Więźniów postawiono na nogi. Harry słyszał tuż obok siebie szybki oddech Hermiony.
- Złapcie ich mocno i nie puszczajcie. Ja przytrzymam Pottera! - warknął Greyback,
chwytając go za włosy, a Harry poczuł, jak długie, żółte pazury wilkołaka wpijają mu się w
czaszkę. - Na trzy! Raz... dwa... trzy...
Deportowali się, pociągając ze sobą więźniów. Harry próbował się uwolnić od
Greybacka, ale było to zupełnie beznadziejne, bo Ron i Hermioną przyciskali go z obu boków
i nie mógł się od nich oddzielić. Kiedy jak zwykle zaparło mu dech w piersiach, blizna
rozbolała go jeszcze bardziej...
- ...przeciska się przez wąską szparę jak wąż i ląduje, lekko jak strzęp mgły, w kamiennej
celi...
Powpadali na siebie, lądując na wiejskiej drodze. Po chwili, gdy Harry już przejrzał przez
zapuchnięte oczy, zobaczył w oddali wielkie, wykute z żelaza wrota, a za nimi długą, pokrytą
żwirem aleję. Zatliła się w nim iskierka nadziei. Do najgorszego jeszcze nie doszło: wiedział,
że Voldemorta tu nie ma, bo był przecież w tej dziwnej, czarnej twierdzy, na szczycie
najwyższej wieży. Ale ile czasu może mu zająć powrót tutaj, gdy już się dowie, że schwytali
Pottera...?
Jeden ze szmalcowników podszedł do bramy i potrząsnął nią.
- Jak tam wejdziemy? Pozamykane na cztery spusty! Greyback, nie dam rady... o żesz ty
w mordę!
Puścił żelazne pręty, jakby go oparzyły, a one zaczęły się krzywić, skręcać, łączyć, aż w
końcu utworzyła się z nich przerażająca twarz, która przemówiła dźwięcznym, mocnym
głosem:
- Cel wizyty!
- Mamy Pottera! - ryknął triumfalnie Greyback. - Złapaliśmy Harry’ego Pottera!
Żelazne wrota natychmiast się rozwarły.
- Wchodzimy!
Więźniów popchnięto przez bramę, a potem powleczono alejką między wysokimi
żywopłotami, które tłumiły ich kroki. Harry zobaczył nad sobą widmowo biały kształt i zdał
sobie sprawę, że to paw albinos. Potknął się i upadł na kolana, ale Greyback natychmiast
szarpnął go i postawił na nogi. Szedł z trudem, zataczając się i potykając, bo wciąż był
związany z czterema innymi więźniami. Zamknął opuchnięte powieki i pozwolił, by
przenikliwy ból blizny zapanował nad nim przez chwilę, bo chciał się dowiedzieć, co robi
teraz Voldemort, czy już wie, że schwytano Pottera...
- ...wynędzniała postać porusza się pod cienkim kocem, przekręca na bok, w wychudzonej
twarzy otwierają się oczy... wątły człowieczyna siada, wielkie, zapadnięte oczy wpatrzone są
w niego, w Voldemorta... uśmiecha się bezzębnymi ustami...
- Więc jednak jesteś. Myślałem... że w końcu... się pojawisz. Ale to na nic. Ja jej nigdy nie
miałem.
- Kłamiesz!
Zawrzała, w nim wściekłość Voldemorta, był pewny, że za chwilę ból rozsadzi mu
czaszkę, więc całym wysiłkiem woli powrócił do własnego ciała, starając się w nim pozostać,
wleczony po żwirze razem z innymi więźniami.
Oblało ich jaskrawe światło.
- Co jest? - zapytał zimny kobiecy głos.
- Przyszliśmy zobaczyć się z Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać! - odrzekł
chrapliwym głosem Greyback.
- Kim jesteś?
- Pani mnie znasz! - W głosie wilkołaka zabrzmiała uraza. - Fenrir Greyback! Złapaliśmy
Harry’ego Pottera!
Złapał Harry’ego za ramię i obrócił twarzą do światła, zmuszając resztę więźniów do
niezdarnego obrócenia się razem z nim.
- Jest opuchnięty, szanowna, ale to na pewno on! - zaskrzeczał Scabior. - Jak się pani
przyjrzy, to zobaczy jego bliznę. A ta tutaj, ta dziewczyna... to ta szlama, co się z nim
ukrywała. To na pewno on, mamy też jego różdżkę! O, tutaj, szanowna...
Harry zobaczył, że Narcyza Malfoy przygląda się jego twarzy. Scabior pokazał jej
tarninową różdżkę. Uniosła wysoko brwi.
- Wprowadzić ich - powiedziała.
Szmalcownicy wprowadzili więźniów po szerokich kamiennych stopniach, popychając
ich i kopiąc, do holu obwieszonego portretami.
- Chodźcie za mną - powiedziała Narcyza, prowadząc ich przez hol. - Mój syn, Draco,
przyjechał na ferie wielkanocne. Jeśli to jest Harry Potter, na pewno go rozpozna.
W salonie jarzyło się od świateł, które oślepiały po ciemnościach panujących na
zewnątrz. Nawet Harry, który wciąż ledwo widział, dostrzegł wielkie rozmiary pokoju. Z
sufitu zwisał kryształowy żyrandol, na ciemnofioletowych ścianach wisiały portrety. Dwie
postacie podniosły się z foteli stojących przed bogato zdobionym marmurowym kominkiem,
gdy szmalcownicy wepchnęli więźniów do środka.
- Cóż to znowu?
Harry zdrętwiał ze strachu, bo poznał charakterystyczny głos Lucjusza Malfoya. Zgasła
w nim wszelka nadzieja na wydostanie się z tej opresji. Strach ułatwił mu zablokowanie myśli
Voldemorta, choć blizna wciąż go piekła.
- Mówią, że złapali Pottera - rozległ się chłodny głos Narcyzy. - Draco, pozwól tutaj.
Harry nie śmiał spojrzeć prosto na Dracona, ale zobaczył go kątem oka: podnoszącą się z
fotela nieco wyższą od niego postać o bladej, wyostrzonej twarzy pod grzywą prawie białych
włosów.
Greyback zmusił więźniów, żeby ponownie obrócili się tak, aby Harry znalazł się w
pełnym świetle żyrandola.
- No i co, chłopcze? - zachrypiał wilkołak. Harry miał teraz przed sobą lustro wiszące nad
kominkiem, wielkie, w ozdobnej złotej ramie. Przez szparki opuchniętych powiek ujrzał
swoje odbicie po raz pierwszy od czasu, gdy opuścili Grimmauld Place.
Zobaczył twarz rozdętą, błyszczącą i różową, o rysach tak zmienionych, że nie poznał
samego siebie. Czarne włosy sięgały mu teraz do ramion, a szczęki pokrywał cień zarostu.
Gdyby nie wiedział, że stoi przed tym lustrem, zastanawiałby się, kto ma na nosie jego
okulary. Postanowił milczeć, żeby nie zdradzić się głosem, i wciąż unikał kontaktu
wzrokowego z Draconem, gdy ten podszedł bliżej.
- No i co, Draco? - zapytał niecierpliwie Lucjusz Malfoy. - Czy to on? Czy to Harry
Potter?
- Nie jestem pewny - odrzekł Draco, który trzymał się z dala od Greybacka i sprawiał
takie wrażenie, jakby bał się spojrzeć na Harry’ego, podobnie jak Harry na niego.
- Przyjrzyj mu się dobrze! Z bliska!
Harry jeszcze nigdy nie słyszał Lucjusza Malfoya tak podnieconego.
- Draconie, gdybyśmy to my przekazali Pottera Czarnemu Panu, wszystko by nam
wyba...
- Ale chyba nie zapomnimy, kto go naprawdę złapał, panie Malfoy, co? - zapytał
Greyback, a w jego głosie zabrzmiała pogróżka.
- Ależ nie, skądże znowu! - odparł niecierpliwie Lucjusz.
Sam podszedł do Harry’ego tak blisko, że ten zobaczył dokładnie jego wydłużoną, bladą
twarz. Z powodu tej strasznej opuchlizny czuł się tak, jakby zerkał na zewnątrz przez grube
pręty klatki.
- Co wyście mu zrobili? - zapytał Lucjusz Greybacka. - Dlaczego jest w takim stanie?
- To nie my.
- To mi wygląda na skutki zaklęcia żądlącego.
Lucjusz Malfoy skierował spojrzenie szarych oczu na czoło Harry’ego.
- Coś tutaj jest - wyszeptał. - To może być ta blizna, tylko bardzo rozciągnięta... Draco,
podejdź tu, popatrz z bliska! Co o tym myślisz?
Teraz tuż obok twarzy Lucjusza pojawiła się twarz Dracona. Byli niesamowicie do siebie
podobni, z tym wyjątkiem, że ojciec wyglądał na podnieconego do najwyższych granic,
natomiast Draco wyraźnie się bał.
- Nie wiem - powiedział i szybko odszedł w stronę kominka, gdzie stała jego matka.
- Musimy mieć pewność, Lucjuszu - powiedziała dobitnie zimnym głosem. - Musimy być
całkowicie pewni, że to Harry Potter, zanim wezwiemy Czarnego Pana... Oni mówią, że to
jego - dodała, przyglądając się uważnie tarninowej różdżce - ale nie pasuje do opisu
Ollivandera... Gdybyśmy się omylili, gdybyśmy wezwali Czarnego Pana na próżno...
pamiętasz, co zrobił z Rowle’em i Dołohowem?
- A co z tą szlamą? - warknął Greyback. Harry o mało co nie upadł, gdy szmalcownicy
zmusili więźniów, by jeszcze raz się obrócili, tak, żeby światło padło teraz na Hermionę.
- Zaraz! - powiedziała ostro Narcyza. - Tak... tak, ona była z Potterem w sklepie madame
Malkin! Widziałam jej zdjęcie w „Proroku"! Spójrz, Draco, czy to nie jest ta Granger?
- Ja... Może... tak.
- A to jest przecież ten chłopak Weasleyów! - krzyknął Lucjusz, obchodząc więźniów, by
przyjrzeć się Ronowi. - To oni, przyjaciele Pottera... Draco, spójrz na niego, czy to nie jest syn
Artura Weasleya... jak on miał na imię?
- Tak - powtórzył Draco, odwrócony plecami do więźniów. - To może być on.
Za Harrym otworzyły się drzwi. Usłyszał kobiecy głos, który sprawił, że ogarnął go
jeszcze większy strach.
- Co to jest? Co się stało, Cyziu?
Bellatriks Lestrange obeszła powoli grupkę stłoczonych ze sobą więźniów i zatrzymała
się przed Hermioną, patrząc na nią spod ciężkich powiek.
- Zaraz... - powiedziała cicho - czy to nie jest ta szlama? Ta Granger?
- Tak, tak, to Granger! - zawołał Lucjusz. - I sądzimy, że obok niej stoi Potter! Potter i
jego przyjaciele! W końcu schwytani!
- Potter? - krzyknęła Bellatriks i cofnęła się nieco, żeby lepiej przyjrzeć się Harry’emu. -
Jesteś pewny? No to trzeba natychmiast powiadomić Czarnego Pana!
Podciągnęła lewy rękaw i Harry zobaczył Mroczny Znak wypalony na jej ramieniu. Już
wiedział, że za chwilę go dotknie, by wezwać swojego umiłowanego pana...
- Właśnie miałem go wezwać! - powiedział Lucjusz Malfoy, chwytając ją za przegub. -
To ja go wezwę, Bello, Pottera przyprowadzono do mojego domu, więc znajduje się pod moją
władzą...
- Twoja władza! - prychnęła, próbując wyrwać rękę z jego uścisku. - Utraciłeś swoją
władzę, kiedy utraciłeś różdżkę, Lucjuszu! Jak śmiesz! Zabieraj te łapy!
- To nie ma nic wspólnego z tobą, to nie ty schwytałaś chłopaka...
- Pan wybaczy, panie Malfoy - wtrącił się Greyback - ale to my złapaliśmy Pottera i to
nam należy się złoto...
- Złoto! - zaśmiała się Bellatriks, wciąż próbując się uwolnić od swojego szwagra, a
wolną ręką grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu różdżki. - A weź sobie swoje złoto, plugawa
hieno, nie obchodzi mnie żadne złoto! Mnie zależy tylko na jego...
Nagle przestała się wyrywać i utkwiła czarne oczy w czymś, czego Harry nie mógł
dostrzec. Uradowany tym Lucjusz szybko podciągnął rękaw...
- WSTRZYMAJ SIĘ! - wrzasnęła Bellatriks. - Nie dotykaj tego, bo wszyscy zginiemy,
jeśli Czarny Pan teraz tu się pojawi!
Lucjusz znieruchomiał, z palcem tuż nad swoim Mrocznym Znakiem. Bellatriks wyszła z
pola widzenia Harry’ego.
- Co to jest? - usłyszał jej głos.
- Miecz - burknął niewidoczny dla niego szmalcownik.
- Daj mi go.
- Nie jest twój, paniusiu, to ja żem go znalazł. Huknęło, rozbłysło czerwone światło i
Harry zrozumiał, że szmalcownik został oszołomiony. Rozbrzmiały gniewne okrzyki jego
towarzyszy, a Scabior wyciągnął różdżkę.
- Co ci chodzi po głowie, kobieto?
- Drętwota! - wrzasnęła. - Drętwota!
Choć było ich czterech, nie byli dla niej godnymi przeciwnikami. Harry dobrze znał jej
niepospolite czarodziejskie zdolności, wiedział też, że jest pozbawiona skrupułów. Wszyscy
padli tam, gdzie stali, wszyscy prócz Greybacka, który osunął się na kolana i rozkrzyżował
ramiona. Kątem oka Harry zobaczył, jak Bellatriks pochyla się nad wilkołakiem, ściskając w
dłoni miecz Gryffindora. Twarz miała bladą jak wosk.
- Skąd masz ten miecz? - wyszeptała, gdy wyszarpnęła mu różdżkę z ręki.
- Jak śmiesz? - warknął, nie mogąc się poruszyć, obnażając ostre kły. - Uwolnij mnie
natychmiast, kobieto!
- Gdzie znalazłeś ten miecz? - powtórzyła, wymachując klingą tuż nad jego twarzą. -
Snape wysłał go do mojej skrytki w Banku Gringotta!
- Był w ich namiocie - wychrypiał Greyback. - Uwolnij mnie!
Machnęła różdżką i wilkołak zerwał się na równe nogi, ale bał się do niej zbliżyć.
Schował się za fotelem, wczepiając brudne pazury w jego obicie.
- Draco, wywlecz te szumowiny na zewnątrz - powiedziała Bellatriks, pokazując na
oszołomionych szmalcowników. - A jeśli brak ci odwagi, by ich wykończyć, to zostaw ich na
dziedzińcu, sama to zrobię.
- Jak śmiesz odzywać się w ten sposób do mojego syna! - zawołała Narcyza, ale
Bellatriks krzyknęła:
- Cicho bądź! Sytuacja jest o wiele groźniejsza, niż możesz sobie wyobrazić! Mamy
bardzo poważny problem!
Stała, dysząc lekko i przyglądając się bacznie rękojeści miecza. Potem odwróciła się, by
spojrzeć na milczących więźniów.
- Jeśli to naprawdę jest Potter, nie wolno zrobić mu krzywdy - mruknęła, bardziej do
siebie niż do innych.
- Czarny Pan pragnie sam się nim zająć... ale jeśli się dowie... Muszę... muszę wiedzieć...
Znowu zwróciła się do siostry.
- Więźniów trzeba zamknąć w piwnicy, a ja się zastanowię, co robić dalej!
- To mój dom, Bello, i nie będziesz się tutaj rządzić...
- Zrób to! Nie masz zielonego pojęcia, co nam grozi! - wrzasnęła Bellatriks.
Wyglądała przerażająco, jakby oszalała. Z końca jej różdżki wystrzelił cienki strumień
ognia, który wypalił dziurę w dywanie.
Narcyza wahała się przez chwilę, po czym zwróciła się do Greybacka:
- Sprowadź więźniów do piwnicy, Greyback!
- Zaczekaj - powiedziała ostrym tonem Bellatriks. - Wszystkich oprócz... oprócz tej
szlamy.
Greyback zamruczał lubieżnie.
- Nie! - krzyknął Ron. - Weźcie mnie! Bellatriks wymierzyła mu siarczysty policzek,
który rozległ się echem w komnacie.
- Jeśli ona umrze podczas przepytywania, ty będziesz następny. U mnie zdrajcy krwi są
zaraz po szlamach. Sprowadź ich na dół, Greyback, i dopilnuj, żeby nie mogli uciec, ale nie
waż się zrobić im krzywdy... na razie.
Odrzuciła mu z powrotem różdżkę, a potem spod szaty wyjęła krótki srebrny nóż.
Przecięła więzy łączące Hermionę z resztą więźniów, złapała ją za włosy i wywlokła na
środek pokoju. Greyback poprowadził resztę do drugich drzwi, za którymi zionął ciemnością
mroczny korytarz. Znikli w nim, popychani niewidzialną mocą jego różdżki.
- Jak myślisz, rudzielcu, chyba dostanie mi się kąsek twojej panny, jak już z nią skończy,
co? - zachrypiał wilkołak, gdy szli, potykając się, ciemnym korytarzem. - A może nie jeden,
ale ze dwa, co, rudy?
Harry czuł, jak Ron cały dygoce. Popychani naprzód mocą różdżki Greybacka zeszli po
jakichś schodach, wciąż powiązani ze sobą plecami, tak że w każdej chwili groziło im
stoczenie się razem po stopniach i połamanie karków. Na dole znajdowały się masywne
drzwi. Greyback otworzył je stuknięciem różdżki, po czym wepchnął ich do wilgotnej,
cuchnącej stęchlizną piwnicy i zatrzasnął drzwi. Ogarnęła ich całkowita ciemność. Jeszcze nie
ucichło echo łoskotu zatrzaskiwanych drzwi, gdy gdzieś z góry dobiegł ich przeraźliwy krzyk.
- HERMIONO! - ryknął Ron i zaczął się miotać i szarpać, chcąc uwolnić się z łączących
ich więzów, tak że Harry zachwiał się niebezpiecznie. - HERMIONO!
- Cicho bądź! - powiedział Harry. - Przymknij się, Ron, musimy pomyśleć, jak się stąd...
- HERMIONO! HERMIONO!
- Ron, przestań, musimy obmyślić jakiś plan... trzeba pozbyć się tych sznurów...
- Harry? - usłyszał czyjś szept. - Ron? To wy?
Ron przestał krzyczeć. Ktoś poruszył się w ciemności, a po chwili Harry dostrzegł
zbliżający się do nich cień.
- Harry? Ron?
- Luna?
- Tak, to ja! Och, nie, nie chciałam, żeby was złapali!
- Luna, możesz nam pomóc uwolnić się z więzów? - zapytał Harry.
- O tak, chyba tak... mamy tu stary gwóźdź, którego używamy, gdy chcemy coś
przeciąć... poczekajcie... zaraz...
Hermiona znowu krzyknęła, usłyszeli też podniesiony głos Bellatriks, ale trudno było
zrozumieć słowa, bo Ron zawył ponownie:
- HERMIONO! HERMIONO!
- Panie Ollivander? - rozległ się głos Luny. - Panie Ollivander, ma pan ten gwóźdź? Jak
by się pan trochę przesunął... chyba jest obok dzbanka z wodą...
Wróciła po kilku sekundach.
- Teraz się nie ruszajcie - powiedziała.
Harry czuł, jak Luna wbija gwóźdź w sploty sznura, by rozsupłać węzły. Z góry dobiegł
ich głos Bellatriks.
- Zapytam jeszcze raz! Skąd macie ten miecz? Skąd?!
- Znaleźliśmy go... znaleźliśmy... NIEEE!
Ron znowu poruszył się gwałtownie i Harry poczuł, że ostrze gwoździa wbija mu się w
przegub.
- Ron, proszę cię, nie ruszaj się! - wyszeptała Luna. - Przecież ja nic nie widzę...
- Sięgnij do mojej kieszeni! - powiedział Ron. - Tam jest wygaszacz, pełno w nim światła!
Chwilę później kliknęło i świetliste kule, które wygaszacz wyssał z lamp w namiocie,
wpłynęły do piwnicy. Nie mogąc się połączyć ze swoimi źródłami, zawisły w powietrzu jak
maleńkie słońca, napełniając loch światłem. Harry zobaczył najpierw białą twarz i wielkie
oczy Luny, potem nieruchomą, skuloną pod ścianą postać wytwórcy różdżek Ollivandera, a
wreszcie pozostałych współwięźniów: Deana i Gryfka. Goblin chyba zemdlał, utrzymując się
na nogach tylko dzięki sznurom, którymi był przywiązany do ludzi.
- Och, teraz będzie o wiele łatwiej, dzięki, Ron - powiedziała Luna i znowu zaczęła
dłubać w sznurach. - Cześć, Dean!
Z góry dobiegł ich głos Bellatriks.
- Kłamiesz, plugawa szlamo, dobrze o tym wiem! Włamaliście się do mojej skrytki w
Banku Gringotta! Powiedz prawdę! Powiedz prawdę!
Jeszcze jeden przeraźliwy krzyk...
- HERMIONO!!!
- Co jeszcze stamtąd zabraliście? Co jeszcze macie? Mów prawdę, bo, przysięgam, zaraz
dźgnę cię nożem!
- Udało się!
Harry poczuł, że więzy opadają, i obrócił się, rozcierając przeguby. Ron miotał się po
piwnicy, wypatrując jakiegoś włazu w niskim sklepieniu. Dean stał nieruchomo z
posiniaczoną i zakrwawioną twarzą. Gryfek osunął się na podłogę, tocząc nieprzytomnie
oczami; na jego śniadej twarzy też widniały liczne siniaki i obrzęki.
- Dzięki - powiedział Dean do Luny.
Ron próbował teraz deportować się bez różdżki.
- Ron, stąd się nie ucieknie - powiedziała Luna, obserwując jego bezowocne próby. - Ta
piwnica jest całkowicie ucieczkoszczelna. Ja też z początku próbowałam. Pan Ollivander jest
tu od dawna, też próbował wszystkiego.
- Co jeszcze zabraliście? Co jeszcze? ODPOWIADAJ! CRUCIO!
Krzyki Hermiony odbijały się echem od ścian salonu nad ich głowami. Ron łkał, waląc
pięściami w kamienne ściany. Harry, w skrajnej rozpaczy, zdjął z szyi woreczek od Hagrida i
zaczął z niego wszystko wyciągać. Potrząsnął zniczem od Dumbledore’a - bez żadnego
skutku; machnął przełamanymi połówkami swojej różdżki - bez skutku; kawałek lusterka
upadł na podłogę... i nagle ujrzał w nim coś niebieskiego...
Z lusterka patrzyło na niego oko Dumbledore’a.
- Pomóż nam! - ryknął w szalonej rozpaczy. - Jesteśmy w piwnicy dworu Malfoya,
pomóż nam!
Oko mrugnęło i znikło.
Harry nie był nawet pewny, czy w ogóle je widział. Chwycił kawałek szkiełka i
przechylał we wszystkie strony, ale nie zobaczył w nim nic prócz ścian i sklepienia piwnicy. Z
góry wciąż dobiegały rozpaczliwe krzyki Hermiony, a Ron wrzeszczał tuż obok niego:
- HERMIONO! HERMIOOONOOO!
- Jak się dostaliście do mojej skrytki?! Pomógł wam ten plugawy goblin, który siedzi w
lochu na dole?
- Spotkaliśmy go dopiero dziś! - zatkała Hermiona. - Nigdy nie byliśmy w Banku
Gringotta! To nie jest prawdziwy miecz, to podróbka! To tylko kopia!
- Kopia?! Och, bo ci uwierzę! - wrzasnęła Bellatriks.
- Można to łatwo sprawdzić! - rozległ się głos Lucjusza. - Draco, przyprowadź tu goblina,
zaraz nam powie, czy to prawdziwy miecz, czy jego kopia!
Harry rzucił się do miejsca, w którym na podłodze leżał skulony Gryfek.
- Gryfku - wyszeptał w spiczaste ucho goblina - musisz im powiedzieć, że ten miecz jest
podróbką, nie mogą się dowiedzieć, że jest prawdziwy... Gryfku, błagam...
Usłyszał czyjeś kroki na schodach, a po chwili rozdygotany głos Dracona zza drzwi:
- Cofnąć się. Ustawić pod tylną ścianą. I bez żadnych sztuczek, bo was pozabijam!
Zrobili, jak im kazał. Kiedy szczęknął zamek, Ron pstryknął wygaszaczem i świetliste
kule znikły w jego kieszeni. Znowu zrobiło się ciemno. Drzwi otworzyły się z hukiem, wszedł
Malfoy, trzymając przed sobą zapaloną różdżkę, blady i stanowczy. Chwycił goblina za ramię
i wycofał się z nim. Drzwi znowu huknęły i w tym samym momencie rozległ się donośny
trzask.
Ron pstryknął wygaszaczem. Trzy kule światła wyleciały z jego kieszeni i zawisły w
powietrzu. Zobaczyli Zgredka, domowego skrzata, który właśnie aportował się pośrodku
piwnicy.
- ZGRED...!
Harry uderzył Rona w ramię, by go uciszyć, Ron zrobił przerażoną minę, zrozumiawszy
swój błąd, z góry dobiegły kroki: to Draco prowadził Gryfka do Bellatriks.
Zgredek wytrzeszczył wielkie, wyłupiaste oczy. Wrócił do domu swoich dawnych panów
i trząsł się cały ze strachu.
- Harry Potter - zaskrzeczał cichutko - Zgredek przybył, żeby was uwolnić.
- Ale skąd ty...
Straszny krzyk zagłuszył słowa Harry’ego: Hermiona znowu została poddana torturom.
Ograniczył się więc do tego, co najważniejsze.
- Możesz się deportować z tej piwnicy? - zapytał Zgredka, który pokiwał skwapliwie
głową, kłapiąc uszami.
- I możesz zabrać ze sobą ludzi? Zgredek ponownie pokiwał głową.
- Dobra, Zgredku, więc złap Lunę, Deana i pana Ollivandera i zabierz ich ze sobą do...
do...
- Do Billa i Fleur - skończył za niego Ron. - Domek Muszelka na przedmieściu Tinworth.
Skrzat pokiwał głową po raz trzeci.
- A potem wróć - dodał Harry. - Dasz radę?
- No pewnie, Harry Potter - wyszeptał mały skrzat i podskoczył do pana Ollivandera,
który wydawał się pozbawiony świadomości. Chwycił jedną rękę wytwórcy różdżek, a drugą
wyciągnął ku Lunie i Deanowi, ale żadne z nich nie ruszyło się z miejsca.
- Harry, chcemy ci pomóc! - szepnęła Luna.
- Nie możemy cię zostawić - powiedział Dean.
- Lećcie! Zobaczymy się u Billa i Fleur.
W tym momencie blizna zapiekła go straszliwie i przez kilka sekund patrzył w dół, ale
nie na Ollivandera, tylko na innego mężczyznę, równie jak Ollivander wychudzonego, ale
śmiejącego się szyderczo.
- Więc zabij mnie, Voldemorcie, z ochotą powitam śmierć! Tyle że moja śmierć nie da ci
tego, czego szukasz... jest tyle rzeczy, których nie pojmujesz...
Odczuł wściekłość Voldemorta, ale gdy Hermiona ponownie krzyknęła, zmusił się do
powrotu do piwnicy, do koszmaru, którego był częścią.
- Lećcie! - powtórzył. - Lećcie, my do was dołączymy, ale teraz lećcie!
Złapali wyciągnięte pałce skrzata. Rozległ się donośny trzask i Zgredek, Luna, Dean i
Ollivander znikli.
- Co to było? - zawołał nad ich głowami Lucjusz Malfoy. - Słyszeliście? Ten hałas w
piwnicy?
Harry i Ron spojrzeli na siebie.
- Draco... Nie, wezwij Glizdogona! Niech sprawdzi! Znowu rozległy się kroki, potem
zapadła cisza. Harry wiedział, że tam, na górze, nasłuchują.
- Musimy go zaatakować - wyszeptał do Rona. Nie mieli wyboru: wiedzieli, że kiedy
ktoś wejdzie do piwnicy i odkryje brak trzech więźniów, będą zgubieni.
- Nie gaś światła - dodał, a gdy usłyszeli, że ktoś schodzi po schodach, stanęli pod ścianą
po obu stronach drzwi.
- Cofnąć się - usłyszeli głos Glizdogona. - Cofnąć się od drzwi. Wchodzę.
Drzwi otworzyły się. Przez ułamek sekundy Glizdogon patrzył na pustą piwnicę,
oślepiony blaskiem trzech miniaturowych słońc zawieszonych w powietrzu. Potem Harry i
Ron rzucili się na niego. Ron złapał go za rękę z różdżką i wykręcił ją do góry, Harry zatkał
mu dłonią usta. Walczyli w milczeniu. Z różdżki Glizdogona sypały się iskry, jego srebrna
ręka zacisnęła się wokół gardła Harry’ego.
- Co tam się dzieje, Glizdogonie? - zawołał z góry Lucjusz Malfoy.
- Nic! - odkrzyknął Ron, całkiem nieźle naśladując skrzekliwy głos Glizdogona. -
Wszystko w porządku!
Harry tracił dech.
- Chcesz mnie zabić? - wykrztusił, próbując się uwolnić z uścisku metalowych palców. -
Po tym, jak uratowałem ci życie? Jesteś mi coś winien, Glizdogonie!
Srebrne palce zwolniły uścisk. Harry nie spodziewał się tego. Zdumiony oderwał rękę
Glizdogona od swojej szyi, wciąż zatykając mu dłonią usta. Zobaczył, że małe, wodniste oczy
Glizdogona rozszerzyły się ze strachu i zaskoczenia: zdawał się tak samo jak Harry
wstrząśnięty tym, co zrobiła jego ręka, która zdradziła go na moment, przejawiając litość.
Zaczął więc szarpać się z Harrym i Ronem jeszcze gwałtowniej, jakby chciał zadośćuczynić
chwilowej słabości.
- No i mamy to - wyszeptał Ron, wyrywając mu różdżkę z dłoni.
Pozbawiony różdżki Pettigrew łypnął na nich przerażonymi oczami, a potem utkwił
wzrok w czymś innym. Jego metalowe palce zbliżały się nieuchronnie do jego własnego
gardła.
- Nie...
Harry bez namysłu chwycił metalową dłoń i próbował ją odciągnąć. Bez skutku. Srebrne
narzędzie, które Voldemort podarował najbardziej tchórzliwemu ze swoich sług, zwróciło się
przeciw swojemu rozbrojonemu i bezużytecznemu właścicielowi. Pettigrew odbierał nagrodę
za chwilę zawahania się, za moment okazania litości: srebrne palce dusiły go na ich oczach.
- Nie!
Ron też go puścił i razem z Harrym próbowali odciągnąć miażdżące palce od gardła
Glizdogona, ale bez skutku. Twarz mu zsiniała.
- Relashio! - syknął Ron, celując różdżką w srebrną rękę, ale zaklęcie nie podziałało.
Pettigrew osunął się na kolana i w tej samej chwili Hermiona krzyknęła przeraźliwie nad
ich głowami. Wybałuszył oczy, drgnął po raz ostatni i zamarł bez ruchu.
Harry i Ron spojrzeli na siebie, a potem, pozostawiając na podłodze ciało Glizdogona,
pobiegli schodami w górę i wpadli do ciemnego korytarza wiodącego do salonu.
Ostrożnie podeszli do uchylonych drzwi i zajrzeli do środka. Bellatriks patrzyła na
Gryfka, który trzymał miecz Gryffindora. Hermiona leżała u jej stóp. Nie poruszała się.
- No i co? - zapytała Bellatriks. - To prawdziwy miecz?
Harry wstrzymał oddech, walcząc z bólem pulsującym mu w czole.
- Nie - odrzekł Gryfek. - To podróbka.
- Jesteś pewny? - wydyszała Bellatriks. - Całkowicie pewny?
- Tak.
Odetchnęła z ulgą, jej twarz się rozluźniła.
- Dobrze - powiedziała i machnęła od niechcenia różdżką, rozcinając goblinowi twarz.
Zawył z bólu i upadł u jej stóp. Kopnęła go, przewalając na bok. - A teraz - oznajmiła
triumfalnym tonem - wezwiemy Czarnego Pana!
Podwinęła rękaw i wskazującym palcem dotknęła Mrocznego Znaku.
Czoło Harry’ego przeszył tak ostry ból, jakby mu pękła blizna. Wszystko znikło: był
Voldemortem, a wychudły czarodziej przed nim śmiał się bezzębnymi ustami. Czuł
wściekłość, bo go wzywano - a przecież ich ostrzegł, powiedział im, żeby go wezwali tylko
wtedy, gdy schwytają Pottera. Jeśli się mylą...
- A więc mnie zabij! - krzyknął starzec. - I tak nie zwyciężysz, nie możesz zwyciężyć! Ta
różdżka nigdy nie będzie twoja, nigdy...
I wreszcie wściekłość Voldemorta znalazła ujście: błysk zielonego światła wypełnił celę,
zaklęcie poderwało z łóżka wątłe ciało, które natychmiast opadło bez życia, a Voldemort
wrócił do okna, dysząc ciężko... Och, gorzko pożałują, jeśli wzywają go bez powodu...
- I myślę - rozległ się głos Bellatriks - że ta szlama nie będzie już nam potrzebna.
Greyback, należy do ciebie.
- NIEEEEEEEEEE!
Ron wpadł do salonu, Bellatriks obróciła się błyskawicznie ku niemu, wyraźnie
zaszokowana, z wyciągniętą w jego stronę różdżką.
- Expelliarmus! - ryknął, kierując na nią różdżkę Glizdogona.
Jej różdżka wyleciała w powietrze; złapał ją Harry, który wbiegł do salonu za Ronem.
Lucjusz, Narcyza, Draco i Greyback okręcili się w miejscu. Wrzasnął: „Drętwota!" i Lucjusz
Malfoy runął prosto w kominek. Z różdżek Dracona, Narcyzy i Greybacka wystrzeliły
promienie, Harry rzucił się na podłogę i przeturlał za kanapę.
- PODDAJCIE SIĘ ALBO ONA ZGINIE!
Harry, dysząc ciężko, wyjrzał zza kanapy. Bellatriks podtrzymywała zemdloną Hermionę,
trzymając swój krótki srebrny nóż przy jej gardle.
- Rzućcie różdżki - wyszeptała. - Rzućcie je albo zaraz zobaczymy, jak brudną ma krew!
Ron zamarł w miejscu z różdżką Glizdogona w ręce. Harry wyprostował się, wciąż
trzymając różdżkę Bellatriks.
- Powiedziałam: rzućcie je! - wrzasnęła, przyciskając ostrze do gardła Hermiony, a Harry
ujrzał na jej szyi krople krwi.
- Dobra! - krzyknął i upuścił jej różdżkę na podłogę. Ron zrobił to samo z różdżką
Glizdogona. Obaj podnieśli ręce na wysokość ramion.
- Świetnie! Draco, zabierz te różdżki! Czarny Pan za chwilę tu będzie, Harry Potterze!
Gotuj się na śmierć!
Harry o tym wiedział, blizna dawała mu znać, czuł, jak Voldemort nadlatuje z daleka, jak
szybuje nad ciemnym, wzburzonym morzem... wkrótce będzie już na tyle blisko, by
aportować się w dworze Malfoya... a stąd nie ma ucieczki...
- Cyziu - powiedziała łagodnie Bellatriks, gdy Draco pospiesznie wycofał się w kąt z
różdżkami - chyba powinnyśmy związać tych małych bohaterów, a Greyback zajmie się
panną Szlamą. Jestem pewna, że Czarny Pan nie pożałuje ci dziewczyny, Greyback, po tym,
co zrobiłeś tej nocy.
Gdy to powiedziała, nad ich głowami coś zadzwoniło i zagrzechotało. Wszyscy spojrzeli
w górę i zobaczyli, jak wielki kryształowy żyrandol dygoce, a potem zaczyna spadać.
Bellatriks stała tuż pod nim. Puściła Hermionę i z krzykiem rzuciła się w bok. Żyrandol
roztrzaskał się o podłogę, waląc w nią łańcuchami i rozpryskując po całym salonie błyszczące
odłamki kryształu. Spadł na Hermionę i goblina, który wciąż ściskał w dłoni miecz
Gryffindora.
Draco zgiął się wpół, zasłaniając rękami zakrwawioną twarz.
Kiedy Ron podbiegł, by wyciągnąć Hermionę spod szczątków żyrandola, Harry
wykorzystał chwilę: przeskoczył przez fotel, wyrwał Draconowi z ręki trzy różdżki,
wycelował je wszystkie w Greybacka i krzyknął: „Drętwota!" Potrójne zaklęcie wyrzuciło
wilkołaka w powietrze. Odbił się od sufitu i runął na podłogę.
Narcyza odciągnęła Dracona w kąt.
Bellatriks zerwała się i z rozwianymi włosami wymachiwała dziko nożem. Narcyza
skierowała jednak różdżkę w drzwi.
- Zgredek! - wrzasnęła i nawet Bellatriks zamarła. - Ty! To ty zrzuciłeś żyrandol?!
Maleńki skrzat wbiegł truchtem do salonu, celując drżącym palcem w swoją dawną
panią.
- Harry’ego Pottera nie wolno ci skrzywdzić! - zaskrzeczał.
- Zabij go, Cyziu! - krzyknęła Bellatriks, ale w tej samej chwili rozległ się donośny trzask
i różdżka Narcyzy też wyleciała w powietrze, lądując gdzieś pod ścianą.
- Ty wstrętny małpiszonie! - ryknęła Bellatriks. - Jak śmiesz wytrącać różdżkę z dłoni
czarownicy! Jak śmiesz sprzeciwiać się swoim panom!
- Zgredek nie ma już pana! - zapiszczał skrzat. - Zgredek jest wolnym skrzatem i przybył
tu, żeby uratować Harry’ego Pottera i jego przyjaciół!
Blizna rozbolała Harry’ego tak, że prawie nic nie widział. Czuł tylko, że Voldemort jest
już blisko, że za chwilę pojawi się wśród nich.
- Ron, łap... i UCIEKAJ! - krzyknął, rzucając mu jedną z różdżek, po czym schylił się, by
wyciągnąć Gryfka spod żyrandola.
Podtrzymując jęczącego goblina, który wciąż ściskał miecz w ręku, schwycił rękę
Zgredka i obrócił się w miejscu, by deportować się z nimi. Zanim pochłonęła go gęsta
ciemność, ujrzał po raz ostatni salon Malfoyów: blade, zastygłe w miejscu postacie Narcyzy i
Dracona, smugę czerwieni, w którą zamieniły się włosy Rona, rozmazany błysk srebra, gdy
Bellatriks cisnęła nożem w miejsce, w którym znikał...
Dom Billa i Fleur... Muszelka... Dom Billa i Fleur...
Pogrążył się w bezimiennej ciemności, mógł tylko powtarzać cel teleportacji i mieć
nadzieję, że to wystarczy, by tam wylądował. Ból rozsadzał mu czaszkę, goblin ciążył, klinga
miecza obijała mu się o plecy, ręka Zgredka drgnęła w jego dłoni. Przemknęło mu przez
głowę, że skrzat próbuje przejąć dowodzenie, by doprowadzić ich do celu, i ściskając mu
dłoń, dał znać, że wszystko w porządku...
A potem nagle uderzyli stopami w twardy grunt i poczuli słony zapach. Harry upadł na
kolana, puścił rękę Zgredka i ostrożnie złożył Gryfka na ziemi.
- Coś ci się stało? - zapytał, kiedy goblin się poruszył, ale ten tylko jęknął.
Harry rozejrzał się, usiłując coś zobaczyć w otaczającej ich ciemności. Wydawało mu się,
że pod rozległym, rozgwieżdżonym niebem dostrzega w pobliżu zarysy jakiegoś domku i
przez chwilę pomyślał, że coś się przed nim poruszyło.
- Zgredku, czy to jest Muszelka? - szepnął, ściskając dwie różdżki, które wyrwał
Malfoyowi, gotów walczyć, jeśli zajdzie potrzeba. - Jesteśmy we właściwym miejscu?
Zgredku!
Obejrzał się. Mały skrzat stał tuż obok niego.
- ZGREDKU!
Skrzat zachwiał się lekko, gwiazdy odbiły się w jego olbrzymich, jasnych oczach. Obaj
spojrzeli w dół, na srebrną rękojeść noża wystającą z piersi skrzata.
- Zgredku... nie... POMOCY! - ryknął Harry w stronę domku, do ludzi, którzy tam się
poruszali. - POMOCY!
Nie dbał już o to, czy są to czarodzieje czy mugole, przyjaciele czy wrogowie, widział
tylko ciemną plamę rozrastającą się na piersiach Zgredka, widział drobne ramiona, które
skrzat wyciągnął ku niemu błagalnym gestem. Złapał go i położył na chłodnej trawie.
- Zgredku, nie, nie umieraj, nie umieraj...
Oczy skrzata odszukały go, usta zadrżały, gdy z trudem wypowiedział słowa:
- Harry... Potter...
A potem drgnął lekko i znieruchomiał, a jego oczy były już tylko wielkimi, szklistymi
kulami pocętkowanymi odbiciem gwiazd, które przestał widzieć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:03, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y C Z W A R T Y







Wytwórca różdżek
Było to jak powrót koszmarnego snu: przez moment klęczał znowu przy ciele
Dumbledore’a u stóp najwyższej wieży Hogwartu, choć w rzeczywistości patrzył na drobne
ciało skulone na trawie, przebite srebrnym nożem Bellatriks. Wciąż powtarzał: „Zgredku...
Zgredku...", choć przecież wiedział, że skrzat odszedł tam, skąd nie można go wezwać z
powrotem.
Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że jednak trafili we właściwe miejsce, bo wokół
niego zgromadzili się Bill, Fleur, Dean i Luna.
- A Hermiona? - zapytał nagłe. - Gdzie jest Hermiona?
- Ron zaniósł ją do środka - odrzekł Bill. - Wydobrzeje.
Harry znowu spojrzał na Zgredka. Wyciągnął ostry nóż z jego piersi, a potem zdjął kurtkę
i przykrył nią ciało skrzata.
Gdzieś blisko fale rozbijały się o skały. Harry słuchał szumu morza, podczas gdy inni
rozmawiali, dyskutując o sprawach, które były mu obojętne, podejmując decyzje, które do
niego nie docierały. Dean zaniósł rannego Gryfka do domu, Fleur pobiegła za nimi, Bill
zastanawiał się głośno, jak pochować skrzata. Harry zgodził się z nim, choć tak naprawdę nie
wiedział, co Bill zaproponował. Jeszcze raz spojrzał na maleńkie ciało i nagle blizna zapiekła
go gwałtownie: nie odrywając się od rzeczywistości, ujrzał, jak przez drugi koniec lunety,
Voldemorta wymierzającego karę tym, którzy zostali w dworze Malfoya. Straszna była jego
wściekłość, ale dojmujący żal, który Harry odczuwał po śmierci Zgredka, jakby ją umniejszał,
tak że zdawała się odległą burzą, przetaczającą się gdzieś za rozległym, cichym oceanem.
- Chcę to zrobić tak, jak należy. - To były pierwsze słowa, które wypowiedział z pełną
świadomością. - Bez użycia czarów. Macie jakiś szpadel?
I wkrótce zabrał się do pracy, kopiąc dół w miejscu, które wskazał mu Bill, na końcu
ogrodu, między krzakami. Kopał z dziką zawziętością, delektując się pracą fizyczną, rad, że
nie ma w tym żadnej magii, bo każda kropla potu i każdy pęcherz na dłoniach był darem dla
skrzata, który uratował im życie.
Blizna go piekła, ale był panem tego bólu: odczuwał go, ale mu się nie poddawał.
Wiedział już, jak zachować pełną kontrolę nad świadomością, wiedział, jak zamknąć ją przed
Voldemortem, nauczył się wreszcie tego, czego miał go nauczyć Snape na prośbę
Dumbledore’a. Tak jak uprzednio, kiedy Voldemort nie mógł opanować jego świadomości, bo
dostępu do niej bronił smutek po śmierci Syriusza, tak i teraz jego myśli nie mogły przebić się
do świadomości Harry’ego, opłakującego Zgredka. Jakby żal odpędzał Voldemorta... choć
Dumbledore na pewno by powiedział, że to miłość...
Kopał coraz głębiej w twardej, zmarzniętej ziemi, topiąc swój żal we własnym pocie,
odrzucając ból w czole każdym zamachem rąk trzymających szpadel. I oto w ciemności,
gdzie tylko odgłos jego własnego oddechu i szum morza były jedynymi towarzyszami,
powrócił myślami do tego, co wydarzyło się we dworze Malfoya, i zaczęło w nim kiełkować
zrozumienie sensu tego, co zobaczył i usłyszał...
Jednostajny rytm ramion odmierzał jego myśli. Insygnia... horkruksy... Insygnia...
horkruksy... Ale nie zżerała go już ta dziwna, obsesyjna tęsknota za nimi. Poczucie straty i lęk
zmyły ją z jego duszy, czuł się tak, jakby go przebudzono uderzeniem w policzek.
Coraz bardziej zagłębiał się w kopanym przez siebie grobie i wiedział już, gdzie był
Voldemort tej nocy i kogo zabił na szczycie najwyższej wieży Nurmengardu. I dlaczego go
zabił...
I pomyślał o Glizdogonie, który stracił życie z powodu jednego, nieuświadomionego do
końca odruchu litości... Dumbledore to przewidział... Co jeszcze wiedział?
Stracił poczucie upływu czasu. Wiedział tylko, że kiedy nadeszli Ron i Dean, było już
trochę jaśniej.
- Co z Hermiona?
- Lepiej - odrzekł Ron. - Fleur się nią opiekuje. Harry miał przygotowaną odpowiedź na
wypadek, gdyby go zapytali, dlaczego nie użył różdżki do wykopania grobu, ale nie musiał jej
udzielić. Wskoczyli z własnymi szpadlami do dołu, który wykopał, i razem kopali dalej w
milczeniu, aż grób wydał im się dość głęboki.
Otulił ciaśniej kurtką ciało skrzata. Ron usiadł na skraju grobu, zdjął buty i skarpetki i
wsunął mu je na stopy. Dean wyjął z kieszeni wełnianą czapkę, którą Harry włożył
Zgredkowi na głowę, przyciskając jego nietoperze uszy.
- Trzeba zamknąć mu oczy.
Harry nie słyszał nadejścia innych w ciemności. Bill miał na sobie podróżną pelerynę,
Fleur wielki biały fartuch, z kieszeni którego wystawała butelka eliksiru Szkiele-Wzro.
Hermiona, blada i niepewnie trzymająca się na nogach, ubrana była w pożyczony szlafrok.
Ron objął ją ramieniem, gdy podeszła. Luna, okutana jednym z płaszczy Fleur, ukucnęła i
delikatnym dotknięciem palca zamknęła powieki skrzata.
- Teraz wygląda, jakby zasnął - powiedziała cicho. Harry złożył skrzata na dnie dołu,
ułożył mu ręce i nogi tak, jakby spał, a potem wygramolił się z grobu i po raz ostatni spojrzał
na drobne ciałko. Zacisnął zęby, nie chcąc się poddać wzruszeniu, gdy przypomniał sobie
pogrzeb Dumbledore’a, rzędy złotych krzeseł, ministra magii w pierwszym rzędzie, kwiecistą
laudację, okazałość marmurowego grobowca. Czuł, że Zgredek zasłużył na równie okazały
pogrzeb, a jednak spoczął tutaj, między krzakami, w byle jak wykopanym grobie.
- Chyba powinniśmy coś powiedzieć - pisnęła Luna. - Ja pierwsza, dobrze?
Wszyscy na nią spojrzeli, a ona zwróciła się do martwego skrzata leżącego na dnie grobu.
- Dziękuję ci bardzo, Zgredku, za to, że uwolniłeś mnie z tego lochu. To bardzo
niesprawiedliwe, że musiałeś umrzeć. Byłeś taki dobry i taki dzielny. Na zawsze zapamiętam
to, co dla nas zrobiłeś. Mam nadzieję, że jesteś już szczęśliwy.
Odwróciła się i spojrzała wyczekująco na Rona, który odchrząknął i powiedział
zachrypłym głosem:
- Taak... Dzięki, Zgredku.
- Dziękuję - mruknął Dean.
Harry przełknął ślinę.
- Do widzenia, Zgredku - powiedział.
Tylko na tyle mógł się zdobyć w tej chwili, ale przecież Luna powiedziała za niego
wszystko. Bill machnął różdżką i stos ziemi obok grobu uniósł się w powietrze i łagodnie
opadł, tworząc małą, czerwonawą mogiłę.
- Zostanę tu jeszcze chwilę - powiedział Harry.
Padły jakieś ciche słowa, poczuł łagodne poklepywanie po plecach i wszyscy ruszyli w
stronę domu, pozostawiając go samego przy grobie.
Rozejrzał się i zobaczył, że grządki kwiatowe otoczone są dużymi, białymi kamieniami
wygładzonymi przez morze. Podniósł jeden z największych i położył go, jak poduszkę, na
mogile, nad miejscem, w którym spoczywała teraz głowa Zgredka. Potem sięgnął do kieszeni
po różdżkę.
Miał dwie. Nie mógł sobie przypomnieć, która należała do kogo, pamiętał tylko, że
wyrwał je z czyjejś ręki. Wybrał krótszą, lepiej leżącą mu w ręce, i wycelował w kamień.
Powoli, zgodnie z tym, co mruczał pod nosem, pojawiały się na powierzchni kamienia
głębokie wyżłobienia. Wiedział, że Hermiona zrobiłaby to zgrabniej i pewnie szybciej, ale
chciał sam zaznaczyć to miejsce, podobnie jak uprzednio zapragnął sam wykopać grób. Kiedy
się wyprostował, na kamieniu był napis:
TU SPOCZYWA ZGREDEK, WOLNY SKRZAT
Popatrzył na swoje dzieło i odszedł. Blizna wciąż go piekła, ale już słabiej, a po głowie
krążyły myśli, które narodziły się na dnie grobu, ukształtowane w ciemności, fascynujące i
przerażające zarazem.
Kiedy wszedł do małego przedpokoju, zobaczył, że wszyscy siedzą w salonie, słuchając
Billa. Był to ładny pokój w jasnych barwach, z małym kominkiem, w którym płonęły kawałki
drewna wyrzucone przez morze. Nie chciał zabrudzić dywanu błotem, więc stanął w progu,
słuchając.
- ...dobrze, że Ginny wyjechała na ferie. Gdyby była w Hogwarcie, mogliby ją porwać,
zanim byśmy tam dotarli. Wiemy, że teraz jest bezpieczna.
Podniósł głowę i zobaczył Harry’ego w drzwiach.
- Zabrałem wszystkich z Nory - wyjaśnił mu. - Przeniosłem do domu Muriel.
Śmierciożercy już wiedzą, że Ron jest z tobą, więc mogliby zaatakować rodzinę... Nie miej
wyrzutów sumienia - dodał, widząc minę Harry’ego. - To była tylko kwestia czasu, tata
powtarzał nam to od miesięcy. Jesteśmy chyba najbardziej znaną rodziną zdrajców krwi.
- Jak są chronieni?
- Zaklęcie Fideliusa. Tata jest Strażnikiem Tajemnicy. Na ten dom też je rzuciliśmy, ja
jestem tutaj Strażnikiem. Nie możemy chodzić do pracy, ale teraz to już nie ma większego
znaczenia. Kiedy tylko Ollivander i Gryfek wydobrzeją, przeniesiemy ich do domu Muriel. Tu
nie ma zbyt wiele miejsca, a u Muriel będzie go sporo. Nogi Gryfka już się leczą, Fleur dała
mu Szkiele-Wzro. Możemy ruszać za jakąś godzinę albo...
- Nie - przerwał mu Harry, a Bill spojrzał na niego ze zdumieniem. - Obaj będą mi tu
potrzebni. Muszę z nimi porozmawiać. To bardzo ważne.
Usłyszał zdecydowanie we własnym głosie, pewność, świadomość celu, którą poczuł,
kopiąc Zgredkowi grób. Teraz wszyscy na niego patrzyli, wyraźnie zaskoczeni.
- Pójdę się umyć - powiedział, spoglądając na swoje ręce uwalane ziemią i krwią
Zgredka. - A potem muszę się z nimi zobaczyć. Natychmiast.
Wszedł do małej kuchni i dostrzegł umywalkę pod oknem wychodzącym na morze. Nad
horyzontem już jaśniał świt, znacząc niebo różowymi jak morskie muszle i złotawymi
smugami. Kiedy zaczął się myć, powrócił łańcuch myśli, które nawiedziły go w ciemnym
grobie...
Zgredek nie mógł im już powiedzieć, kto go przysłał do lochu, ale Harry dobrze pamiętał,
co zobaczył. Bystre niebieskie oko spojrzało na niego z kawałka lusterka, a potem nadeszła
pomoc. W Hogwarcie ci, którzy o pomoc poproszą, zawsze ją otrzymają.
Wytarł ręce, nieczuły na piękno sceny za oknem, obojętny na głosy dochodzące z salonu.
Spojrzał w dal, ponad oceanem, i poczuł się bliżej niż kiedykolwiek sedna tego wszystkiego.
Ale blizna wciąż go piekła i wiedział, że Voldemort też zbliża się do tego sedna. Harry
rozumiał wszystko, a jednocześnie nie rozumiał. Instynkt podpowiadał mu jedno, mózg
drugie. Dumbledore w jego głowie uśmiechał się, przyglądając mu się znad końców palców,
złożonych razem jak do modlitwy.
Dałeś Ronowi wygaszacz. Zrozumiałeś go... podsunąłeś mu drogę powrotu...
Zrozumiałeś też Glizdogona... wiedziałeś, że gdzieś głęboko jest w nim odrobina żalu...
A skoro tak dobrze ich znałeś... co wiedziałeś o mnie, Dumbledore?
Powinienem wiedzieć, a nie szukać? Wiedziałeś, jakie to będzie dla mnie trudne? To
dlatego wszystko tak utrudniłeś? Żebym miał czas sam do tego dojść?
Stał nieruchomo, patrząc szklistym wzrokiem w miejsce, gdzie nad horyzontem pojawił
się oślepiający skrawek słońca. Potem spojrzał na swoje czyste ręce i ogarnęło go chwilowe
zaskoczenie na widok ręcznika, który w nich trzymał. Odłożył go i wrócił do przedpokoju, a
tam poczuł nagle przeszywający ból w skroniach. Przemknął mu przez głowę, szybki jak
odbicie ważki w wodzie, zarys budowli, którą tak dobrze znał.
Bill i Fleur stali u stóp schodów.
- Muszę pomówić z Gryfkiem i Ollivanderem.
- Nie - powiedziała Fleur. - Będziesz musiał poczekać, ‘Arry. Oni są chore, zmęczone...
- Przykro mi - oznajmił spokojnie - ale nie mogę czekać. Muszę pomówić z nimi teraz.
Bez świadków. Z każdym oddzielnie. To pilne.
- Harry, co to wszystko ma znaczyć? - zapytał Bill. - Zjawiasz się tutaj z martwym
skrzatem domowym i zemdlonym goblinem, Hermiona wygląda, jakby ją torturowano, Ron
nie chce mi nic powiedzieć...
- Nie możemy ci powiedzieć, co robimy - przerwał mu sucho Harry. - Jesteś członkiem
Zakonu, Bill, wiesz, że Dumbledore zlecił nam pewną misję. Nie wolno nam o tym mówić
nikomu.
Fleur prychnęła niecierpliwie, ale Bill nawet na nią nie spojrzał, tylko wpatrywał się w
Harry’ego. Trudno było coś wyczytać z jego poznaczonej bliznami twarzy. W końcu
powiedział:
- W porządku. Z kim chcesz rozmawiać najpierw? Harry zawahał się. Wiedział, ile zależy
od tej decyzji.
Czasu zostało niewiele, nadszedł moment wyboru: horkruksy czy Insygnia?
- Z Gryfkiem. Najpierw porozmawiam z Gryfkiem. Serce biło mu szybko, jakby biegł i
przed chwilą pokonał jakąś wielką przeszkodę.
- No to idziemy na górę - powiedział Bill, wchodząc po schodach.
Harry zatrzymał się w połowie schodów i spojrzał przez ramię w dół. Zobaczył Rona i
Hermionę czających się w drzwiach do salonu.
- Wy też jesteście mi potrzebni! - zawołał. Podeszli szybko, dostrzegł dziwną ulgę w ich
twarzach.
- Jak się czujesz? - zapytał Hermionę. - Byłaś naprawdę niesamowita... Wymyślić taką
historię, kiedy ona tak cię męczyła...
Uśmiechnęła się do niego słabo, a Ron objął ją ramieniem.
- Co robimy, Harry? - zapytał.
- Zobaczycie. Chodźcie ze mną.
Weszli za Billem po schodach na mały korytarzyk z trojgiem drzwi.
- Tutaj - powiedział Bill, otwierając drzwi do swojej i Fleur sypialni.
I tutaj przez okno widać było morze, teraz rozmigotane złotymi plamkami. Harry
podszedł do okna, odwrócił się plecami do tego widowiska i czekał z rękami założonymi na
piersiach, pokonując ból blizny. Hermiona zajęła krzesło przy toaletce, Ron przysiadł na jego
poręczy.
Pojawił się Bill, niosąc małego goblina, którego ostrożnie położył na łóżku. Gryfek
podziękował mu i Bill wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
- Przykro mi, że musiałem cię wyciągnąć z łóżka - powiedział Harry. - Jak twoje nogi?
- Bolą, ale się leczą.
Wciąż ściskał miecz Gryffindora i miał dziwną minę: trochę zadziorną, a trochę
zaciekawioną. Harry przyglądał się jego ziemistej skórze, długim, chudym palcom i czarnym
oczom. Fleur zdjęła mu buty, odsłaniając długie, brudne stopy. Był tylko trochę większy od
skrzata domowego. Kopulasta głowa była o wiele większa od ludzkiej.
- Pewnie nie pamiętasz... - zaczął Harry.
- ...że to ja byłem tym goblinem, który zaprowadził cię do twojej skrytki, gdy po raz
pierwszy odwiedziłeś Bank Gringotta? Pamiętam, Harry Potterze. Jesteś sławny nawet wśród
goblinów.
Patrzyli na siebie, mierząc się wzrokiem. Blizna Harry’ego wciąż dawała o sobie znać.
Chciał szybko przejść przez rozmowę z Gryfkiem, a jednocześnie nie chciał zrobić
fałszywego ruchu. Kiedy się zastanawiał, jak najlepiej wyrazić swoją prośbę, milczenie
przerwał goblin.
- Pochowałeś skrzata - powiedział nieoczekiwanie urażonym tonem. - Obserwowałem cię
przez okno sąsiedniej sypialni.
- Tak.
Gryfek przypatrywał mu się zmrużonymi czarnymi oczami.
- Jesteś niezwykłym czarodziejem, Harry Potterze.
- W czym jestem niezwykły? - zapytał Harry, bezwiednie pocierając czoło.
- Wykopałeś grób.
- No i co?
Gryfek nie odpowiedział. Harry wyczuwał, że goblin kpi sobie z niego w duchu, bo
zachował się jak mugol, ale mało go obchodziło, co Gryfek myśli o kopaniu grobów dla
skrzatów. Przygotował się do natarcia.
- Gryfku, chcę cię zapytać...
- I ocaliłeś goblina.
- Co?
- Przeniosłeś mnie tutaj. Uratowałeś.
- Chyba nie jest ci przykro z tego powodu? - zapytał Harry trochę zniecierpliwionym
tonem.
- Nie, Harry Potterze - odrzekł goblin i okręcił sobie rzadką czarną brodę wokół palca -
ale jesteś bardzo dziwnym czarodziejem.
- Być może. Ale potrzebuję pomocy, Gryfku, i ty możesz mi jej udzielić.
Goblin nie okazał w żaden sposób, że gotów jest jej udzielić, tylko nadal przyglądał się
mu tak, jakby jeszcze nigdy kogoś takiego nie spotkał.
- Muszę włamać się do jednego ze skarbców w Banku Gringotta.
Harry wcale nie zamierzał wyrazić tego tak obcesowo, ale te słowa same wyszły mu z
ust, gdy czoło znowu przeszył ból i ujrzał zarysy Hogwartu. Stanowczo odrzucił od siebie tę
wizję. Najpierw musiał załatwić sprawę z Gryfkiem. Ron i Hermiona patrzyli na niego, jakby
oszalał.
- Harry... - zaczęła Hermiona, ale przerwał jej Gryfek.
- Włamać się do skarbca w Banku Gringotta? - powtórzył, krzywiąc się lekko i
zmieniając pozycję na łóżku.
- To niemożliwe.
- Możliwe - wtrącił szybko Ron. - Już to zrobiono.
- Tak - powiedział Harry. - Tego samego dnia, gdy po raz pierwszy się spotkaliśmy,
Gryfku. W dzień moich urodzin, siedem lat temu.
- Skarbiec, o którym mowa, był w tym czasie pusty - warknął goblin, a Harry zrozumiał,
że choć Gryfek porzucił Bank Gringotta, uraziła go sama wzmianka o przełamaniu systemu
ochronnego. - Ochrona była minimalna.
- Skarbiec, do którego musimy się dostać, nie jest pusty, i podejrzewam, że jest bardzo
dobrze chroniony. Należy do Lestrange’ów.
Hermiona i Ron spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Pomyślał, że będzie czas, by im
wszystko wyjaśnić, kiedy Gryfek udzieli mu odpowiedzi.
- Nie macie żadnych szans - powiedział stanowczo goblin. - Żadnych. Jeśli wchodzisz, by
wykraść złoto....
- Złodzieju, strzeż się... tak, wiem, pamiętam. Ale ja nie chcę ukraść żadnego złota, nie
chcę zabrać niczego dla własnej korzyści. Potrafisz w to uwierzyć?
Goblin spojrzał na niego z ukosa, a blizna zapiekła Harry’ego boleśnie, ale zlekceważył
to, nie zgodził się na ten ból, odrzucił zaproszenie.
- Jeśli jest na świecie czarodziej, o którym mógłbym powiedzieć, że nie szuka własnej
korzyści - powiedział w końcu Gryfek - to możesz nim być tylko ty, Harry Potterze. Gobliny i
skrzaty nie są przyzwyczajone do szacunku i poświęcenia, jakie im okazałeś tej nocy. Nie ze
strony posiadaczy różdżek.
- Posiadaczy różdżek... - powtórzył Harry, bo to określenie dziwnie zabrzmiało mu w
uszach.
Blizna go bolała, Voldemort kierował jego myśli na północ, niecierpliwił się, bo chciał
już jak najszybciej zadać kilka pytań Ollivanderowi.
- O prawo do posiadania różdżki - powiedział cicho goblin - od dawna toczyły się spory
między czarodziejami i goblinami.
- Przecież gobliny uprawiają czary bez różdżek - wtrącił się Ron.
- To nie ma znaczenia! Czarodzieje odmawiają podzielenia się tajemnicami różdżkarstwa
z innymi magicznymi istotami, nie godzą się, byśmy mogli korzystać z większych możliwości
czarodziejskich!
- Ale gobliny też nie dzielą się z nimi swoją wiedzą magiczną - rzekł Ron. - Nie chcecie
nam powiedzieć, jak wykuwacie miecze i zbroje. Gobliny znają takie tajemnice obróbki
metalu, o których czarodzieje nie mają pojęcia...
- To nie jest w tej chwili ważne - przerwał mu Harry, widząc, że na twarzy Gryfka
pojawiły się rumieńce. - To, o czym mówię, nie ma nic wspólnego z uprzedzeniami między
czarodziejami i goblinami czy innymi rodzajami magicznych stworzeń...
Gryfek roześmiał się złośliwie.
- Ależ ma, i to bardzo dużo! W miarę jak coraz bardziej wzrasta potęga Czarnego Pana,
umacnia się panowanie waszej rasy nad moją. Bank Gringotta już jest we władaniu
czarodziejów, morduje się skrzaty domowe, a kto z was, posiadaczy różdżek, protestuje
przeciw temu?
- My! - powiedziała Hermiona. Wyprostowała się, oczy jej płonęły. - My protestujemy! A
na mnie polują tak samo, jak na jakiegoś goblina czy skrzata! Jestem szlamą!
- Nie nazywaj się... - mruknął Ron.
- A niby dlaczego nie? Tak, jestem szlamą i wcale się tego nie wstydzę! Pod panowaniem
nowego reżymu nigdy nie osiągnę wyższej pozycji od ciebie, Gryfku! To mnie torturowali
tam, we dworze Malfoya!
Odciągnęła kołnierz szlafroka, pokazując im szkarłatne nacięcie na szyi.
- Wiedziałeś, że to Harry uwolnił Zgredka? - zapytała. - Wiedziałeś, że od łat pragniemy
uwolnienia wszystkich skrzatów? - Ron poruszył się niespokojnie na poręczy jej krzesła. -
Nie jesteś w stanie pragnąć klęski Sam-Wiesz-Kogo bardziej od nas, Gryfku!
Goblin patrzył na nią z takim samym zainteresowaniem i zdumieniem jak uprzednio na
Harry’ego.
- Czego szukacie w skarbcu Lestrange’ów? - zapytał nagle. - Miecz, który w nim leży,
jest podróbką. To jest prawdziwy miecz Gryffindora. - Popatrzył na nich i dodał: - Myślę, że
już o tym wiecie. Chcieliście, żebym skłamał.
- Ale w tym skarbcu spoczywa nie tylko podróbka miecza, prawda? - zapytał Harry. -
Może widziałeś, co tam jeszcze jest?
Serce mu biło mocno. Podwoił wysiłki, by ignorować pulsowanie bólu w bliźnie.
Goblin owinął sobie ponownie brodę wokół palca.
- Zdradzanie sekretów Banku Gringotta jest sprzeczne z naszymi zasadami. Jesteśmy
strażnikami bajecznych skarbów. Mamy obowiązek strzeżenia oddanych nam pod opiekę
przedmiotów, jakże często wykutych naszymi rękami.
Pogładził miecz, a jego czarne oczy powędrowały od Harry’ego do Hermiony, od niej do
Rona, a potem z powrotem.
- Tacy młodzi - powiedział w końcu - a z tak wieloma toczą bój.
- Pomożesz nam? - zapytał Harry. - Nie możemy nawet marzyć o włamaniu się do
skarbca bez pomocy goblina. Jesteś naszą jedyną szansą.
- Hmm... zastanowię się - odrzekł Gryfek tonem, który mógł doprowadzić do szału.
- Ale... - zaczął rozeźlony Ron i urwał, bo Hermiona szturchnęła go w żebra.
- Dziękuję ci - powiedział Harry.
Goblin skłonił swą wielką, kopulastą głowę, a potem zgiął krótkie nogi w kolanach.
- Myślę, że Szkiele-Wzro zrobiło już swoje - rzekł, moszcząc się ostentacyjnie na łóżku
Fleur i Billa. - Chyba wreszcie zasnę. Wybaczcie mi...
- Ależ tak, oczywiście... - mruknął Harry, jednak przed wyjściem z pokoju pochylił się
nad łóżkiem i wziął miecz Gryffindora leżący obok goblina.
Gryfek nie zaprotestował, ale Harry dostrzegł urazę w jego oczach, gdy zamykał za sobą
drzwi.
- Mały dupek - powiedział szeptem Ron. - Bawi się, utrzymując nas w niepewności.
- Harry - szepnęła Hermiona, odciągając ich obu od drzwi, na środek wciąż ciemnego
podestu - czy ty naprawdę masz na myśli to, o czym ja myślę? Myślisz, że w skarbcu
Lestrange’ów jest horkruks?
- Tak. Bellatriks naprawdę się przeraziła, kiedy pomyślała, że byliśmy w tym skarbcu.
Zupełnie nie panowała nad sobą. Co ją mogło tak przerazić? Co mogliśmy tam zobaczyć? Co
mogliśmy stamtąd zabrać prócz miecza? Coś, co naraziłoby ją na straszliwy gniew Sami-
Wiecie-Kogo. Tylko jego mogła się aż tak bać.
- Ale sądziłem, że szukamy miejsc, w których Sam-Wiesz-Kto kiedyś był, miejsc, w
których dokonał czegoś ważnego - powiedział Ron. - Myślisz, że był kiedyś w skarbcu
Lestrange’ów?
- Nie wiem, czy kiedykolwiek był w Banku Gringotta - odrzekł Harry. - Kiedy był młody,
nie miał złota, bo nikt mu go nie zostawił. Ale mógł widzieć gmach banku z zewnątrz, kiedy
po raz pierwszy znalazł się na ulicy Pokątnej.
Blizna zapiekła go okropnie, ale zlekceważył to, pragnąc, by Ron i Hermiona zrozumieli,
o co mu chodzi, zanim porozmawiają z Ollivanderem.
- Myślę, że zazdrościł każdemu, kto miał klucz do któregoś ze skarbców w Banku
Gringotta. Myślę, że dostrzegał w tym prawdziwy symbol przynależności do świata
czarodziejów. I nie zapominajcie, że zaufał Bellatriks i jej mężowi. Zanim poniósł klęskę,
należeli do jego najbardziej oddanych sług i szukali go, kiedy zniknął. Powiedział to tej nocy,
kiedy wrócił, słyszałem to z jego ust. - Potarł bliznę. - Nie sądzę jednak, by wyjawił
Bellatriks, że to jest horkruks. Nigdy nie zdradził Lucjuszowi Malfoyowi prawdy o swoim
dzienniku. Prawdopodobnie powiedział jej, że to dla niego bardzo cenna rzecz, i poprosił,
żeby ukryła ją w swoim skarbcu. W najbezpieczniejszym miejscu na świecie, jak mi
powiedział Hagrid... Tylko Hogwart jest bezpieczniejszym miejscem.
Ron pokręcił głową.
- Ty go naprawdę dobrze znasz.
- Tylko trochę. Trochę... Ale bardzo bym chciał rozumieć Dumbledore’a choćby tak, jak
jego. No... zobaczymy. Chodźcie... teraz Ollivander.
Ron i Hermiona wyglądali na nieco oszołomionych tym, co im powiedział, ale widać
było, że zrobiło to na nich wrażenie. Przeszli za nim przez mały korytarz i stanęli przed
drzwiami naprzeciw sypialni Billa i Fleur. Harry zapukał i słaby głos odpowiedział: „Proszę
wejść!"
Wytwórca różdżek leżał na wąskim łóżku stojącym daleko od okna. Harry już wiedział,
że ponad rok trzymano go w piwnicy i przynajmniej raz torturowano. Ollivander był
wychudzony, powleczone żółtą skórą kości policzkowe sterczały mu pod wielkimi,
srebrzystymi, zapadniętymi głęboko oczami. Spoczywające na kocu ręce przypominały ręce
trupa. Harry usiadł na drugim łóżku, obok Rona i Hermiony. Wschodzącego słońca nie było
tu widać. Okno wychodziło na ogród na szczycie klifu i na świeżo wykopany grób.
- Panie Ollivander, bardzo przepraszam, że zakłócam pański spokój - powiedział Harry.
- Drogi chłopcze - rzekł słabym głosem Ollivander - przecież to ty nas uratowałeś.
Myślałem, że tam pomrzemy. Nigdy ci się nie odwdzięczę... nigdy nie zdołam ci
podziękować... jak należy.
- Zrobiliśmy to z ochotą.
Blizna Harry’ego gwałtownie zapulsowała bólem. Wiedział, był pewny, że zostało
niewiele czasu, by wyprzedzić Voldemorta lub przynajmniej pokrzyżować mu plany. Poczuł
dreszcz paniki... lecz przecież podjął już decyzję, kiedy postanowił najpierw porozmawiać z
Gryfkiem. Udając spokój, którego wcale nie odczuwał, sięgnął do woreczka na szyi i wyjął
dwie połówki swojej złamanej różdżki.
- Panie Ollivander, potrzebuję pomocy.
- Zrobię wszystko. Wszystko.
- Potrafi pan to naprawić? Czy to możliwe? Ollivander wyciągnął drżącą rękę, a Harry
położył mu na dłoni dwie połówki różdżki, ledwo trzymające się razem.
- Ostrokrzew i pióro feniksa - powiedział Ollivander rozdygotanym głosem. - Jedenaście
cali. Miła w dotyku i giętka.
- Tak. Czy może pan...
- Nie - szepnął Ollivander. - Bardzo, bardzo mi przykro, ale tak uszkodzonej różdżki nie
można naprawić żadnym ze znanych mi sposobów.
Harry był przygotowany na taką odpowiedź, ale i tak była dla niego wstrząsem. Wziął
złamaną różdżkę i schował ją z powrotem do woreczka. Ollivander wpatrywał się w miejsce,
gdzie różdżka znikła, dopóki Harry nie wyjął z kieszeni tych dwóch, które zabrał z dworu
Malfoyów.
- Może je pan zidentyfikować?
Ollivander wziął pierwszą z różdżek i obejrzał ją z bliska, a potem przetoczył między
sękatymi palcami, lekko ją wyginając.
- Orzech i włókno ze smoczego serca. Dwanaście i trzy czwarte cala. Sztywna. To
różdżka Bellatriks Lestrange.
- A ta druga?
Ollivander powtórzył te same czynności.
- Głóg i włos jednorożca. Dokładnie dziesięć cali. Odpowiednio giętka. Należała do
Dracona Malfoya.
- Należała? Już nie należy?
- Chyba nie. Skoro mu ją zabrałeś...
- ...tak, zabrałem...
- ...to chyba jest twoja. Oczywiście liczy się sposób, w jaki ją zabrałeś. Dużo zależy od
samej różdżki. Jednak ogólnie rzecz biorąc, jeśli różdżkę ktoś komuś zabiera, to przywiązuje
się ona do tego, kto ją zdobył.
Zapadło milczenie, słychać było tylko odległy szum morza.
- Mówi pan o różdżkach tak, jakby czuły - powiedział w końcu Harry. - Jakby myślały
samodzielnie.
- Różdżka wybiera czarodzieja. To zawsze było jasne dla tych, którzy studiowali wiedzę
tajemną o różdżkach.
- Ale ktoś może używać różdżki, która go nie wybrała, tak?
- Och, tak, jeśli już jesteś czarodziejem, to możesz użyć prawie wszystkiego do
materializowania swoich magicznych uzdolnień. Najlepsze rezultaty osiąga się jednak wtedy,
gdy istnieje silne powinowactwo między czarodziejem a różdżką. To są bardzo złożone
powiązania. Na samym początku wzajemny pociąg, potem pogłębiające się wzajemne
poznanie. Różdżka uczy się od czarodzieja, czarodziej od różdżki.
Fale morza z głuchym szumem uderzały o brzeg i wracały; był to odgłos pełen smutku.
- Tę różdżkę zabrałem Draconowi Malfoyowi siłą - powiedział Harry. - Mogę jej używać
bezpiecznie?
- Myślę, że tak. Posiadanie różdżki podlega bardzo subtelnym prawom, ale jeśli ktoś ją
przejmie, różdżka zwykle podporządkowuje się nowemu panu.
- Więc mogę używać tej? - zapytał Ron, wyciągając z kieszeni różdżkę Glizdogona i
podając Ollivanderowi.
- Kasztanowiec i włókno ze smoczego serca. Dziewięć i jedna czwarta cala. Krucha.
Zmuszono mnie, żebym ją wykonał wkrótce po tym, jak mnie porwano. Dla Petera Pettigrew.
Tak, jeśli ją zdobyłeś, najprawdopodobniej będzie ci dobrze służyć.
- To dotyczy wszystkich różdżek? - zapytał Harry.
- Tak sądzę - odrzekł Ollivander, utkwiwszy wyłupiaste oczy w twarzy Harry’ego. -
Zadajesz bardzo dociekliwe pytania, Potter. Wiedza o różdżkach to bardzo złożona i
tajemnicza gałąź magii.
- Więc nie trzeba zabić poprzedniego właściciela, by posiąść prawdziwą władzę nad jego
różdżką?
Ollivander przełknął ślinę.
- Czy nie trzeba? Nie, nie uważam, że trzeba zabijać.
- Znane są jednak legendy - powiedział Harry, a serce znowu mocniej mu zabiło, blizna
zabolała go jeszcze bardziej i był już pewny, że Voldemort postanowił wcielić swój pomysł w
życie. - Legendy o różdżce... albo różdżkach... które przechodziły z rąk do rąk przez
morderstwo.
Ollivander pobladł. Na tle śnieżnobiałej poduszki jego twarz przybrała szarawy odcień.
Wytrzeszczył nabiegłe krwią oczy: czaił się w nich strach.
- Myślę, że tylko jedna Różdżka - wyszeptał.
- I Sam-Wiesz-Kto bardzo się nią interesuje, tak? - zapytał Harry.
- Ja... skąd... - wychrypiał Ollivander i spojrzał na Rona i Hermionę błagalnym
wzrokiem. - Skąd o tym wiesz?
- Zażądał, żeby mu pan powiedział, jak przezwyciężyć więź między naszymi różdżkami.
Ollivander wyglądał na śmiertelnie przerażonego.
- Zrozum, on mnie torturował! Zaklęciem Cruciatus... ja... ja nie miałem wyboru,
musiałem mu powiedzieć, co wiem, czego się domyślam!
- Rozumiem. Powiedział mu pan o bliźniaczych rdzeniach? Mówił pan, że musi po prostu
pożyczyć różdżkę od innego czarodzieja?
Ollivander był wyraźnie przerażony faktem, że Harry wie aż tyle. Powoli kiwnął głową.
- Ale to nie podziałało. Moja różdżka i tak pokonała jego pożyczoną różdżkę. Wie pan,
dlaczego?
Ollivander wolno pokręcił głową.
- Ja... ja nigdy o czymś takim nie słyszałem. Twoja różdżka zachowała się wyjątkowo
tamtej nocy. Więź między bliźniaczymi rdzeniami jest niewiarygodnie rzadka, ale naprawdę
nie wiem, dlaczego twoja różdżka pokonała pożyczoną różdżkę...
- Mówiliśmy przed chwilą o tej innej Różdżce, tej, która przechodzi w ręce nowego
właściciela, gdy poprzedni zostanie zamordowany. Kiedy Sam-Wiesz-Kto zdał sobie sprawę,
że moja różdżka zrobiła coś dziwnego, wrócił i zapytał pana o tamtą Różdżkę, tak?
- Skąd o tym wiesz? Harry nie odpowiedział.
- Tak, pytał - wyszeptał Ollivander. - Chciał się dowiedzieć wszystkiego o różdżce...
różnie ją nazywają... Berło Śmierci, Różdżka Przeznaczenia albo Czarna Różdżka.
Harry zerknął na Hermionę. Te ostatnie słowa wprawiły ją w osłupienie.
- Czarny Pan - mówił Ollivander przyciszonym, wystraszonym głosem - zawsze był
bardzo zadowolony z różdżki, którą mu zrobiłem... cis i pióro feniksa, trzynaście i pół cala...
do czasu, gdy odkrył powiązanie bliźniaczych rdzeni. Teraz szuka innej, o większej mocy, bo
tylko taką może pokonać twoją.
- Ale przecież wkrótce się dowie, jeśli już nie wie, że moja została złamana i nie można
jej naprawić - powiedział cicho Harry.
- Nie! - zawołała Hermiona przerażonym głosem.
- Nie może tego wiedzieć, Harry, skąd by...
- Priori Incantatem. W domu Malfoyów zostawiliśmy twoją różdżkę, Hermiono, i tę
tarninową. Jeśli je dobrze zbadają, zmuszą do odtworzenia ostatnio rzuconych zaklęć,
zobaczą, że twoja różdżka przełamała moją, zobaczą, że próbowałaś bezskutecznie ją
naprawić, i zrozumieją, że od tej pory używałem różdżki tarninowej.
Słabe rumieńce, które odzyskała po przybyciu do Muszelki, znikły z jej twarzy. Ron
spojrzał na Harry’ego z wyrzutem i powiedział:
- Przestańmy się teraz tym zadręczać...
- Czarny Pan nie szuka już Czarnej Różdżki tylko po to, by ciebie zniszczyć, Potter -
odezwał się Ollivander.
- Chce za wszelką cenę ją zdobyć, bo dzięki niej nikt go nie pokona.
- Tak się stanie?
- Każdy właściciel Czarnej Różdżki zawsze powinien się obawiać ataku, ale muszę
powiedzieć, że kiedy sobie wyobrażę Czarnego Pana władającego Berłem Śmierci... no... taka
perspektywa robi imponujące wrażenie...
Harry’emu przypomniało się nagle, że kiedy po raz pierwszy spotkał Ollivandera, nie był
pewny, czy to sympatyczna postać. Nawet teraz, po tym, jak Voldemort więził go i torturował,
perspektywa posiadania przez niego Czarnej Różdżki zdawała się go nie tylko przerażać, ale i
fascynować.
- I pan... pan naprawdę sądzi, że ta Różdżka istnieje? - zapytała Hermiona.
- O tak! Tak, można prześledzić jej losy w ciągu dziejów. W jej historii są luki, to prawda,
nawet dość duże, gdy znika z pola widzenia, zgubiona lub ukryta, ale po jakimś czasie zawsze
znowu się pojawia. Ma pewne charakterystyczne cechy, rozpoznawalne dla tych, którzy
posiedli tajemną wiedzę o różdżkach. Istnieją pisane świadectwa, nie wszystkie dość jasne,
które ja, a także inni wytwórcy różdżek dokładnie przestudiowaliśmy. I wydają się nam
autentyczne.
- Więc... więc pan nie uważa, że to może być tylko... bajka albo mit? - zapytała Hermiona
z nadzieją.
- Nie. Czy Czarna Różdżka musi przechodzić z rąk do rąk poprzez zamordowanie jej
poprzedniego właściciela, tego nie wiem. Jej dzieje są krwawe, to fakt, ale można to
wytłumaczyć tym, że zawsze była przedmiotem pożądania i budziła tak wielkie namiętności
wśród czarodziejów. To potężny instrument magiczny, bardzo groźny w złych rękach, ale
chyba nietrudno zrozumieć, że nas wszystkich, którzy badają moc różdżek, naprawdę
fascynuje.
- Panie Ollivander - powiedział Harry - czy powiedział pan Sam-Wiesz-Komu, że
Gregorowicz miał Czarną Różdżkę?
Ollivander pobladł jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe. Wzdrygnął się,
przełknął ślinę i wyjąkał:
- Ale... jak... jak...
- Nieważne - odrzekł Harry, przymykając na chwilę oczy, walcząc z bólem i widząc,
jakby w świetle błyskawicy, główną ulicę Hogsmeade, wciąż ciemną, jako że wioska leżała o
wiele dalej na północy. - Powiedział mu pan, że Gregorowicz miał tę różdżkę?
- To tylko pogłoski - wyszeptał Ollivander. - Pogłoski, które krążyły przed wieloma laty,
na długo przed tym, zanim przyszedłeś na świat! Myślę, że puścił je w obieg sam
Gregorowicz. Łatwo zrozumieć, jak by mu to pomogło w interesach, gdyby ludzie uwierzyli,
że bada i odtwarza właściwości Czarnej Różdżki!
- Tak, rozumiem to - powiedział Harry, wstając. - Panie Ollivander, zadam panu jeszcze
tylko jedno pytanie i pozwolimy panu odpocząć. Co pan wie o Insygniach Śmierci?
- O czym? - zapytał wytwórca różdżek, kompletnie zaskoczony.
- O Insygniach Śmierci.
- Obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi. Czy to ma coś wspólnego z różdżkami?
Harry spojrzał na wychudłą twarz i nabrał pewności, że Ollivander nie udaje.
- Dziękuję panu - powiedział. - Bardzo panu dziękuję. Niech pan sobie teraz odpoczywa.
Ollivander skrzywił się, jakby poczuł się tym dotknięty.
- Torturował mnie! - wydyszał. - Zaklęcie Cruciatus... nie masz pojęcia...
- Mam. Naprawdę mam. Niech pan odpocznie. Dziękuję, że mi pan to wszystko
powiedział.
Zeszli na dół. Przez otwarte drzwi kuchni Harry zobaczył Billa, Fleur, Lunę i Deana
siedzących przy stole zastawionym kubkami z herbatą. Podnieśli głowy, gdy go zobaczyli, ale
tylko skinął im i wyszedł do ogrodu, a za nim Ron i Hermiona. W dali widniała czerwonawa
mogiła nad grobem Zgredka i ruszył ku niej, czując, że tego strasznego bólu głowy dłużej nie
wytrzyma. Z wielkim trudem zamykał umysł przed wizjami, które wciskały się tam
natarczywie, ale wiedział już, że wkrótce pozwoli im sobą zawładnąć, bo pragnął sprawdzić,
czy jego hipoteza jest słuszna. Jeszcze tylko trochę wysiłku, najpierw musi wyjaśnić to
wszystko Hermionie i Ronowi...
- Dawno temu Gregorowicz miał Czarną Różdżkę - powiedział. - Widziałem, jak Sami-
Wiecie-Kto próbował go odnaleźć. I wytropił go, ale Gregorowicz już jej nie miał, wykradł
mu ją Grindelwald. W jaki sposób Grindelwald dowiedział się, że Gregorowicz ma tę
różdżkę, tego nie wiem... ale jeśli Gregorowicz był na tyle głupi, by rozpuścić o tym
pogłoskę, nie było to takie trudne.
Voldemort stał przed wrotami Hogwartu. Widział go, widział też zbliżającą się do wrót
rozkołysaną lampę: było przed świtem.
- I Grindelwald użył Czarnej Różdżki, by zdobyć władzę. A kiedy był u szczytu władzy,
Dumbledore zrozumiał, że tylko on może go powstrzymać, więc wyzwał go na pojedynek,
pokonał... i zabrał mu Czarną Różdżkę.
- Dumbledore miał Czarną Różdżkę? - zdumiał się Ron. - Ale... gdzie ona teraz jest?
- W Hogwarcie - odrzekł Harry, walcząc ze sobą, by jeszcze przez chwilę pozostać z nimi
w ogrodzie na szczycie nadmorskiego klifu.
- No to lećmy tam! - zawołał Ron. - Harry, lećmy tam i zabierzmy ją, zanim on to zrobi!
- Już za późno - odpowiedział Harry, łapiąc się za głowę i ściskając ją mocno, w nadziei,
że to mu pomoże oprzeć się natrętnej wizji. - On wie, gdzie jest Różdżka. Już tam jest.
- Harry! - zawołał ze złością Ron. - Od jak dawna to wiesz... dlaczego straciliśmy tyle
czasu? Dlaczego najpierw rozmawiałeś z Gryfkiem? Mogliśmy już tam być... wciąż
możemy...
- Nie - odrzekł Harry i osunął się na kolana. - Hermiona ma rację. Dumbledore nie chciał,
żebym ją miał. Nie chciał, bym ją wziął. Chciał, żebym odnalazł horkruksy.
- Różdżka, której nikt nie pokona, Harry! - jęknął Ron.
- Nie mam jej zdobyć... mam odnaleźć horkruksy...
I nagle ogarnęły go chłód i ciemność, słońce jeszcze nie wyjrzało zza horyzontu, sunął
obok Snape’a przez błonia w stronę jeziora.
- Spotkamy się niedługo w zamku - powiedział wysokim, zimnym głosem. - Teraz
odejdź.
Snape skłonił się i odszedł ścieżką w stronę zamku; jego czarna peleryna wzdymała się
za nim jak skrzydła kruka. Harry szedł powoli, czekając, aż postać Snape’a zniknie mu z
oczu. Nie byłoby dobrze dla Snape’a albo dla kogokolwiek innego, by wiedział, dokąd teraz
zmierza. Ale w żadnym oknie zamku nie paliło się światło, można się zresztą ukryć... Rzucił
na siebie zaklęcie zwodzące, które go ukryło nawet przed własnymi oczami.
Szedł brzegiem jeziora, patrząc na zarysy swojego ukochanego zamku, swojego
pierwszego królestwa, swojego dziedzictwa...
I wreszcie stanął przed białym, marmurowym grobowcem, odbijającym się w czarnej
wodzie - przed tą niepotrzebną plamą na tak mu znajomym krajobrazie. Wezbrała w nim
euforia, nad którą jednak panował, uderzyło mu do głowy poczucie celowości dzieła
zniszczenia. Uniósł starą cisową różdżkę. Jakie to symboliczne, jak wspaniale przez niego
obmyślone, że właśnie to będzie jej ostatnim wielkim aktem...
Grobowiec rozpękł się na dwoje. Owinięta całunem postać była długa i chuda, jak za
życia. Ponownie uniósł różdżkę.
Całun opadł. Twarz zmarłego była blada, przezroczysta, zapadnięta, ale zachowana
prawie doskonale. Poczuł szydercze rozbawienie: zostawili mu okulary na haczykowatym
nosie. Ręce Dumbledore’a złożone były na piersiach, ściskał nimi pochowaną razem z nim
różdżkę.
Czyżby ten stary głupiec wyobrażał sobie, że marmur lub śmierć ochronią różdżkę? Czy
sądził, że Czarny Pan nie zdobędzie się na pogwałcenie grobu? Pająkowata ręka opadła i
wyciągnęła różdżkę z uścisku rąk Dumbledore’a. Kiedy ją uchwycił, z końca wytrysnął snop
iskier, opadając na ciało jej poprzedniego właściciela. Teraz gotowa już była służyć nowemu
panu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:04, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y P I Ą T Y







Muszelka
Domek Billa i Fleur stał samotnie na szczycie nadmorskiego klifu. W jego pobielanych
wapnem ścianach tkwiły muszelki. Było to odludne, piękne miejsce. Za każdym razem, gdy
Harry wchodził do małego domu lub do ogrodu, słyszał nieustanny szum fal uderzających o
brzeg i cofających się w morską toń, miarowy szum, przypominający oddech jakiegoś
wielkiego, drzemiącego stworzenia. W ciągu kilku następnych dni często pod byle pozorem
uciekał z zatłoczonego domku, by w samotności chłonąć widok rozległego morza i czuć na
twarzy chłodny, słony wiatr.
Świadomość poważnych konsekwencji wyboru, jakiego dokonał, postanawiając nie
ścigać się z Voldemortem po Różdżkę, wciąż go przerażała. Nie pamiętał, by kiedykolwiek
przedtem świadomie zrezygnował z działania. Dręczyły go wątpliwości, które Ron tylko
pogłębiał, wypowiadając je na głos, gdy byli razem.
- A jeśli Dumbledore chciał, żebyśmy odkryli znaczenie tego symbolu na tyle szybko, by
zdobyć Różdżkę?... A jeśli odkrycie znaczenia symbolu miało cię uczynić „wartym" zdobycia
horkruksów?... Harry, jeśli to jest rzeczywiście Czarna Różdżka, to jak, na brodę Merlina,
mamy teraz pokonać Sam-Wiesz-Kogo?
Harry nie potrafił na te pytania odpowiedzieć. Chwilami zastanawiał się, czy rezygnacja
z próby powstrzymania Voldemorta przed otwarciem grobowca rzeczywiście nie była
czystym szaleństwem. Nie potrafił nawet odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego właściwie
postanowił tego nie robić. Ilekroć próbował odtworzyć argumenty, które doprowadziły go do
takiej decyzji, wydawały mu się coraz słabsze.
Dziwne było również to, że poparcie Hermiony budziło w nim takie samo zakłopotanie
jak wymówki i wątpliwości Rona. Zmuszona do uznania faktu, że Czarna Różdżka naprawdę
istnieje, twierdziła teraz, że to diabelski przedmiot, że sposób, w jaki Voldemort wszedł w jej
posiadanie, budzi głęboką odrazę i że wobec tego nie powinni mieć żadnych wyrzutów
sumienia, że go nie uprzedzili.
- Przecież ty byś czegoś takiego nie zrobił, Harry - powtarzała do znudzenia. - Nie
mógłbyś włamać się do grobu Dumbledore’a.
Bardziej od wizji martwego ciała Dumbledore’a przerażała Harry’ego myśl, że mógł źle
zrozumieć intencje żywego Dumbledore’a. Czuł, że wciąż błądzi w ciemności: wybrał drogę,
ale wciąż oglądał się za siebie, zastanawiając się, czy nie odczytał źle znaków, czy nie
powinien pójść inną drogą. Od czasu do czasu wzbierał w nim ponownie gniew na
Dumbledore’a, silny jak fale uderzające w skalisty klif poniżej domku. Dlaczego tak niewiele
mu powiedział, zanim umarł?
- Ale czy on naprawdę umarł? - zapytał Ron trzy dni po ich przybyciu do Muszelki.
Kiedy Ron i Hermiona go znaleźli, Harry patrzył na morze ponad murkiem
oddzielającym ogród od krawędzi klifu.
Nie ucieszył go ich widok, nie chciał znowu brać udziału w ich niekończących się
dyskusjach.
- Tak, umarł, Ron, nie zaczynaj od nowa!
- Przyjrzyj się faktom, Hermiono - powiedział Ron, stojący z drugiej strony Harry’ego,
który nadal wpatrywał się w horyzont. - Srebrna łania. Miecz. Oko, które Harry zobaczył w
lusterku...
- Harry przyznał, że to oko mógł sobie wyobrazić! Prawda, Harry?
- Mogłem - bąknął Harry, nie patrząc na nią.
- Ale nie jesteś pewny, tak? - zapytał Ron.
- Nie, nie jestem.
- I tu cię mam! - powiedział szybko Ron, zanim Hermiona zdążyła się odezwać. - Jeśli to
nie był Dumbledore, to wyjaśnij mi, skąd Zgredek wiedział, że jesteśmy w tej piwnicy?
- Nie potrafię... ale czy ty potrafisz wyjaśnić, w jaki sposób Dumbledore wysłał go do
nas, leżąc w grobie w Hogwarcie?
- Nie wiem, może to był jego duch?
- Dumbledore nie powróciłby jako duch - powiedział Harry, który wielu rzeczy nie był
pewny, jeśli chodzi o Dumbledore’a, ale to akurat wiedział na pewno. - Poszedł dalej.
- Co masz na myśli, mówiąc, że „poszedł dalej"? - zapytał Ron, ale zanim Harry zdążył
coś powiedzieć, usłyszeli za sobą głos:
- ‘Arry?
Fleur wyszła z domku, jej długie, srebrne włosy rozwiewał wiatr.
- ‘Arry, Gryfek chce z tobą mówić. Jest w ta najmniejsza sypialnia, mówi, że nie chce
być podsłuchiwani.
Przekazywanie wiadomości od goblina najwyraźniej naruszało jej godność. Zirytowana,
szybko obeszła domek, by wrócić do środka.
Gryfek czekał na nich, tak jak powiedziała Fleur, w najmniejszej z trzech sypialni, w
której spały Hermiona z Luną. Zasunął czerwone, bawełniane zasłony na oknie, co sprawiało,
że sypialnia pogrążona była w gęstym półmroku o barwie dogasającego kominka, dziwnie
kontrastując z resztą jasnych, widnych pokojów. Goblin siedział ze skrzyżowanymi nogami w
niskim fotelu, bębniąc chudymi palcami w poręcze.
- Podjąłem już decyzję, Harry Potterze - oznajmił, gdy weszli. - Choć gobliny z Banku
Gringotta na pewno uznają to za nikczemną zdradę, postanowiłem wam pomóc...
- Wspaniale! - zawołał Harry, czując wielką ulgę.
- Gryfku, dziękuję ci, jesteśmy naprawdę...
- ...ale coś za coś - dokończył stanowczym tonem goblin. - Nie za darmo.
Harry zawahał się, trochę zaskoczony.
- Ile chcesz? Mam złoto.
- Nie chodzi o złoto. Ja też mam złoto.
Jego czarne oczy zalśniły; nie było w nich białek.
- Chcę miecz. Miecz Godryka Gryffindora.
Harry zmarkotniał.
- Nie możesz go dostać. Przykro mi.
- No to mamy problem - powiedział spokojnie goblin.
- Możemy ci dać coś innego - zaproponował Ron.
- Założę się, że Lestrange’owie mają tam mnóstwo skarbów, możesz sobie coś wybrać,
kiedy się włamiemy do skarbca.
Palnął głupstwo. Gryfek zaczerwienił się ze złości.
- Nie jestem złodziejem, chłopcze! Nie zamierzam zabierać skarbów, do których nie mam
prawa!
- Miecz jest nasz...
- Nieprawda.
- Jesteśmy Gryfonami, to był miecz Godryka Gryffindora...
- A zanim znalazł się w rękach Gryffindora, do kogo należał? - zapytał Gryfek, prostując
się w fotelu.
- Do nikogo - odrzekł Ron. - Przecież dla niego go wykuto.
- Nie! - krzyknął goblin, wyciągając ku niemu długi palec. - Znowu ta arogancja
czarodziejów! To był miecz Ragnuka Pierwszego, Godryk Gryffindor mu go zabrał! To nasz
utracony skarb, arcydzieło rąk goblinów! Należy do goblinów! I jest ceną za moje usługi!
Wybierajcie!
Obrzucił ich buntowniczym spojrzeniem. Harry spojrzał na Rona i Hermionę, po czym
powiedział:
- Musimy to rozważyć, Gryfku. Możesz nam dać kilka minut?
Goblin kiwnął głową.
Na dole, w pustym salonie, Harry podszedł ze zmarszczonym czołem do kominka,
zastanawiając się, co zrobić.
- Śmichy sobie robi - usłyszał za plecami głos Rona. - Przecież nie możemy mu dać tego
miecza.
- Czy to prawda? - zapytał Harry, zwracając się do Hermiony. - Gryffindor ukradł ten
miecz?
- Nie wiem - odpowiedziała, kręcąc głową. - Nasi historycy często prześlizgują się nad
krzywdami, jakie czarodzieje wyrządzili innym magicznym istotom. Nie znam żadnej relacji,
która by głosiła, że Gryffindor ukradł ten miecz.
- To na pewno jedna z tych bajeczek krążących wśród goblinów, mających dowieść, że
czarodzieje zawsze próbowali ich wykorzystać - powiedział Ron. - Może jeszcze powinniśmy
się cieszyć, że nie zażądał jednej z naszych różdżek.
- Gobliny mają dość powodów, by nie darzyć nas sympatią - powiedziała Hermiona. - W
przeszłości obchodziliśmy się z nimi okrutnie.
- Ale gobliny też nie są milutkimi barankami, prawda? Pozabijali wielu czarodziejów. I
nie zawsze walczyli uczciwie.
- Wszystko prawda, tylko że wykłócanie się z Gryfkiem o to, która rasa częściej
posługiwała się oszustwem i przemocą, chyba nie skłoni go do udzielenia nam pomocy, nie
uważasz?
Zapadło milczenie. Wszyscy troje zastanawiali się, jak rozwiązać ten problem. Harry
spojrzał przez okno na grób Zgredka. Luna układała pęk nadmorskiej lawendy w słoiku po
dżemie obok nagrobka.
- Posłuchajcie - odezwał się Ron, gdy Harry odwrócił się do nich. - A co o tym myślicie?
Powiemy Gryfkowi, że miecz będzie nam teraz potrzebny, damy mu go, jak wejdziemy do
skarbca. Tam jest ta podróbka, tak? Zamienimy miecze i damy mu podróbkę.
- Ron, przecież on się na tym pozna! - powiedziała Hermiona. - Tylko on poznał, że
doszło do zamiany mieczy.
- Tak, ale możemy prysnąć, zanim zda sobie sprawę... Urwał, widząc karcące spojrzenie,
jakim go obrzuciła Hermiona.
- To, co proponujesz - wycedziła - jest po prostu haniebne. Najpierw poprosić go o
pomoc, a potem oszukać? I ty się dziwisz, dlaczego gobliny nie lubią czarodziejów?
Ron zaczerwienił się po uszy.
- No dobra, dobra! Nic innego nie udało mi się wymyślić! A ty masz jakieś rozwiązanie?
- Musimy zaproponować mu coś innego, coś równie drogocennego.
- Wspaniale. Zaraz pójdę i wezmę z naszej kolekcji jakiś inny starożytny miecz wykuty
przez goblinów, a ty możesz go zawinąć w kolorowy papier.
Znowu zapadło milczenie. Harry był pewny, że goblin nie przyjmie czegoś innego
zamiast miecza, nawet gdyby mieli coś równie cennego. Miecz był jednak ich jedynym,
niezbędnym orężem przeciwko horkruksom.
Zamknął na chwilę oczy i słuchał szumu morza. Nie czuł się najlepiej po tym, jak
usłyszał, że Gryffindor mógł ukraść miecz. Zawsze był dumny z tego, że jest Gryfonem.
Gryffindor stanął w obronie mugolaków, starł się ze zwolennikiem czystej krwi Slytherinem...
- Może on kłamie - powiedział, otwierając oczy. - Gryfek. Może Gryffindor nie zabrał
tego miecza goblinowi. Skąd mamy wiedzieć, czy jego wersja jest zgodna z prawdą?
- A to by coś zmieniło? - zapytała Hermiona.
- Zmieniłoby to, jak ja się teraz czuję. Wziął głęboki oddech.
- Powiemy mu, że dostanie miecz, jak już nam pomoże dostać się do skarbca... ale nie
powiemy mu, kiedy dokładnie go dostanie.
Twarz Rona powoli rozjaśniał uśmiech. Natomiast Hermiona była zaniepokojona.
- Harry, nie możemy...
- Dostanie go - ciągnął Harry - kiedy go użyjemy do wszystkich horkruksów. Dopilnuję,
by trafił w jego ręce. Dotrzymam słowa.
- To przecież może trwać całe lata! - zawołała Hermiona.
- Wiem, ale on nie musi o tym wiedzieć. Nie okłamię go... naprawdę.
Ich spojrzenia spotkały się, a Harry poczuł dziwną mieszaninę przekory i wstydu.
Przypomniał sobie słowa wyryte nad wrotami Nurmengardu: Dla większego dobra. Szybko
odrzucił od siebie to porównanie. Jaki mieli wybór?
- To mi się nie podoba - powiedziała Hermiona.
- Mnie też - przyznał Harry.
- A ja uważam, że to genialny pomysł - rzekł Ron, wstając. - Chodźmy i powiedzmy mu.
Po powrocie do maleńkiej sypialni Harry przedstawił goblinowi swoją propozycję, dbając
o to, by nie podać żadnego określonego terminu przekazania miecza. Kiedy mówił, Hermiona
wbiła wzrok w podłogę; irytowała go i bał się, że jej zachowanie wzbudzi w Gryfku jakieś
podejrzenia. Goblin miał jednak przez cały czas oczy utkwione w Harrym.
- Więc mam twoje słowo, Harry Potterze, że dasz mi miecz Gryffindora, jeśli wam
pomogę?
- Tak.
- Przybijmy to - rzekł goblin, wyciągając rękę. Uścisnęli sobie ręce. Harry zastanawiał
się, czy te czarne oczy dostrzegły cień niepewności w jego oczach. Ale Gryfek klasnął w
dłonie i powiedział:
- No, to zaczynajmy!
Przypominało to ich planowanie włamania się do gmachu ministerstwa. Zabrali się do
roboty w najmniejszej sypialni, nadal pogrążonej w półmroku, bo Gryfek nie życzył sobie, by
rozsunęli zasłony na oknie.
- Byłem w skarbcu Lestrange’ów tylko raz - powiedział im - kiedy kazano mi umieścić w
nim ten podrobiony miecz. To jedna z najstarszych krypt w całym Banku Gringotta.
Najstarsze rody czarodziejów trzymają swoje skarby na najniższym poziomie, gdzie skrytki
są największe i najlepiej strzeżone...
Zamykali się w tym maleńkim pokoiku na całe godziny. Powoli dni rozciągały się w
tygodnie. Wciąż pojawiał się jakiś nowy problem, który należało rozwiązać. Jedną z
poważniejszych trudności było to, że ich zapas eliksiru wielosokowego został poważnie
uszczuplony.
- Jest go już bardzo mało. Tylko dla jednej osoby - powiedziała Hermiona, przechylając
butelkę z błotnistym płynem i patrząc na jej zawartość pod światło lampy.
- Wystarczy - rzekł Harry, który przyglądał się uważnie planowi najgłębszych korytarzy,
narysowanemu przez Gryfka.
Reszta mieszkańców Muszelki nie mogła nie zauważyć, że coś się dzieje, skoro Harry,
Ron i Hermiona pojawiali się tylko na wspólnych posiłkach. Nikt nie zadawał pytań, choć
Harry często wyczuwał, że Bill przygląda się im poważnym, zatroskanym wzrokiem.
Im dłużej ze sobą przebywali, tym wyraźniej Harry zdawał sobie sprawę, że nie darzy
goblina sympatią. Gryfek, co było dla niego zaskoczeniem, przejawiał skłonność do
okrucieństwa, wyśmiewał się z ich sprzeciwu wobec zadawania bólu zwierzętom, a
możliwość skrzywdzenia innych czarodziejów w drodze do skarbca Lestrange’ów sprawiała
mu wyraźną przyjemność. Harry wyczuwał, że Ron i Hermiona podzielają jego opinię o
Gryfku, ale nie rozmawiali na ten temat. Gryfek był im potrzebny.
Goblin niechętnie jadał razem ze wszystkimi. Choć nogi miał już całkowicie wyleczone,
żądał, by mu przynoszono tacę z jedzeniem do pokoju, tak jak wciąż słabemu Ollivanderowi,
aż w końcu Bill (po awanturze, jaką mu zrobiła Fleur) poszedł na górę i powiedział, że nikt go
nie będzie obsługiwał. Odtąd Gryfek siadał ze wszystkimi przy zatłoczonym stole, ale nie
chciał jeść tego, co inni, żądając surowego mięsa, korzonków i różnych grzybów.
Harry czuł ciężar odpowiedzialności za to wszystko; w końcu to on nalegał, by goblin
został w Muszelce, i to z jego powodu cała rodzina Weasleyów musiała się ukrywać, a Bill,
Fred, George i pan Weasley zostali pozbawieni pracy.
- Strasznie mi przykro - powiedział do Fleur pewnego wietrznego, kwietniowego
wieczoru, gdy pomagał jej przygotować kolację. - Nie chciałem was wpakować w takie
kłopoty.
Fleur machnęła różdżką, nakazując nożom, by pocięły mięso dla Gryfka i Billa, który od
czasu zaatakowania go przez Greybacka wolał krwiste steki. Kiedy noże zabrały się do
roboty, jej twarz wyraźnie złagodniała.
- Arry, ty ocaliłeś życie mojej siostrze. Nie zapominam.
Nie było to do końca prawdą, ale Harry wolał nie przypominać jej w tej chwili, że
Gabrielle nigdy nie znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
- W każdym razie - ciągnęła Fleur, celując różdżką w rondel z sosem, który natychmiast
zaczął bulgotać - pan Ollivander dziś wieczór przenosi się do Muriel. Będzie trochę łatwiej.
Ten goblin - skrzywiła się lekko - może przenieść się na dół, a ty, Ron i Dean możecie zająć
ten pokój.
- Nie mamy nic przeciwko spaniu w salonie - powiedział Harry, wiedząc, że Gryfek
obrazi się, kiedy każą mu spać na kanapie, a utrzymywanie go w dobrym nastroju było bardzo
ważne dla realizacji ich planu. - Nie martw się o nas. - A kiedy próbowała protestować, dodał:
- Wkrótce i nas się pozbędziesz, Rona, Hermiony i mnie. Nie będziemy musieli dłużej tu się
ukrywać.
- Ale co ty mówisz?! - Zmarszczyła czoło, celując w żaroodporną miskę, która zawisła w
powietrzu. - Wy nie możecie stąd odchodzić, tu jesteście bezpieczni!
Kiedy to mówiła, przypominała trochę panią Weasley, i poczuł ulgę, gdy w tym
momencie otworzyły się drzwi i weszli Dean i Luna. Oboje mieli mokre włosy i naręcza
pełne kawałków drewna wyrzuconego przez morze.
- ...i maleńkie uszy - mówiła Luna - trochę takie jak u hipopotama, tylko fioletowe i
owłosione. A jak chce się je przywołać, trzeba coś zanucić, najlepiej walca, szybkich
kawałków nie lubią...
Dean wzruszył ramionami w stronę Harry’ego, kiedy go mijał; minę miał nieco
zażenowaną. Poszedł za Luną do salonu, który teraz pełnił również rolę jadalni, gdzie
Hermiona i Ron nakrywali do stołu. Harry, chcąc uniknąć pytań Fleur, złapał dwa dzbanki
dyniowego soku i pobiegł za nimi.
- ...a jeśli nas kiedyś odwiedzisz, to pokażę ci ten róg, tatuś pisał mi o nim, ale jeszcze go
nie widziałam, bo śmierciożercy porwali mnie z Ekspresu Hogwart i nie dotarłam do domu na
Boże Narodzenie - mówiła Luna, gdy oboje z Deanem dokładali drewna do ognia.
- Luna, przecież ci mówiliśmy! - zawołała do niej Hermiona. - Ten róg wybuchł. To był
róg buchorożca, a nie chrapaka krętorogiego...
- Nie, to na pewno był róg chrapaka - oświadczyła pogodnie Luna. - Tatuś mi powiedział.
I pewnie już się sam naprawił. One to potrafią.
Hermiona pokręciła głową i zajęła się rozkładaniem widelców, gdy pojawił się Bill,
prowadząc pana Ollivandera. Wytwórca różdżek wciąż wyglądał bardzo mizernie i przywarł
do ramienia Billa, który w drugiej ręce trzymał wielką walizę.
- Będzie mi pana brakować, panie Ollivander - powiedziała Luna, podchodząc do nich.
- A mnie ciebie, moja kochana - odrzekł Ollivander, klepiąc ją po ramieniu. - Byłaś mi
prawdziwą pociechą w tym strasznym miejscu.
- A więc au revoir, panie Ollivander - powiedziała Fleur i pocałowała go w oba policzki. -
Czy mogliby pan przekazać coś dla ciotki Billa? Dotąd nie oddałam jej diadem.
- Będzie dla mnie zaszczytem - odpowiedział Ollivander z lekkim ukłonem - uczynić coś
dla pani w podzięce za tak wspaniałomyślną gościnność.
Fleur wyjęła powycierane aksamitne pudełko i otworzyła je, żeby pokazać, co jest w
środku. Diadem zalśnił i zamigotał w świetle nisko wiszącej lampy.
- Kamienie księżycowe i diamenty - powiedział Gryfek, który wśliznął się do pokoju,
niezauważony przez Harry’ego. - To chyba robota goblinów?
- I opłacona przez czarodziejów - powiedział spokojnie Bill, a goblin rzucił mu
podejrzliwe, ale i wyzywające spojrzenie.
Porywisty wiatr uderzał w okna domku, gdy Bill i Ollivander wyszli w ciemną noc.
Reszta mieszkańców Muszelki stłoczyła się przy stole łokieć przy łokciu, tak że trudno było
poruszać rękami, i zabrała się do kolacji. Na kominku trzaskał ogień. Harry zauważył, że
Fleur prawie nic nie jadła, co chwilę zerkając w okno. Bill wrócił jednak, zanim skończyli
pierwsze danie. Długie włosy miał potargane wiatrem.
- Wszystko w porządku - powiedział jej. - Ollivander na miejscu, mama i tata
pozdrawiają. Ginny przesyła wszystkim całusy. Fred i George doprowadzają Muriel do
palpitacji, wciąż odbierają i wysyłają sowią pocztę z zamówieniami w jednym z jej pokojów
na zapleczu domu. Bardzo się ucieszyła na widok diademu. Myślała, że go ukradliśmy.
- Ach, ona jest charmante, ta twoja ciocia - burknęła Fleur, po czym machnęła różdżką:
brudne talerze poderwały się i uformowały w stos w powietrzu. Złapała je i wyszła z pokoju.
- Tatuś zrobił piękny diadem - zaświergotała Luna.
- No, może raczej koronę, naprawdę.
Ron zerknął na Harry’ego i uśmiechnął się do niego porozumiewawczo. Przypomnieli
sobie komiczny stroik, który zdobił głowę kamiennego popiersia w domu Ksenofiliusa.
- Tak, próbuje odtworzyć zaginiony diadem Roweny Ravenclaw. Uważa, że większość
głównych elementów już mu się udało zrekonstruować. A dodanie skrzydełek żądlibąka to był
naprawdę wspaniały...
Ktoś załomotał w drzwi frontowe. Wszystkie oczy zwróciły się w tym kierunku. Fleur
wybiegła z kuchni, przerażona. Bill zerwał się, celując różdżką w drzwi, Harry, Ron i
Hermiona zrobili to samo. Gryfek po cichu wśliznął się pod stół.
- Kto tam? - zawołał Bill.
- To ja, Remus John Lupin! - odpowiedział głos, przekrzykując wiatr, a Harry’ego
przeszył dreszcz strachu.
- Jestem wilkołakiem, mężem Nimfadory Tonks, a ty, Strażniku Tajemnicy Muszelki,
podałeś mi ten adres i powiedziałeś, że mogę się tu zjawić w razie nagłego wypadku!
- To Lupin - mruknął Bill, podbiegł do drzwi i otworzył je.
Lupin wpadł do środka, potykając się o próg. Otulony podróżną peleryną, był blady jak
kreda, z siwiejącymi włosami potarganymi przez wiatr. Wyprostował się, rozejrzał po pokoju,
a potem krzyknął:
- To chłopiec! Daliśmy mu na imię Ted, po ojcu Dory!
Hermiona wrzasnęła.
- Co...? Tonks... Tonks urodziła?!
- Tak, tak, urodziła ślicznego chłopaczka! - zawołał Lupin.
Rozległy się okrzyki radości i westchnienia ulgi. Hermiona i Fleur piszczały:
„Gratulacje!", a Ron powiedział: „Kurczę, dziecko!", jakby po raz pierwszy w życiu o czymś
takim usłyszał.
- Tak... tak... chłopiec - powtarzał Lupin, wyraźnie wciąż oszołomiony swoim
szczęściem.
Obszedł stół i uściskał Harry’ego, jakby to, co się wydarzyło w suterenie domu przy
Grimmauld Place, nigdy nie miało miejsca.
- Zgodzisz się być ojcem chrzestnym? - zapytał.
- J-ja? - wyjąkał Harry.
- No ty, oczywiście... Dora się zgadza... a kto by był lepszy...
- Ja... tak... o kurczę...
Był wzruszony, zdumiony i uradowany, nie bardzo wiedział, jak się zachować. Bill
pobiegł po wino, a Fleur zaczęła namawiać Lupina, by spełnił z nimi toast.
- Nie mogę zostać dłużej, muszę wracać - powiedział Lupin, promieniując dumą i
radością, wyraźnie odmłodzony. - Dziękuję ci, Bill, dziękuję.
Bill napełnił już winem puchary, wszyscy wstali i wznieśli je w toaście.
- Za Teda Remusa Lupina! - powiedział Lupin. - Za wielkiego czarodzieja in spe!
- Jaki on wygląda? - zapytała Fleur.
- Ja uważam, że jest podobny do Dory, a Dora, że do mnie. Włosów wcale nie ma za
dużo. Jak się urodził, były czarne, ale przysięgam, że po godzinie zrobiły się rude. Jak wrócę,
pewnie będą już jasne. Andromeda mówi, że Tonks też włosy zaczęły się zmieniać w tym
samym dniu, w którym się urodziła. - Wypił do dna. - Och, no dobrze, jeszcze tylko jeden -
dodał, gdy Bill podszedł do niego z butelką.
Wiatr wstrząsał małym domkiem, ogień wesoło trzaskał w kominku, a Bill już otwierał
następną butelkę wina. Nowina, którą przyniósł Lupin, podniosła wszystkich na duchu,
wyrwała na chwilę ze stanu oblężenia: pojawienie się nowego życia podziałało na nich jak łyk
Ognistej Whisky. Tylko goblin nie brał udziału w ogólnej radości i po chwili bez słowa
wymknął się do sypialni, którą teraz zajmował sam jeden. Harry myślał, że tylko on to
zauważył, póki nie spojrzał na Billa odprowadzającego wzrokiem goblina, który wchodził na
schody.
- Nie... nie... naprawdę muszę już wracać - oświadczył w końcu Lupin, odmawiając
kolejnego pucharu wina. Wstał i owinął się peleryną. - Do widzenia, do widzenia... za parę
dni postaram się przynieść wam trochę zdjęć... wszyscy tak się ucieszą, jak im powiem, że z
się wami widziałem...
Wyściskał kobiety, wymienił uściski dłoni z mężczyznami i z uśmiechem na ustach
zniknął w ciemnościach nocy.
- Harry, będziesz ojcem chrzestnym! - powiedział Bill, gdy weszli do kuchni, żeby
pomóc posprzątać ze stołu. - To wielki zaszczyt! Gratuluję!
Kiedy Harry postawił na ladzie puste puchary, Bill zamknął drzwi, co stłumiło
rozochocone głosy dochodzące z salonu, gdzie nadał świętowano, choć Lupina już nie było.
- Chciałem z tobą pogadać na osobności, Harry, a to nie jest łatwe, kiedy w domu jest tyle
ludzi. - Zawahał się. - Harry, planujecie coś razem z Gryfkiem.
Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu, a Harry nie uznał za stosowne zaprzeczyć.
Patrzył na Billa, czekając, co powie.
- Znam gobliny - powiedział Bill. - Pracowałem dla Banku Gringotta od czasu, gdy
skończyłem Hogwart. Jeśli w ogóle można mówić o przyjaźni między czarodziejami i
goblinami, mam wśród nich przyjaciół... a w każdym razie znamy się dobrze i lubimy. -
Znowu się zawahał. - Harry, powiedz mi, czego oczekujesz od Gryfka i co mu za to
obiecałeś?
- Nie mogę ci tego powiedzieć. Wybacz mi, Bill. Drzwi kuchni otworzyły się, stanęła w
nich Fleur, niosąc więcej pustych pucharów.
- Zaczekaj - zwrócił się do niej Bill. - Tylko chwilkę.
Wycofała się i zamknęła z powrotem drzwi.
- Rozumiem, ale wysłuchaj uważnie tego, co ci powiem - ciągnął Bill. - Jeśli zawarłeś
jakiś układ z Gryfkiem, a zwłaszcza jeśli chodzi o jakiś skarb, musisz być bardzo ostrożny.
Gobliny mają zupełnie inne poczucie własności niż my, inaczej podchodzą do kwestii zapłaty
i spłaty.
Harry poczuł lekki niepokój, jakby obudził się w nim mały wąż.
- Co masz na myśli? - zapytał.
- Mówimy o dwóch różnych rodzajach istot żywych. W ciągu wieków stosunki między
czarodziejami i goblinami bywały napięte... zresztą sam o tym dobrze wiesz z historii magii.
Wina leżała po obu stronach, nie twierdzę, że czarodzieje tu nie zawinili. Wśród goblinów, a
zwłaszcza wśród tych z Banku Gringotta, panuje jednak przekonanie, że jeśli chodzi o złoto i
skarby, czarodziejom nie można ufać, że nie szanują prawa własności goblinów.
- Ja szanuję... - zaczął Harry, ale Bill pokręcił głową.
- Nie rozumiesz tego, Harry, nikt tego nie zrozumie, dopóki nie pożyje trochę z
goblinami, dla goblina prawowitym i prawdziwym panem jakiegoś przedmiotu jest jego
wytwórca, a nie ten, który ów przedmiot nabył. Dla nich wszystko, co gobliny kiedykolwiek
wytworzyły, pozostaje nadał ich własnością.
- Ale jeśli ktoś coś kupi...
- ...to będą uważać, że zostało mu to wypożyczone. Dlatego mają duże trudności z
zaakceptowaniem faktu przekazania jakiegoś wytworzonego przez gobliny przedmiotu przez
jednego czarodzieja drugiemu czarodziejowi. Widziałeś minę Gryfka, kiedy zobaczył diadem.
Nie był zachwycony. Na pewno uważa, tak jak najbardziej zawzięte gobliny, że po śmierci
tego, kto go kupił, diadem powinien zostać zwrócony goblinom. Nasz zwyczaj
zatrzymywania i przekazywania sobie nawzajem przedmiotów będących robotą goblinów jest
dla nich prawie równoznaczny z kradzieżą.
Harry znowu poczuł ukłucie niepokoju. Czyżby Bill domyślał się o wiele więcej, niż się
od niego dowiedział?
- Chcę ci tylko powiedzieć - rzekł Bill, kładąc rękę na klamce drzwi do salonu - żebyś
bardzo uważał, obiecując coś goblinom. Włamanie się do Banku Gringotta byłoby mniej
niebezpieczne niż niedotrzymanie obietnicy danej goblinowi.
- Jasne - powiedział Harry, kiedy Bill otworzył drzwi. - Tak... Dzięki. Będę o tym
pamiętał.
Kiedy wracał za Billem do salonu, przyszła mu do głowy śmieszna myśl, zapewne pod
wpływem wina, które wypił. Wszystko wskazywało na to, że będzie dla Teddy’ego Lupina
takim samym lekkomyślnym ojcem chrzestnym, jakim dla niego był Syriusz Black.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:05, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y S Z Ó S T Y







Bank Gringotta
Plan został opracowany, przygotowania ukończone. W maleńkiej sypialni, na gzymsie
kominka, stała szklana fiolka, a na jej dnie spoczywał zwinięty długi czarny włos,
wyciągnięty ze swetra, który Hermiona miała na sobie w domu Malfoya.
- I będziesz używała jej prawdziwej różdżki - powiedział Harry, wskazując na orzechową
różdżkę - więc myślę, że nikt się nie połapie.
Hermiona wzięła ją do ręki z taką miną, jakby się bała, że różdżka użądli ją lub ukąsi.
- Jest okropna - powiedziała cicho. - Budzi we mnie odrazę. Źle mi leży w ręku, nie
słucha mnie tak jak powinna... jest jak kawałek jej.
Harry mimowolnie przypomniał sobie, jak Hermiona miała mu za złe narzekania, że
nienawidzi tarninowej różdżki, jak się upierała, że to tylko jego wymysły, gdy różdżka nie
chciała go słuchać, jak mu powtarzała, że po prostu musi dużo ćwiczyć. Powstrzymał się
jednak od powtórzenia jej własnych rad, bo czuł, że przeddzień próby włamania się do Banku
Gringotta nie jest najlepszym czasem na wszczynanie kłótni.
- Ale to ci powinno pomóc dopasować się do jej osobowości - zauważył Ron. - Pomyśl,
co ona tą różdżką robiła!
- W tym właśnie rzecz! To jest różdżka, którą torturowała rodziców Neville’a i Bóg wie
kogo jeszcze! Tą różdżką zabiła Syriusza!
Harry’emu nie przyszło to wcześniej do głowy. Spojrzał na różdżkę i poczuł przemożną
ochotę, aby ją chwycić i przeciąć na pół mieczem Gryffindora, który stał oparty o ścianę tuż
koło niego.
- Bardzo mi brak mojej różdżki - poskarżyła się Hermiona. - I bardzo bym chciała, żeby
pan Ollivander i dla mnie zrobił nową.
Tego ranka Ollivander przysłał Lunie nową różdżkę. Teraz sprawdzała jej możliwości na
trawniku za domem w popołudniowym słońcu. Dean, któremu różdżkę zabrali szmalcownicy,
przyglądał się temu z ponurą miną.
Harry spojrzał na różdżkę z głogu, która kiedyś należała do Dracona Malfoya. Już
wcześniej z miłym zaskoczeniem odkrył, że w jego dłoni działa tak dobrze jak różdżka
Hermiony. Pamiętając o tym, co mówił im Ollivander o tajemniczych prawach rządzących
współdziałaniem różdżek z ich właścicielami, pomyślał, że wie, na czym polega problem
Hermiony: nie potrafiła wymusić na różdżce posłuszeństwa, bo nie zabrała jej Bellatriks
osobiście.
Drzwi otworzyły się i do sypialni wszedł Gryfek. Harry instynktownie złapał za rękojeść
miecza Gryffindora i przysunął go bliżej siebie, ale natychmiast tego pożałował, bo goblin
chyba to zauważył. Chcąc to jakoś zatuszować, powiedział:
- Właśnie wszystko jeszcze raz sprawdzaliśmy, Gryfku. Powiedzieliśmy Billowi i Fleur,
że jutro rano wyruszamy, i żeby nie wstawali, aby nas pożegnać.
Uparli się przy tym, bo Hermiona miała się przed deportacją przemienić w Bellatriks, a
uważali, że im mniej Bill i Fleur będą wiedzieć (lub podejrzewać) o ich planach, tym dla nich
lepiej. Powiedzieli im też, że do Muszelki już nie wrócą. Stary namiot Perkinsa stracili tej
nocy, kiedy wpadli w ręce szmalcowników, więc Bill pożyczył im swój. Teraz spoczywał w
wyszywanej koralikami torebce, którą - co wzbudziło w Harrym szczery podziw - Hermiona
zabezpieczyła przed szmalcownikami, wciskając ją do swojej skarpetki.
Żal mu było opuszczać Billa, Fleur, Lunę i Deana, nie mówiąc już o domowych
wygodach, jakich tu zaznali przez ostatnich parę tygodni, ale z drugiej strony pragnął wyrwać
się z ograniczeń, jakie siłą rzeczy narzucone im były w Muszelce. Miał już dość upewniania
się, czy nikt ich nie podsłuchuje, dość zamknięcia w małej, ciemnej sypialni. Ale przede
wszystkim chciał jak najszybciej pozbyć się towarzystwa Gryfka, choć jeszcze nie wiedział,
kiedy i gdzie się z nim rozstaną, nie przekazując mu miecza. Teraz nie mogli ustalić, jak tego
dokonać, bo goblin rzadko pozostawiał ich samych dłużej niż na pięć minut. „Mógłby dawać
lekcje mojej mamie", mamrotał Ron, gdy długie palce goblina pojawiały się na krawędzi
drzwi. Mając w pamięci to, co powiedział mu Bill, Harry nie mógł się oprzeć podejrzeniu, że
Gryfek pilnuje, by przypadkiem nie planowali jakichś machlojek. Hermiona wciąż nie mogła
się pogodzić z zaplanowanym z góry podstępem, więc nie chciał jej prosić, by zastanowiła
się, jak najlepiej to zrobić, a Ron, kiedy już zdarzyło im się pobyć przez chwilę sam na sam,
nie potrafił wymyślić nic lepszego poza radą: „Nie martw się, stary, będziemy po prostu
musieli improwizować".
Tej nocy długo nie mógł zasnąć, a kiedy już mu się udało, obudził się przed świtem.
Leżąc w łóżku, wrócił myślami do nocy poprzedzającej ich wyprawę do Ministerstwa Magii i
przypomniał sobie, jaką wówczas odczuwał determinację, ba, prawie radosne podniecenie.
Teraz targały nim wątpliwości, narastał niepokój, nie mógł się pozbyć lęku, że wszystko
pójdzie źle. Powtarzał sobie, że mają dobry plan, że Gryfek wie, co ich czeka, że są
przygotowani na wszystkie trudności, jakie mogą napotkać, ale wciąż dręczyła go
niepewność. Raz czy dwa usłyszał, jak Ron przewraca się w łóżku, i był pewny, że on też nie
śpi, ale ponieważ salon dzielili z Deanem, więc nie śmiał się odezwać.
Odczuł ulgę, gdy nadeszła godzina szósta i mogli wyśliznąć się ze śpiworów, ubrać w
półmroku, a potem wyjść chyłkiem do ogrodu, gdzie mieli się spotkać z Hermiona i
Gryfkiem. Poranek był zimny, ale wiatr już tak nie kąsał: był maj. Harry patrzył na gwiazdy,
wciąż migocące blado na ciemnym niebie, i słuchał rytmicznego szumu fal rozbijających się o
skaliste podnóże klifu. Czuł, że będzie mu brakowało tego odgłosu.
Przez czerwonawą ziemię na grobie Zgredka przebijały się zielone pędy. Pomyślał, że za
rok mogiła pokryje się kwiatami. Na białym kamieniu z imieniem skrzata już było widać
działanie wiatru. Zdał sobie sprawę z tego, że trudno byłoby znaleźć piękniejsze miejsce na
pochowanie Zgredka, ale myśl, że musi go tu zostawić, budziła w nim smutek. Patrząc na
grób, znowu zadał sobie pytanie, skąd skrzat wiedział, gdzie ich odnaleźć. Jego palce
powędrowały bezwiednie do woreczka zawieszonego na szyi, przez który mógł wyczuć ostrą
krawędź kawałka lusterka, w którym zobaczył oko Dumbledore’a. A potem usłyszał za sobą
odgłos otwieranych drzwi i szybko się odwrócił.
Bellatriks Lestrange zmierzała ku nim przez trawnik w towarzystwie Gryfka, wpychając
małą, wyszywaną koralikami torebkę do wewnętrznej kieszeni jeszcze jednego kompletu szat,
który zabrali z domu przy Grimmauld Place. Harry dobrze wiedział, że to Hermiona, ale nie
mógł powstrzymać dreszczu odrazy. Była wyższa od niego, długie, czarne włosy opadały jej
falami na plecy, oczy patrzyły na niego z pogardą spod ciężkich powiek, a po chwili
przemówiła niskim głosem Bellatriks, ale niewątpliwie słowami Hermiony:
- Miała ohydny smak w ustach, gorszy niż wywar z tykwobulwy! No dobrze, Ron, chodź
tu, trochę cię zmienię...
- Tylko pamiętaj, że nie chcę mieć zbyt długiej brody...
- Och, na miłość boską, nie idziesz na konkurs piękności...
- Nie chodzi o piękno, tylko o to, żeby mi nie zawadzała! Ale zrób mi trochę krótszy nos,
spróbuj, może ci wyjdzie taki jak ostatnim razem.
Hermiona westchnęła i zabrała się do roboty, mrucząc pod nosem zaklęcia i zmieniając
różne szczegóły aparycji Rona. Miał otrzymać nową tożsamość, liczyli też na to, że będzie go
chronić złowroga aura roztaczana przez Bellatriks. Harry i Gryfek mieli się ukryć pod
peleryną-niewidką.
- No już - powiedziała Hermiona. - Harry, co o tym sądzisz?
Od biedy można było rozpoznać Rona w tym przebraniu, ale chyba tylko dlatego, że
Harry tak dobrze go znał. Miał teraz długie, faliste włosy, gęstą, brązową brodę i wąsy, krótki,
szeroki nos i krzaczaste brwi. I nie miał piegów.
- No wiesz, nie jest w moim typie - odrzekł Harry - ale ujdzie. No to co, w drogę?
Wszyscy troje spojrzeli po raz ostatni na Muszelkę, ciemną i uśpioną pod blednącymi
gwiazdami, a potem ruszyli do miejsca tuż za murkiem otaczającym posiadłość, gdzie
Zaklęcie Fideliusa już nie działało i gdzie mogli się deportować. Po przejściu bramy Gryfek
spytał:
- Harry Potter, chyba muszę już się wspiąć?
Harry pochylił się i goblin wskoczył mu na plecy, chwytając go za szyję. Nie był ciężki,
ale sam dotyk jego ciała i siła, z jaką przywarł do Harry’ego, nie były przyjemne. Hermiona
wyciągnęła z torebki pelerynę-niewidkę i zarzuciła na nich.
- Doskonale - stwierdziła, pochylając się, by sprawdzić, czy Harry’emu nie wystają stopy.
- Nic nie widzę. Lecimy.
Harry obrócił się z Gryfkiem na plecach w miejscu, skupiając się całą siłą woli na
Dziurawym Kotle, gospodzie, przez którą wchodziło się na ulicę Pokątną. Gdy ogarnęła ich
przytłaczająca ciemność, goblin przywarł do niego jeszcze mocniej. Parę sekund później
Harry wyczuł stopami twardy chodnik i otworzył oczy na Charing Cross Road. Mugole
spieszyli do pracy z minami skazańców, całkowicie nieświadomi istnienia małego pubu.
W Dziurawym Kotle było jeszcze prawie pusto. Tom, przygarbiony i bezzębny właściciel
gospody, wycierał szklanki za ladą baru, dwóch czarodziejów rozmawiających półgłosem w
kącie spojrzało na Hermionę i skryło się w cieniu.
- Witam, pani Lestrange - mruknął Tom, a kiedy Hermiona przeszła obok baru, pochylił
uniżenie głowę.
- Dzień dobry - odpowiedziała Hermiona, a Harry, który właśnie przechodził obok niej,
ukryty pod peleryną-niewidką, dostrzegł, że Tom podniósł brwi ze zdumienia.
- Za grzecznie - szepnął Hermionie do ucha, gdy wyszli na małe podwórko na zapleczu
gospody. - Musisz traktować ludzi jak nędzne szumowiny!
- Okej, okej!
Hermiona wyciągnęła różdżkę Bellatriks i stuknęła nią w jedną z cegieł otaczającego
podwórko muru. Cegły natychmiast zaczęły się obracać, pojawił się w nich otwór, który
rozszerzał się coraz bardziej, aż zamienił się w sklepione wejście na ulicę Pokątną.
Było jeszcze bardzo wcześnie, w pozamykanych sklepach tylko gdzieniegdzie widać było
krzątających się sprzedawców. Kręta, brukowana ulica bardzo się różniła od tej, którą Harry
po raz pierwszy zobaczył tyle lat temu. Wiele witryn sklepowych było pozabijanych deskami,
choć pojawiły się i nowe sklepy, wszystkie sprzedające przedmioty związane z czarną magią.
Z plakatów przyklejonych do wielu okien spoglądała na niego jego własna twarz, zawsze
opatrzona napisem: Niepożądany Numer Jeden.
Tu i tam w drzwiach domów siedzieli obszarpani żebracy, jękliwie dopraszając się
datków i zapewniając, że są prawdziwymi czarodziejami. Jeden z nich miał zakrwawiony
bandaż na oku.
Gdy ruszyli ulicą, żebracy dostrzegli Hermionę. Wyglądało na to, że na jej widok chcą się
rozpłynąć w powietrzu, naciągnąć kaptury na twarze i czmychnąć przed nią ile sił w nogach.
Hermiona patrzyła na to ze zdziwieniem, aż w końcu ów żebrak z zakrwawionym bandażem
podszedł do niej chwiejnym krokiem i pokazał na nią palcem.
- Moje dzieci! - krzyknął ochrypłym głosem szaleńca. - Gdzie są moje dzieci? Co on z
nimi zrobił? Ty wiesz! Ty wiesz!
- Ja... ja naprawdę - wyjąkała Hermiona.
Mężczyzna rzucił się na nią, sięgając jej do gardła. Huknęło, rozbłysło czerwone światło i
padł do tyłu na bruk. Ron stał opodal z wciąż wyciągniętą przed siebie różdżką i wyrazem
przerażenia na obrośniętej twarzy. Po obu stronach ulicy w oknach pojawiły się twarze, a
przechodząca właśnie grupka zamożnie wyglądających czarodziejów przyspieszyła kroku, by
jak najszybciej oddalić się od miejsca tego incydentu.
Ich wejście na ulicę Pokątną chyba nie mogło bardziej budzić podejrzeń i Harry przez
chwilę rozważał nawet w duchu, czy nie powinni się wycofać i próbować obmyślić jakiś inny
plan. Zanim jednak zdołali wymienić opinie na ten temat, usłyszeli za sobą okrzyk:
- Halo, pani Lestrange!
Harry okręcił się w miejscu, a Gryfek ścisnął go mocniej za szyję. Kroczył ku nim
wysoki, chudy mężczyzna z bujną szarą czupryną i długim, spiczastym nosem.
- To Travers - syknął goblin Harry’emu w ucho, ale ten nie mógł sobie przypomnieć, kim
ten Travers jest.
Hermiona wyprostowała się i z całą wyniosłością, na jaką zdołała się zdobyć, wycedziła:
- Czego chcesz?
Travers zatrzymał się, wyraźnie urażony.
- To śmierciożerca! - szepnął Gryfek i Harry podszedł na palcach do Hermiony, żeby jej
to powtórzyć do ucha.
- Chciałem tylko panią powitać - powiedział chłodno Travers - ale jeśli jestem niemile
widziany...
Teraz Harry rozpoznał ten głos: Travers był jednym z tych śmierciożerców, którzy
pojawili się w domu Ksenofiliusa.
- Ależ nie, nie, Travers - odpowiedziała szybko Hermiona, starając się naprawić swój
błąd. - Co tam u ciebie słychać?
- Muszę przyznać, że trochę jestem zaskoczony, widząc cię tutaj, Bellatriks.
- Tak? A dlaczego?
- No bo... - odchrząknął - bo słyszałem, że mieszkańcom dworu Malfoya nie wolno
opuszczać domu po tym... ee... po tej ucieczce...
Harry modlił się w duchu, żeby Hermiona nie straciła głowy. Jeśli to prawda i Bellatriks
nie powinna pojawiać się w publicznych miejscach...
- Czarny Pan przebacza tym, którzy najwierniej służyli mu w przeszłości - oświadczyła
Hermiona, znakomicie naśladując wyniosłość i zarozumiałość Bellatriks. - Może ty, Travers,
nie cieszysz się takim uznaniem w jego oczach jak ja.
Śmierciożerca trochę się obruszył na te słowa, ale nie patrzył już na nią tak podejrzliwie.
Spojrzał na leżącego na bruku żebraka.
- Czym to cię obraziło?
- Nieważne, więcej tego nie zrobi.
- Niektórzy z tych bezróżdżkowych są naprawdę bezczelni - powiedział Travers. -
Dopóki tylko żebrzą, w porządku, ale w zeszłym tygodniu spotkałem taką jedną, która zaczęła
mnie błagać, żebym się za nią wstawił w ministerstwie. „Jestem czarownicą, wielmożny
panie, mogę ci to zaraz udowodnić!" - powiedział piskliwym głosem, naśladując ją. - Jakbym
miał jej dać swoją różdżkę... Ale czyjej różdżki teraz używasz, Bellatriks? Słyszałem, że
twoją...
- Mam ją tu - przerwała mu chłodno Hermiona, pokazując różdżkę Bellatriks. - Nie
wiem, kto ci tego wszystkiego naopowiadał, ale chyba jesteś źle poinformowany.
Traversa trochę to zbiło z tropu. Spojrzał na Rona.
- Kim jest twój znajomy? Ja go chyba nie znam.
- To Dragomir Despard - oświadczyła Hermiona. Uznali, że najbezpieczniej będzie
przedstawić Rona jako obcokrajowca. - Słabo mówi po angielsku, ale popiera Czarnego Pana.
Przybył z Transylwanii, aby poznać nasz nowy styl rządzenia.
- Ach tak? Miło mi cię poznać, Dragomirze.
- A ja ciebie - odrzekł Ron, wyciągając do niego rękę.
Travers podał mu dwa palce i szybko je cofnął, jakby się bał, że je ubrudzi.
- Więc co cię sprowadza... ee... i twojego sympatycznego znajomego na Pokątną o tak
wczesnej porze?
- Muszę odwiedzić Gringotta.
- Ach, ja niestety też. Pieniądze, brudne pieniądze! Nie możemy bez nich żyć, ale muszę
wyznać, że brzydzi mnie konieczność zadawania się z naszymi przyjaciółmi o długich
palcach.
Harry poczuł, że Gryfek przez chwilę mocniej uścisnął go za szyję.
- To co, idziemy? - zapytał Travers.
Hermiona nie miała wyboru. Poszli razem krętą, brukowaną ulicą w stronę
śnieżnobiałego budynku piętrzącego się dumnie wśród niskich kamieniczek ze sklepami.
Harry, z Gryfkiem na plecach, ruszył za nimi.
Towarzystwo podejrzliwego śmierciożercy było chyba ostatnią rzeczą, jaka im teraz była
potrzebna, a najgorsze było to, że w tej sytuacji Harry nie mógł się porozumiewać ani z
Hermiona, ani z Ronem. Wkrótce stanęli u stóp marmurowych schodów wiodących do
wielkich drzwi z brązu. Tak jak ich ostrzegł Gryfek, zamiast goblinów w liberiach, którzy
zwykle stali przy wejściu do banku, drzwi strzegło teraz dwóch czarodziejów dzierżących
długie złote pręty.
- Ach, te próbniki tożsamości... - westchnął Travers. - Niezbyt przyjemne... ale skuteczne!
I wszedł po schodach, kiwając głową do obu czarodziejów, którzy unieśli złote pręty i
przejechali nimi po jego ciele od góry do dołu i z powrotem. Harry wiedział, że próbniki
wykrywają zaklęcia zwodzące i ukryte obiekty magiczne.
Pamiętając, że ma na to tylko kilka sekund, szybko wycelował różdżkę Dracona najpierw
w jednego, potem w drugiego czarodzieja, za każdym razem mrucząc pod nosem:
„Confundo". Travers, który już zaglądał do sali recepcyjnej banku, nie zauważył, że każdy ze
strażników wzdrygnął się lekko, gdy trafiło go zaklęcie.
Długie, czarne włosy Hermiony powiewały za nią, gdy szybkim, zdecydowanym krokiem
weszła po schodach.
- Chwileczkę, proszę pani - powiedział jeden ze strażników, podnosząc próbnik.
- Przecież przed chwilą to zrobiłeś! - zawołała Hermiona władczym, opryskliwym
głosem Bellatriks.
Travers obejrzał się, unosząc brwi. Strażnik zmieszał się. Spojrzał na swój cienki złoty
próbnik, a potem na swojego towarzysza, który powiedział trochę nieprzytomnym tonem:
- No tak, Mariuszu, dopiero co ich sprawdzałeś.
Hermiona ruszyła szybko naprzód, Ron szedł obok niej, Harry z Gryfkiem, niewidzialni,
tuż za nimi. Harry zerknął przez ramię, gdy przechodzili przez próg: obaj czarodzieje skrobali
się po głowach.
Dwa gobliny stały przed wewnętrznymi, wykutymi ze srebra drzwiami, na których był
wyryty wiersz ostrzegający potencjalnych złodziejów przed tragicznymi konsekwencjami
próby okradzenia banku. Harry spojrzał na nie i nagle powróciło do niego wspomnienie
tamtego cudownego dnia, jego jedenastych urodzin, gdy stal w tym miejscu z Hagridem,
który powiedział wtedy: „Jak mówiłem, trzeba być wariatem, żeby próbować tu się włamać".
Bank Gringotta wydał mu się wtedy prawdziwym cudem, zaczarowaną strażnicą ukrytych
skarbów, w tym i tego skarbu, który należał do niego, a o którego istnieniu nie miał przedtem
pojęcia. Nigdy, choćby przez chwilę, nie przyszło mu wtedy na myśl, że wróci tu tylko po to,
by się do tego skarbca włamać...
Ale już stali w przestronnej, wyłożonej marmurami sali recepcyjnej.
Za długą ladą na wysokich stołkach siedziały w rzędzie gobliny, obsługując pierwszych
w tym dniu klientów. Hermiona, Ron i Travers podeszli do starego goblina, który przyglądał
się przez tkwiącą w oku lupę jakiejś grubej złotej monecie. Hermiona stanęła nieco w tyle,
pod pretekstem, że chce wyjaśnić Ronowi, gdzie się znajdują i jak to wszystko działa.
Goblin odrzucił monetę na bok, mrucząc pod nosem: „Leprokonus", po czym powitał
Traversa, który podał mu maleńki złoty kluczyk. Goblin przyjrzał mu się i oddał go
Traversowi.
Hermiona podeszła do lady.
- Pani Lestrange! - powitał ją goblin, najwyraźniej zaskoczony. - A to niespodzianka! W
czym... w czym mogę pani dzisiaj pomóc?
- Chcę wejść do mojego skarbca - oznajmiła Hermiona.
Stary goblin drgnął. Harry rozejrzał się szybko. Nie tylko Travers nie ruszał się z miejsca,
obserwując podejrzliwie tę scenę. Inne gobliny też podniosły głowy, by spojrzeć na
Hermionę.
- Ma pani... dowód tożsamości?
- Dowód tożsamości? Jeszcze nigdy nie proszono mnie o dowód tożsamości!
- Oni wiedzą! - szepnął Gryfek Harry’emu w ucho. - Musieli zostać ostrzeżeni, że ktoś
może się pod nią podszyć!
- Wystarczy pani różdżka, pani Lestrange - powiedział goblin.
Wyciągnął lekko drżącą rękę, a Harry uświadomił sobie z przerażeniem, że gobliny z
Banku Gringotta muszą już wiedzieć o kradzieży różdżki Bellatriks.
- Teraz, teraz - szepnął Gryfek. - Imperius! Harry podniósł głogową różdżkę pod
peleryną, wycelował nią w goblina i po raz pierwszy w życiu wyszeptał:
- Imperio!
Dziwne uczucie spłynęło ręką Harry’ego przez żyły i ścięgna; ciepłe mrowienie łączące
jego umysł z różdżką i zaklęciem, które rzucił. Goblin wziął różdżkę Bellatriks, przyjrzał się
jej uważnie, a potem powiedział:
- Ach, ma pani nową różdżkę, pani Lestrange!
- Co? - zdziwiła się Hermiona. - Nie, nie, to moja...
- Nowa różdżka? - zapytał Travers, wracając do lady. Reszta goblinów wciąż pilnie
obserwowała tę scenę. - Jak ty to zrobiłaś, gdzie znalazłaś wytwórcę różdżek?
Harry bez zastanowienia wycelował w niego różdżkę i znowu mruknął:
- Imperio!
- Och, tak, rozumiem - powiedział Travers, patrząc na różdżkę Bellatriks. - Tak, tak,
bardzo ładna. I dobrze działa? Zawsze myślałem, że z różdżką trzeba się trochę oswoić, nie
uważasz?
Hermiona miała bardzo głupią minę, ale po chwili Harry odetchnął, bo pogodziła się bez
słowa z dziwnym dla niej biegiem wypadków.
Stary goblin klasnął w dłonie i natychmiast pojawił się jakiś młodszy.
- Będą mi potrzebne Brzękadła - powiedział stary goblin młodszemu, który pobiegł
gdzieś i po chwili wrócił ze skórzaną, pobrzękującą metalem torbą. - Wspaniale! Bardzo
proszę, pani Lestrange - powiedział, zeskakując z wysokiego stołka i znikając za ladą - zaraz
panią zaprowadzę do skarbca.
Wyłonił się zza końca lady i podbiegł do nich truchtem, podzwaniając skórzaną torbą.
Travers stał nieruchomo z szeroko otwartymi ustami. Ron przyglądał mu się badawczo, czym
ściągał uwagę na to dziwne zachowanie.
- Bogrod... zaczekaj!
Zza lady wybiegł jakiś inny goblin.
- Mamy instrukcje - powiedział, kłaniając się nisko Hermionie. - Proszę mi wybaczyć,
pani Lestrange, ale mamy specjalne instrukcje dotyczące skarbca Lestrange’ów.
Szepnął coś do ucha Bogrodowi, ale będący pod działaniem Imperiusa goblin potrząsnął
głową.
- Znam te instrukcje. Pani Lestrange życzy sobie odwiedzić swój skarbiec... to bardzo
stara rodzina... starzy klienci... tędy, proszę...
I pobiegł ku jednym z wielu drzwi, podzwaniając torbą, i wyprowadził ich z sali. Harry
zerknął przez ramię na Traversa, który wciąż stał jak wryty, rozglądając się wokoło
nieprzytomnym wzrokiem, i błyskawicznie podjął decyzję: rozkazał mu pójść z nimi. Travers
posłusznie przeszedł za nimi przez drzwi, za którymi ciągnął się mroczny korytarz oświetlony
pochodniami tkwiącymi w kamiennych ścianach.
- Mamy kłopot, coś podejrzewają - szepnął Harry, gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi.
Ściągnął pelerynę-niewidkę, a Gryfek zeskoczył z jego ramion. Ani Travers, ani Bogrod
nie okazali najmniejszego zdziwienia na widok Harry’ego Pottera.
- Są pod działaniem Imperiusa - dodał w odpowiedzi na pytające spojrzenia Hermiony i
Rona. - Nie wiem jednak, czy dobrze to zrobiłem, czy długo podziała...
I nawiedziło go jeszcze jedno wspomnienie, prawdziwa Bellatriks Lestrange, krzycząca
na niego, kiedy po raz pierwszy próbował rzucić Zaklęcie Niewybaczalne: „Musisz naprawdę
tego chcieć, Potter!"
- Co robimy? - zapytał Ron. - Zwiewamy, póki jeszcze możemy?
- Jeśli możemy - powiedziała Hermiona, patrząc na drzwi do sali recepcyjnej, za którymi
nie wiadomo co się teraz działo.
- Zaszliśmy tak daleko, więc idźmy dalej - powiedział Harry.
- Dobrze! - odezwał się Gryfek. - Bogrod będzie nam potrzebny do kierowania wózkiem,
bo ja nie mam już upoważnienia, ale dla tego czarodzieja nie widzę tu miejsca.
Harry wycelował różdżkę w Traversa.
- Imperio!
Czarodziej odwrócił się i żwawym krokiem ruszył przed siebie ciemnym korytarzem.
- Co mu kazałeś zrobić?
- Schować się - odrzekł Harry, po czym wycelował różdżkę w Bogroda.
Goblin gwizdnął i z ciemności pomknął ku nim po szynach mały wózek. Harry był
pewny, że z głównej sali banku dochodzą podniesione głosy i krzyki, gdy wszyscy wgramolili
się do wózka: Bogrod z Gryfkiem z przodu, Harry, Ron i Hermiona ściśnięci z tyłu.
Wózek szarpnął i ruszył z miejsca, nabierając prędkości. Przejechali obok Traversa, który
wciskał się w jakąś szczelinę w murze, a potem pomknęli labiryntem mrocznych korytarzy, co
jakiś czas skręcając w lewo lub w prawo, ale wciąż zjeżdżając w dół. Harry słyszał tylko
dudnienie kół po szynach, włosy fruwały mu za plecami, gdy pędzili między stalaktytami,
zagłębiając się coraz bardziej pod ziemię. Wciąż zerkał za siebie. Był pewny, że pozostawili
po sobie bardzo czytelne ślady, a im bardziej się nad tym zastanawiał, tym głupszym
pomysłem wydawało mu się przebranie Hermiony za Bellatriks i posługiwanie się jej różdżką
w sytuacji, gdy śmierciożercy wiedzieli, kto ją ukradł...
Tak głęboko pod ziemią Harry jeszcze nigdy nie był. Wzięli ostry zakręt, prawie o sto
osiemdziesiąt stopni, i zobaczył daleko przed sobą zbliżający się błyskawicznie wodospad.
Gryfek krzyknął: „Nieee!", ale wózek nie zahamował i z pełną prędkością wpadli w ścianę
wody. Woda zalała Harry’emu oczy i usta, nic nie widział i nie mógł oddychać, a po chwili
wózek zachybotał się niebezpiecznie, podskoczył, i wszyscy wylecieli w powietrze. Usłyszał
łoskot, z jakim wózek uderzył o ścianę korytarza, krzyk Hermiony i poczuł, że spada powoli,
jakby został nagle pozbawiony ciężaru własnego, lądując bezboleśnie na skalistym dnie
korytarza.
- Z-zaklęcie poduszkujące - wybełkotała Hermiona, gdy Ron postawił ją na nogi.
Harry, ku swemu przerażeniu, zobaczył nie Bellatriks, ale prawdziwą, dawną Hermionę.
Stała przed nim w o wiele za obszernej szacie, ociekając wodą, a obok niej stał rudowłosy,
pozbawiony brody Ron. Wytrzeszczali na siebie oczy, macając się po twarzach.
- Wodospad Złodzieja! - powiedział Gryfek, podnosząc się na nogi i patrząc do tyłu na
ścianę wody, która, jak Harry już teraz wiedział, nie była zwykłą wodą. - Spłukuje wszystkie
zaklęcia, wszystkie magiczne przebieranki! Wiedzą, że w banku są oszuści, zastosowali
środki ochronne!
Harry zobaczył, jak Hermiona sprawdza, czy wciąż ma wyszywaną koralikami torebkę, i
szybko sam wsadził rękę pod kurtkę, aby się upewnić, czy nie zgubił peleryny-niewidki.
Potem odwrócił się i zobaczył Bogroda, kręcącego głową i łypiącego na nich z przerażeniem.
Wodospad Złodzieja najwyraźniej zmył z niego zaklęcie Imperius.
- Jest nam potrzebny - powiedział Gryfek. - Nie wejdziemy do skarbca bez goblina
zatrudnionego w Banku Gringotta. I musimy mieć Brzękadła!
- Imperio! - zawołał ponownie Harry, a jego głos potoczył się echem po kamiennym
korytarzu.
Znowu poczuł, jak energia spływa mu z głowy do różdżki. Bogrod jeszcze raz
podporządkował się jego woli: na jego twarzy pojawił się wyraz uprzejmej obojętności. Ron
szybko złapał leżącą opodal skórzaną torbę.
- Harry, chyba słyszę głosy zbliżających się ludzi! - powiedziała Hermiona, po czym
wycelowała różdżką w wodospad i krzyknęła: - Protego!
Zobaczyli, jak Zaklęcie Tarczy rozdziela wodną ścianę.
- Brawo, Hermiono! - pochwalił ją Harry. - Gryfku, prowadź!
- Jak się stąd wydostaniemy? - zapytał Ron, gdy szli szybkim krokiem za goblinem, a
Bogrod biegł za nimi, dysząc jak stary pies.
- Będziemy się tym martwić, kiedy przyjdzie czas - odrzekł Harry, nasłuchując, bo
wydawało mu się, że gdzieś blisko coś chrobocze i chrzęści. - Gryfku, daleko jeszcze?
- Niedaleko, Harry Potter, niedaleko...
Minęli zakręt i ujrzeli przed sobą coś, na co Harry był przygotowany, ale i tak wszyscy
zatrzymali się przerażeni.
Do skały przykuty był łańcuchami olbrzymi smok, zagradzający dostęp do czterech czy
pięciu najgłębiej położonych skarbców. Łuski zbladły i powypadały w wielu miejscach, oczy
miał mlecznoróżowe, obie tylne nogi przykute łańcuchami do potężnych kołków wbitych
głęboko w skałę. Wielkie, ostro zakończone skrzydła, ciasno złożone przy bokach
wypełniłyby całą podziemną komorę, gdyby je rozwinął, a kiedy zwrócił ku nim obrzydliwy
łeb, zaryczał tak, że zadygotały kamienne ściany, i rzygnął w ich stronę strumieniem ognia.
Odbiegli w głąb korytarza.
- Jest prawie ślepy - wydyszał Gryfek - ale tym bardziej dziki. Mamy jednak coś, co
pozwoli go ujarzmić. On już wie, czego może się spodziewać, kiedy się odezwą Brzękadła.
Daj mi je.
Ron podał mu skórzaną torbę, a goblin wyjął z niej kilka małych metalowych
przyrządów. Kiedy się nimi potrząsnęło, wydawały donośny, dźwięczny odgłos
przypominający uderzanie maleńkimi młoteczkami w kowadełka. Gryfek rozdał je
wszystkim. Bogrod wziął swój posłusznie.
- Wiecie, co robić - powiedział Gryfek. - Jak to usłyszy, będzie się spodziewał bólu,
cofnie się, a wówczas Bogrod musi położyć dłoń na drzwiach skarbca.
Znowu obeszli róg korytarza, potrząsając Brzękadłami, a odbijające się od kamiennych
ścian echo zwielokrotniało te dziwne dźwięki, tak że Harry czuł, jak wibrują mu w czaszce.
Smok ryknął ochrypłe i cofnął się. Widać było, że cały drży, a kiedy podeszli bliżej, Harry
zobaczył na jego łbie blizny po okrutnych cięciach i domyślił się, że bestię nauczono bać się
rozpalonych do czerwoności mieczy, kiedy usłyszy Brzękadła.
- Każ mu przycisnąć dłoń do drzwi! - krzyknął Gryfek do Harry’ego.
Harry wycelował różdżkę w starego goblina, a ten go usłuchał, przyciskając dłoń do
drewnianych drzwi, które rozpłynęły się w powietrzu, ukazując pieczarę, zawaloną aż po
sklepienie złotymi monetami, pucharami, srebrnymi zbrojami, skórami dziwnych zwierząt o
długich grzbietach lub opadających skrzydłach, połyskującymi blaskiem drogich kamieni
flaszkami eliksirów. Była też czaszka w koronie.
- Szukajmy, szybko! - powiedział Harry, gdy weszli do skarbca.
Już dawno opisał Ronowi i Hermionie puchar Helgi Hufflepuff, ale gdyby w tym skarbcu
ukryty był inny, nieznany mu horkruks, nie wiedziałby, czego szukać. Nie zdążył jednak
dobrze się rozejrzeć, bo za jego plecami rozległ się stłumiony szczęk: ponownie pojawiły się
drzwi, zamykając ich w skarbcu pogrążonym w całkowitej ciemności.
- Nie martwcie się, Bogrod nas stąd uwolni! - powiedział Gryfek, gdy Ron krzyknął
zaskoczony. - Pozapalajcie różdżki, dobrze? Szybko, mamy niewiele czasu!
- Lumos!
Harry poświecił swoją różdżką po pieczarze. Światło zamigotało w klejnotach, zobaczył
kopię miecza Gryffindora, leżącą na wysokiej półce pośród kłębowiska łańcuchów. Ron i
Hermiona też zapalili swoje różdżki i badali stosy różnych przedmiotów wokół siebie.
- Harry, czy to nie może być... Auuu!!!
Harry błyskawicznie skierował ku Hermionie różdżkę i zdążył zobaczyć, jak z jej dłoni
wypada nabity drogimi kamieniami puchar, ale gdy upadł na podłogę, pękł i zamienił się w
całą chmarę pucharów. Chwilę później podłogę pokryło mnóstwo identycznych pucharów,
które z donośnym grzechotem i podzwanianiem toczyły się w różne strony, tak że niemożliwe
było rozpoznać wśród nich ten prawdziwy.
- Sparzył mnie! - jęknęła Hermiona, ssąc pokryte pęcherzami palce.
- Pododawali zaklęcia Gemino i Flagrante! - powiedział Gryfek. - Wszystko, czego
dotkniecie, poparzy was i rozmnoży się, ale kopie są bezwartościowe... a jeśli będziecie nadal
grzebać w skarbcu, zmiażdży was mnożące się wciąż złoto!
- Dobra, nie dotykajcie niczego! - zawołał Harry, ale gdy tylko padły te słowa, Ron
niechcący trącił nogą jeden z pucharów, z którego wystrzeliło na wszystkie strony
dwadzieścia następnych. Ron podskoczył, kawałek jego buta odpadł, wypalony gorącym
metalem.
- Nie ruszajcie się z miejsca! - krzyknęła Hermiona, przytulając się do Rona.
- Rozejrzyjcie się dobrze! - powiedział Harry. - Pamiętajcie, puchar jest mały, ze złota, z
wygrawerowanym borsukiem, ma dwie rączki... i szukajcie też wszędzie herbu Ravenclaw...
orła...
Kierowali różdżki w każdy kąt i każdą szczelinę, obracając się ostrożnie w miejscu.
Harry niechcący uruchomił wielką kaskadę fałszywych galeonów, które rozsypały się na
podłodze wśród pucharów, i teraz nie było już prawie gdzie postawić stopy, a w dodatku złote
monety były rozgrzane do białości, więc w skarbcu zrobiło się gorąco jak w piecu. Oświetlił
sięgające sklepienia półki, zawalone tarczami i wykutymi przez gobliny hełmami, unosząc
różdżkę coraz wyżej, aż nagle tryskający z końca różdżki promień wyłowił na najwyższej
półce coś, co sprawiło, że serce zabiło mu szybciej, a ręka zadrżała.
- Jest tam! Tam, na samej górze!
Ron i Hermiona też skierowali tam światło swoich różdżek i oto na skrzyżowaniu trzech
promieni zalśnił mały złoty puchar, który kiedyś należał do Helgi Hufflepuff, a po wiekach
stał się własnością Chefsiby Smith, której zrabował go Tom Riddle.
- Tylko jak się tam dostać, nie dotykając niczego? - zapytał Ron.
- Accio puchar! - zawołała Hermiona, z wrażenia zapominając, co im mówił Gryfek.
- Nie zadziała! - warknął goblin.
- To co mamy zrobić? - zapytał Harry, patrząc ze złością na goblina. - Jeśli chcesz dostać
miecz, musisz się bardziej postarać... Zaraz! A mogę dotykać wszystkiego mieczem?
Hermiono, daj mi go!
Hermiona wyjęła wyszywaną koralikami torebkę, pogrzebała w niej i wyciągnęła
błyszczący miecz. Harry chwycił wysadzaną rubinami rękojeść i dotknął końcem klingi
stojący w pobliżu srebrny dzban. Dzban nie rozmnożył się.
- Gdyby tylko udało mi się zahaczyć klingą rączkę... ale jak się tam dostać?
Półka, na której stał puchar, była tak wysoko, że nawet Ron nie mógłby jej dosięgnąć.
Żar z zaczarowanych skarbów buchał falami i Harry’emu pot spływał po twarzy i plecach,
gdy wytężał umysł, starając się wymyślić sposób ściągnięcia pucharu z półki. Nagle usłyszał
ryk smoka po drugiej stronie drzwi i przybliżające się podzwanianie Brzękadeł.
Znaleźli się w pułapce. Że skarbca można było wyjść tylko przez drzwi, za którymi na
pewno roiło się już od goblinów. Spojrzał na Rona i Hermionę: na ich twarzach malowało się
przerażenie.
- Hermiono - powiedział, gdy podzwanianie jeszcze bardziej się przybliżyło - muszę się
tam dostać... Musimy go zniszczyć...
Uniosła różdżkę, wycelowała w niego i szepnęła:
- Levicorpus.
Kołysząc się do góry nogami w powietrzu, Harry uderzył w jakąś zbroję, z której
wyskoczyły jej rozpalone do białości kopie, wypełniając ciasną przestrzeń. Rozległy się
okrzyki Hermiony, Rona i dwóch goblinów, poparzonych zbrojami; pchnięci nimi, powpadali
na inne przedmioty, które też zaczęły się mnożyć. Obsypywani rozgrzanymi do czerwoności
skarbami miotali się i wrzeszczeli, podczas gdy Harry, wijąc się w powietrzu jak piskorz,
zdołał zahaczyć końcem klingi o rączkę pucharu.
- Impervius! - wrzasnęła Hermiona, usiłując ochronić siebie, Rona i goblinów przed
żarem.
A potem rozległ się jeszcze bardziej przeraźliwy wrzask i Harry spojrzał w dół. Ron i
Hermiona, pogrążeni po pas w lawinie skarbów, próbowali ratować Bogroda, który zapadał
się coraz głębiej. Gryfka nie było już prawie widać: tylko końce jego długich palców
wystawały jeszcze znad podnoszącego się wciąż kłębowiska zbroi, pucharów, hełmów i
dzbanów.
Harry złapał mocno te palce i pociągnął w górę. Okryty bąblami goblin wyłonił się
powoli, wyjąc z bólu.
- Liberacorpus! - ryknął Harry i obaj runęli na wzdymające się osypisko skarbów. Miecz
wypadł mu z rąk. - Miecz! - wrzasnął, czując, jak rozgrzany metal pali mu skórę. Gryfek
wdrapał mu się na ramiona, chcąc uniknąć zetknięcia z rozżarzonymi przedmiotami. - Gdzie
jest miecz?! Na klindze był puchar!
Zza drzwi dobiegło ich ogłuszające podzwanianie Brzękadeł... było już za późno...
- Tam!
To Gryfek zobaczył miecz i to on rzucił się ku niemu, a Harry nagle zrozumiał, że goblin
nigdy im nie uwierzył. Wiedział, że nie dotrzymają słowa. Trzymając się jedną ręką włosów
Harry’ego, drugą chwycił rękojeść miecza i jednym zamachem uniósł go wysoko nad głowę.
Maleńki złoty puchar, zawieszony rączką na końcu klingi, wyleciał w powietrze. Harry, wciąż
z goblinem na ramionach, rzucił się i złapał go w powietrzu. Poczuł, jak rozgrzane do białości
złoto piecze mu skórę, ale nie puszczał, nie puścił nawet wówczas, gdy z jego pięści
wystrzeliły niezliczone puchary Helgi Hufflepuff, opadając na niego jak ognisty grad, gdy
drzwi skarbca otworzyły się ponownie, a on sam, Ron i Hermiona zjechali przez nie na łeb i
na szyję, niesieni przez lawinę rozgrzanego złota i srebra wysypującą się do zewnętrznej
komory.
Cały poparzony, ale nieświadom bólu, wciąż unoszony przez masę mnożących się
nieustannie skarbów, wcisnął pucharek do kieszeni i sięgnął ręką w górę, by uchwycić miecz,
ale Gryfka już nie było. Ześliznął się z ramion Harry’ego i wbiegł między inne gobliny,
wymachując mieczem i krzycząc: „Złodzieje! Złodzieje! Pomocy! Złodzieje!" Po chwili znikł
wśród wybiegającej z korytarza ciżby. Wszyscy mieli sztylety w rękach i wzięli go za
swojego.
Harry zsunął się z masy rozgrzanego metalu i podźwignął na nogi, wiedząc, że jedyna
droga ucieczki prowadzi przez ten tłum.
- Drętwota! - krzyknął, a Ron i Hermiona zrobili to samo.
Groty czerwonych promieni ugodziły w tłum goblinów. Niektórzy padli, ale inni wciąż
się zbliżali, a Harry zobaczył, jak z korytarza wybiega kilku czarodziejów.
Smok ryknął i zionął na gobliny pióropuszem ognia. Czarodzieje uciekli, zgięci wpół, z
powrotem na korytarz. Harry’emu wpadł nagle do głowy szaleńczy pomysł. Wycelował
różdżką w łańcuchy przykuwające bestię do skały i ryknął:
- Relashio!
Okowy pękły z hukiem.
- Za mną! - wrzasnął i wciąż prując oszałamiaczami w nadbiegające gobliny, puścił się
biegiem w kierunku ślepego smoka.
- Harry! Harry... co ty robisz?! - krzyknęła Hermiona.
- Na niego, wspinajcie się, szybko...
Smok jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, że został uwolniony. Harry odnalazł stopą
zgięcie jego tylnej łapy i wspiął się na grzbiet. Łuski były twarde jak stał, smok chyba go
nawet nie poczuł. Wyciągnął rękę do Hermiony, pomagając jej wciągnąć się na kościsty
grzbiet, Ron wspiął się sam za nimi. Chwilę później smok poczuł, że jest wolny.
Cofnął się, rycząc straszliwie. Harry wbił w niego kolana, trzymając się ze wszystkich sił
ostrych łusek, gdy skrzydła rozwarły się, zmiatając wrzeszczące gobliny jak kręgle, a
potworne cielsko uniosło się w powietrze. Harry, Ron i Hermiona przywarli płasko do jego
grzbietu, ocierając się plecami o sklepienie, gdy smok rzucił się w stronę korytarza. Gobliny
ciskały w niego sztyletami, które odbijały się od łusek.
- Nie wydostaniemy się, on jest za wielki! - krzyknęła Hermiona.
Smok rozwarł pysk i znowu rzygnął strumieniem ognia, rozwalając ściany i sklepienie
tunelu, po czym zaczął wciskać się do środka, rozgarniając pazurami odłamki kamienia i
gruzu. Harry zacisnął powieki; ogłuszony łoskotem kruszonego kamienia i rykiem smoka,
przywarł do jego grzbietu, spodziewając się, że za chwilę zostanie z niego strząśnięty, gdy
nagle usłyszał krzyk Hermiony:
- Defodio!
Pomagała smokowi powiększyć korytarz, odłupując zaklęciami warstwy skały ze
sklepienia. Smok parł naprzód ku świeższemu powietrzu, uciekając od wrzasków goblinów i
ogłuszającego wibrowania Brzękadeł. Harry i Ron poszli w jej ślady, rozłupując sklepienie
zaklęciami żłobiącymi. Minęli podziemne jezioro, a smok jakby dopiero teraz poczuł na
dobre smak wolności: pełzł coraz szybciej i tłukł na boki kolczastym ogonem, pozostawiając
za sobą gruzowisko odłamków skał i potrzaskane stalaktyty. Za nimi cichło powoli
podzwanianie Brzękadeł, a przed nimi buchały z pyska smoka płomienie, oczyszczając drogę
do wolności.
I w końcu, dzięki połączonym siłom ich zaklęć i uporowi potężnej bestii, przebili się z
mrocznego korytarza do marmurowej sali. Gobliny i czarodzieje rozpierzchli się w popłochu,
a smok wreszcie mógł rozwinąć skrzydła; zwróciwszy rogaty łeb w stronę wyjścia, wyczuł
woń chłodnego powietrza na zewnątrz i przepchnął się przez metalowe drzwi, wyważając je z
zawiasów. A potem wczołgał się na ulicę Pokątną i wzbił w powietrze, z Harrym, Ronem i
Hermiona na grzbiecie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island