Forum HARRY  POTTER Strona Główna
Home - FAQ - Szukaj - Użytkownicy - Grupy - Galerie - Rejestracja - Profil - Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości - Zaloguj
[Ebook] Harry Potter i Śmiertelne Relikwie
Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:05, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y S I Ó D M Y







Ostatnia kryjówka
Nie byli w stanie kierować smokiem, który nie widział, dokąd leci, a Harry wiedział, że
jeśli bestia skręci gwałtownie albo przetoczy się na bok w powietrzu, nie utrzymają się na jej
szerokim grzbiecie. Kiedy jednak wznosili się coraz wyżej i wyżej, a pod nimi panorama
Londynu rozwijała się jak wielka szaro-zielona mapa, ogarnęła go fala głębokiej
wdzięczności: udało im się uciec, wyrwali się z sytuacji, która wydawała się bez wyjścia.
Pochylony nisko nad grzbietem zwierzęcia, trzymał się kurczowo metalicznych łusek, a pęd
chłodził mu poparzoną, pokrytą bąblami skórę, łagodząc ból. Skrzydła smoka młóciły
powietrze jak ramiona olbrzymiego wiatraka. Za jego plecami Ron, nie wiadomo, czy ze
strachu, czy z uciechy, klął ile sił w płucach, a Hermiona chyba szlochała.
Po kilku minutach Harry przestał się już bać, że smok zrzuci ich ze swojego grzbietu, bo
nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów, tylko pruł naprzód, najwyraźniej mając tylko
jeden cel: uciec jak najdalej od swojego podziemnego więzienia. Strach budziło jednak
dręczące pytanie, w jaki sposób i gdzie będą mogli ze smoka zsiąść. Nie miał pojęcia, jak
długo smoki mogą lecieć bez lądowania, ani jak ten konkretny, ledwo widzący na oczy smok
odnajdzie jakieś odpowiednie do wylądowania miejsce. Wciąż rozglądał się na wszystkie
strony, wyobrażając sobie, że boli go blizna...
Ile czasu może upłynąć, zanim Voldemort dowie się, że włamali się do skarbca
Lestrange’ów? Kiedy gobliny z Banku Gringotta powiadomią o tym Bellatriks? Jak szybko
odkryją, co ze skarbca znikło? Bo kiedy odkryją, że brakuje złotego pucharu, Voldemort
będzie już wiedział, że szukają horkruksów...
Wyglądało na to, że smok tęskni za jeszcze świeższym i chłodniejszym powietrzem, bo
wzbijał się coraz wyżej, aż w końcu lecieli wśród lodowato zimnych strzępów chmur, a Harry
nie mógł już wypatrzyć w dole kolorowych kropek, którymi były samochody zmierzające do
stolicy lub wyjeżdżające z niej w stronę podmiejskich osiedli. I wciąż lecieli na północ, ponad
zielono-brązową szachownicą pól i lasów, ponad drogami i rzekami wijącymi się przez
krajobraz jak matowe i połyskliwe wstążki.
- Jak myślisz, czego on szuka?! - krzyknął Ron.
- Nie mam pojęcia! - odkrzyknął Harry.
Ręce zdrętwiały mu z zimna, ale nie śmiał zwolnić uścisku. Przez jakiś czas zastanawiał
się, co zrobią, jeśli ujrzą pod sobą wybrzeże i smok poleci dalej, nad otwarte morze.
Przemarzł już strasznie i zesztywniał, dręczył go głód, zaschło mu w gardle z pragnienia.
Kiedy ta bestia jadła po raz ostatni? Przecież w końcu i ona musi poczuć głód... A jeśli zda
sobie wówczas sprawę, że ma na grzbiecie trójkę całkiem jadalnych ludzików?
Słońce było już nisko na ciemniejącym niebie, a smok wciąż leciał i leciał nad
przesuwającymi się pod nimi miastami i osiedlami. Jego ogromny cień prześlizgiwał się po
powierzchni ziemi jak wielki, ciemny obłok. Harry’ego wszystko już bolało od wysiłku, z
jakim utrzymywał się na grzbiecie smoka.
- Czy mi się tylko wydaje - zawołał Ron po długim okresie milczenia - czy naprawdę się
zniżamy?
Harry spojrzał w dół i zobaczył ciemnozielone góry i jeziora lśniące jak miedź w blasku
zachodzącego słońca. W krajobrazie dostrzegał coraz więcej szczegółów. Czyżby smok
wyczuł świeżą wodę albo dostrzegł jej błyski i szykował się do wylądowania, by wreszcie
zaspokoić pragnienie?
Smok zniżał się coraz bardziej, zataczając wielkie spiralne koła nad jednym z mniejszych
jezior.
- Słuchajcie, kiedy będzie zupełnie nisko, skaczemy! - zawołał Harry przez ramię. -
Prosto w wodę, zanim się zorientuje, że tu jesteśmy!
Zgodzili się, chociaż Hermiona omdlewającym głosem. Kiedy Harry zobaczył szerokie,
żółte podbrzusze smoka, odbijające się na pomarszczonej powierzchni wody, zawołał:
- TERAZ!
Ześliznął się po boku smoka i skoczył stopami w dół w jezioro. Odległość była większa,
niż się spodziewał, i uderzył twardo w wodę, spadając jak kamień w lodowatą, zieloną, pełną
wodorostów otchłań. Wierzgając z całej siły nogami, wynurzył się wreszcie, łapiąc powietrze,
i zobaczył wielkie, rozchodzące się kręgi wody w miejscach, gdzie spadli Ron i Hermiona.
Smok najwyraźniej niczego nie zauważył, bo szybował tuż nad wodą, zgarniając ją
pobrużdżonym pyskiem. Kiedy Ron i Hermiona wynurzyli się z głębin jeziora, plując i
dysząc, odleciał, łopocąc skrzydłami, by po chwili wylądować na odległym brzegu.
Popłynęli w stronę przeciwnego brzegu. Jezioro nie było zbyt głębokie i wkrótce
przedzierali się przez trzciny, brnąc w mule, aż w końcu wyszli, mokrzy, zadyszani i
wyczerpani, na śliską trawę.
Hermiona padła, kaszląc i dygocąc. Choć Harry najchętniej położyłby się i zasnął tam,
gdzie stał, wyciągnął różdżkę i zaczął rzucać wokół nich zwykłe zaklęcia ochronne.
Kiedy skończył, podszedł do nich chwiejnym krokiem. Po raz pierwszy od ucieczki ze
skarbca mógł im się dokładniej przyjrzeć. Oboje mieli czerwone oparzenia na twarzach i
ramionach, a ubrania w strzępach. Krzywiąc się z bólu, smarowali sobie rany dyptamem.
Hermiona podała mu butelkę z lekiem, a potem wyciągnęła z torebki trzy butelki dyniowego
soku, które zabrała z Muszelki, i czyste, suche ubrania. Przebrali się i wypili po kilka dużych
łyków.
- No cóż, dobre jest to, że mamy horkruksa - powiedział Ron, siedząc i obserwując, jak
odrasta mu skóra na rękach. - Gorzej, że...
- ...nie mamy miecza - dokończył za niego Harry przez zaciśnięte zęby, skraplając sobie
dyptamem oparzenie przez dziurę w dżinsach.
- Nie mamy miecza - powtórzył Ron. - Ten parszywy oszust...
Harry wyciągnął horkruksa z kieszeni mokrej kurtki, którą dopiero co zdjął, i położył na
trawie. Puchar błyszczał w słońcu, przyciągał ich wzrok, gdy w milczeniu popijali sok.
- Przynajmniej nie możemy go nosić na szyi - powiedział Ron, ocierając usta wierzchem
dłoni. - Trochę dziwnie by to wyglądało.
Hermiona patrzyła przez jezioro na daleki brzeg, gdzie smok wciąż pił wodę.
- Jak myślicie, co się z nim stanie? - zapytała. - Da sobie radę?
- Jakbym słyszał Hagrida - odrzekł Ron. - Hermiono, to jest smok, potrafi o siebie
zadbać. Lepiej martwmy się o nas.
- Co masz na myśli?
- No... nie wiem, jak ci co powiedzieć, ale... chyba zauważyli, że włamaliśmy się do
Banku Gringotta.
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem, a jak już zaczęli się śmiać, to nie mogli przestać.
Harry’ego rozbolały żebra, w głowie miał zamęt z głodu, ale leżał na trawie pod
czerwieniejącym niebem i ryczał ze śmiechu, aż zaschło mu w gardle.
- No dobrze, ale co teraz zrobimy? - zapytała w końcu Hermiona, po czym czknęła
jeszcze parę razy i spoważniała. - On się dowie, prawda? Sami-Wiecie-Kto dowie się, że
wiemy o horkruksach!
- Może będą się bali mu powiedzieć? - zapytał Ron z nadzieją w głosie. - Może to jakoś
zatuszują...
Niebo, zapach jeziora, głos Rona - wszystko to nagle zanikło, gdy ból ugodził Harry’ego
w głowę jak miecz. Stał w mętnie oświetlonym pokoju, przed stojącymi w półkolu
czarodziejami, a u jego stóp leżała mała, trzęsąca się postać.
- Co powiedziałeś?! - Głos miał piskliwy i zimny, ale wewnątrz wrzał z wściekłości i
strachu. Tylko tego od dawna się bał... ale to przecież niemożliwe... w jaki sposób...
Goblin cały dygotał, nie mogąc spojrzeć w czerwone oczy patrzące na niego z góry.
- Powtórz to - powiedział cicho Voldemort. - Powtórz to, mówię!
- P-panie mój - wyjąkał goblin, a jego czarne oczy rozszerzyły się ze strachu - p-panie...
p-próbowaliśmy ich z-zatrzymać... ci osz-szuści w-włamali się... włamali do... do s-skarbca
Lestrange’ów...
- Oszuści? Jacy oszuści? Myślałem, że Bank Gringotta ma sposoby na wykrycie
oszustów! Kim byli?
- T-to... był... to b-był... ten P-Potter i... i jego t-towa-rzysze...
- I zabrali? - zapytał, podnosząc głos, czując, jak potworny strach chwyta go za gardło. -
Mów! Co oni zabrali?
- T-taki... m-mały p-puchar... panie m-mój... Okrzyk zaprzeczenia wydarł się z jego
gardła sam, jakby krzyknął nie on, ale ktoś obcy... kipiał wściekłością, ogarnął go szał... to nie
może być prawda, to niemożliwe, przecież nikt o tym nie wiedział, jak to możliwe, by ten
chłopak odkrył jego najskrytszą tajemnicę?
Świsnęła Czarna Różdżka, rozbłysło zielone światło, klęczący u jego stóp goblin padł
martwy, czarodzieje rozpierzchli się przerażeni, Bellatriks i Lucjusz Malfoy pierwsi dopadli
drzwi... i znowu opadła różdżka, a ci, którzy nie zdążyli uciec, runęli jak rażeni gromem na
podłogę... wszyscy... tak, zasłużyli na śmierć, skoro przynieśli mu taką wiadomość... skoro
usłyszeli o złotym pucharze...
Samotny pośród trupów, miotał się po pokoju jak dziki zwierz w klatce, a po głowie
krążyły mu gorączkowe myśli i pojawiały się rozbłyski wspomnień: jego skarby, jego
zabezpieczenia, przęsła jego mostu do nieśmiertelności... dziennik został zniszczony, puchar
skradziony... a jeśli... a jeśli ten chłopiec wie o innych? Może już się dowiedział, może już je
wytropił? Czy stał za tym Dumbledore? Dumbledore, który zawsze go podejrzewał,
Dumbledore, który stracił życie z jego rozkazu, Dumbledore, którego różdżkę ma teraz w
ręku, lecz który pokonał hańbę własnej śmierci poprzez tego chłopca, tego chłopca...
Ale przecież gdyby ten chłopiec zniszczył już którykolwiek z horkruksów, on, Lord
Voldemort, już by o tym wiedział, już by to wyczuł... On, największy czarodziej wszech
czasów, on, najpotężniejszy z nich wszystkich, on, zabójca Dumbledore’a i tych wszystkich
innych bezwartościowych, bezimiennych ludzi... jak mógłby o tym nie wiedzieć, że on, on
sam, najważniejszy i najbardziej wartościowy z żyjących ludzi został zaatakowany,
okaleczony?
To prawda, nie poczuł nic, kiedy zniszczono dziennik, ale przecież wtedy nie miał ciała,
które mogłoby cokolwiek odczuwać, był mniej niż duchem... nie, to niemożliwe, na pewno
reszta horkruksów jest bezpieczna... nienaruszona...
Musi jednak wiedzieć, musi mieć pewność... Krążył po pokoju, a gdy przechodził obok
ciała goblina, odrzucał je kopniakiem na bok, a przez oszalałą wyobraźnię przemykały mu
strzępy obrazów: jezioro, chata, Hogwart...
Odrobina spokoju schłodziła gorączkę, która go ogarnęła: niby w jaki sposób ten chłopiec
mógłby się dowiedzieć, że ukrył pierścień w chacie Gaunta? Nikt nie wiedział, że Lord
Voldemort jest spokrewniony z Gauntami, ukrył to dobrze przed wszystkimi, tych morderstw
nikt nigdy z nim nie wiązał... pierścień musi być nadal bezpieczny...
I jak ten chłopiec, czy ktokolwiek inny, mógłby się dowiedzieć o jaskini i przedrzeć się
przez wszystkie bariery ochronne? Nie, medalion nie mógł zostać wykradziony, to absurd...
A jeśli chodzi o Hogwart... tylko on wie, gdzie horkruks został ukryty, bo tylko on zgłębił
największe tajemnice zamku...
I zawsze jest Nagini, trzeba ją trzymać przy sobie, nie wolno już nigdzie jej wysyłać...
Trzeba ją chronić.
Ale trzeba mieć pewność, trzeba odwiedzić każdą z kryjówek, trzeba wzmocnić ochronę
każdego horkruksa... i musi to zrobić sam, tak jak sam odnalazł i zdobył Czarną Różdżkę...
Którą kryjówkę najpierw odwiedzić, która jest najbardziej zagrożona? Znowu odrodziła
się w nim dawna niepewność. Dumbledore znał jego drugie imię... Dumbledore mógł odkryć
jego pokrewieństwo z Gauntami... tak, ich opuszczona chata jest teraz najmniej bezpieczną z
kryjówek, tam musi się najpierw udać...
Jezioro... nie, to niemożliwe... chociaż istnieje słabe prawdopodobieństwo... słabe, ale
jednak... że Dumbledore mógł poznać jego wczesne występki, odwiedzając sierociniec...
A Hogwart... nie, tam horkruks jest bezpieczny, przecież Potter nie może pojawić się
niezauważony nawet w Hogsmeade, a co dopiero w Hogwarcie. Rozsądek nakazuje jednak,
by ostrzec Snape’a, że ten chłopiec może próbować wśliznąć się do zamku... oczywiście
byłoby głupotą mówić Snape’owi, po co chłopiec mógłby wrócić... To był poważny błąd,
zaufać Bellatriks i Malfoyowi, czyż ich głupota i nieostrożność nie stały się dowodem, że
nikomu nie można zaufać?
Tak, trzeba najpierw odwiedzić chatę Gaunta i trzeba zabrać ze sobą Nagini, już nigdy się
z nią nie rozstanie... i nikomu nie ufać...
Opuścił pokój, przeszedł przez hol i zagłębił się w ciemny ogród, gdzie szemrała
fontanna, wezwał Nagini językiem wężów, a ona wynurzyła się z ciemności jak długi cień...
Harry otworzył oczy, z trudem powracając do rzeczywistości: leżał na brzegu jeziora,
słońce zachodziło za horyzont, a Ron i Hermiona patrzyli na niego z niepokojem. Sądząc z
ich min i z tego, że blizna wciąż pulsowała bólem, jego wyprawa w świadomość Voldemorta
nie pozostała niezauważona. Miał dreszcze. Usiadł, trochę zaskoczony, że wciąż ma
przemoczone ubranie, i zobaczył złoty puchar, leżący niewinnie w trawie nad jeziorem; jego
granatową powierzchnię znaczyły już złote cętki promieni zachodzącego słońca.
- On już wie. - Własny głos wydał mu się jakiś obcy i niski po piskliwych wrzaskach
Voldemorta. - Wie i zamierza sprawdzić pozostałe, a ostatni - poderwał się na równe nogi -
jest w Hogwarcie. Wiedziałem. Wiedziałem.
- Co?
Ron wytrzeszczył oczy, Hermiona uklękła i patrzyła na niego ze strachem.
- Ale co zobaczyłeś? Skąd wiesz?
- Zobaczyłem, że już się dowiedział o pucharze... ja... ja byłem w jego głowie... on jest...
- przypomniał sobie padające wokół Voldemorta trupy - jest wściekły, ale równocześnie
przerażony, nie może zrozumieć, skąd wiemy o horkruksach, a teraz zamierza sprawdzić, czy
te inne są bezpieczne... najpierw pierścień. Uważa, że ten w Hogwarcie jest
najbezpieczniejszy, bo tam jest Snape, bo bardzo ciężko byłoby się tam dostać... Myślę, że
Hogwart sprawdzi na samym końcu, ale i tak może tam być za kilka godzin...
- Widziałeś, gdzie go ukrył w Hogwarcie? - zapytał Ron, również podnosząc się z trawy.
- Nie, skupił się na tym, by ostrzec Snape’a, nie myślał o miejscu, w którym go ukrył...
- Zaraz, zaraz! - zawołała Hermiona, gdy Ron złapał puchar, a Harry już wyciągał
pelerynę-niewidkę. - Nie możemy tam po prostu sobie wejść, musimy opracować jakiś plan,
musimy...
- Musimy tam być przed nim - powiedział stanowczo Harry. Tak tęsknił za snem, za
schowaniem się w nowym namiocie, a teraz było to już niemożliwe. - Wyobrażacie sobie, co
zrobi, jak zobaczy, że pierścień i medalion znikły? A jeśli przeniesie gdzieś horkruksa z
Hogwartu, bo uzna, że już nie jest bezpieczny?
- Ale jak się tam dostaniemy?
- Aportujemy się w Hogsmeade i spróbujemy coś wymyślić, kiedy już się dowiemy, jakie
środki ochronne zastosowano wokół szkoły. Właź pod pelerynę, Hermiono, tym razem
przeniesiemy się wszyscy razem.
- Przecież się nie zmieścimy...
- Będzie ciemno, nikt nie zauważy naszych stóp.
Łopot olbrzymich skrzydeł poniósł się echem ponad czarną wodą: smok zaspokoił już
pragnienie i wzbił się w powietrze. Patrzyli, jak wznosi się coraz wyżej, teraz już cały czarny
na tle szybko ciemniejącego nieba, aż znikł za pobliską górą. Potem Hermiona podeszła i
stanęła między nimi. Harry obciągnął pelerynę-niewidkę jak najniżej i razem obrócili się w
miejscu, wpadając w napierającą na nich ciemność.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:06, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y Ó S M Y







Brakujące lusterko
Stopy Harry’ego dotknęły drogi. Ujrzał tak wzruszająco znajomą ulicę Główną
Hogsmeade, ciemne witryny sklepów, zarysy czarnych gór za wioską, zakręt drogi wiodącej
do Hogwartu i światło sączące się z okien gospody Pod Trzema Miotłami. Serce zabiło mu
mocniej, gdy sobie przypomniał, jak prawie rok temu wylądował tu, podtrzymując
rozpaczliwie osłabionego Dumbledore’a - wszystko to ujrzał, i to z bolesną dokładnością, w
jednej chwili, tuż po wylądowaniu na drodze... a potem, gdy tylko puścił ramiona Rona i
Hermiony, nagle rozpętało się piekło.
Powietrze wypełnił wrzask podobny do tego, który wydarł się z gardła Voldemorta, gdy
dotarło do niego, że wykradziono puchar, wrzask, który przeszył Harry’ego aż do szpiku
kości, szarpiąc mu każdy nerw. Już wiedział, że to oni spowodowali ten wybuch ohydnego
wrzasku. Zaledwie zdążył spojrzeć na Rona i Hermionę, gdy drzwi gospody Pod Trzema
Miotłami rozwarły się z hukiem i na ulicę wypadło kilkunastu zakapturzonych
śmierciożerców z wyciągniętymi przed siebie różdżkami.
Harry złapał Rona za przegub, gdy ten uniósł różdżkę. Śmierciożerców było zbyt wielu,
by wszystkich oszołomić, a próba zdradziłaby, gdzie stoją. Jedna z zakapturzonych postaci
machnęła różdżką i wrzask urwał się, choć jego echo wciąż przetaczało się po otaczających
wioskę górach.
- Accio peleryna! - ryknął ktoś.
Harry chwycił fałdy peleryny, ale nawet nie próbowała wyrwać mu się z rąk: zaklęcie
przywołujące na nią nie działało.
- Więc nie jesteś w swoim szlafroczku, Potter, tak? - krzyknął śmierciożerca, a potem
zawołał do swoich towarzyszy: - W tyralierę, on tu gdzieś jest!
Sześciu śmierciożerców już biegło w ich stronę. Harry, Ron i Hermiona wycofali się w
najbliższą boczną uliczkę i prześladowcy pobiegli dalej. Nasłuchiwali tupotu stóp
śmierciożerców, biegających w tę i we w tę po głównej ulicy, którą raz po raz przecinały
strumienie światła z ich różdżek.
- Zmywajmy się! - szepnęła Hermiona. - Deportujmy się natychmiast!
- Dobry pomysł - mruknął Ron, ale zanim Harry zdążył coś powiedzieć, usłyszeli głos:
- Wiemy, że tu jesteś, Potter! Stąd nie uciekniesz! Znajdziemy cię!
- Czekali na nas - szepnął Harry. - Rzucili to zaklęcie, żeby wiedzieć, kiedy się pojawimy.
I chyba zrobili coś, żeby nas tu zatrzymać. To pułapka...
- A może wypuścimy dementorów, co? - zawołał inny śmierciożerca. - Szybko ich
wywęszą!
- Czarny Pan chce sam zabić Pottera...
- Przecież dementorzy go nie zabiją! Czarny Pan chce odebrać Potterowi życie, a nie
duszę. Łatwiej go będzie ukatrupić, jak go przedtem dementor ucałuje!
Kilka innych głosów przytaknęło. Harry przeraził się: aby przepędzić dementorów,
musieliby wyczarować patronusy, a to natychmiast zdradziłoby, gdzie są.
- Harry, spróbujmy się deportować! - szepnęła Hermiona.
Zaledwie to powiedziała, poczuł, że uliczkę wypełnia nienaturalne, lodowate zimno.
Znikły wszelkie światła, nawet gwiazdy. Poczuł, że Hermiona chwyta go za ramię i razem
obrócili się w miejscu.
Powietrze wokół nich zgęstniało, ale choć byli pogrążeni w całkowitej ciemności, nie
była to znana im ciemność towarzysząca teleportacji. Nie mogli się stąd deportować:
śmierciożercy dobrze rzucili zaklęcia. Zimno przenikało Harry’ego aż do szpiku kości.
Wycofali się głębiej w uliczkę, wymacując drogę po ścianie jakiegoś domu. A potem zza rogu
wynurzyli się dementorzy, z dziesięciu albo więcej, i zaczęli sunąć ku nim bezgłośnie,
widzialni, bo jeszcze ciemniejsi niż otaczająca ich ciemność w swoich czarnych pelerynach,
wyciągający pokryte liszajami, gnijące ręce. Czy wyczuwali w pobliżu strach? Harry był tego
pewny, bo przyspieszyli, sapiąc chrapliwie, wietrząc już rozpacz unoszącą się w powietrzu,
byli coraz bliżej...
Uniósł różdżkę. Bez względu na to, co miało się później stać, nie mógł poddać się
pocałunkowi dementora. I myśląc o Hermionie i Ronie, wyszeptał:
- Expecto patronum!
Srebrny jeleń wystrzelił z końca jego różdżki i zaatakował. Dementorzy rozpierzchli się,
a gdzieś w pobliżu rozległ się głos:
- To on, tutaj, w bocznej uliczce, widziałem jego patronusa, to był jeleń!
Dementorzy uciekli, gwiazdy znowu rozbłysły na niebie, a tupot stóp śmierciożerców
przybliżał się coraz bardziej, ale zanim ogarnięty paniką Harry zdążył pomyśleć, co robić
dalej, usłyszał obok siebie zgrzyt rygli, po lewej stronie otworzyły się drzwi i szorstki głos
powiedział:
- Tutaj, Potter, szybko!
Usłuchał bez wahania i razem z Ronem i Hermiona wpadli do środka przez uchylone
drzwi.
- Na górę, nie zdejmujcie peleryny i bądźcie cicho! - mruknął wysoki mężczyzna, mijając
ich, po czym wyszedł na ulicę, zatrzaskując za sobą drzwi.
Harry nie miał pojęcia, do jakiego domu wpadli, ale po chwili w chwiejnym świetle
świecy zobaczył wysypaną trocinami podłogę i brudne wnętrze baru Pod Świńskim Łbem.
Wbiegli za kontuar i przez małe drzwiczki wpadli na koślawe drewniane schody. Wspięli się
po nich najszybciej, jak potrafili. Znaleźli się w pokoju z włóczkowym dywanem na podłodze
i małym kominkiem, nad którym wisiał wielki olejny portret jasnowłosej dziewczyny,
patrzącej na nich słodkim, choć trochę nieprzytomnym wzrokiem.
Z ulicy dobiegły krzyki. Nie zdejmując peleryny-niewidki, podkradli się do okna i
spojrzeli w dół. Ich wybawca, w którym teraz Harry rozpoznał barmana ze Świńskiego Łba,
był jedyną osobą z głową nie zakrytą kapturem.
- No to co?! - ryknął prosto w twarz jednej z zakapturzonych postaci. - No to co?
Wysłaliście dementorów, to ja ściągłem swojego patronusa! To moja ulica! Nie będą mi się tu
szwendać, powiedziałem wam, na to nie pozwolę!
- To nie był twój patronus! To był jeleń, patronus Pottera!
- Jeleń! - ryknął barman i wyciągnął różdżkę. - Jeleń! Ty kretynie... expecto patronum!
Coś wielkiego i rogatego wyskoczyło z różdżki, zniżyło łeb, popędziło w stronę ulicy
Głównej i znikło za rogiem.
- Nie to przedtem widziałem... - powiedział śmierciożerca niezbyt pewnym głosem.
- Naruszono godzinę policyjną - odezwał się do barmana inny śmierciożerca. - Ktoś był
na ulicy, a to jest sprzeczne z rozporządzeniem...
- Jak będę chciał wypuścić mojego kota, to zawsze go wypuszczę, do diabła z waszymi
rozporządzeniami!
- To ty uruchomiłeś zaklęcie zawodzące?
- A jeśli nawet, to co? Ześlecie mnie do Azkabanu? Zabijecie mnie, bo wytknąłem nos za
drzwi własnego baru? No to zróbcie to, proszę bardzo! Mam tylko nadzieję, że nie sięgniecie
paluchami do tych waszych Mrocznych Znaków i nie wezwiecie jego, bo chyba mu się nie
spodoba, jak mu pokażecie mnie i mojego starego kota, co?
- O nas się nie martw - warknął jeden ze śmierciożerców. - Martw się o siebie, bo
naruszyłeś godzinę policyjną!
- A gdzie będziecie handlować tymi waszymi wywarami i truciznami, jak zamkną mój
bar? Co będzie z waszym pokątnym handelkiem?
- Grozisz nam?!
- Ja tam trzymam gębę na kłódkę, chyba dlatego tu przychodzicie, nie?
- Nadal uważam, że to był jeleń! - krzyknął pierwszy śmierciożerca.
- Jeleń? - ryknął barman. - To koza, ty matole!
- No dobra, pomyliliśmy się - powiedział drugi śmierciożerca. - Ale jak jeszcze raz
naruszysz godzinę policyjną, nie będziemy już tacy pobłażliwi!
Śmierciożercy ruszyli w stronę ulicy Głównej. Hermiona jęknęła z ulgą, wyplątała się
spod peleryny-niewidki i opadła na zniszczony fotel. Harry zaciągnął zasłony, a potem
ściągnął pelerynę z siebie i Rona. Usłyszeli, jak barman zaryglowuje z powrotem drzwi i
wspina się po schodach.
Uwagę Harry’ego przyciągnęło małe, prostokątne lusterko stojące na gzymsie kominka
tuż pod portretem jasnowłosej dziewczyny.
Barman wszedł do pokoju.
- Pokręciło was? - zapytał szorstko, obrzucając ich spojrzeniem. - Po cholerę tu
przychodzicie?
- Dziękujemy panu - powiedział Harry. - Nie wiem, jak się panu odwdzięczymy, uratował
nam pan życie.
Barman chrząknął. Harry podszedł do niego i zajrzał mu prosto w twarz, usiłując coś
zobaczyć poprzez długie, splątane, szare włosy i bujną brodę. Barman miał na nosie okulary.
Przez brudne szkła widać było bystre, jasnoniebieskie oczy.
- To pana oko widziałem w lusterku.
Zrobiło się cicho. Harry i barman przyglądali się sobie w milczeniu.
- To pan przysłał Zgredka.
Barman kiwnął głową i rozejrzał się, jakby szukał skrzata.
- Myślałem, że będzie z wami. Gdzie go zostawiliście?
- Nie żyje. Zabiła go Bellatriks Lestrange.
Barman zachował kamienną twarz. Po chwili rzekł:
- Przykro mi to słyszeć. Lubiłem tego skrzata. Odwrócił się i pozapalał różdżką lampy.
- Pan jest Aberforth - zwrócił się Harry do jego pleców.
Ani tego nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, tylko pochylił się, by zapalić ogień w
kominku.
- Skąd pan to ma? - zapytał Harry, podchodząc do lusterka Syriusza, takiego samego,
jakie stłukł przed dwoma laty.
- Kupiłem od Dunga, będzie z rok temu - odrzekł Aberforth. - Albus mi powiedział, co to
jest. Próbowałem mieć na was oko.
Ron wydał z siebie stłumiony okrzyk.
- Srebrna łania! To też pan?
- O czym ty mówisz?
- Ktoś przysłał nam takiego patronusa!
- Z takim mózgiem to możesz być śmierciożercą, synu! Czy ja przed chwilą nie
udowodniłem, że mój patronus to koza?
- Och... no tak... - bąknął Ron. - Ale jestem głodny! - dodał, gdy mu głośno zaburczało w
żołądku.
- Coś się znajdzie - mruknął Aberforth i wyszedł z pokoju, a po paru chwilach wrócił z
wielkim bochenkiem chleba, kawałkiem sera i miodem w cynowym dzbanie.
Złożył to wszystko na małym stoliku przed kominkiem. Rzucili się na jedzenie i picie i
przez jakiś czas słychać było tylko trzaskanie ognia, podzwanianie kielichów, odgłosy żucia i
przełykania.
- No dobra - rzekł Aberforth, kiedy już się najedli do syta, a Harry i Ron wyciągnęli się
leniwie w fotelach. - Trzeba wymyślić, jak was stąd wyciągnąć. Nocą nie da rady, słyszeliście,
co się dzieje, jak ktoś wyściubi nos za drzwi. Zaklęcie zawodzące od razu zadziała i rzucą się
na was jak nieśmiałki na jajka bahanek. Nie sądzę, by udało mi się jeszcze raz ich przekonać,
że jeleń to koza. Zaczekamy do świtu, do końca godziny policyjnej, a potem narzucicie tę
swoją niewidkę i wyjdziecie pieszo. I od razu jak najdalej od Hogsmeade, w góry, gdzie
będziecie się mogli deportować. Może spotkacie tam Hagrida. Od czasu, gdy chcieli go
aresztować, ukrywa się z Graupem w jakiejś jaskini.
- Nic z tego - powiedział Harry. - Musimy dostać się do Hogwartu.
- Nie bądź głupi!
- Musimy.
- Wiesz, co musicie? - zapytał Aberforth, wychylając się do przodu. - Musicie stąd
uciekać, i to jak najdalej.
- Nie rozumie pan. Nie mamy wiele czasu. Musimy dostać się do zamku. Dumbledore...
to znaczy pański brat... chciał, żebyśmy...
Odblask ognia w kominku sprawiał, że brudne soczewki okularów Aberfortha stawały się
chwilami nieprzejrzyste, białe, i Harry ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie ślepe oczy
Aragoga, wielkiego pająka.
- Mój brat Albus chciał wielu rzeczy, a ludzie zwykle cierpieli, gdy realizował swoje
wielkie plany. Trzymaj się z dala od tej szkoły, Potter, a jeśli możesz, wynieś się za granicę.
Zapomnij o moim bracie i jego mądrych pomysłach. Odszedł tam, gdzie nic mu już nie grozi,
a ty nie jesteś mu nic winien.
- Pan nie rozumie - powtórzył Harry.
- Nie rozumiem? Myślisz, że nie rozumiem własnego brata? Myślisz, że znasz go lepiej
ode mnie?
- Nie to miałem na myśli - odparł Harry, którego mózg pracował teraz wolniej z powodu
wyczerpania, nadmiaru jedzenia i miodu. - Chodzi o to, że... że pozostawił mi pewne
zadanie...
- Tak? Mam nadzieję, że miłe? Przyjemne, tak? I pewnie całkiem łatwe? Takie, któremu
łatwo może sprostać młody czarodziej, który jeszcze nie ukończył szkoły, co?
Ron roześmiał się ponuro, Hermiona słuchała z napięciem.
- Ja... to... to wcale nie jest łatwe - powiedział Harry. - Ale muszę...
- Muszę? Niby dlaczego musisz? Przecież on jest martwy - powiedział szorstko
Aberforth. - Zostaw to, chłopcze, póki sam jesteś żywy! Ratuj życie!
- Nie mogę.
- Dlaczego nie możesz?
- Ja... - Harry poczuł się przyciśnięty do muru; nie mógł mu tego wyjaśnić, więc sam
zaatakował. - Przecież pan też walczy, jest pan członkiem Zakonu Feniksa...
- Byłem. Zakonu Feniksa już nie ma. Sam-Wiesz-Kto zwyciężył, już po wszystkim, a
każdy, kto udaje, że jest inaczej, oszukuje sam siebie. Ty już nigdy nie będziesz tu bezpieczny,
Potter, on za bardzo pragnie dostać cię w swoje szpony. Wyjedź za granicę, ukryj się gdzieś,
ratuj życie. I zabierz ich ze sobą. - Pokazał palcem Rona i Hermionę. - Im też grozi śmierć, bo
każdy już wie, że z tobą współpracują.
- Nie mogę - powtórzył Harry. - Mam zadanie...
- Przekaż je komu innemu!
- Nie mogę. Tylko ja mogę tego dokonać, Dumbledore mi to wszystko wyjaśnił...
- Wszystko ci wyjaśnił, tak? Wszystko ci powiedział, był z tobą szczery do końca, tak?
Harry pragnął z całego serca odpowiedzieć „tak", ale to krótkie słowo jakoś nie mogło
przecisnąć mu się przez gardło. Aberforth zdawał się znać jego myśli.
- Ja dobrze znałem mojego brata, Potter. Nauczył się skrytości jeszcze na kolanach naszej
matki. Sekrety, tajemnice, kłamstwa... na tym obaj się wychowaliśmy, a Albus... Albus miał to
we krwi.
Spojrzenie starca powędrowało w stronę portretu dziewczyny nad kominkiem. Był to, jak
zorientował się Harry, jedyny obraz w całym pokoju. Nie było w nim fotografii Dumbledore’a
ani nikogo innego.
- Panie Dumbledore - odezwała się nieśmiało Hermiona - czy to jest pańska siostra?
Ariana?
- Tak. Czytałaś książkę Rity Skeeter, panienko, co?
Nawet w różowym blasku ognia widać było, że Hermiona zaczerwieniła się po uszy.
- Powiedział nam o niej Elfias Doge - rzekł Harry, chcąc oszczędzić Hermionę.
- Stary dureń - mruknął Aberforth, łyknąwszy miodu. - Uważał mojego brata za bóstwo.
No cóż, wielu ludzi tak o nim myślało, zapewne nie wyłączając was trojga.
Harry milczał. Nie chciał ujawniać swoich wszystkich wątpliwości i niepewności, które
dręczyły go od miesięcy. Dokonał wyboru, gdy kopał grób Zgredkowi, postanowił pójść dalej
krętą, niebezpieczną ścieżką wskazaną mu przez Albusa Dumbledore’a, pogodzić się z tym,
że jego mistrz nie powiedział mu tego wszystkiego, co tak bardzo pragnął wiedzieć - po
prostu mu zaufać. Nie chciał, by znowu opadły go wątpliwości, nie chciał usłyszeć niczego,
co mogłoby go sprowadzić z drogi do wyznaczonego przez Dumbledore’a celu. Napotkał
spojrzenie Aberfortha, tak podobne do spojrzenia jego brata: jasnoniebieskie oczy zdawały się
przenikać go jak promieniami Roentgena. Poczuł, że starzec wie, o czym on teraz myśli, i
pogardza nim.
- Profesor Dumbledore bardzo troszczył się o Harry’ego - odezwała się cicho Hermiona.
- Tak? Ciekawe, ilu ludzi, których mój brat otaczał troską, spotkał o wiele gorszy los, niż
gdyby zostawił ich w spokoju.
- Co pan ma na myśli? - zapytała Hermiona.
- Nieważne.
- Ale to bardzo poważny zarzut! Mówi pan... o swojej siostrze?
Aberforth obrzucił ją gniewnym spojrzeniem; poruszał ustami, jakby przeżuwał słowa,
których nie chciał wypowiedzieć. A potem wybuchnął:
- Kiedy moja siostra miała sześć lat, napadło ją trzech mugolskich chłopaków. Widzieli,
jak robi czary, podpatrzyli ją przez żywopłot w ogrodzie na tyłach domu. Była jeszcze
dzieckiem, nie potrafiła nad tym zapanować, nie potrafiłaby tego żadna czarownica w jej
wieku. Pewnie się trochę przestraszyli, jak to zobaczyli. Przedarli się przez żywopłot, a kiedy
nie potrafiła im pokazać, jak się robi takie sztuczki, trochę ich poniosło. Chcieli zmusić tę
małą dziwaczkę, by więcej tego nie robiła.
Hermiona wytrzeszczyła oczy, Ron wyglądał, jakby go zemdliło. Aberforth wstał, wysoki
jak Albus, przerażający w swym gniewie i bólu, który nim targał.
- To ją zniszczyło. Już nigdy nie była normalna. Nie chciała uprawiać czarów, ale nie
mogła też pozbyć się swoich czarodziejskich zdolności. Zapadły w nią gdzieś głęboko,
doprowadziły do obłędu i wybuchały, kiedy nie potrafiła nad nimi zapanować. Czasami
zachowywała się bardzo dziwnie, była wtedy niebezpieczna. Ale zwykle była taka słodka,
nieszkodliwa i wystraszona. Mój ojciec odnalazł łajdaków, którzy jej to zrobili, i ukarał ich.
Zamknęli go za to w Azkabanie. Nigdy nie powiedział, dlaczego to zrobił, bo gdyby
ministerstwo dowiedziało się, co się z nią stało, zamknęliby ją na zawsze w Świętym Mungu.
Uznaliby, że stanowi poważne zagrożenie Zasad Tajności, bo rzeczywiście była
niezrównoważona, a jej magiczne zdolności objawiały się co jakiś czas w sposób zupełnie
przez nią nie kontrolowany. Musieliśmy ją ukrywać. Przeprowadziliśmy się w inne miejsce,
rozpuściliśmy pogłoskę, że jest chora, a opiekowała się nią moja matka, starając się, by była
spokojna i szczęśliwa. Mnie lubiła najbardziej...
Umilkł. Wydawało im się, że z jego pomarszczonej, zarośniętej twarzy wyjrzał na chwilę
łobuzowaty podrostek.
- Mnie, nie Albusa - ciągnął. - On, kiedy był w domu, wciąż przesiadywał w swojej
sypialni, czytając książki i licząc swoje nagrody, korespondując z „najwybitniejszymi
czarodziejami tamtych czasów". Nie chciał sobie nią zaprzątać głowy. Mnie słuchała,
potrafiłem namówić ją do jedzenia, kiedy nie udawało się to mojej matce, potrafiłem ją
uspokoić, kiedy dostawała jednego ze swoich napadów szału, a kiedy była spokojna,
pomagała mi karmić kozy... A potem, kiedy miała czternaście lat... mnie wtedy w domu nie
było, bo gdybym był, na pewno bym ją uspokoił... więc wpadła w szał, a moja matka nie była
już taka młoda... no i... doszło do wypadku. Ariana nie potrafiła nad sobą zapanować. Matka
zginęła.
Harry odczuwał jakąś okropną mieszaninę współczucia i obrzydzenia. Nie chciał już tego
więcej słuchać, ale Aberforth wciąż mówił i Harry zaczął się zastanawiać, ile czasu mogło
upłynąć od chwili, gdy komuś o tym opowiadał. A może jeszcze nigdy nikomu o tym nie
powiedział?
- To przekreśliło plany podróży po świecie Albusa z tym małym Doge’em. Wrócili na
pogrzeb mojej matki, później Doge wyruszył dalej w samotną podróż, a Albus został w domu
jako głowa rodziny. Ha!
Splunął w ogień.
- Powiedziałem mu, że będę się opiekował Arianą, że nie muszę chodzić do szkoły, że
zostanę i zajmę się nią. Nie pozwolił mi na to, powiedział, że muszę dokończyć edukację i że
on przejmie obowiązki mojej matki. Taka mała degradacja pana Wspaniałego, bo przecież nie
dawano nagród za doglądanie na pół szalonej siostry i pilnowanie, żeby nie wysadziła domu
w powietrze. Ale udawało mu się to przez kilka tygodni, nie powiem... aż pojawił się on.
Teraz twarz Aberfortha zrobiła się naprawdę groźna.
- Grindelwald. Nareszcie mój brat mógł porozmawiać z równym sobie, z kimś, kto
dorównywał mu inteligencją i talentem. No i przestał się już tak zajmować moją siostrą, bo
wciąż przesiadywali razem i wymyślali te swoje nowe porządki w świecie czarodziejów,
poszukiwali tych Insygniów i co tam im jeszcze wpadło do głowy, gdy razem studiowali
uczone księgi. Wielkie plany dla dobra całego świata, co tam jakaś pomylona dziewucha,
kiedy Albus poświęca się dla większego dobra? Po paru tygodniach nie mogłem już tego
dłużej wytrzymać. Zbliżał się czas mojego powrotu do Hogwartu, więc powiedziałem mu,
twarzą w twarz, jak wam teraz to mówię - tu Aberforth spojrzał na Harry’ego z góry i nie
trzeba było mieć wielkiej wyobraźni, by ujrzeć go jako nastolatka, szorstkiego i
rozgniewanego, stojącego przed starszym bratem - powiedziałem mu, żeby dał sobie spokój z
tymi bzdurami, że przecież nie może jej ruszać z domu w takim stanie, nie może jej zabrać ze
sobą, dokądkolwiek zamierza się udać, układając te wszystkie mądre przemówienia, które
miały mu zyskać zwolenników. Nie spodobało mu się to, co powiedziałem.
Aberforth zamilkł na chwilę, a szkła jego okularów znowu zaszły bielą, gdy odbił się w
nich blask ognia w kominku.
- Grindelwaldowi wcale to się nie spodobało. Wściekł się. Powiedział mi, że jestem
głupim szczeniakiem, próbującym stanąć na drodze, którą zmierza on i mój wspaniały brat...
Czy ja nie rozumiem, mówił, że moja biedna siostra już nie będzie musiała się ukrywać, kiedy
oni zmienią świat, wyprowadzą czarodziejów z ukrycia i pokażą mugolom, gdzie jest ich
miejsce? No i doszło do kłótni... wyciągnąłem różdżkę, a on wyciągnął swoją... i najlepszy
przyjaciel mojego brata rzucił na mnie zaklęcie Cruciatus... Albus próbował go
powstrzymać... i w końcu wszyscy trzej ze sobą walczyliśmy, a te błyski i huki doprowadziły
ją do szału, nie mogła tego wytrzymać...
Teraz Aberforth pobladł tak, jakby otrzymał śmiertelną ranę.
- ...i chyba chciała pomóc, ale nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi... i naprawdę nie
wiem, który z nas to zrobił... mógł to być każdy... i padła martwa.
Głos mu się załamał, opadł na najbliższy fotel. Hermiona miała twarz mokrą od łez, a
Ron był prawie tak blady jak Aberforth. Harry odczuwał już tylko wstręt, żałował, że to
usłyszał, teraz pragnął tylko wyrzucić to ze swojej świadomości.
- Tak mi... tak mi przykro - szepnęła Hermiona.
- Odeszła - wychrypiał Aberforth. - Odeszła na zawsze.
Wytarł nos rękawem i odchrząknął.
- Oczywiście Grindelwald dał drapaka. Miał już coś na sumieniu w swoim kraju, nie
chciał, by oskarżono go jeszcze o śmierć Ariany. A Albus wreszcie był wolny... uwolnił się od
ciężaru, jakim była dla niego siostra, był wolny i mógł zostać największym czarodziejem...
- Nigdy nie był wolny - przerwał mu Harry.
- Słucham?!
- Nigdy. Tej nocy, kiedy zginął, wypił eliksir, po którym stracił zmysły. Krzyczał do
kogoś, kogo tam nie było: „Nie rań ich... błagam... zrań mnie, ale nie ich..."
Ron i Hermiona wytrzeszczyli na niego oczy. Nigdy im nie opowiedział ze szczegółami o
tym, co stało się na wyspie pośrodku podziemnego jeziora; wydarzenia, które nastąpiły po
tym, jak on i Dumbledore powrócili do Hogwartu, przyćmiły to całkowicie.
- Myślał, że znowu jest tam, w waszym domu, z panem i Grindelwaldem. Wiem to na
pewno – powiedział Harry, przypominając sobie jęki i błagania Dumbledore’a. - Myślał, że
patrzy, jak Grindelwald krzywdzi pana i Arianę... to była dla niego prawdziwa męka... gdyby
pan go wtedy widział, nie powiedziałby pan, że stał się wolny.
Aberforth przypatrywał się w skupieniu swoim sękatym, poznaczonym grubymi żyłami
dłoniom. Wreszcie, po długim milczeniu, rzekł:
- A skąd masz pewność, że mojego brata nie interesowało bardziej większe dobro niż ty?
Skąd możesz mieć pewność, że nie byłeś kimś zbędnym, tak jak moja siostrzyczka?
Harry’emu zdawało się, że ostry odłamek lodu przebił mu serce.
- Nie wierzę w to - powiedziała Hermiona. - Dumbledore kochał Harry’ego.
- Więc dlaczego mu nie powiedział, żeby gdzieś się ukrył? - odparł Aberforth. - Dlaczego
mu nie powiedział: zadbaj o siebie, a oto, jak możesz przeżyć?
- Bo czasami - odezwał się Harry, zanim Hermiona zdążyła odpowiedzieć na te pytania -
trzeba przestać myśleć tylko o własnym bezpieczeństwie! Czasami trzeba pomyśleć o
większym dobru! To jest wojna!
- Chłopie, masz siedemnaście lat!
- Jestem już dorosły i zamierzam walczyć nadal, nawet jeśli pan już się poddał!
- Kto powiedział, że się poddałem?
- „Zakonu Feniksa już nie ma" - powtórzył jego słowa Harry. - „Sam-Wiesz-Kto
zwyciężył, już po wszystkim, a każdy, kto udaje, że jest inaczej, oszukuje sam siebie".
- Nie powiedziałem, że mi się to podoba, ale to prawda!
- Nie, to nieprawda - powiedział Harry. - Pana brat wiedział, jak raz na zawsze skończyć
z Sam-Wiesz-Kim, i przekazał tę wiedzę mnie. I zamierzam tego dokonać... albo umrzeć.
Niech pan nie myśli, że nie wiem, jak to się może skończyć. Wiem o tym od lat.
Czekał, by Aberforth zadrwił z niego, albo się sprzeciwił, ale ten milczał nachmurzony.
- Musimy dostać się do Hogwartu - powtórzył Harry. - Jeśli pan nie może nam pomóc,
poczekamy do świtu, pożegnamy się w zgodzie i spróbujemy sami znaleźć jakiś sposób. A
jeśli może nam pan pomóc... no cóż, najwyższy czas, by pan o tym wspomniał.
Aberforth tkwił nieruchomo w fotelu, patrząc na Harry’ego oczami, które były tak
niezwykle podobne do oczu jego brata. W końcu odchrząknął, wstał, obszedł stolik i stanął
przed portretem Ariany.
- Wiesz, co zrobić - powiedział.
Uśmiechnęła się, odwróciła i odeszła, nie tak, jak zwykle robią to postacie z portretów,
znikając za ramą, ale zagłębiając się w długim tunelu, namalowanym poza nią. Patrzyli, jak
się oddala, aż pochłonęła ją ciemność.
- Ee... co... - zaczął Ron.
- Jest tylko jeden sposób dostania się do zamku - powiedział Aberforth. - Musicie
wiedzieć, że wszystkie tajemne przejścia są przez nich strzeżone po obu stronach, dementorzy
krążą wzdłuż murów, a regularne patrole wewnątrz zamku. Tyle wiem z moich źródeł
informacji. Jeszcze nigdy szkoła nie była tak pilnie strzeżona. Jak zamierzacie cokolwiek
zrobić, gdy już dostaniecie się do środka, biorąc pod uwagę Snape’a jako dyrektora i
Carrowów jako jego zastępców... to już wasza sprawa, prawda? Powiedziałeś, że jesteście
gotowi umrzeć.
- Ale co...? - zaczęła Hermiona, marszcząc czoło i patrząc na portret Ariany.
Na końcu tunelu pojawiła się maleńka kropka. Ariana wracała do nich, rosnąc z każdą
chwilą. Ale teraz ktoś jej towarzyszył, ktoś wyższy od niej szedł z nią, lekko utykając. Miał
bardzo długie włosy, kilka rozcięć na twarzy i poszarpaną szatę. Obie postacie robiły się coraz
większe, aż w końcu tylko ich głowy wypełniły ramy. Potem cały obraz wychylił się do
przodu jak małe drzwiczki i ukazało się wejście do tunelu. A z niego wyszedł długowłosy, z
pociętą twarzą, w podartej szacie prawdziwy, żywy Neville Longbottom, który zeskoczył z
gzymsu kominka i krzyknął:
- Wiedziałem, że przyjdziesz! Wiedziałem to, Harry!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:06, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł D W U D Z I E S T Y D Z I E W I Ą T Y







Zaginiony diadem
Neville... niech mnie... jak ty...? Ale Neville dostrzegł Rona i Hermionę i podbiegł, by z
nimi też się wyściskać, wydając okrzyki radości. Im dłużej Harry mu się przyglądał, w tym
gorszym stanie go znajdował: wokół zapuchniętego oka widniał żółto-fioletowy siniec, na
twarzy miał szramy, a ogólny wygląd sugerował, że musiał ostatnio żyć w bardzo trudnych
warunkach. Promieniował jednak szczęściem, gdy wypuścił Hermionę z objęć i powtórzył:
- Wiedziałem, że się pojawisz! Wciąż powtarzałem Seamusowi, że to tylko kwestia
czasu!
- Neville, co ci się stało?
- Co? A, to... - Machnął ręką i pokręcił głową z lekceważeniem. - Nic takiego. Seamus
jest w gorszym stanie. Zobaczycie. To co, idziemy? Och... - zwrócił się do Aberfortha - Ab, tu
zaraz może się pojawić więcej ludzi.
- Więcej ludzi? - powtórzył Aberforth złowieszczym tonem. - Co to znaczy „więcej",
Longbottom? Jest godzina policyjna, a cała wioska jest pod działaniem zaklęcia
zawodzącego!
- Wiem, dlatego aportują się prosto do baru. Po prostu wyślij ich przejściem, jak się tu
zjawią, dobra? Dzięki.
Neville wyciągnął rękę do Hermiony i pomógł jej wspiąć się na gzyms kominka, a potem
wprowadził ją do tunelu. Za nią wszedł Ron, potem sam Neville. Harry zwrócił się do
Aberfortha:
- Nie wiem, jak panu dziękować. Dwukrotnie uratował nam pan życie.
- Więc teraz o nie dbajcie - burknął Aberforth. - Może nie będę mógł uratować go po raz
trzeci.
Harry wspiął się na gzyms kominka i przełazi przez dziurę za portretem Ariany. Po
drugiej stronie było kilka gładkich kamiennych stopni; wyglądało na to, że przejścia używano
od wielu lat. Na ścianach wisiały mosiężne lampy, a ziemista podłoga była wydeptana i
gładka. Ruszyli mrocznym tunelem, a ich cienie chwiały się i raz po raz pomykały do przodu.
- Od jak dawna jest to przejście? - zapytał Ron. - Nie ma go na Mapie Huncwotów,
prawda, Harry? Myślałem, że jest tylko siedem tajnych wyjść ze szkoły...
- Przed rozpoczęciem roku szkolnego wszystkie pozamykali - odrzekł Neville. - Nie
można z nich korzystać, bo wejścia są obłożone zaklęciami, a wyjść strzegą śmierciożercy i
dementorzy. - Odwrócił się i zaczął iść tyłem, cały rozpromieniony, chłonąc ich wzrokiem. -
Ale co tam, nieważne... Mówcie, czy to prawda? Naprawdę włamaliście się do Banku
Gringotta? Uciekliście na grzbiecie smoka? Wszyscy tylko o tym gadają, Terry Boot został
pobity przez Carrowa, bo opowiadał o tym głośno podczas kolacji!
- Tak, to prawda - powiedział Harry.
Neville roześmiał się radośnie.
- Co zrobiliście ze smokiem?
- Wypuściliśmy go na wolność - odrzekł Ron. - Hermiona chciała go sobie zatrzymać,
ale...
- Ron, nie przesadzaj...
- Ale powiedzcie, co robiliście? Mówią, że się ukrywasz, Harry, ale ja w to nigdy nie
uwierzyłem. Myślę, że coś zamierzasz...
- I masz rację - odrzekł Harry. - Ale opowiedz nam o Hogwarcie, Neville, nic nie wiemy,
co się dzieje w szkole.
- No, jest... To już nie jest prawdziwy Hogwart. - Neville spoważniał. - Wiecie o
Carrowach?
- O tym rodzeństwie śmierciożerców, którzy teraz tam uczą?
- Nie tylko uczą. Pilnują porządku w szkole. I bardzo lubią karać.
- Jak Umbridge?
- Umbridge to w porównaniu z nimi łagodny baranek. Jak ktoś coś przeskrobie, to inni
nauczyciele mają obowiązek odesłać go do Carrowów. Jeśli tylko mogą, to tego nie robią.
Wszyscy ich nienawidzą tak samo jak my, uczniowie. Ten Amycus uczy obrony przed czarną
magią, tyle że to już nie jest żadna obrona, tylko sama czarna magia. Każe nam ćwiczyć
zaklęcie Cruciatus na tych, którzy dostali szlaban...
- Co?!
Połączone głosy Harry’ego, Hermiony i Rona potoczyły się echem wzdłuż tunelu.
- A tak. Właśnie w ten sposób to zarobiłem. - Pokazał głęboką szramę na policzku. -
Odmówiłem rzucenia Cruciatusa. Ale niektórzy to robią. Crabbe i Goyle to uwielbiają. Po raz
pierwszy są w czymś najlepsi. Alecto, siostra Amycusa, naucza mugoloznawstwa, to teraz
przedmiot obowiązkowy dla wszystkich. Musimy wysłuchiwać, że mugole to właściwie
rodzaj zwierząt, że są głupi i brudni, że to oni zmusili czarodziejów do ukrycia się, bo tak ich
gnębili, że teraz przywróci się dawny ład. To zarobiłem - wskazał na inną szramę na policzku
- bo zapytałem, ile mugolskiej krwi płynie w niej i w jej bracie.
- Kurczę, Neville - odezwał się Ron - w takich warunkach trzeba trzymać dziób na
kłódkę.
- Ty jej nie słyszałeś. Też byś nie wytrzymał. Poza tym to pomaga, jak ludzie się stawiają,
to daje wszystkim nadzieję. Zrozumiałem to, kiedy ty to robiłeś, Harry.
- Ale oni robią z was osełki do ostrzenia noża - powiedział Ron, krzywiąc się lekko, bo
właśnie przechodzili obok kolejnej lampy i jej światło pogłębiło okrutne szramy na twarzy
Neville’a.
Neville wzruszył ramionami.
- A, co tam! Nie chcą przelewać zbyt wiele czystej krwi, więc torturują nas trochę tylko
wtedy, gdy pyskujemy, ale wiemy, że nas nie zabiją.
Harry nie bardzo wiedział, co jest gorsze, to, o czym opowiada Neville, czy rzeczowy
ton, jakim to mówił.
- Naprawdę w niebezpieczeństwie są ci, których przyjaciele albo krewni sprawiają nowej
władzy kłopoty na zewnątrz. Stają się zakładnikami. Stary Ksenio Lovegood trochę za wiele
sobie pozwalał w „Żonglerze", więc wywlekli Lunę z pociągu, kiedy wracała do domu na
Boże Narodzenie.
- Neville, nic jej nie jest, widzieliśmy się z nią...
- Wiem, udało jej się przesiać mi wiadomość.
Wyciągnął z kieszeni złotą monetę i Harry rozpoznał jeden z fałszywych galeonów,
których używali w Gwardii Dumbledore’a do przesyłania sobie wiadomości.
- Wspaniała rzecz - powiedział Neville, uśmiechając się do Hermiony. - Carrowowie
dostawali szału, bo nie wiedzieli, w jaki sposób się komunikujemy. No i wymykaliśmy się w
nocy, i wypisywaliśmy na murach graffiti, na przykład: Gwardia Dumbledore’a nadal
przyjmuje ochotników, albo takie różne. Snape był wściekły.
- Powiedziałeś: „wypisywaliśmy"? - zapytał Harry, którego uderzył czas przeszły.
- Było coraz trudniej. Na Boże Narodzenie straciliśmy Lunę, Ginny nie wróciła po
Wielkanocy, a my troje byliśmy jakby przywódcami buntu. Carrowowie chyba się domyślili,
że ja za tym stoję, więc zaczęli mnie ostro przyciskać, a potem przyłapali Michaela Cornera,
jak próbował uwolnić jednego pierwszoroczniaka, którego zakuli w łańcuchy, no i okropnie
go torturowali. Ludzie się wystraszyli.
- I wcale się nie dziwię - mruknął Ron, kiedy tunel zaczął się piąć pod górę.
- Sami rozumiecie, nie mogę od ludzi wymagać, żeby się godzili na to, co spotkało
Michaela, więc zrezygnowaliśmy z takich numerów. Ale po cichu wciąż walczyliśmy, aż parę
tygodni temu uznali, że jest tylko jeden sposób, żeby mnie powstrzymać. No i dorwali moją
babcię.
- CO?! - zawołali chórem wszyscy troje.
- Tak - powiedział Neville, trochę zadyszany, bo tunel podnosił się teraz stromo w górę. -
Teraz zrozumiecie ich sposób myślenia. Jak zobaczyli, że tak dobrze działa porywanie dzieci,
żeby zmusić członków ich rodzin do posłuszeństwa, to wkrótce wpadli na pomysł, że można
to robić w odwrotną stronę. Rzecz w tym - odwrócił się do nich i Harry ze zdumieniem
zobaczył, że się uśmiecha - że nie docenili babci. Pomyśleli sobie: a, stara czarownica
mieszka sama, nie trzeba wysyłać całego szwadronu śmierciożerców. W każdym razie -
parsknął śmiechem - Dawlish wciąż jest w Świętym Mungu, a babcia się ukrywa. Przysłała
mi list. - Poklepał się po kieszeni na piersiach.
- Napisała, że jest ze mnie dumna, że jestem godnym synem swoich rodziców i żebym
robił tak dalej.
- Super - powiedział Ron.
- No... - Neville uśmiechnął się. - Tylko kiedy zobaczyli, że nie mogą mnie do niczego
zmusić, to stwierdzili, że Hogwart da sobie radę beze mnie. Nie wiem, czy planowali mnie
zabić, czy zesłać do Azkabanu, w każdym razie uznałem, że trzeba pryskać.
- Chwileczkę... - powiedział Ron - ale czy my nie idziemy prosto do Hogwartu?
- Oczywiście. Sami zobaczycie. Już jesteśmy. Minęli ostry zakręt i zobaczyli przed sobą
koniec tunelu.
Kilka stopni prowadziło do drzwi bardzo podobnych do tych za portretem Ariany. Neville
pchnął je i przeszedł przez nie pierwszy. Harry ruszył za nim i usłyszał, jak mówi:
- Zobaczcie, kto tu jest! A nie mówiłem wam? Kiedy Harry wynurzył się z ciemnego
otworu, powitały go wrzaski i okrzyki:
- HARRY!
- To Potter, to jest POTTER!
- Ron!
- Hermiona!
W pierwszej chwili zobaczył tylko jakieś kolorowe plamy i mnóstwo twarzy, ale zanim
zdążył się rozejrzeć, on, Hermiona i Ron zostali otoczeni ciasnym kręgiem ludzi, którzy
obejmowali ich, klepali po plecach, targali im włosy, ściskali dłonie, a musiało tam być ze
dwadzieścia osób. Powitano ich tak, jakby właśnie zwyciężyli w finale Pucharu Quidditcha.
- No dobra, wystarczy, uspokójcie się! - zawołał Neville, a kiedy tłum się cofnął, Harry
mógł wreszcie zobaczyć, gdzie się znalazł.
Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek był w tym pomieszczeniu. Było wielkie,
przywodziło na myśl wnętrze olbrzymiego domku na drzewie albo jakąś gigantyczną kabinę
okrętową. Z sufitu i z galerii, która biegła wokół wyłożonych ciemną boazerią ścian, zwisały
różnokolorowe hamaki. Okien nie było, a ściany obwieszono gobelinami w żywych barwach.
Harry zobaczył złotego lwa Gryffindoru wyhaftowanego na szkarłatnym tle, czarnego
borsuka Hufflepuffu na żółtym tle i brązowego orła Ravenclawu na tle niebieskim. Brakowało
srebrno-zielonego godła Slytherinu. Były tam również napęczniałe od książek biblioteczki,
kilka mioteł opartych o ścianę, a w rogu wielkie radio w drewnianej obudowie.
- Gdzie my jesteśmy?
- Jak to gdzie? Oczywiście w Pokoju Życzeń! - odpowiedział Neville. - Trochę się
powiększył, co? Carrowowie mnie gonili, wiedziałem, że to moja jedyna szansa, żeby się
przed nimi ukryć, udało mi się otworzyć drzwi i oto, co zobaczyłem! No, jak tu się po raz
pierwszy znalazłem, był o wiele mniejszy, wisiał tylko jeden hamak i tylko herb Gryffindoru,
ale później zaczęło przybywać coraz więcej członków GD, więc coraz bardziej się
powiększał.
- A Carrowowie nie mogą tu wejść? - zapytał Harry, rozglądając się w poszukiwaniu
drzwi.
- Nie - odrzekł Seamus Finnigan, którego Harry dopiero teraz poznał po głosie, bo miał
tak posiniaczoną i opuchniętą twarz. - To idealna kryjówka; dopóki w środku jest
przynajmniej jedno z nas, nie mogą nas nakryć, drzwi się nie otworzą. To wszystko zasługa
Neville’a. On naprawdę rozumie ten pokój! Tu jest super, można sobie zażyczyć
wszystkiego... na przykład: „Nie chcę, żeby mogli tu wejść zwolennicy Carrowów"... i nie ma
sprawy, załatwione! Trzeba tylko wypowiedzieć życzenie dokładnie, żeby nikomu nie dało się
obejść tych zabezpieczeń. Neville jest wielki!
- Daj spokój, to przecież nie było takie trudne - powiedział Neville. - Siedziałem tu już z
półtora dnia i byłem wściekle głodny, pomyślałem, że bardzo bym chciał coś zjeść, no i
otworzyło się wejście do tego tunelu, który prowadzi do Świńskiego Łba. Poszedłem nim i
spotkałem Aberfortha. Dostarcza nam żarcia, bo z jakichś nieznanych powodów Pokój nie
spełnia życzeń dotyczących jedzenia.
- No jasne, przecież jedzenie jest jednym z pięciu wyjątków od prawa Gampa
dotyczącego elementarnej transmutacji - oznajmił Ron ku ogólnemu zdumieniu.
- No więc ukrywamy się tutaj od blisko dwóch tygodni - powiedział Seamus - i za
każdym razem, gdy przychodzi ktoś nowy, mamy nowy hamak, i pojawiła się całkiem fajna
łazienka, jak zaczęły napływać dziewczyny...
- ...i pomyślały, że jednak dobrze się będzie umyć - skończyła za niego Lavender Brown,
którą Harry dopiero teraz zauważył.
Rozejrzał się uważniej, rozpoznając wiele znajomych twarzy. Były tu obie bliźniaczki
Patii, byli Terry Boot, Ernie Macmillan, Anthony Goldstein i Michael Corner.
- Ale mów, co się z tobą działo - odezwał się Ernie. - Tyle krążyło pogłosek, staraliśmy
się śledzić twoje kroki przez „Potterwartę". - Wskazał na radio. - Bo chyba nie włamaliście
się do Gringotta, co?
- Zrobili to! - zawołał Neville. - I uciekli na smoku! Naprawdę!
Rozległy się oklaski i okrzyki podziwu. Ron skłonił się nisko.
- Czego tam szukaliście? - zapytał niecierpliwie Seamus.
Ale zanim którekolwiek z nich zdążyło coś na to odpowiedzieć, Harry poczuł straszliwy,
piekący ból przeszywający mu czoło. Kiedy odwrócił się szybko plecami od zdumionych i
uradowanych twarzy, Pokój Życzeń zniknął, stał teraz w zrujnowanej kamiennej chacie, u
jego stóp ziała dziura w przegniłych deskach podłogi, obok niej leżała otwarta i pusta złota
szkatułka, a wrzask wściekłości Voldemorta wibrował mu w głowie.
Z największym trudem wydobył się z otchłani świadomości Voldemorta i powrócił do
Pokoju Życzeń, chwiejąc się i oblewając potem. Podtrzymywał go Ron.
- Harry, co ci jest? - zapytał Neville. - Chcesz usiąść? Pewnie jesteś bardzo zmęczony...
- Nie - odparł Harry.
Spojrzał na Rona i Hermionę, próbując przekazać im bez słów wiadomość, że Lord
Voldemort właśnie odkrył stratę kolejnego horkruksa. Czas mijał szybko: jeśli Voldemort
zechce teraz odwiedzić Hogwart, stracą swoją jedyną szansę.
- Do roboty - powiedział i po ich minach poznał, że go zrozumieli.
- No to co robimy, Harry? - zapytał Seamus. - Jaki jest plan?
- Plan? - powtórzył Harry, walcząc ze sobą, by ponownie nie poddać się wściekłości
Voldemorta, i z bólem rozsadzającym mu czoło. - Słuchajcie, jest coś, co my... Ron, Hermiona
i ja... musimy tu zrobić, a potem wynosimy się stąd.
Nikt się nie roześmiał, tym razem nie było aplauzu. Neville wyglądał na zmieszanego.
- Co to znaczy „wynosimy się stąd"?
- Nie wróciliśmy tu, żeby z wami zostać - odrzekł Harry, pocierając sobie bliznę, by
złagodzić ból. - Musimy zrobić coś bardzo ważnego...
- Co?
- Ja... nie mogę wam powiedzieć.
Rozległy się pomruki zawodu, Neville zmarszczył brwi.
- Dlaczego nie możesz? To ma coś wspólnego z walką z Sam-Wiesz-Kim, tak?
- No tak...
- Więc ci pomożemy.
Inni członkowie Gwardii Dumbledore’a potakiwali, jedni entuzjastycznie, inni z powagą.
Kilku wstało, by zademonstrować swoją natychmiastową gotowość do akcji.
- Nie rozumiecie - powtórzył Harry. - Nie możemy wam powiedzieć. Musimy zrobić to...
sami.
- Dlaczego? - zapytał Neville.
- Bo... - zaczął, czując, jak czas upływa, i pragnąc jak najszybciej wyruszyć na
poszukiwanie brakującego horkruksa albo przynajmniej podyskutować na osobności z Ronem
i Hermioną, gdzie zacząć poszukiwanie. Nie mógł zebrać myśli, blizna nadal mu doskwierała.
- Bo Dumbledore pozostawił nam trojgu pewne zadanie do wykonania... i nie możemy
powiedzieć, co... to znaczy chciał, żebyśmy tylko my to zrobili.
- Jesteśmy jego Gwardią - powiedział Neville. - Gwardią Dumbledore’a. Trzymaliśmy się
wszyscy razem, działaliśmy razem, kiedy wy byliście...
- To na pewno nie był piknik, stary - przerwał mu Ron.
- Tego nie powiedziałem, ale nie rozumiem, dlaczego nie możecie nam zaufać. Każdy z
nas walczył i znalazł się w tym Pokoju dlatego, że ścigali go Carrowowie. Każdy udowodnił,
że jest wierny Dumbledore’owi... wierny tobie, Harry.
- Zrozum... - zaczął Harry, nie wiedząc, co właściwie chce powiedzieć, ale przestało to
mieć znaczenie, bo za jego plecami otworzyły się drzwi do tunelu.
- Dostaliśmy twoją wiadomość, Neville! Cześć, dzielna trójko, spodziewałem się, że tu
będziecie!
Wpadli Luna i Dean. Seamus wydal okrzyk radości i podbiegi, by uściskać swojego
największego przyjaciela.
- Czołem wszystkim! - zawołała Luna. - Och, jak dobrze tu znowu być!
- Luna - zapytał Harry - co ty tutaj robisz? Skąd...
- Zawiadomiłem ją - powiedział Neville, pokazując fałszywy galeon. - Obiecałem jej i
Ginny, że jak się tu pojawicie, dam im znać. Wszyscy myśleliśmy, że jak wrócicie, to zacznie
się rewolucja. Że obalimy panowanie Snape’a i Carrowów.
- To przecież chyba oczywiste - powiedziała Luna.
- Prawda, Harry? Zbuntujemy się i wywalimy ich z Hogwartu, tak?
- Słuchajcie - Harry poczuł, że narasta w nim panika - bardzo mi przykro, ale nie po to tu
wróciliśmy. Mamy tu coś do zrobienia, a potem...
- Chcecie nas zostawić w tym gnoju? - zapytał Michael Corner.
- Nie! - zawołał Ron. - Z tego, co robimy, skorzystają wszyscy, tu chodzi o pozbycie się
raz na zawsze Sami-Wiecie-Kogo...
- Więc dlaczego nie chcecie, żebyśmy wam pomogli? - zapytał gniewnie Neville. -
Chcemy wziąć udział w tej walce!
Harry odwrócił się, bo za plecami usłyszał jakiś hałas. Serce w nim zamarło, bo teraz
przez dziurę w ścianie przełaziła Ginny, a zaraz za nią pojawili się Fred, George i Lee Jordan.
Ginny obdarzyła go promiennym uśmiechem. Już zapomniał, a może nigdy w pełni nie
docenił, jak jest piękna, ale na pewno jeszcze nigdy jej widok nie sprawił mu takiego bólu.
- Aberforth zaczyna trochę smęcić - powiedział Fred, podnosząc rękę w odpowiedzi na
powitalne okrzyki. - Chce się zdrzemnąć, a jego bar zamienił się w dworzec kolejowy.
Harry’emu szczęka opadła. Tuż za Lee Jordanem z dziury wyszła jego dawna
dziewczyna, Cho Chang. Uśmiechnęła się do niego.
- Dostałam wiadomość - powiedziała, pokazując swój fałszywy galeon, i podeszła, by
usiąść obok Michaela Cornera.
- Harry, więc jaki jest plan? - zapytał George.
- Nie ma żadnego planu - odrzekł Harry, wciąż wytrącony z równowagi nagłym
pojawieniem się tylu ludzi i oszołomiony bólem, który przeszywał mu czoło.
- To co, będziemy improwizować, tak? To mi najbardziej odpowiada - ucieszył się Fred.
- Musisz to powstrzymać! - powiedział Harry do Neville’a. - Po co ich tutaj wszystkich
ściągnąłeś? To jest chore...
- To co, będziemy walczyć? - odezwał się Dean, wyciągając swój fałszywy galeon. -
Dostałem wiadomość, że Harry wrócił i ruszamy do boju! Tylko potrzebna mi będzie
różdżka...
- Nie masz różdżki? - zdumiał się Seamus.
Ron zwrócił się nagle do Harry’ego.
- Dlaczego nie mogą nam pomóc?
- Co?
- Mogą nam pomóc. - Ściszył głos, tak że słyszała ich tylko stojąca między nimi
Hermiona. - Nie wiemy, gdzie ten horkruks jest. Musimy go szybko znaleźć. Nie musimy im
mówić, że chodzi o horkruksa.
Harry spojrzał na Hermionę.
- Myślę, że Ron ma rację - powiedziała. - Nie wiemy nawet, czego szukamy.
Potrzebujemy ich. - A kiedy Harry nadal nie wyglądał na przekonanego, dodała: - Harry,
naprawdę nie musisz robić wszystkiego sam.
Harry myślał gorączkowo, a blizna wciąż go piekła, czuł się tak, jakby za chwilę miała
mu pęknąć głowa. Dumbledore ostrzegł go, aby nie mówił o horkruksach nikomu poza
Hermioną i Ronem. Sekrety, tajemnice, kłamstwa... na tym obaj się wychowaliśmy, a Albus...
Albus miał to we krwi... Czyżby sam zamieniał się w Dumbledore’a, zazdrośnie strzegąc
swoich tajemnic, bojąc się komukolwiek zaufać? Ale Dumbledore zaufał Snape’owi i czym to
się skończyło? Morderstwem na szczycie najwyższej wieży...
- Dobrze - powiedział cicho do Rona i Hermiony. - Słuchajcie! - zawołał do wszystkich.
Zaległa cisza. Fred i George, którzy opowiadali jakieś dowcipy swoim sąsiadom,
zamilkli. Wszystkie oczy były w nim utkwione, wszyscy czekali w napięciu, co powie Harry
Potter.
- Jest coś, co musimy odnaleźć. Coś... coś, co pomoże nam obalić Sami-Wiecie-Kogo. To
coś jest tutaj, w Hogwarcie, ale nie wiemy gdzie. To mogło kiedyś należeć do Roweny
Ravenclaw. Czy ktoś może słyszał o czymś takim? Może komuś wpadł kiedyś w oko jakiś
przedmiot ozdobiony orłem?
Spojrzał z nadzieją na grupkę Krukonów, na Padmę, Michaela, Terry’ego i Cho, ale
odpowiedziała mu Luna, która przysiadła na poręczy fotela Ginny.
- No przecież jest jej zaginiony diadem. Mówiłam wam o nim, nie pamiętasz, Harry?
Zaginiony diadem Ravenclaw. Tatuś próbuje go odtworzyć.
- Tak, Luna - powiedział Michael Corner, patrząc wymownie w sufit - ale zaginiony
diadem zaginął. W tym rzecz.
- Kiedy zaginął? - zapytał Harry.
- Mówią, że przed wiekami - odpowiedziała Cho, a Harry poczuł gorycz zawodu. -
Profesor Flitwick twierdzi, że diadem zniknął razem z samą Ravenclaw. Wielu go szukało, ale
- spojrzała na innych Krukonów - nikt nie znalazł nawet śladu po nim, prawda?
Pokręcili głowami.
- Przepraszam, ale co to jest diadem? - zapytał Ron.
- To taki rodzaj korony - odrzekł Terry Boot. - Diadem Ravenclaw miał podobno
magiczne właściwości, pogłębiał mądrość tego, kto go nosił.
- Tak, filtry gnębiwtrysków, które tatuś...
- I nikt z was nigdy czegoś takiego nie widział? - przerwał jej Harry.
Wszyscy ponownie pokręcili głowami. Harry spojrzał na Rona i Hermionę, odnajdując w
ich oczach to samo rozczarowanie, które sam poczuł. Przedmiot, który zaginął tak dawno i
najwyraźniej bez śladu, nie wydawał się dobrym kandydatem na ukrytego w zamku
horkruksa... Ale zanim zdążył sformułować następne pytanie, odezwała się znowu Cho.
- Jeśli chcesz zobaczyć, jak ten diadem wyglądał, mogę cię zaprowadzić do naszego
wspólnego pokoju i pokazać ci posąg Ravenclaw. Ma go na głowie.
Blizna Harry’ego znowu gwałtownie dała o sobie znać, przez chwilę Pokój Życzeń
rozpłynął się, a zamiast niego zobaczył pod sobą ciemną ziemię i poczuł węża owiniętego
wokół swoich ramion. Voldemort znowu gdzieś leciał, nie wiadomo, czy do podziemnego
jeziora, czy do zamku, ale w obu wypadkach czasu pozostało niewiele.
- On już leci - powiedział cicho do Rona i Hermiony, a potem spojrzał na Cho i znowu na
nich. - Słuchajcie, wiem, że to żadna wskazówka, ale zamierzam tam pójść i obejrzeć ten
posąg. Będę przynajmniej wiedział, jak ten diadem może wyglądać. Zaczekajcie tu na mnie i
pilnujcie dobrze tego... no wiecie... drugiego.
Cho wstała, ale Ginny szybko powiedziała:
- Nie, Luna zaprowadzi Harry’ego! Dobrze, Luna?
- Oooch, tak, bardzo chętnie - odpowiedziała uradowana Luna, a Cho usiadła z powrotem
z zawiedzioną miną.
- Jak się stąd wychodzi? - zapytał Harry Neville’a.
- Tędy.
Poprowadził Harry’ego i Lunę w róg pokoju, gdzie mały kredens otworzył się, ukazując
strome schody.
- Codziennie wychodzą gdzie indziej, więc na pewno ich nie znajdą. Kłopot w tym, że
nigdy nie wiadomo, gdzie się wyjdzie. Bądź ostrożny, Harry, przez całą noc patrolują
korytarze.
- Nie ma problemu. Zaraz wrócimy.
Wspiął się za Luną po schodach. Były długie, oświetlone pochodniami i niespodziewanie
zakręcały w różnych miejscach. Na samym końcu napotkali mur.
- Właź pod to - powiedział Lunie Harry, wyciągając pelerynę-niewidkę i zarzucając ją na
nią i siebie, po czym pchnął lekko ścianę.
Rozstąpiła się pod jego dotknięciem i prześliznęli się na zewnątrz. Zerknął przez ramię i
zobaczył, że ściana natychmiast wróciła na swoje miejsce. Stali w jakimś ciemnym korytarzu.
Pociągnął Lunę w cień, pogrzebał w woreczku zawieszonym na szyi i wyjął Mapę
Huncwotów. Trzymając ją tuż przed nosem, odnalazł wreszcie kropki oznaczające siebie i
Lunę.
- Jesteśmy na piątym piętrze - wyszeptał, obserwując na mapie Filcha, który oddalał się
korytarzem. - Chodź, tędy.
Ruszyli, skradając się na czubkach palców.
Harry już wiele razy krążył nocą po zamku, ale jeszcze nigdy serce nie biło mu tak
mocno, bo jeszcze nigdy tyle nie zależało od tego, czy ktoś ich nie nakryje. Przechodzili przez
prostokąty księżycowego światła, mijali zbroje, których hełmy skrzypiały na odgłos ich
lekkich kroków, wychodzili ostrożnie zza rogów korytarzy, nie wiedząc, czy ktoś tam się nie
czai. Kiedy tylko pozwalało na to oświetlenie, sprawdzali na Mapie Huncwotów, gdzie są.
Dwukrotnie pozwolili przejść obok duchom, nie zwracając na siebie uwagi. Harry spodziewał
się, że każdej chwili mogą napotkać jakąś przeszkodę; najbardziej obawiał się Irytka, więc
wciąż nasłuchiwał tak charakterystycznych dla niego odgłosów.
- Tędy, Harry - szepnęła Luna, łapiąc go za rękaw i ciągnąc w stronę wąskich, spiralnych
schodów.
Wspięli się po nich na samą górę. Harry jeszcze nigdy tu nie był. Kręte schody kończyły
się starymi, drewnianymi drzwiami, w których nie było klamki ani dziurki od klucza, tylko
brązowa kołatka w kształcie orła.
Luna wyciągnęła spod peleryny bladą rękę, która wyglądała dziwacznie, zawieszona w
powietrzu, niepołączona z ramieniem. Zastukała raz kołatką, a w głuchej ciszy ten dźwięk
zabrzmiał w uszach Harry’ego jak wystrzał armatni. Dziób orła natychmiast się otworzył, ale
zamiast krzyku ptaka łagodny, melodyjny głos zapytał:
- Co było pierwsze: feniks czy płomień?
- Hmm... jak myślisz, Harry? - zapytała Luna.
- Co? A nie macie po prostu hasła?
- Och, nie, trzeba odpowiedzieć na pytanie.
- A jeśli da się błędną odpowiedź?
- To trzeba czekać, aż pojawi się ktoś, kto zna prawidłową. W ten sposób czegoś się
uczysz, rozumiesz?
- No tak... ale problem w tym, że nie możemy na nikogo czekać.
- Och, rozumiem - powiedziała z powagą Luna. - No więc myślę, że odpowiedź brzmi:
koło nie ma początku.
- Gratuluję rozsądku - odrzekł melodyjny głos i drzwi się otworzyły.
Pokój wspólny Krukonów był obszernym, okrągłym pomieszczeniem, większym od
wszystkich pokojów, które Harry widział w Hogwarcie. Wdzięcznie sklepione, łukowe okna
przedzielały ściany obwieszone niebiesko-brązowymi jedwabnymi tkaninami. Za dnia
Krukoni musieli mieć stąd wspaniały widok na otaczające zamek góry. Na kopulastym
sklepieniu namalowane były gwiazdy, które widniały również na granatowym dywanie
pokrywającym podłogę. Były tam stoliki, fotele, biblioteczki, a w niszy naprzeciw drzwi stał
wysoki posąg z białego marmuru.
Harry rozpoznał Rowenę Ravenclaw, bo widział już jej popiersie w domu Luny. Obok
niszy były drzwi, które, jak podejrzewał, prowadziły do dormitoriów na górze. Podszedł do
posągu. Marmurowa postać zdawała się spoglądać na niego z lekkim, zagadkowym
uśmiechem na twarzy. Była piękna, ale trochę onieśmielała. Na głowie wyrzeźbiono w
marmurze delikatny diadem. Był podobny do tego, który miała na głowie Fleur podczas
swojego ślubu. Wyryte były na nim jakieś słowa. Wyszedł spod peleryny-niewidki i wspiął się
na cokół posągu, by je odczytać.
- Kto ma olej w głowie, temu dość po słowie.
- Dość, by cię złapać, głupcze! - zagdakał za nim czyjś głos.
Obrócił się gwałtownie, ześliznął z cokołu i wylądował na podłodze. Nad nim stała
wysoka postać Alecto Carrow, ale gdy tylko uniósł różdżkę, przyłożyła gruby paluch do
wypalonej na przedramieniu czaszki, z ust której wysuwał się wąż.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:07, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł T R Z Y D Z I E S T Y







Ucieczka Severusa Snape’a
W chwili, gdy jej palec dotknął Mrocznego Znaku, blizna na czole Harry’ego strasznie
zapiekła, rozgwieżdżony pokój zniknął mu z oczu i stał teraz na skalnym występie klifu, u
którego stóp rozbijały się morskie fale, a serce wypełniało mu poczucie triumfu - mają
chłopaka.
Donośny huk ściągnął go z powrotem do pokoju wspólnego Krukonów.
Zdezorientowany, uniósł różdżkę, ale stojąca przed nim czarownica już padała do przodu;
uderzyła w posadzkę z takim impetem, że zadzwoniły szyby w biblioteczkach.
- Jeszcze nigdy nikogo nie oszołomiłam poza ćwiczeniem na spotkaniach GD -
powiedziała Luna, a w jej głosie zabrzmiało lekkie zaskoczenie. - Nie sądziłam, że to aż tak
strasznie huknie.
I rzeczywiście, sklepienie zaczęło lekko dygotać, a zza drzwi wiodących do dormitoriów
dobiegał coraz głośniejszy tupot wielu nóg. Huk pobudził śpiących na górze Krukonów.
- Luna, gdzie jesteś? Muszę wrócić pod pelerynę!
Na podłodze pojawiły się znikąd stopy Luny. Podbiegł do niej i zaledwie zdążył schować
się pod pelerynę, drzwi otworzyły się i do pokoju wlał się strumień Krukonów w piżamach i
nocnych koszulach. Gdy ujrzeli leżącą bez zmysłów na podłodze Alecto, rozległy się
zduszone okrzyki i piski. Podchodzili do niej powoli, obawiając się, że w każdej chwili może
oprzytomnieć i rzucić się na nich jak dzika bestia. A potem jeden z odważnych
pierwszoroczniaków zbliżył się i szturchnął ją wielkim palcem u nogi.
- Chyba jest martwa! - zawołał z radością.
- Och, popatrz! - szepnęła Luna, gdy Krukoni zgromadzili się wokół leżącego na
podłodze ciała. - Ale się cieszą!
- No... super...
Harry zamknął oczy, a czując, że blizna wciąż pulsuje piekącym bólem, osunął się znowu
w świadomość Voldemorta... Szedł tunelem wiodącym do pierwszej jaskini... wolał się
upewnić, że medalion wciąż tam jest, zanim przeniesie się do Hogwartu... ale to przecież nie
potrwa długo...
Ktoś zastukał do drzwi pokoju wspólnego i wszyscy Krukoni zamarli. Zza drzwi dobiegł
melodyjny głos wydobywający się z kołatki w kształcie orła:
- Gdzie są przedmioty, które zniknęły?
- Nie wiem, no i co? Przymknij się! - warknął ordynarny głos, po którym Harry rozpoznał
Amycusa, brata Alecto. - Alecto? Alecto! Jesteś tam? Złapałaś go? Otwórz!
Przerażeni Krukoni szeptali między sobą. A po chwili, bez ostrzeżenia, rozległa się seria
huków, jakby ktoś strzelał w drzwi z karabinu maszynowego.
- ALECTO! Jeśli on tu się zjawi, a nie będziemy mieli Pottera... chcesz skończyć jak
Malfoyowie? ODPOWIEDZ! - ryknął Amycus, waląc w drzwi, które ani drgnęły.
Krukoni zaczęli odchodzić od leżącego ciała, a niektórzy czmychnęli schodami do
swoich sypialni. A potem, gdy Harry zastanawiał się już, czy nie powinien rozwalić drzwi i
oszołomić Amycusa, zanim śmierciożerca coś zrobi, usłyszał dochodzący zza drzwi inny, tak
dobrze mu znany głos:
- Mogę zapytać, co pan robi, profesorze Carrow?
- Próbuję... przejść... przez te cholerne... drzwi! - krzyknął Amycus. - Idź i sprowadź
Flitwicka! Niech mi zaraz otworzy te drzwi!
- A czy nie ma tam przypadkiem pańskiej siostry? - zapytała profesor McGonagall. - Czy
profesor Flitwick nie wpuścił jej tam wieczorem na pana usilną prośbę? Może mogłaby
otworzyć panu drzwi od środka? Nie musiałby pan budzić połowy zamku.
- Ona nie odpowiada, stara jędzo! Ty je otwórz! No dalej! Zrób to, ale już!
- Oczywiście, jak pan sobie życzy - odpowiedziała profesor McGonagall lodowatym
tonem.
Rozległo się łagodne stuknięcie kołatki, a melodyjny głos zapytał ponownie:
- Gdzie są przedmioty, które zniknęły?
- W niebycie, czyli wszędzie - odpowiedziała McGonagall.
- Ładnie powiedziane - pochwaliła ją kołatka i drzwi się otworzyły.
Nieliczni Krukoni, którzy nie zdążyli jeszcze uciec, puścili się pędem do schodów na
górę, kiedy Amycus wpadł do pokoju, wymachując różdżką. Zgarbiony jak jego siostra, miał
bladą, ziemistą twarz i małe oczka, które natychmiast odnalazły Alecto rozciągniętą bez ruchu
na podłodze. Ryknął z wściekłości i strachu.
- Co te szczeniaki zrobiły?! Użyję Cruciatusa na wszystkich, aż mi wyśpiewają, kto to
zrobił! I co na to powie Czarny Pan?! - wrzasnął, stojąc nad siostrą i tłukąc się pięściami w
czoło. - Nie mamy go, a ona jest martwa!
- Jest tylko oszołomiona - powiedziała niecierpliwie profesor McGonagall, która
pochyliła się, by zbadać Alecto. - Nic jej nie będzie.
- Akurat! Co ty tam wiesz, jędzo! Jak Czarny Pan ją dopadnie... Posłała po niego,
poczułem, jak pali mnie Znak, on myśli, że złapaliśmy Pottera!
- Złapaliśmy Pottera? - powtórzyła ostrym tonem profesor McGonagall. - Co to znaczy?
- Powiedział nam, że Potter może próbować dostać się do wieży Ravenclawu, i żeby dać
mu znak, jak go złapiemy!
- A niby dlaczego Harry Potter miałby próbować dostać się do wieży Ravenclawu? Potter
należy do mojego domu!
W jej pełnym niedowierzania i złości głosie Harry dosłyszał nutkę dumy i poczuł, jak
wzbiera w nim czułość do Minerwy McGonagall.
- Powiedziano nam, że może tu się pojawić! - krzyknął Carrow. - Nie wiem dlaczego,
skąd mam wiedzieć?
Profesor McGonagall wyprostowała się, a jej świdrujące oczy omiotły pokój. Dwukrotnie
przebiegły przez miejsce, w którym stał Harry z Luną.
- Możemy zwalić to na dzieciaki - powiedział Amycus, a na jego prosiakowatej twarzy
pojawił się chytry wyraz. - No jasne, tak zrobimy. Powiemy, że wciągnęły ją w zasadzkę... te
szczeniaki na górze - spojrzał na gwiaździsty sufit - i że zmusiły ją, by dotknęła Znaku, no i
doszło do fałszywego alarmu... Może je ukarać. Parę dzieciaków więcej lub mniej, co za
różnica!
- A taka, jak między prawdą i kłamstwem, odwagą i tchórzostwem - oświadczyła profesor
McGonagall, która pobladła jak pergamin - krótko mówiąc, to różnica, której ani pan, ani
pańska siostra chyba nie potraficie dostrzec. Ale jedno powiem jasno. Nie będzie pan zrzucał
odpowiedzialności za swoje liczne niekompetencje na uczniów Hogwartu. Nie pozwolę na to.
- Że co?!
Amycus ruszył powoli do przodu, aż znalazł się tuż przed profesor McGonagall, z twarzą
zaledwie parę cali od jej twarzy. Nie cofnęła się, tylko patrzyła na niego z góry, jak na coś
obrzydliwego, co właśnie znalazła na desce sedesu.
- Mam gdzieś twoje pozwolenia czy zakazy, Minerwo McGonagall. Ty już tu nie
rządzisz. To my teraz tu rządzimy i albo mnie poprzesz, albo srogo za to zapłacisz.
I plunął jej w twarz.
Harry ściągnął z siebie pelerynę-niewidkę, podniósł różdżkę i powiedział:
- Nie powinieneś tego robić.
A kiedy Amycus obrócił się ku niemu, krzyknął:
- Crucio!
Śmierciożercę poderwało w górę. Przez chwilę miotał się w powietrzu jak tonący, wyjąc
z bólu, a potem uderzył całym ciężarem w jedną z biblioteczek, roztrzaskując szkło, i zwalił
się bez zmysłów na podłogę.
- Teraz rozumiem, co miała na myśli Bellatriks - powiedział Harry, któremu krew wciąż
wrzała w żyłach. - Trzeba tego naprawdę chcieć.
- Potter! - wyszeptała profesor McGonagall, łapiąc się za serce. - Potter... ty tutaj? Co...?
Jak...? - Z trudem się opanowała. - Potter, to było głupie!
- Splunął na panią.
- Potter, ja... to było bardzo... bardzo rycerskie z twojej strony... ale czy ty nie zdajesz
sobie sprawy...
- Zdaję sobie sprawę - zapewnił ją Harry. Jej strach w jakiś dziwny sposób go uspokoił. -
Pani profesor, Voldemort jest w drodze.
- Och, to już nam wolno używać jego imienia? - zapytała Luna, ściągając z siebie
pelerynę-niewidkę.
Na widok kolejnej osoby wyjętej spod prawa profesor McGonagall cofnęła się
chwiejnym krokiem i opadła na najbliższy fotel, chwytając się kurczowo za kołnierz swojego
szlafroka w szkocką kratę.
- To już chyba nie ma znaczenia - odrzekł Harry.
- On i tak już wie, że tutaj jestem.
Gdzieś w głębi jego świadomości, w tym miejscu, w którym połączona była z piekącą jak
przypalana rozgrzanym żelazem blizną, widział Voldemorta płynącego szybko przez mroczne
jezioro jarzącym się zielonkawo czółnem... już prawie dopłynął do wyspy, na której stała
kamienna misa...
- Musicie uciekać - wyszeptała profesor McGonagall. - Szybko, Potter, uciekajcie!
- Nie mogę. Muszę najpierw coś zrobić. Pani profesor, wie pani, gdzie jest diadem
Roweny Ravenclaw?
- D-diadem Ravenclaw? Skąd mam wiedzieć... przecież zaginął przed wiekami! -
Wyprostowała się w fotelu.
- Potter, to czyste szaleństwo, jak mogłeś tu się pojawić...
- Musiałem. Pani profesor, w zamku ukryte jest coś, co muszę odnaleźć, to może być ten
diadem... gdybym tylko mógł porozmawiać z profesorem Flitwickiem...
Rozległ się chrzęst szkła, coś się poruszyło: to Amycus odzyskiwał przytomność. Zanim
Harry albo Luna zdążyli w ogóle zareagować, profesor McGonagall zerwała się, wycelowała
różdżkę w półprzytomnego śmierciożercę i powiedziała:
- Imperio.
Amycus wstał, podszedł do swojej siostry, wziął jej różdżkę, zbliżył się do profesor
McGonagall i posłusznie wręczył jej obie różdżki, siostry i swoją. Potem położył się na
podłodze obok Alecto. Profesor McGonagall ponownie machnęła różdżką i w powietrzu
pojawiła się błyszcząca srebrna lina, która owinęła się wokół obu leżących ciał, wiążąc je
ciasno ze sobą.
- Potter - powiedziała, ponownie zwracając ku niemu twarz i całkowicie ignorując
kłopotliwe położenie, w jakim znaleźli się Carrowowie - jeśli Ten, Którego Imienia Nie
Wolno Wymawiać naprawdę wie, że tu jesteś...
Gdy to powiedziała, targnęła nim wściekłość tak silna jak fizyczny ból, blizna zapłonęła
żywym ogniem i przez sekundę patrzył na kamienną misę, w której wypełniający ją eliksir
zrobił się przezroczysty, a na dnie nie było medalionu, nie było nic...
- Potter, coś ci jest? - usłyszał czyjś głos i wrócił, stwierdzając, że ściska ramię Luny,
żeby się uspokoić.
- Czas ucieka, pani profesor, Voldemort jest coraz bliżej. Wypełniam rozkazy
Dumbledore’a, muszę odnaleźć to, co kazał mi odnaleźć! Ale trzeba wyprowadzić stąd
uczniów, kiedy ja będę przeszukiwał zamek... To mnie chce dopaść Voldemort, ale teraz nie
zawaha się przed zabiciem jeszcze kilku lub kilkunastu osób... - bo już wie, że szukam jego
horkruksów, skończył w duchu zdanie.
- Wypełniasz rozkazy Dumbledore’a? - powtórzyła ze zdumieniem, po czym
wyprostowała się z godnością.
- Zapewnimy ochronę szkoły przed Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, kiedy
ty będziesz szukał tego... tego czegoś.
- Czy to jest możliwe?
- Tak sądzę - odrzekła oschle profesor McGonagall. - Tak się składa, że my, nauczyciele,
znamy się trochę na magii. Jestem pewna, że będziemy w stanie powstrzymać go choć na
jakiś czas, jeśli wszyscy się do tego porządnie przyłożymy. Oczywiście trzeba będzie coś
zrobić z profesorem Snape’em...
- Może ja...
- ...a jeśli Hogwart ma się znaleźć w stanie oblężenia, z Czarnym Panem u wrót, byłoby
rzeczywiście rozsądne zabrać stąd tylu niewinnych ludzi, ile się da. Ale Sieć Fiuu jest pod
obserwacją, a w granicach terenów szkolnych nie można się deportować...
- Jest wyjście - przerwał jej Harry i szybko powiedział o tunelu prowadzącym do
gospody Pod Świńskim Łbem.
- Potter, mówimy o setkach uczniów...
- Wiem, pani profesor, ale skoro Voldemort i śmierciożercy skupiają uwagę na granicach
terenów szkolnych, to nie zainteresuje ich ktoś, kto deportuje się ze Świńskiego Łba.
- Coś w tym jest - zgodziła się.
Wycelowała różdżkę w Carrowów i na ich powiązane ciała opadła srebrna sieć, zagarnęła
ich w siebie i uniosła w powietrze, gdzie zawiśli pod granatowo-złotym sufitem jak dwa
morskie potwory.
- Chodźmy. Trzeba powiadomić opiekunów innych domów. Lepiej zarzućcie na siebie
pelerynę-niewidkę.
Pomaszerowała w stronę drzwi, unosząc różdżkę, z której końca wyskoczyły trzy srebrne
koty z ciemnymi otoczkami wokół oczu. Patronusy z kocim wdziękiem zbiegły przed nią
spiralnymi schodami, a McGonagall, Harry i Luna za nimi.
Pobiegli ciemnymi korytarzami, a co jakiś czas opuszczał ich kolejny patronus. Kraciasty
szlafrok profesor McGonagall szeleścił po posadzce; Harry i Luna pędzili za nią pod
peleryną-niewidką.
Zbiegli dwa piętra niżej, a tam usłyszeli cichy odgłos jeszcze czyichś kroków. Harry,
którego blizna wciąż pulsowała ostrym bólem, usłyszał to pierwszy i sięgnął do woreczka na
szyi po Mapę Huncwotów, ale zanim ją wyjął, McGonagall też się zorientowała, że mają
towarzysza. Zatrzymała się, uniosła różdżkę i zapytała:
- Kto tam?
- To ja.
Zza stojącej pod ścianą zbroi wyszedł Severus Snape.
Na jego widok w Harrym zawrzała nienawiść. Już zapomniał o szczegółach wyglądu
Snape’a, bo przyćmiła je wielkość jego zbrodni, zapomniał o jego tłustych, czarnych włosach
zwieszających się na twarz, zapomniał o martwym, zimnym spojrzeniu jego czarnych oczu.
Snape nie miał na sobie szlafroka, tylko zwykłą czarną pelerynę, i też trzymał przed sobą
różdżkę.
- Gdzie są Carrowowie? - zapytał cicho.
- Pewnie tam, gdzie ich wysłałeś, Severusie - odpowiedziała profesor McGonagall.
Snape podszedł bliżej, omiatając spojrzeniem powietrze wokół niej, jakby wiedział, że
Harry tam jest. Harry też uniósł różdżkę pod peleryną, gotów do walki.
- Odniosłem wrażenie, że Alecto zauważyła jakiegoś intruza.
- Tak? A co sprawiło, że odniosłeś takie wrażenie? Snape poruszył lekko lewym
ramieniem, na którym miał wypalony Mroczny Znak.
- Och, zapomniałam - powiedziała profesor McGonagall - że wy, śmierciożercy, macie
swoje własne środki porozumiewania się na odległość.
Snape udał, że tego nie usłyszał. Wciąż omiatał spojrzeniem powietrze wokół
McGonagall, prawie nieświadomie podchodząc coraz bliżej.
- Nie wiedziałem, że tej nocy na ciebie przypadł obowiązek patrolowania korytarzy,
Minerwo.
- Masz jakieś obiekcje?
- Zastanawiam się, co wyciągnęło cię z łóżka o tak późnej porze.
- Zdawało mi się, że słyszę jakieś hałasy.
- Naprawdę? Bo ja nic nie słyszę. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Widziałaś Harry’ego
Pottera, Minerwo? Bo jeśli tak, to muszę nalegać...
Profesor McGonagall poruszyła się z szybkością, jakiej Harry nigdy by się po niej nie
spodziewał. Jej różdżka świsnęła w powietrzu i przez ułamek sekundy Harry pomyślał, że
Snape padnie bez zmysłów, ale jego Zaklęcie Tarczy było tak szybkie, że McGonagall
zachwiała się odrzucona niewidzialną przeszkodą. Machnęła ponownie różdżką w stronę
pochodni osadzonej w ścianie, a ta wyleciała z mosiężnego uchwytu. Harry, który już miał
rzucić zaklęcie na Snape’a, był zmuszony gwałtownie odciągnąć Lunę z drogi spadających
płomieni. Utworzyły w powietrzu pierścień, który pomknął w stronę Snape’a jak ogniste
lasso...
Ale po chwili płomienie zamieniły się w wielkiego czarnego węża, a wąż w obłok dymu,
z którego w ciągu sekundy wystrzeliła w Snape’a chmara sztyletów. Uniknął ich, zasłaniając
się błyskawicznie stojącą obok zbroją, a sztylety, jeden po drugim, z donośnym szczękiem
wbiły się w jej stalowy napierśnik...
- Minerwo! - rozległ się piskliwy głos, a kiedy Harry, wciąż osłaniając Lunę, spojrzał za
siebie, zobaczył profesora Flitwicka i profesor Sprout, oboje w szlafrokach, biegnących ku
nim korytarzem, a za nimi zadyszanego profesora Slughorna.
- O nie! - wrzasnął Flitwick, unosząc różdżkę. - Już nie popełnisz więcej morderstw w
Hogwarcie!
Jego zaklęcie trafiło w zbroję, za którą ukrył się Snape. Zbroja ożyła z głośnym brzękiem
i stukotem. Snape wyrwał się z uścisku miażdżących stalowych ramion i cisnął zbroję w
stronę napastników. Harry i Luna dali nurka w bok, a zbroja grzmotnęła w ścianę i
roztrzaskała się na kawałki. Kiedy Harry ponownie spojrzał na pole walki, Snape już uciekał,
a McGonagall, Flitwick i Sprout pędzili za nim, wymachując różdżkami. Snape dopadł drzwi
jakiejś klasy, a chwilę później Harry usłyszał okrzyki McGonagall:
- Tchórz! TCHÓRZ!
- Co się stało? Co się stało? - zapytała Luna.
Harry pomógł jej wstać i razem popędzili korytarzem, wlokąc za sobą pelerynę-niewidkę.
Wpadli do nieużywanej klasy, gdzie McGonagall, Flitwick i Sprout stali przy rozbitym oknie.
- Skoczył - powiedziała McGonagall.
- Zabił się?! - Harry podbiegł do okna, nie zwracając uwagi na okrzyki zaskoczenia,
jakimi Flitwick i Sprout powitali jego nagłe pojawienie się.
- Nie, żyje - stwierdziła z goryczą McGonagall. - W przeciwieństwie do Dumbledore’a
wciąż miał różdżkę... i chyba nauczył się kilku sztuczek od swojego pana.
Harry z przerażeniem zobaczył w oddali wielką, podobną do nietoperza postać, szybującą
w powietrzu w kierunku granicznego muru.
Za ich plecami rozległy się czyjeś ciężkie kroki i potężne sapanie: to Slughorn wreszcie
ich dogonił.
- Harry! - wydyszał, masując sobie szeroką pierś pod szmaragdowozieloną jedwabną
piżamą. - Kochany chłopcze... co za niespodzianka... Minerwo, wyjaśnij mi, proszę...
Severus... co z nim?
- Nasz dyrektor wziął sobie krótki urlop - odpowiedziała profesor McGonagall,
wskazując na dziurę w oknie.
- Pani profesor! - zawołał Harry, ściskając sobie skronie. Zobaczył prześlizgujące się pod
nim jezioro pełne inferiusów, poczuł, jak zielona łódka uderza dziobem w brzeg... Voldemort
wyskoczył z niej, żądny krwi...
- Pani profesor, musimy zabarykadować szkołę, on już jest blisko!
- Dobrze. Nadchodzi Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać - powiedziała,
zwracając się do nauczycieli. Sprout i Flitwick wydali z siebie krótkie, zduszone okrzyki,
Slughorn jęknął cicho. - Potter ma coś do zrobienia w zamku na polecenie Dumbledore’a.
Musimy zapewnić szkole taką ochronę, na jaką nas wszystkich stać, podczas gdy Potter
będzie wykonywał swoje zadanie.
- Oczywiście zdajesz sobie sprawę z tego, że nie sposób w nieskończoność
powstrzymywać Sama-Wiesz-Kogo przed wejściem do zamku? - pisnął profesor Flitwick.
- Ale przez jakiś czas zdołamy go powstrzymać - odezwała się profesor Sprout.
- Dziękuję ci, Pomono - powiedziała profesor McGonagall i obie czarownice wymieniły
porozumiewawcze uśmiechy. - Proponuję, żebyśmy otoczyli szkołę podstawowymi
zaklęciami ochronnymi, a potem zgromadzili wszystkich uczniów w Wielkiej Sali. Większość
ewakuujemy, ale uważam, że trzeba dać szansę tym spośród dorosłych uczniów, którzy
zechcą zostać i wałczyć razem z nami.
- Zgadzam się - oświadczyła profesor Sprout i pobiegła do drzwi. - Za dwadzieścia minut
będę w Wielkiej Sali z moimi uczniami.
A kiedy zniknęła im z oczu, usłyszeli, jak mruczy sama do siebie:
- Tentakule. Diabelskie Sidła. Pnie wnykopieniek... tak, chciałabym widzieć
śmierciożerców, jak z tym walczą...
- Mogę działać stąd - powiedział profesor Flitwick i chociaż ledwo sięgał do
roztrzaskanego okna, wytknął przez nie różdżkę i zaczął mruczeć bardzo skomplikowane
zaklęcia. Harry usłyszał dziwny szum, jakby Flitwick wyczarował na błoniach potężny wiatr.
- Panie profesorze - zwrócił się do niego Harry - przepraszam, że panu przerywam, ale to
ważne. Czy może pan wie, gdzie jest diadem Roweny Ravenclaw?
- ...Protego horribilis... Diadem Roweny Ravenclaw? Dodatkowa wiedza zawsze się
przydaje, Potter, ale nie sądzę, by akurat teraz był na to czas!
- Mnie tylko chodzi o to... czy pan wie, gdzie on jest? Czy pan go kiedykolwiek widział?
- Czy go widziałem? Nikt z żyjących go nie widział! Chłopcze, on zaginął przed
wiekami!
Harry poczuł mieszaninę bolesnego zawodu i paniki. Więc co jest horkruksem?
- Filiusie, spotkamy się w Wielkiej Sali. Bądź tam ze swoimi Krukonami - powiedziała
profesor McGonagall, pokazując gestem Harry’emu i Lunie, by za nią poszli.
Byli już przy drzwiach, gdy Slughorn odzyskał mowę.
- Daję słowo - wydyszał, blady i oblany potem, z rozdygotanymi wąsami morsa. - Co za
rwetes! Wcale nie jestem pewny, czy to rozsądne, Minerwo. Przecież wiesz, że on i tak
wedrze się do zamku, a każdy, kto będzie próbował mu przeszkodzić, znajdzie się w
śmiertelnym niebezpieczeństwie...
- Za dwadzieścia minut oczekuję ciebie i twoich Ślizgonów w Wielkiej Sali - oświadczyła
profesor McGonagall. - Jeśli chcesz opuścić szkołę razem ze swoimi uczniami, nikt nie będzie
cię zatrzymywać. Ale jeśli ktoś z was spróbuje sabotować nasz opór albo podniesie na nas
rękę wewnątrz zamku, wówczas, Horacy, będziemy pojedynkować się na śmierć i życie.
- Minerwo...
- Nadszedł czas, by dom Slytherinu zdecydował, po której jest stronie. Idź i obudź swoich
uczniów, Horacy.
Harry nie czekał, by wysłuchać bełkotu Slughorna, tylko razem z Luną pobiegł za
profesor McGonagall, która stała już z uniesioną różdżką w połowię korytarza.
- Piertotum... och, na miłość boską, Filch, nie teraz... Stary woźny pojawił się właśnie,
kuśtykając i krzycząc:
- Uczniowie nie są w łóżkach! Uczniowie są na korytarzach!
- I mają tam być, ty cholerny kretynie! A teraz idź i zrób coś pożytecznego! Znajdź mi
Irytka!
- I-Irytka? - wyjąkał Filch, jakby po raz pierwszy usłyszał to imię.
- Tak, Irytka, głupcze, Irytka! Co, nie uskarżałeś się na niego przez ćwierć stulecia? Idź i
sprowadź go tutaj natychmiast!
Filch najwyraźniej uznał, że profesor McGonagall pomieszało się w głowie, ale oddalił
się przygarbiony, mrucząc coś pod nosem.
- A teraz... Piertotum locomotor! - krzyknęła profesor McGonagall.
I natychmiast wszystkie posągi i zbroje stojące wzdłuż korytarza pozeskakiwały z
cokołów, a po hukach i trzaskach dochodzących z wyższych i niższych pięter Harry poznał,
że to samo zrobili ich towarzysze w całym zamku.
- Hogwart jest zagrożony! - zawołała profesor McGonagall. - Brońcie naszych granic,
chrońcie nas, spełnijcie waszą powinność wobec szkoły!
Z łoskotem i przeraźliwym wyciem horda posągów popędziła korytarzem, mijając
Harry’ego; niektóre były mniejsze, inne większe niż ich żywe odpowiedniki. Były też różne
zwierzęta i podzwaniające zbroje, wymachujące mieczami i łańcuchami zakończonymi
kolczastymi kulami.
- Potter, ty i panna Lovegood biegnijcie do waszych przyjaciół i sprowadźcie ich do
Wielkiej Sali... ja obudzę resztę Gryfonów.
Rozstali się na szczycie schodów. Harry i Luna popędzili z powrotem do tajnego wejścia
do Pokoju Życzeń. Po drodze mijali tłumy uczniów, większość w pelerynach podróżnych na
piżamach, spędzanych do Wielkiej Sali przez nauczycieli i prefektów.
- To był Potter!
- Harry Potter!
- To był on, przysięgam, dopiero co go widziałem! Ale Harry pędził, nie oglądając się za
siebie, i w końcu stanęli przed wejściem do Pokoju Życzeń. Oparł się o zaczarowaną ścianę,
która otworzyła się, by wpuścić ich do środka, po czym zbiegli stromymi schodami w dół.
- Co...?
Harry ześliznął się po ostatnich kilku stopniach, wstrząśnięty tym, co zobaczył. W
zatłoczonym pokoju było o wiele więcej osób niż wtedy, gdy go opuścili. Wpatrzeni w niego
stali tam Kingsley i Lupin, Oliver Wood i Katie Bell, Angelina Johnson i Alicja Spinnet, Bill i
Fleur, a także państwo Weasleyowie.
- Harry, co się dzieje? - zapytał Lupin, witając go u stóp schodów.
- Voldemort nadchodzi, barykadują szkołę... Snape uciekł... Co wy tu robicie? Jak się
dowiedzieliście?
- Wysłaliśmy wiadomość do reszty członków Gwardii Dumbledore’a - wyjaśnił Fred. -
Chyba nie myślałeś, że pozwolimy, by ominęła ich ta cała zabawa, Harry! A Gwardia
powiadomiła Zakon Feniksa, no i to się potoczyło lawinowo.
- Co teraz, Harry?! - zawołał George. - Co się dzieje?
- Ewakuują młodszych uczniów. Wszyscy mają się zgromadzić w Wielkiej Sali. Musimy
się zorganizować. Walczymy.
Rozległ się ryk zachwytu i wszyscy ruszyli ku schodom, przyciskając Harry’ego do
ściany. Przebiegali koło niego członkowie Zakonu Feniksa, Gwardii Dumbledore’a i jego
dawnej drużyny quidditcha, wszyscy z wyciągniętymi różdżkami, zmierzając do głównej
części zamku.
- Luna, chodź! - zawołał Dean, wyciągając do niej wolną rękę. Chwyciła ją i wbiegła za
nim na schody.
Tłum przerzedzał się; w Pokoju Życzeń pozostała już tylko garstka ludzi. Pani Weasley
szarpała się z Ginny. Wokół nich stali Lupin, Fred, George, Bill i Fleur.
- Jeszcze nie jesteś dorosła! - krzyczała pani Weasley. - Nie pozwalam ci! Chłopcy tak,
ale ty masz wracać do domu!
- Nie wrócę!
Ginny wyrwała się matce i stała z rozwianymi włosami.
- Jestem w Gwardii Dumbledore’a...
- ...w bandzie nastolatków!
- W bandzie nastolatków, która zamierza z nim walczyć, czego nikt inny nie odważył się
nigdy dokonać! - powiedział Fred.
- Ma dopiero szesnaście lat! Jeszcze jest na to za młoda! Co wy sobie myślicie, po co ją
sprowadziliście ze sobą...
Fred i George mieli trochę zawstydzone miny.
- Mama ma rację, Ginny - powiedział łagodnie Bill. - To nie dla ciebie. Wszyscy, którzy
nie mają siedemnastu lat, będą musieli opuścić zamek. Tak nakazuje zwykły rozsądek.
- Nie mogę wrócić do domu! - krzyknęła Ginny, a w jej oczach zabłysły łzy. - Tu jest cała
moja rodzina, nie będę czekała samotnie, nie wiedząc...
Spojrzała na Harry’ego błagalnym wzrokiem, ale on potrząsnął głową. Odwróciła się ze
złością.
- Świetnie - warknęła, patrząc na wejście do tunelu wiodącego do gospody Pod Świńskim
Łbem. - No to żegnam wszystkich i...
Usłyszeli jakiś stłumiony hałas i z tunelu ktoś wypadł, zachwiał się, stracił równowagę i
przewrócił się na podłogę. Wciągnął się na najbliższy fotel, popatrzył wokoło przez okulary w
rogowej oprawce i powiedział:
- Spóźniłem się? Już się zaczęło? Dopiero co się dowiedziałem, więc...
Percy Weasley zaniemówił. Najwyraźniej nie spodziewał się wpaść na prawie wszystkich
członków swojej rodziny. Zaległa cisza, którą przerwała Fleur, chcąc złagodzić wyczuwalne
w całym pokoju napięcie.
- To... jaki się ma malinki Teddy?
Lupin, do którego zaadresowane było to pytanie, zamrugał zbity z tropu. Milczenie
między Weasleyami zdawało się tężeć jak lód.
- Ja... och, tak... znakomicie! - odpowiedział trochę zbyt głośno. - Tak, jest z nim Tonks...
u swojej matki...
Percy i reszta Weasleyów wciąż patrzyli na siebie w milczeniu.
- Mam zdjęcie! - zawołał Lupin, wyciągając zza pazuchy fotografię i pokazując ją Fleur i
Harry’emu.
Na zdjęciu było niemowlę z kępką turkusowych włosów, wymachujące tłustymi
piąstkami do kamery.
- Byłem głupi! - ryknął nagle Percy, a Lupin o mało nie wypuścił z rąk fotografii. -
Byłem idiotą, byłem nadętym palantem, byłem...
- Uwielbiającym ministerstwo kretynem, który wyrzekł się rodziny, bo zżerała go chora
ambicja - dokończył Fred.
Percy przełknął ślinę.
- Tak, byłem taki!
- No, teraz powiedziałeś szczerą prawdę - rzekł Fred, wyciągając do niego rękę.
Pani Weasley zalała się łzami. Podbiegła, odepchnęła Freda i chwyciła Percy’ego w
objęcia. Klepał ją po plecach, patrząc na ojca.
- Przepraszam, tato - wymamrotał.
Pan Weasley zaczął podejrzanie szybko mrugać oczami, a potem też rzucił się, by
wyściskać syna.
- Co sprawiło, że odzyskałeś rozum, Percy? - zapytał George.
- To trwało już od pewnego czasu - odrzekł Percy, ocierając sobie rąbkiem peleryny oczy
pod okularami. - Musiałem jednak znaleźć sposób, jak się wycofać, a w ministerstwie nie jest
to takie łatwe, wciąż aresztują zdrajców. Udało mi się nawiązać kontakt z Aberforthem, a on
powiadomił mnie dziesięć minut temu, że Hogwart szykuje się do walki, no więc jestem.
- I słusznie, bo w takich momentach powinniśmy móc liczyć na naszych prefektów,
którzy nas dzielnie poprowadzą do boju - rzekł George, nieźle naśladując pompatyczny styl
Percy’ego. - No dobra, idziemy na górę i zabieramy się do roboty, bo pozajmują nam
wszystkich dobrych śmierciożerców.
- Więc jesteś moją bratową, tak? - zapytał Percy, witając się z Fleur, kiedy już szli ku
schodom za Billem, Fredem i George’em.
- Ginny! - warknęła pani Weasley. Korzystając z zamieszania spowodowanego
rodzinnym pojednaniem, Ginny próbowała też wśliznąć się na schody.
- Molly, a co ty na to? - odezwał się Lupin. - Niech Ginny zostanie tutaj, przynajmniej
będzie blisko, a nie znajdzie się w ogniu walki...
- Ja...
- To dobry pomysł - stwierdził stanowczo pan Weasley. - Ginny, zostajesz w tym pokoju,
słyszysz?
Ginny ten pomysł nie bardzo się spodobał, ale widząc srogie spojrzenie ojca, kiwnęła
głową. Państwo Weasleyowie i Lupin ruszyli w stronę schodów.
- Gdzie jest Ron? - zapytał Harry. - Gdzie Hermiona?
- Pewnie już są w Wielkiej Sali! - zawołał przez ramię pan Weasley.
- Nie widziałem ich, gdy tu biegłem.
- Mówili coś o jakiejś łazience - powiedziała Ginny. - Zaraz po tym, jak wyszedłeś.
- O łazience?
Harry przeszedł przez pokój do otwartych drzwi łazienki i zajrzał do środka. Nikogo tam
nie było.
- Jesteś pewna, że mówili o la...
Nagle blizna zapiekła go straszliwie, Pokój Życzeń zniknął, a on stał przed wysokimi
wrotami między kolumnami zwieńczonymi uskrzydlonymi dzikami, patrząc poprzez żeliwne
kraty na odległy zamek, tryskający światłem ze wszystkich okien. Nagini spoczywała na jego
ramionach. Przenikało go to chłodne, bezwzględne poczucie zmierzania do jasno określonego
celu, które zawsze poprzedzało mord.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:07, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł T R Z Y D Z I E S T Y P I E R W S Z Y







Bitwa o Hogwart
Zaczarowane sklepienie Wielkiej Sali było ciemne i upstrzone gwiazdami, a pod nim
przy czterech długich stołach domów siedzieli rozczochrani uczniowie, jedni w pelerynach
podróżnych, inni w szlafrokach. Tu i tam snuły się perłowobiałe duchy. Każde oko, żywe czy
martwe, utkwione było w profesor McGonagall, która przemawiała z podestu u szczytu sali.
Za nią stała reszta profesorów, w tym centaur Firenzo, oraz członkowie Zakonu Feniksa.
- ...ewakuacja odbędzie się pod nadzorem pana Filcha i pani Pomfrey. Kiedy dam znać,
prefekci ustawią porządnie uczniów swojego domu i poprowadzą ich do punktu
ewakuacyjnego.
Wielu uczniów siedziało z osłupiałymi minami. Kiedy Harry szukał wzrokiem Rona i
Hermiony przy stole Gryfonów, od stołu Puchonów wstał Ernie Macmillan i zawołał:
- A jeśli chcemy zostać i walczyć?
Tu i ówdzie rozległy się okrzyki aplauzu.
- Kto ukończył siedemnaście lat, może zostać - odpowiedziała profesor McGonagall.
- A co z naszymi rzeczami? - zapytała jakaś dziewczyna od stołu Krukonów. - Z naszymi
kuframi i sowami?
- Nie ma czasu na zabieranie rzeczy osobistych. Teraz jest najważniejsze, aby was stąd
bezpiecznie wyprowadzić.
- Gdzie jest profesor Snape? - zawołała któraś ze Ślizgonek.
- Używając popularnego określenia, dał drapaka - odpowiedziała profesor McGonagall,
na co Gryfoni, Puchoni i Krukoni wrzasnęli gromko z uciechy.
Harry ruszył wzdłuż stołu Gryfonów, wciąż szukając Rona i Hermiony. Kiedy
przechodził, twarze odwracały się w jego stronę i rozlegały się podniecone szepty.
- Otoczyliśmy już zamek magiczną ochroną przed napastnikami - mówiła profesor
McGonagall - ale mamy świadomość, że na długo ich nie powstrzyma, jeśli się jej nie
wzmocni. Muszę was więc prosić, żebyście opuścili zamek szybko i w spokoju, robiąc
wszystko, co prefekci wam...
Jej ostatnie słowa zagłuszył jednak zupełnie inny głos, który potoczył się echem po całej
sali. Był to głos wysoki, zimny i dobitny. Trudno było określić, skąd się wydobywa,
wydawało się, że ze wszystkich czterech ścian. Jak potwór, któremu kiedyś rozkazywał, mógł
tam być uśpiony przez całe stulecia.
- Wiem, że przygotowujecie się do walki. - Wśród uczniów rozległy się okrzyki
przerażenia, niektórzy przywarli do swoich kolegów lub koleżanek, rozglądając się wokoło w
poszukiwaniu źródła głosu. - Próżne są wasze nadzieje. Mnie nie można pokonać. Nie chcę
was zabijać. Żywię głęboki szacunek do nauczycieli Hogwartu. Nie chcę przelewać krwi
czarodziejów.
W sali zapadła cisza tak głucha, że aż uciskała bębenki w uszach, a atmosfera napięcia
zdawała się zbyt gęsta, by wytrzymały ją ściany.
- Wydajcie mi Harry’ego Pottera - rozbrzmiał głos Voldemorta - a nikomu nie stanie się
krzywda. Wydajcie mi Harry’ego Pottera, a zostawię szkołę w spokoju. Wydajcie mi
Harry’ego Pottera, a zostaniecie wynagrodzeni. Macie czas do północy.
Znowu zaległa cisza. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Harry’ego, setki spojrzeń
uwięziły go w miejscu, w którym stał. A potem ktoś podniósł się od stołu Ślizgonów i
rozpoznał Pansy Parkinson, która podniosła trzęsącą się rękę i krzyknęła:
- On jest tutaj! Potter jest tutaj! Niech ktoś go złapie!
Zanim Harry zdążył coś powiedzieć, zrobiło się zamieszanie. Siedzący przed nim
Gryfoni powstali jak jeden mąż, zwróceni twarzami nie do niego, ale do Ślizgonów. Potem
wstali Puchoni i prawie w tym samym momencie Krukoni, wszyscy plecami do Harry’ego,
wszyscy wpatrzeni w Pansy Parkinson, a Harry, oniemiały z wrażenia i wzruszony, ujrzał
wynurzające się spod wszystkich peleryn i rękawów różdżki.
- Dziękuję, panno Parkinson - ucięła profesor McGonagall. - Opuści pani salę pierwsza, z
panem Filchem. Reszta Ślizgonów, proszę za nimi.
Rozległ się chrobot odsuwanych ławek i tupot stóp Ślizgonów wychodzących z sali.
- Krukoni, teraz wy! - zawołała profesor McGonagall.
Powoli opustoszały wszystkie cztery stoły. Przy stole Ślizgonów nie został nikt,
natomiast kilku starszych Krukonów nadal siedziało przy swoim stole, kilkunastu pozostało
przy stole Puchonów, a przy stole Gryfonów prawie połowa.
Profesor McGonagall zeszła z podium, by dopilnować porządku.
- Creevey, nie ma mowy, wychodź! I ty, Peakes! Harry szybko podszedł do Weasleyów
siedzących razem przy stole Gryffindoru.
- Gdzie są Ron i Hermiona?
- To nie znalazłeś ich... - zaczął pan Weasley z zaniepokojoną miną.
Urwał jednak, bo na podium wszedł Kingsley, by przemówić do tych, którzy pozostali.
- Tylko pół godziny dzieli nas od północy, więc musimy działać szybko! Plan bitwy
został uzgodniony między nauczycielami i członkami Zakonu Feniksa. Profesorowie Flitwick,
Sprout i McGonagall zaprowadzą grupy walczących na trzy najwyższe wieże, Ravenclawu,
Gryffindoru i Astronomiczną, skąd będą mieć dobry widok i znakomitą pozycję do rzucania
zaklęć. W tym samym czasie Remus - wskazał na Lupina - Artur - wskazał na pana Weasleya
- i ja poprowadzimy inne grupy na błonia. Będzie nam potrzebny ktoś do zorganizowania
obrony tajnych wejść do szkoły...
- To chyba zadanie dla nas! - zawołał Fred, pokazując na siebie i George’a, a Kingsley
kiwnął głową.
- Dobrze, a teraz przywódcy do mnie, podzielimy się na oddziały!
- Potter - powiedziała profesor McGonagall, spiesząc do niego, podczas gdy uczniowie
tłoczyli się na podium, przepychając się i odbierając instrukcje - czy ty nie powinieneś czegoś
szukać?
- Co? Och... tak!
Dręcząc się zagadkowym zniknięciem Rona i Hermiony, prawie zapomniał o horkruksie,
prawie zapomniał, że bitwa ma się toczyć właśnie dlatego, by mógł go szukać.
- Więc idź, Potter, idź!
- No tak... lecę...
Poczuł na sobie spojrzenia, gdy wybiegł do sali wejściowej, wciąż zatłoczonej
opuszczającymi zamek uczniami. Pozwolił się zagarnąć tłumowi wchodzącemu po
marmurowych schodach, ale na pierwszym piętrze popędził pustym korytarzem. Paniczny
strach nie pozwalał mu zebrać myśli. Próbował się uspokoić, skupić na poszukiwaniu
horkruksa, ale jego myśli krążyły bezładnie i gorączkowo jak ćmy uwięzione pod szklanką.
Bez Rona i Hermiony nie potrafi ich opanować. Zwolnił, a potem zatrzymał się w połowie
pustego korytarza, usiadł na postumencie opuszczonym przez jakiś posąg i z woreczka na szyi
wyciągnął Mapę Huncwotów. Nie znalazł kropek z imionami Rona i Hermiony, ale przecież
mogły gdzieś zginąć w tłumie zdążającym do Pokoju Życzeń. Odłożył mapę, ukrył twarz w
dłoniach i zamknął oczy, starając się skupić...
Voldemort przypuszczał, że pojawię się w wieży Ravenclawu.
Tak, to jest jakiś konkret, stąd należy zacząć. Voldemort kazał Alecto czuwać w pokoju
wspólnym Krukonów. Można to wyjaśnić tylko w jeden sposób: obawiał się, że Harry już
wie, iż ten horkruks jest w jakiś sposób związany z domem Ravenclawu.
Ale jedynym przedmiotem, który można powiązać z domem Ravenclawu, jest zaginiony
diadem... a w jaki sposób diadem mógłby stać się horkruksem? Czy to możliwe, by
Voldemort, sam należący do domu Slytherina, odnalazł diadem, którego na próżno szukały
całe pokolenia Krukonów? Kto mógł mu podpowiedzieć, gdzie należy szukać, skoro nikt z
żyjących nigdy tego diademu nie widział?
Nikt z żyjących...
Harry otworzył oczy pod zakrywającymi mu twarz dłońmi. Zeskoczył z cokołu i popędził
tam, skąd przybiegł, powtarzając sobie w duchu, że to jego ostatnia nadzieja. Wrócił do
marmurowych schodów, gdzie wciąż tłoczyli się uczniowie w kolejce do Pokoju Życzeń.
Prefekci wykrzykiwali polecenia, starając się utrzymać porządek i nie zgubić z oczu
członków swoich domów, było sporo przepychanek i kłótni. Zobaczył Zachariasza Smitha,
usiłującego się przepchać na początek kolejki przez tłum pierwszoroczniaków, tu i tam młodsi
uczniowie popłakiwali, a starsi nawoływali rozpaczliwie swoich przyjaciół i rodzeństwo...
Dostrzegł perłowobiałą postać szybującą przez salę wejściową i zawołał ile sił w płucach,
by przekrzyczeć tumult:
- Nick! NICK! Muszę z tobą pomówić!
Przepychając się przez tłum, stanął w końcu u stóp marmurowych schodów, gdzie czekał
na niego Prawie Bezgłowy Nick, duch wieży Gryffindoru.
- Harry! Mój drogi chłopcze!
Nick wyciągnął ramiona, aby uściskać mu obie dłonie, a Harry poczuł się tak, jakby je
zanurzył w lodowatej wodzie.
- Nick, musisz mi pomóc. Kto jest duchem wieży Ravenclawu?
Prawie Bezgłowy Nick spojrzał na niego zaskoczony i trochę urażony.
- Szara Dama, rzecz jasna, ale jeśli chcesz skorzystać z pomocy duchów...
- To musi być ona... wiesz, gdzie ją znaleźć?
- Pomyślmy...
Głowa Nicka chwiała się lekko na białej kryzie, gdy ją zwracał we wszystkie strony,
patrząc ponad głowami uczniów.
- Jest tam, Harry, to ta młoda kobieta z długimi włosami.
Harry spojrzał w kierunku, który wskazywał przezroczysty palec Nicka, i zobaczył ducha
wysmukłej dziewczyny, której oczy napotkały jego spojrzenie. Uniosła brwi i odleciała,
znikając w ścianie.
Harry pobiegł za nią. Gdy otworzył drzwi prowadzące na korytarz, w którym zniknęła,
dostrzegł ją na samym końcu, wciąż umykającą przed nim w powietrzu.
- Hej... zaczekaj... wróć!
Zatrzymała się, zawieszona kilka cali nad posadzką. Miała na sobie długą do ziemi
pelerynę, a włosy sięgały jej do pasa. Harry uznał, że musiała być piękna, ale była też
wyniosła i dumna. Kiedy się do niej zbliżył, rozpoznał ducha, którego nieraz widywał na tym
korytarzu, ale do którego jeszcze nigdy się nie odezwał.
- Jesteś Szarą Damą, tak? Kiwnęła głową, ale milczała.
- Duchem wieży Ravenclawu?
- Zgadza się.
Ton jej głosu nie był zachęcający.
- Proszę cię, pomóż mi. Muszę się dowiedzieć wszystkiego, co wiesz, o zaginionym
diademie.
Chłodny uśmiech wykrzywił jej usta.
- Obawiam się - powiedziała, odwracając się, by odpłynąć - że nie mogę ci pomóc.
- ZACZEKAJ!
Nie zamierzał krzyknąć, ale ze złości i ze strachu tracił już panowanie nad sobą. Zerknął
na zegarek: był kwadrans do północy.
- To bardzo pilne - powiedział błagalnym tonem. - Jeśli ten diadem jest w Hogwarcie,
muszę go odnaleźć, i to szybko.
- Nie jesteś pierwszym uczniem, który marzy o znalezieniu diademu - powiedziała z
pogardą. - Pokolenia uczniów błagały mnie...
- Tu nie chodzi o próbę zdobycia lepszych stopni! - krzyknął. - Tu chodzi o Voldemorta...
o pokonanie Voldemorta... ale może ciebie to nie obchodzi?!
Nie mogła się zarumienić, ale jej przezroczyste policzki pojaśniały, kiedy odpowiedziała
urażonym głosem:
- Oczywiście, że mnie obchodzi... jak śmiesz...
- Więc pomóż mi!
Teraz i ją opuściło wyniosłe opanowanie.
- To... to nie polega na... - wyjąkała. - Diadem mojej matki...
- Twojej matki?
Zrobiła taką minę, jakby była zła na samą siebie.
- Za życia - powiedziała zduszonym głosem - byłam Heleną Ravenclaw.
- Jesteś jej córką? Ale skoro tak, to musisz wiedzieć, co się z nim stało!
- Ten diadem pogłębia mądrość - odpowiedziała, najwyraźniej starając się odzyskać
spokój - ale wątpię, czy zwiększyłby twoje szanse pokonania czarodzieja, który sam nazywa
się Lordem...
- Przecież już ci powiedziałem, że nie zamierzam nosić tego diademu! Nie ma teraz czasu
na wyjaśnienia... ale jeśli ci zależy na Hogwarcie, jeśli pragniesz klęski Voldemorta, musisz
mi powiedzieć wszystko, co wiesz o tym diademie!
Znieruchomiała w powietrzu, patrząc na niego z góry, a Harry’ego ogarnęło rozpaczliwe
poczucie beznadziejności. To przecież oczywiste, że gdyby coś wiedziała, powiedziałaby to
Flitwickowi albo Dumbledore’owi, który na pewno zadał jej to samo pytanie. Pokręcił głową
i już zamierzał się odwrócić, kiedy przemówiła cichym głosem:
- To ja ukradłam ten diadem mojej matce.
- Co?... Co zrobiłaś?
- Ukradłam diadem - powtórzyła szeptem Helena Ravenclaw. - Chciałam być mądrzejsza,
ważniejsza od mojej matki. Uciekłam z nim.
Nie wiedział, w jaki sposób udało mu się zdobyć jej zaufanie, i nie zapytał o to, po prostu
słuchał, wsłuchiwał się w każde jej słowo.
- Mówią, że moja matka nigdy nie przyznała się do tego, że jej diadem zaginął, udawała,
że nadal go ma. Ukryła swoją stratę i moją zdradę przed innymi założycielami Hogwartu. A
potem zachorowała... to była śmiertelna choroba. Pomimo mojej perfidii bardzo chciała
zobaczyć mnie przed śmiercią. Wysłała pewnego mężczyznę, który od dawna mnie kochał,
choć odrzucałam jego zaloty, aby mnie odnalazł. Wiedziała, że nie spocznie, póki mnie nie
odnajdzie.
Harry czekał. Szara Dama westchnęła głęboko i odrzuciła głowę do tyłu.
- Wytropił mnie w puszczy, w której się ukrywałam. Kiedy odmówiłam powrotu do
domu, wpadł w furię. Baron zawsze był mężczyzną o gorącej krwi. Rozwścieczony moją
odmową, zaślepiony zazdrością o moją wolność, przebił mnie sztyletem.
- Baron? Masz na myśli...
- Tak, Krwawego Barona - odpowiedziała Szara Dama i rozchyliła pelerynę, by ukazać
ciemną bliznę na swojej białej piersi. - A kiedy zobaczył, co uczynił, ogarnął go straszliwy
żal. Odebrał sobie życie tym samym sztyletem, którym zabił mnie. I odtąd przez wszystkie
stulecia dźwiga swoje łańcuchy w akcie pokuty... i słusznie - dodała z goryczą.
- A... a diadem?
- Pozostał tam, gdzie go ukryłam, kiedy usłyszałam, jak Baron przedziera się ku mnie
przez puszczę. Ukryłam go w dziupli drzewa.
- W dziupli? Jakiego drzewa? Gdzie to było?
- W puszczy, w Albanii. W odludnym miejscu, gdzie, jak myślałam, nie będzie go szukać
moja matka.
- W Albanii... - powtórzył Harry. Z zamętu wyłaniał się wreszcie ukryty sens i teraz
zrozumiał, dlaczego powiedziała mu to, czego nie chciała zdradzić Flitwickowi i
Dumbledore’owi. - Opowiedziałaś to już komuś, prawda? Innemu uczniowi, tak?
Zamknęła oczy i kiwnęła głową.
- Nie miałam... pojęcia... on był... był taki przymilny... myślałam... że mnie rozumie... że
mi współczuje...
Tak, pomyślał Harry, Tom Riddle z całą pewnością dobrze rozumiał Helenę Ravenclaw,
jej pragnienie posiadania słynnych, obdarzonych wielką mocą przedmiotów, do których nie
miała prawa.
- Nie byłaś pierwszą osobą, z której Riddle wyciągnął coś pochlebstwami i udawanym
współczuciem - mruknął cicho. - Kiedy chciał, potrafił być naprawdę czarujący...
A więc Tomowi Riddle’owi udało się zdobyć informację o miejscu ukrycia zaginionego
diademu Roweny Ravenclaw. Udał się do tej odległej puszczy i wyjął diadem z dziupli,
prawdopodobnie zaraz po opuszczeniu Hogwartu, zanim zaczął pracować w sklepie Borgina i
Burkesa. A te albańskie odludzia musiały mu się wydać znakomitym miejscem na kryjówkę,
gdy o wiele później, już jako Lord Voldemort, musiał na dziesięć długich lat zniknąć i lizać
rany w spokoju.
Ale diademu, kiedy już stał się jego drogocennym horkruksem, nie pozostawił w tym
byle jakim, bezimiennym drzewie... nie, diadem musiał potajemnie wrócić do swojego
prawdziwego domu i dlatego Voldemort przywiózł go tutaj...
- ...tej nocy, w której poprosił o pracę w szkołę! - powiedział na głos Harry, kończąc swój
tok rozumowania.
- Słucham?
- Ukrył diadem w zamku tej nocy, kiedy poprosił Dumbledore’a o posadę nauczyciela! -
Wypowiedzenie na głos pozwoliło mu to wszystko zrozumieć. - Musiał to zrobić albo idąc do
gabinetu Dumbledore’a, albo z niego wracając! Ale uznał, że wciąż warto starać się o posadę
w Hogwarcie... bo może udałoby mu się zdobyć i miecz Gryffindora... Dziękuję ci, dziękuję!
Zostawił ją zdumioną, unoszącą się w powietrzu w pustym korytarzu. Kiedy skręcił za
róg korytarza wiodącego do sali wejściowej, spojrzał na zegarek. Do północy brakowało
pięciu minut i choć już wiedział, czym jest ostatni horkruks, nie przybliżył się do odkrycia,
gdzie się znajduje...
Całe pokolenia uczniów bezskutecznie poszukiwały diademu; to wskazywało, że nie
został ukryty w wieży Ravenclawu... ale jeśli nie tam, to gdzie? Jaką kryjówkę odkrył Tom
Riddle wewnątrz zamku Hogwart, która wydała mu się całkowicie bezpieczna na wieki?
Zagubiony w tych myślach minął narożnik, ale zaledwie zdążył przejść parę kroków
wzdłuż następnego korytarza, gdy okno po jego lewej stronie roztrzaskało się z ogłuszającym
hukiem. Uskoczył w bok. Olbrzymia postać wpadła na korytarz przez dziurę po oknie, a po
chwili odłączyło się od niej coś dużego i włochatego, co skomląc, rzuciło się na Harry’ego.
- Hagrid! - krzyknął Harry, starając się uwolnić od umizgów brytana Kła, gdy olbrzymia
postać dźwignęła się na nogi. - Skąd ty, do...
- Harry, jesteś tutaj! Jesteś!
Hagrid pochylił się, uścisnął go tak, że zatrzeszczały mu żebra, a potem podbiegł do
roztrzaskanego okna.
- Dobry chłopak, dobry! - ryknął. - Zaraz do ciebie przyjdę, Graupku, poczekaj na mnie!
Za Hagridem, w ciemnościach nocy, Harry dostrzegł rozbłyski światła i usłyszał dziwny,
przenikliwy wrzask. Zerknął na zegarek: była północ. Bitwa się rozpoczęła.
- Cholibka, Harry! - wydyszał Hagrid. - To jest to, co nie? Czas powalczyć!
- Hagridzie, skąd przybywasz?
- Siedziałem sobie w jaskini i usłyszałem Sam-Wiesz-Kogo. Niesie się ten jego głos, co?
„Macie do północy wydać mi Pottera". Zaraz sobie pomyślałem, że musisz tu być, no i co jest
grane. Do nogi, Kieł. No to żeśmy tu przyszli, żeby się włączyć, ja, Graupek i Kieł.
Przedarliśmy się przez las, Graupek nas niósł, mnie i Kła. Kazałem mu nas zostawić w
zamku, a on wcisnął mnie przez okno, niech go szlag. Nie o to mi dokładnie chodziło, ale...
zaraz, a gdzie Ron i Hermiona?
- To jest pytanie. Chodźmy.
Ruszyli razem korytarzem, Kieł w podskokach obok nich. Harry słyszał już dochodzące
zewsząd odgłosy zamieszania, tupot nóg, krzyki, a przez okna widział coraz więcej
rozbłysków światła na ciemnych błoniach.
- Harry, gdzie my lecimy? - wydyszał za jego plecami Hagrid, którego ciężkie kroki
sprawiały, że dygotały deski w podłodze.
- Sam jeszcze nie wiem - odrzekł Harry, skręcając na chybił trafił - ale Ron i Hermiona
muszą tu gdzieś być.
Zobaczyli pierwsze ofiary bitwy: dwa kamienne gargulce, zwykle strzegące wejścia do
pokoju nauczycielskiego, leżały roztrzaskane zaklęciem, które musiało wpaść przez kolejne
rozbite okno. Kiedy Harry przeskoczył nad jedną z oderwanych głów, jęknęła słabym głosem:
- Och, nie przejmuj się mną... ja tu sobie polezę i rozsypię się w proch...
Brzydka twarz przypomniała nagle Harry’emu marmurowe popiersie Roweny Ravenclaw
w domu Ksenofiliusa, z dziwacznym stroikiem na głowie, a potem posąg w wieży
Ravenclawu, z kamiennym diademem na białych kędziorach...
A kiedy dobiegł do końca korytarza, powróciło do niego wspomnienie trzeciego
kamiennego posągu: brzydkiego starego maga, któremu sam włożył kiedyś na głowę perukę i
jakiś stary diadem. I doznał nagłego olśnienia, które zapiekło go w środku jak łyk Ognistej
Whisky, tak że o mało co nie potknął się i nie przewrócił.
Już wiedział, gdzie czeka na niego ostatni horkruks...
Tom Riddle, który nie ufał nikomu i zawsze działał sam, mógł być na tyle zarozumiały, by
sądzić, że tylko on przeniknął najgłębsze tajemnice Hogwartu. Oczywiście Dumbledore i
Flitwick, wzorowi uczniowie, nigdy nie dotarli do tego miejsca, ale on, Harry, często zbaczał
z utartych szlaków, gdy był w szkole... To był sekret, który poznali on i Voldemort, a o
którego istnieniu Dumbledore nigdy się nie dowiedział...
Z tych rozmyślań wytrąciła go biegnąca korytarzem profesor Sprout, a za nią pędził
Neville i pół tuzina innych uczniów, wszyscy w nausznikach, niosąc jakieś wielkie rośliny w
doniczkach.
- Mandragory! - krzyknął Neville przez ramię, gdy mijał Harry’ego. - Przerzucimy je
przez mury... to im się nie spodoba!
Harry już wiedział, dokąd iść, i przyspieszył, z Hagridem i Kłem depczącymi mu po
piętach. Mijali portret za portretem, a namalowane na nich postacie biegły razem z nimi -
czarodzieje i czarownice w kryzach i pantalonach, w zbrojach i pelerynach - wpychając się w
ramy innych portretów i wykrzykując nowiny z innych części zamku. Kiedy dobiegli do
końca korytarza, cały zamek zadygotał, olbrzymią wazę zdmuchnęło z postumentu ze
straszliwą siłą i Harry poznał, że są w mocy zaklęć o wiele bardziej złowrogich od tych,
którymi dysponowali nauczyciele i członkowie Zakonu Feniksa.
- Nie bój się, Kieł... do nogi! - ryknął Hagrid, ale wielki brytan uciekł, gdy w powietrzu
świsnęły jak szrapnele szczątki porcelany. Pobiegł za przerażonym psem, nie oglądając się na
Harry’ego.
Harry pędził z różdżką w pogotowiu przez korytarze wstrząsane wybuchami. Na całej
długości jednego z nich mały rycerz, Sir Cadogan, przeskakiwał z portretu w portret obok
niego, podzwaniając zbroją i bojowymi okrzykami dodając mu otuchy, a za nim cwałował
jego tłusty konik.
- Fanfaroni i dranie, nędzne psy i kundle! Przegnaj ich, Potter, przepędź ich, gdzie pieprz
rośnie!
Harry skręcił za róg korytarza i natknął się na Freda i grupkę uczniów, w tym Lee
Jordana i Hannę Abbott, stojących obok postumentu po posągu, za którym było jedno z
tajnych wyjść. Różdżki mieli w pogotowiu i nasłuchiwali przy ukrytym otworze.
- Piękna noc, co?! - krzyknął Fred, gdy zamek ponownie zadrżał w posadach.
Harry minął ich w biegu, szczęśliwy i przerażony zarazem. Wpadł do innego korytarza,
pełnego sów. Pani Norris miotała się tu i tam, prychając gniewnie i próbując trafić je
pazurami, zapewne po to, by zapędzić je z powrotem tam, gdzie powinny być...
- Potter!
Aberforth Dumbledore zagradzał mu drogę w końcu korytarza, trzymając różdżkę przed
sobą.
- Setki dzieciaków przebiegają przez mój pub!
- Wiem, ewakuujemy się. Voldemort...
- ...atakuje zamek, bo nie chcą mu ciebie wydać. Nie jestem głuchy, całe Hogsmeade go
słyszało. A nie przyszło wam na myśl, żeby wziąć paru Ślizgonów jako zakładników?
Wysłaliście w bezpieczne miejsce bękarty śmierciożerców. Nie byłoby mądrzej zatrzymać ich
tutaj?
- To by nie powstrzymało Voldemorta, a pana brat nigdy by czegoś takiego nie zrobił.
Aberforth chrząknął gniewnie i ruszył w przeciwną stronę.
„Pana brat nigdy by czegoś takiego nie zrobił... no tak, taka jest prawda", pomyślał
Harry, znowu biegnąc przed siebie. Dumbledore, który tak długo bronił Snape’a, nigdy by nie
wziął swoich uczniów na zakładników...
A potem minął pędem ostatni narożnik i wreszcie ich zobaczył, wydając okrzyk pełen
ulgi i furii, zobaczył Rona i Hermionę, oboje z dużymi, zakrzywionymi, brudnożółtymi
przedmiotami w ramionach. Ron miał pod pachą miotłę.
- Gdzie wy, do cholery, byliście?! - zawołał.
- W Komnacie Tajemnic - odrzekł Ron.
- W Komnacie... Co?! - zdumiał się Harry, zatrzymując się przed nimi.
- To pomysł Rona! - odpowiedziała zdyszana Hermiona. - Czy nie wspaniały? Ty
wyszedłeś, a ja mówię do Rona, nawet jak znajdziemy horkruksa, to jak go zniszczymy?
Jeszcze się nie pozbyliśmy pucharu! I wtedy on to wymyślił! Bazyliszek!
- Coś ty...
- Coś, żeby pozbyć się horkruksów - powiedział Ron.
Harry spojrzał na dziwne przedmioty, które ściskali w ramionach: wielkie, zakrzywione
kły, wydarte z czaszki martwego bazyliszka.
- Ale jak się tam dostaliście? - zapytał, patrząc na Rona. - Przecież trzeba znać mowę
wężów!
- On zna! - szepnęła Hermiona. - Pokaż mu, Ron!
Ron wydal z siebie przeraźliwy, zduszony syk.
- Słuchałem, jak to robiłeś, otwierając medalion - powiedział. - Musiałem trochę
potrenować, ale - wzruszył skromnie ramionami - udało się.
- Był niesamowity! - pisnęła Hermiona. - Naprawdę niesamowity!
- Więc... - Harry starał się zebrać myśli. - Więc...
- Więc mamy kolejnego horkruksa z głowy - powiedział Ron i wyjął spod kurtki pogięte
szczątki pucharu Helgi Hufflepuff. - Hermiona dziabnęła go kłem. Pomyślałem, że ona musi
to zrobić. Jeszcze nie miała tej przyjemności.
- Jesteś geniuszem! - krzyknął Harry.
- Ee... co tam... - bąknął Ron, chociaż widać było, że jest z siebie dumny. - A ty co
zdziałałeś?
Gdy to powiedział, nad ich głowami gruchnął grzmot. Kiedy opadł pył z sufitu, wszyscy
troje spojrzeli w górę i usłyszeli czyjś odległy krzyk.
- Wiem, jak diadem wygląda, i wiem, gdzie jest - powiedział szybko Harry. - Ukrył go
tam, gdzie ja schowałem mój stary podręcznik do eliksirów, tam, gdzie wszyscy chowali
różne rzeczy przez całe stulecia. Myślał, że tylko on odkrył to miejsce. Chodźcie.
Kiedy ściany ponownie zadygotały, poprowadził ich ukrytym wejściem i spiralnymi
schodami z powrotem do Pokoju Życzeń. Zastali w nim tylko trzy osoby: Ginny, Tonks i
jakąś starszą czarownicę w zjedzonym przez mole kapeluszu, w której Harry natychmiast
rozpoznał babcię Neville’a.
- Ach, Potter - powiedziała rzeczowym tonem, jakby na niego czekała. - Możesz nam
powiedzieć, co się dzieje?
- Nikomu nic się nie stało? - zapytały równocześnie Ginny i Tonks.
- O ile wiem, nie - odrzekł Harry. - Czy w przejściu do Świńskiego Łba wciąż są ludzie?
Wiedział, że Pokój Życzeń nie będzie się mógł przemienić, jeśli ktoś w nim będzie.
- Ja byłam ostatnia - odpowiedziała pani Longbottom. - Zamknęłam je zaklęciem,
uznałam, że byłoby niemądrze zostawić je otwarte, gdy Aberforth opuścił swój pub. Widziałeś
mojego wnuka?
- Walczy.
- Oczywiście - powiedziała z dumą. - Wybaczcie, ale muszę mu pomóc.
I z zadziwiającą prędkością pobiegła ku kamiennym stopniom.
Harry spojrzał na Tonks.
- Myślałem, że jesteś z Teddym i swoją matką?
- Nie mogłam wytrzymać, nie wiedząc... Ona się nim zaopiekuje... Widziałeś Remusa?
- Miał poprowadzić jedną z grup na błonia... Tonks bez słowa wybiegła z pokoju.
- Ginny - powiedział Harry - przykro mi, ale ty też musisz stąd wyjść. Tylko na jakiś
czas. Potem będziesz mogła wrócić.
Ginny rozpromieniła się.
- Ale potem tu wróć! - krzyknął za nią, kiedy pobiegła schodami za Tonks. - Musisz tu
wrócić!
- Chwileczkę! - odezwał się Ron ostrym tonem. - Zapomnieliśmy o kimś!
- O kim? - zapytała Hermiona.
- O skrzatach domowych, wszystkie są w kuchni, prawda?
- Uważasz, że powinny ruszyć z nami do boju? - zapytał Harry.
- Nie - odpowiedział z powagą Ron. - Uważam, że trzeba im powiedzieć, żeby stąd
uciekały. Chyba nie chcemy więcej Zgredków, prawda? Nie możemy im rozkazać, by za nas
umierały...
Kły bazyliszka z głośnym klekotem powypadały Hermionie z ramion. Podbiegła do
Rona, rzuciła mu się na szyję i pocałowała go w usta. Ron też rzucił kły i miotłę i
odpowiedział na to z takim entuzjazmem, że stopy Hermiony zawisły w powietrzu.
- Czy to odpowiedni moment? - zaprotestował nieśmiało Harry, a kiedy jedyną ich
reakcją było to, że przywarli do siebie jeszcze mocniej i zaczęli się oboje lekko chwiać w
miejscu, podniósł głos. - EJ! Jest wojna!
Oderwali się od siebie, ale wciąż nie wypuszczali się z objęć.
- Wiem, stary - powiedział Ron, który miał taką minę, jakby przed chwilą dostał
tłuczkiem w tył głowy. - Więc teraz albo nigdy, prawda?
- No dobra, ale co z horkruksem?! - krzyknął Harry. - Czy możecie się wstrzymać,
dopóki nie odnajdziemy tego diademu?
- Taak... przepraszam... - bąknął Ron i razem z Hermiona zabrał się do zbierania kłów
bazyliszka. Oboje mieli rumieńce na twarzach.
Kiedy weszli na korytarz na górze, od razu stało się jasne, że w ciągu tych kilkunastu
minut, które spędzili w Pokoju Życzeń, sytuacja w zamku uległa poważnemu pogorszeniu.
Ścianami i sklepieniami wstrząsały eksplozje, pył wisiał w powietrzu, a przez najbliższe okno
Harry zobaczył już prawie pod samym zamkiem rozbłyski zielonego i czerwonego światła.
Śmierciożercy byli już bardzo bliscy wdarcia się do środka. Spojrzawszy w dół, ujrzał
olbrzyma Graupa, ryczącego wściekle i wywijającego czymś, co wyglądało na kamiennego
gargulca wyrwanego z dachu.
- Miejmy nadzieję, że nadepnie na kilku! - powiedział Ron, a gdzieś z bliska dobiegły ich
wojownicze okrzyki.
- Byle nie na żadnego z naszych!
Harry odwrócił się i zobaczył Ginny i Tonks, z różdżkami skierowanymi w następne
okno, w którym brakowało kilku szybek. Ginny strzeliła właśnie dobrze wymierzonym
zaklęciem w grupę atakujących na dole.
- Dzielna dziewczyna! - ryknęła postać biegnąca ku nim przez chmurę pyłu i po chwili
Harry rozpoznał Aberfortha, który pędził z rozwianymi siwymi włosami, prowadząc grupkę
uczniów. - Wygląda na to, że przełamią Mur Północny, przyprowadzili własnych olbrzymów!
- Widziałeś Remusa? - zawołała za nim Tonks.
- Walczył z Dołohowem! - odkrzyknął Aberforth. - Potem go nie widziałem!
- Tonks - powiedziała Ginny. - Tonks, jestem pewna, że nic mu się nie stało...
Ale Tonks zniknęła już w chmurze pyłu, pędząc za Aberforthem.
Ginny odwróciła się do Harry’ego, Rona i Hermiony. Na jej twarzy malowała się
rozpacz.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział Harry, wiedząc, że to puste słowa. - Ginny, zaraz
wrócimy, nie wychylaj się, schowaj się gdzieś... Idziemy! - zwrócił się do Rona i Hermiony.
Pobiegli do ściany, za którą Pokój Życzeń czekał, by spełnić czyjąś kolejną prośbę.
Potrzebne mi jest miejsce, w którym wszystko jest ukryte, błagał Harry w duchu i drzwi
zmaterializowały się, gdy po raz trzeci przeszedł wzdłuż ściany.
Zgiełk bitwy urwał się nagle, gdy przekroczyli próg i zamknęli za sobą drzwi. Pogrążyli
się w ciszy sali przestronnej jak wnętrze katedry, trochę przypominającej miasto z wąskimi
uliczkami, przy których piętrzyły się stosy przedmiotów ukrytych tam przez całe pokolenia
uczniów.
- I nigdy mu nie przyszło do głowy, że ktoś może tu wejść? - zapytał Ron, a jego głos
potoczył się echem w głuchej ciszy.
- Myślał, że tylko on o tym wie - odrzekł Harry.
- No i mylił się. Kiedyś też musiałem tu coś ukryć... Tędy - dodał. - Myślę, że to jest
gdzieś tam...
Minął wypchanego trolla i Znikającą Szafę, którą Draco Malfoy naprawił z tak
katastrofalnym skutkiem w ubiegłym roku, a potem się zawahał, omiatając spojrzeniem nawy
z rupieciami. Nie mógł sobie przypomnieć, w którą stronę teraz pójść...
- Accio diadem! - zawołała w rozpaczy Hermiona, ale nic nie pomknęło ku nim w
powietrzu.
Wyglądało na to, że podobnie jak skarbiec w Banku Gringotta, Pokój Życzeń też nie
zamierza tak łatwo wydać intruzom ukrytych w nim skarbów.
- Rozdzielmy się - zaproponował Harry. - Szukajcie kamiennego popiersia starca z
peruką i diademem na głowie! Powinien stać na komodzie, na pewno gdzieś tu blisko...
Ron i Hermiona wbiegli do najbliższych naw. Harry słyszał ich kroki odbijające się
echem od stosów rupieci, butelek, kapeluszy, skrzyń, foteli, książek, broni, mioteł, pałek...
- Gdzieś tu blisko... - mruknął pod nosem. - Gdzieś... gdzieś...
Zagłębiał się w labirynt, poszukując wzrokiem przedmiotów, które zapamiętał z
poprzednich odwiedzin w Pokoju Życzeń. Jego własny oddech szumiał mu głośno w uszach. I
nagle serce zabiło mu mocno: jest... tam... stara, złuszczona komoda, w której kiedyś ukrył
swój podręcznik do eliksirów, na komodzie podniszczony kamienny mag w zakurzonej
peruce, a na niej stary, zmatowiały diadem...
Już wyciągał rękę, choć od komody dzieliło go jeszcze z dziesięć stóp, kiedy usłyszał za
sobą głos:
- Zatrzymaj się, Potter.
Obrócił się błyskawicznie. Zobaczył Crabbe’a i Goyle’a z wycelowanymi w niego
różdżkami. A w wąskiej szparze między ich szyderczymi twarzami ujrzał Dracona Malfoya.
- Masz moją różdżkę, Potter - powiedział Malfoy, wystawiając swoją między Crabbe’a i
Goyle’a.
- Już nie jest twoja - wydyszał Harry, ściskając mocniej głogową różdżkę. - Zwycięzca
bierze wszystko, Malfoy. A kto ci pożyczył twoją?
- Moja matka.
Harry parsknął śmiechem, choć sytuacja wcale nie była zabawna. Nie słyszał już kroków
Rona i Hermiony. Musieli zabrnąć gdzieś dalej, szukając diademu.
- Więc jak to się stało, że nie jesteście przy Voldemorcie?
- Chcemy zasłużyć na nagrodę - odparł Crabbe. Miał niespodziewanie miękki głos, jak na
tak wielkiego osiłka; Harry usłyszał jego głos chyba po raz pierwszy w życiu. Uśmiechał się
jak dziecko, któremu obiecano dużą torebkę słodyczy. - Zostaliśmy w tyle, Potter.
Stwierdziliśmy, że nie będziemy uciekać. Postanowiliśmy przyprowadzić cię do niego.
- Nieźle pomyślane - zakpił Harry.
Aż trudno mu było uwierzyć, że jest już tak blisko celu, a w ostatniej chwili drogę
zagrodzili mu Malfoy, Crabbe i Goyle. Zaczął się powoli przesuwać ku miejscu, gdzie na
głowie kamiennego posągu wisiał krzywo horkruks. Gdyby tylko udało mu się go złapać,
zanim zacznie się walka...
- To jak się tu dostaliście? - zapytał, chcąc odwrócić ich uwagę.
- Można powiedzieć, że właściwie mieszkałem tu przez cały ostatni rok - odrzekł
szorstko Malfoy. - Wiem, jak tu wejść.
- A my ukrywaliśmy się na korytarzu - burknął Goyle. - Znamy już Zaklęcie
Kamienielona! No i tak sobie patrzymy - uśmiechnął się głupawo - a ty się zjawiasz i mędzisz
coś o jakimś daj-dymie. Co to jest daj-dym?
- Harry? - rozległ się nagle głos Rona zza ściany rupieci po prawej stronie Harry’ego. -
Rozmawiasz z kimś?
Crabbe błyskawicznie wycelował różdżkę w górę starych mebli, połamanych skrzyń,
starych książek i szat i krzyknął:
- Descendo!
Ściana zachwiała się i zaczęła się osuwać w sąsiednią nawę, w której stał Ron.
- Ron! - ryknął Harry, gdzieś w pobliżu krzyknęła Hermiona i rozległ się łoskot rupieci
roztrzaskujących się o podłogę po drugiej stronie ściany. Skierował w nią różdżkę i krzyknął:
- Finite! - a ściana odzyskała równowagę.
- Nie! - krzyknął Malfoy, przytrzymując rękę Crabbe’a, który już chciał powtórzyć
zaklęcie. - Jak rozwalisz cały pokój, możemy nie znaleźć tego jakiegoś diademu!
- No i co z tego? - zdziwił się Crabbe, oswobadzając rękę. - Czarny Pan chce dorwać
Pottera, po co nam ten cały daj-dym?
- Potter po to tu przyszedł - powiedział Malfoy, z trudem ukrywając zniecierpliwienie
tępotą swoich kolegów - więc to musi znaczyć...
- Co musi znaczyć? - warknął Crabbe. - A kogo obchodzi, co ty sobie myślisz, Draco?
Kicham na twoje rozkazy. Ty i twój stary jesteście już skończeni.
- Harry?! - zawołał ponownie Ron z drugiej strony ściany rupieci. - Co się dzieje?
- Harry? - przedrzeźnił go Crabbe. - Co się dzieje... NIE, Potter! Crucio!
Harry rzucił się po diadem, zaklęcie Crabbe’a nie trafiło go, ale ugodziło w kamienne
popiersie, które wyleciało w powietrze. Diadem śmignął w górę, a potem spadł, znikając w
masie rupieci.
- NIE! - krzyknął Malfoy, ponownie łapiąc Crabbe’a za przedramię. - Czarny Pan chce go
mieć żywego...
- Przecież go nie zabijam! - ryknął Crabbe, strącając rękę Malfoya. - Ale jak mi się uda,
to go rąbnę! Martwy też ucieszy Czarnego Pana, co za róż...
Grot szkarłatnego światła świsnął tuż obok Harry’ego. Za jego plecami Hermiona
wbiegła do nawy i strzeliła oszałamiaczem prosto w głowę Crabbe’a. Nie trafiła tylko dlatego,
że w ostatniej chwili Malfoy szarpnął go w bok.
- To ta szlama! Avada Kedavra!
Hermiona dala nurka w bok, a w Harrym zawrzało, zapomniał nawet o horkruksie.
Strzelił zaklęciem oszałamiającym w Crabbe’a, który uchylił się, wytrącając Malfoyowi
różdżkę z ręki. Potoczyła się po podłodze i znikła pod górą połamanych mebli i pudel.
- Nie zabijajcie go! NIE ZABIJAJCIE GO! - ryknął Malfoy na Crabbe’a i Goyle’a,
którzy już celowali w Harry’ego.
Zawahali się, a Harry wykorzystał to i krzyknął:
- Expelliarmus!
Różdżka wyleciała Goyle’owi z ręki i znikła w stosie rupieci. Podskoczył głupio w
miejscu, chcąc ją odzyskać. Malfby uchylił się przed kolejnym oszałamiaczem Hermiony, a
Ron, który pojawił się nagle na końcu nawy, strzelił w Crabbe’a Zaklęciem Pełnego Porażenia
Ciała, ale chybił o cal.
Crabbe okręcił się w miejscu i ponownie wrzasnął:
- Avada Kedavra!
Ron zdążył odskoczyć przed nadlatującym strumieniem zielonego światła. Pozbawiony
różdżki Malfoy schował się za jakąś kulawą szafę, Hermiona już pędziła ku nim, trafiając w
biegu Goyle’a zaklęciem oszałamiającym.
- Jest gdzieś tu! - krzyknął do niej Harry, wskazując na górę rupieci, w którą wpadł
diadem. - Poszukaj go, a ja pomogę Ro...
- HARRY! - krzyknęła.
Usłyszał za sobą dziwny hałas, jakby ryk nadciągającej pożogi. Odwrócił się i zobaczył
pędzących ku nim Rona i Crabbe’a.
- Lubisz na gorąco, łachudro?! - wrzasnął w biegu Crabbe.
Ale chyba już stracił kontrolę nad tym, co zrobił. Ścigały ich olbrzymie płomienie, liżąc
ściany rupieci, które w mgnieniu oka zamieniały się w czarny popiół.
- Aguamenti! - ryknął Harry, ale strumień wody, który wystrzelił z końca jego różdżki,
wyparował w powietrzu.
- UCIEKAJ!
Malfoy złapał oszołomionego Goyle’a i pociągnął za sobą, Crabbe, już na dobre
przerażony, przegonił ich, Harry, Ron i Hermiona puścili się za nim biegiem, uciekając przed
ścigającym ich ogniem. A nie był to zwykły ogień. Crabbe użył zaklęcia, którego Harry nie
znal. Kiedy skręcili za róg, płomienie nadal ich ścigały jak żywe, obdarzone zmysłami istoty
ogarnięte żądzą mordu. I nagle naprawdę zamieniły się w sforę dzikich bestii! Teraz wśród
stosów rupieci hulały ogniste węże, chimery i smoki, podrzucając kłami i pazurami szczątki
pamiątek wielu stuleci, zanim je strawiła szalejąca pożoga.
Malfoy, Crabbe i Goyle gdzieś znikli. Harry, Ron i Hermiona zamarli w miejscu, otoczeni
pierścieniem rozwścieczonych potworów, który zacieśniał się coraz bardziej, buchając
straszliwym żarem.
- Co zrobimy?! - wrzasnęła Hermiona, przekrzykując ryk ognia. - Co zrobimy?!!!
- Trzymaj!
Harry wyszarpnął z najbliższego stosu rupieci dwie stare, toporne miotły i rzucił jedną
Ronowi, który szybko jej dosiadł i wciągnął Hermionę za siebie. Harry dosiadł drugiej miotły,
a potem odbili się mocno nogami od podłogi i śmignęli w powietrze, ledwo unikając ciosu
ognistego, rogatego ptaszydła, które kłapnęło na nich dziobem. Pod nimi rozpętało się już
piekło, kłęby dymu i płomienie szalały wszędzie, pożerając tajne owoce przemytu i
zakazanych eksperymentów całych pokoleń uczniów, niszcząc raz na zawsze sekrety
niezliczonych dusz, które szukały schronienia w tym pokoju. Harry nie mógł nigdzie dostrzec
nawet śladu po Malfoyu, Crabbie i Goyle’u, choć wypatrując ich, szybował na tyle nisko, na
ile starczyło mu odwagi, nad grasującymi wszędzie ognistymi potworami. Wszędzie był tylko
ogień... co za potworna śmierć... przecież tego nie chciał...
- Harry, wynośmy się stąd! Do wyjścia! - wrzasnął Ron, choć przez buchające kłęby
czarnego dymu nie było widać, gdzie są drzwi.
Nagle wśród ryku pożerających wszystko płomieni Harry dosłyszał piskliwy, żałosny,
ludzki krzyk.
- Nieee! To... zbyt... niebezpieczne! - ryknął Ron, ale Harry już zrobił gwałtowny zwrot
w powietrzu.
Okulary dawały mu pewną ochronę przed dymem. Przeczesywał wzrokiem szalejącą pod
nim pożogę, szukając jakiegoś znaku życia, jakiejś nogi, ręki, twarzy jeszcze nie spalonych na
węgiel...
I wreszcie ich zobaczył: Malfoy obejmował nieprzytomnego Goyle’a, tkwiąc na szczycie
chwiejnego stosu zwęglonych biurek. Zanurkował ku nim. Malfoy dostrzegł go i wyciągnął
rękę, ale choć Harry zdołał ją uchwycić, natychmiast zrozumiał, że to na nic: Goyle był za
ciężki i spocona dłoń Malfoy a wyśliznęła mu się z ręki...
- HARRY, ZABIJĘ CIĘ, JEŚLI PRZEZ NICH ZGINIEMY! - usłyszał krzyk Rona.
Zobaczył, że rzuca się na nich wielka ognista chimera, i prawie w tej samej chwili Ron
przy pomocy Hermiony wciągnął Goyle’a na swoją miotłę. Natychmiast poderwali się w
górę, przetaczając się na bok ostrym wirażem, a Malfoy wgramolił się na miotłę za plecami
Harry’ego.
- Drzwi, do drzwi, do drzwi! - wrzeszczał mu Malfoy w ucho i Harry przyspieszył, lecąc
za Ronem, Hermioną i Goyle’em przez kłęby czarnego dymu.
Brakło mu tchu, a wokoło wylatywały w powietrze ostatnie przedmioty, których jeszcze
nie strawił ogień, bo ogniste potwory podrzucały je wysoko, jakby świętując swoje
zwycięstwo. Puchary i tarcze, połyskujący naszyjnik i stary, zmatowiały diadem...
- CO ROBISZ, CO ROBISZ?! DRZWI SĄ TAAAM!!! - wrzasnął Malfoy.
Harry zrobił gwałtowny skręt i zanurkował. Diadem opadał powoli, obracając się i
migocąc w powietrzu, prosto w paszczę ognistego węża... Niemal w ostatniej chwili Harry
chwycił go i wcisnął na przegub...
Wąż zaatakował. Harry znowu zrobił ostry wiraż, a potem poderwał się w górę i pomknął
prosto tam, gdzie - jak modlił się w duchu - powinny być drzwi. Rona, Hermiony i Goyle’a
nigdzie nie widział, Malfoy wrzeszczał i ściskał go tak mocno, że poczuł ból w żebrach. I
nagle, poprzez kłęby dymu, dostrzegł prostokątną plamę na ścianie, skierował tam miotłę i po
chwili odetchnął głęboko świeżym powietrzem, zanim uderzyli w przeciwległy mur korytarza
za drzwiami.
Malfoy spadł z miotły i leżał twarzą w dół, dysząc, kaszląc i wymiotując. Harry
przetoczył się na plecy i usiadł. Drzwi do Pokoju Życzeń znikły, a opodal zobaczył Rona i
Hermionę siedzących na podłodze obok wciąż nieprzytomnego Goyle’a. Oni też
zachłystywali się świeżym powietrzem.
- C-rabbe - wykrztusił Malfoy, gdy tylko odzyskał mowę. - C-Crabbe...
- Nie żyje - odrzekł szorstko Ron.
Zapadło milczenie, słychać było tylko zdyszane oddechy i kaszel. A potem całym
zamkiem wstrząsnął łoskot i obok nich przegalopowała kawalkada bezgłowych widm na
koniach; głowy jeźdźców wyły pod ich pachami, żądne krwi. Harry podźwignął się i
rozejrzał. Wokoło wciąż toczyła się bitwa. Prócz dzikich wrzasków oddalającego się
Polowania bez Głów zewsząd dochodziły inne krzyki. Ogarnęła go panika.
- Gdzie jest Ginny? Była tutaj. Miała wrócić do Pokoju Życzeń.
- O kurczę, myślisz, że po tym pożarze Pokój jeszcze działa? - zapytał Ron, ale i on
wstał, rozcierając sobie piersi i wypatrując na prawo i na lewo. - Może rozdzielimy się i
poszukamy...
- Nie - powiedziała Hermiona, wstając. Tylko Malfoy i Goyle leżeli wciąż bezwładnie na
podłodze, żaden nie miał różdżki. - Trzymajmy się razem. Idźmy stąd... Harry, co ty masz na
ręce?
- Co? Ach, tak...
Ściągnął diadem z przegubu i przyjrzał mu się dokładniej. Był wciąż gorący, poczerniały
od sadzy, ale dało się jeszcze odczytać wygrawerowane słowa: Kto ma olej w głowie, temu
dość po słowie. Wyciekała z niego jakaś ciemna, kleista substancja podobna do krwi. Nagle
poczuł, że diadem zadygotał, a po chwili rozpadł mu się w rękach, i usłyszał bardzo słaby,
daleki krzyk bólu, dochodzący jednak nie z błoni albo wnętrza zamku, tylko z tego czegoś, co
właśnie rozpadło się na kawałeczki.
- To musiała być Szatańska Pożoga! - jęknęła Hermiona, patrząc na zwęglone szczątki.
- Co?
- Szatańska Pożoga... to jedna z substancji, która niszczy horkruksy, ale nigdy w życiu nie
odważyłabym się jej użyć, jest strasznie niebezpieczna. Skąd Crabbe wiedział, jak...
- Musiał się nauczyć od Carrowów - mruknął posępnie Harry.
- Tylko szkoda, że przestał uważać, kiedy mówili, jak to powstrzymać - powiedział Ron,
który miał osmalone włosy i czarną od sadzy twarz podobnie jak Hermiona. - Gdyby nie
próbował nas pozabijać, byłoby mi nawet żal, że nie żyje.
- Ale... rozumiecie, co to znaczy? - szepnęła Hermiona. - To znaczy, że gdybyśmy tylko
dorwali tego węża...
Urwała, bo korytarz wypełniły odgłosy walki. Harry rozejrzał się zrozpaczony, czując, że
zamiera mu serce. Śmierciożercy wdarli się do zamku. Zobaczył cofających się w ich stronę
Freda i Percy’ego, obaj walczyli z zakapturzonymi i zamaskowanymi postaciami.
Harry, Ron i Hermiona pobiegli, aby im pomóc. Świetliste groty śmigały we wszystkie
strony. Śmierciożerca, z którym walczył Percy, zaczął się szybko cofać, kaptur spadł mu z
głowy i zobaczyli wysokie czoło i włosy przetykane siwizną...
- Hej, panie ministrze! - ryknął Percy, trafiając go kolejnym zaklęciem. Thicknesse
wypuścił różdżkę i złapał się za szatę na piersiach. - Czy już panu mówiłem, że rezygnuję z
pracy?
- Żartujesz, Percy! - krzyknął Fred, gdy jego przeciwnik padł, trafiony trzema
oszałamiaczami.
Thicknesse też upadł, cały pokrywając się kolcami; wyglądał, jakby się zamieniał w
jeżowca morskiego. Fred spojrzał na Percy’ego z satysfakcją.
- Ty naprawdę żartujesz, Percy... Nie pamiętam, byś żartował, odkąd...
Powietrze eksplodowało. Stali razem, Harry, Ron, Hermiona, Fred i Percy, nad dwoma
śmierciożercami, z których jeden był oszołomiony, a drugi transmutowany, i wydawało się, że
przynajmniej chwilowo nic im nie grozi, gdy wtem świat wokół nich rozpadł się jak domek z
kart. Harry poczuł, że szybuje w powietrzu, i jedyne, co mógł zrobić, to trzymać kurczowo tę
małą drewnianą pałeczkę, która była jego jedyną bronią, i osłonić głowę rękami. Słyszał
krzyki swoich towarzyszy i nie miał pojęcia, co się z nimi stało...
A potem świat znowu wyłonił się w bólu i półmroku. Leżał przywalony gruzem. Po
zimnym powiewie poznał, że eksplozja zdmuchnęła cały bok zamku, a po gorącej, kleistej
mazi ściekającej mu po policzku, że obficie krwawi. Nagle usłyszał przeraźliwy krzyk, który
targnął jego trzewiami, wyraz straszliwej męki, której nie mogły spowodować ani płomienie,
ani zaklęcia, i z najwyższym trudem dźwignął się na nogi, ogarnięty takim przerażeniem,
jakiego w tym dniu jeszcze nie doznał, jakiego być może jeszcze nigdy w życiu nie zaznał.
Hermiona też wygrzebywała się spośród gruzowiska, a tam, gdzie jeszcze przed paroma
sekundami była ściana, zobaczył grupkę trzech rudowłosych postaci. Złapał Hermionę za rękę
i oboje ruszyli ku nim, chwiejąc się i potykając o bryły kamienia i połamane deski.
- Nie... nie... nie!!! - krzyczał ktoś rozpaczliwie. - Nie! Fred! Nieeee!
Percy potrząsał bratem, obok nich klęczał Ron, a Fred miał martwe, niewidzące oczy; na
jego zastygłej twarzy wciąż błąkał się uśmiech.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:08, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł T R Z Y D Z I E S T Y D R U G I







Czarna Różdżka
Świat się skończył, więc dlaczego bitwa wciąż trwa, dlaczego w całym zamku nie
zapadła pełna zgrozy cisza, dlaczego walczący nie rzucili broni? Harry nie panował już nad
swoimi myślami, które krążyły mu po głowie, szydząc z praw logiki, a i wszystkie zmysły
zdawały się go okłamywać, bo przecież to niemożliwe, by Fred Weasley był już martwy...
A potem za wielką dziurą wyrwaną w boku zamku przeleciało jakieś ciało i z ciemności
pomknęły ku nim zaklęcia, godząc w ścianę tuż nad ich głowami.
- Padnij! - krzyknął Harry, bo nowe świetliste groty już mknęły ku nim z czerni nocy.
Obaj z Ronem chwycili Hermionę i pociągnęli ją na podłogę, ale Percy nadal osłaniał
Freda własnym ciałem.
- Percy, chodź, musimy stąd uciekać! - krzyknął Harry, ale ten tylko potrząsnął głową.
- Percy! - Harry zobaczył strużki łez żłobiące brud na twarzy Rona, który złapał starszego
brata za ramiona, próbując go odciągnąć od nieruchomego ciała Freda. - Percy, już mu nie
pomożesz! Musimy iść...
Hermiona wrzasnęła, a kiedy Harry się odwrócił, nie musiał jej pytać, dlaczego.
Olbrzymi pająk wielkości małego samochodu próbował wcisnąć się przez dziurę w ścianie:
jeden z potomków Aragoga włączył się do walki.
Ron i Harry krzyknęli jednocześnie, a ich zaklęcia zderzyły się, odrzucając potwora do
tyłu. Zniknął w ciemności, wymachując rozpaczliwie odnóżami.
- Przyprowadził przyjaciół! - zawołał Harry, patrząc przez wyrwę w ścianie na mury
zamku, po których wspinało się więcej pająków, uwolnionych z Zakazanego Lasu, gdzie
musieli się już dostać śmierciożercy.
Wystrzelił kilka zaklęć oszałamiających, trafiając przywódcę, który runął w dół, strącając
swoich towarzyszy, i zniknął z pola widzenia. Kolejne świetliste groty świsnęły Harry’emu
nad głową tak blisko, że poczuł, jak włosy stają mu dęba.
- Wynosimy się stąd! TERAZ!
Popchnąwszy przed siebie Hermionę z Ronem, pochylił się i chwycił ciało Freda pod
pachy. Percy, zrozumiawszy, o co mu chodzi, oderwał się od ciała i pomógł mu: obaj,
pochyleni nisko, by uchronić się przed miotanymi w nich z błoni zaklęciami, odciągnęli Freda
od wyrwy w murze.
- Tutaj - powiedział Harry.
Złożyli ciało w niszy po jakiejś zbroi. Harry nie miał siły patrzeć na nie ani sekundy
dłużej, niż musiał, więc upewniwszy się, że jest dobrze ukryte, popędził za Ronem i
Hermiona. Malfoy i Goyle gdzieś znikli, ale w końcu korytarza, teraz wypełnionego pyłem i
spadającymi zewsząd kawałkami tynku, zobaczył wiele postaci, biegających w tę i tamtą
stronę, nie wiadomo, wrogów czy przyjaciół. Minąwszy róg korytarza, Percy ryknął:
„ROOKWOOD!" i pognał w stronę wysokiego mężczyzny, ścigającego grupkę uczniów.
- Harry, tutaj! - usłyszał krzyk Hermiony.
Wciągnęła już Rona za gobelin. Trzymała go w objęciach i przez chwilę Harry’emu
błysnęła w głowie idiotyczna myśl, że znowu się całują, ale zrozumiał, że Hermiona próbuje
powstrzymać Rona przed pobiegnięciem za Percym.
- Posłuchaj mnie... POSŁUCHAJ, RON!
- Chcę pomóc... chcę zabijać śmierciożerców... Jego umazaną pyłem i sadzą twarz
wykrzywiał grymas, cały dygotał z wściekłości i rozpaczy.
- Ron, tylko my możemy to wszystko zakończyć! Błagam cię... Ron... musimy odnaleźć
węża... musimy zabić węża!
Harry wiedział, co Ron teraz czuje. Pościg za jeszcze jednym horkruksem nie mógł mu
przynieść ulgi, jaką daje zemsta. On też pragnął walczyć, chciał ukarać morderców Freda,
chciał odnaleźć innych Weasleyów, a przede wszystkim chciał się upewnić, że Ginny... ale tej
myśli nie pozwolił uformować się do końca...
- Będziemy walczyć! - powiedziała Hermiona. - Będziemy musieli, żeby dopaść tego
węża! Ale nie zapominajmy o tym, co mamy z-zrobić! Tylko my możemy położyć temu kres!
Ona też szlochała, ocierając sobie twarz porwanym, nadpalonym rękawem, ale wzięła
parę głębokich oddechów i wciąż trzymając mocno Rona, zwróciła się do Harry’ego:
- Musisz odnaleźć Voldemorta, bo przecież wąż jest z nim, prawda? Zrób to, Harry...
zajrzyj do jego świadomości!
Dlaczego to było takie łatwe? Bo blizna bolała go już od wielu godzin, żeby mógł
zobaczyć myśli Voldemorta? Zamknął oczy i natychmiast krzyki, huki i odległe odgłosy
bitwy przycichły, jakby stał gdzieś daleko, bardzo daleko...
Stał pośrodku opustoszałego, ale dziwnie znanego mu pokoju z łuszczącymi się tapetami
na ścianach. Wszystkie okna prócz jednego zabite były deskami. Przez to jedno okno widać
było w oddali rozbłyski światła tam, gdzie stał zamek, ale w pokoju było ciemno, paliła się
tylko jedna oliwna lampka.
Przetaczał różdżkę między palcami, przyglądał się jej, myślami będąc w tym Pokoju w
zamku, w tajemnym Pokoju, który tylko on znał, w Pokoju, którego istnienie, tak jak istnienie
Komnaty, mógł odkryć tylko ktoś taki jak on, ktoś tak mądry, tak przebiegły, obdarzony tak
wnikliwym umysłem... Ten chłopak, ta marionetka Dumbledore’a nigdy diademu nie
znajdzie... choć zaszedł już o wiele dalej, niż można się było po nim spodziewać... za daleko...
- Panie - rozległ się zrozpaczony, rwący się głos. Odwrócił się. W najciemniejszym kącie
pokoju siedział
Lucjusz Malfoy, w łachmanach, wciąż ze śladami po karze, jaką otrzymał po ostatniej
ucieczce chłopca. Jedno oko miał zamknięte i podpuchnięte.
- Panie... błagam... mój syn...
- Jeśli twój syn zginął, Lucjuszu, to nie moja wina. Nie przyszedł, aby walczyć po mojej
stronie, jak reszta Ślizgonów. Może postanowił zostać przyjacielem Harry’ego Pottera?
- Nie... nigdy - wyszeptał Malfoy.
- Oby tak było.
- Nie obawiasz się, panie... nie obawiasz się, że Pottera mógł już zabić ktoś inny? -
zapytał Malfoy roztrzęsionym głosem. - Czy nie byłoby rozsądniej... wybacz mi, panie...
żebyś przerwał tę bitwę, wkroczył do zamku i... s-sam go odnalazł?
- Nie udawaj, Lucjuszu. Chcesz przerwać bitwę, żeby zobaczyć, co stało się z twoim
synem. A ja nie muszę szukać Pottera. Zanim nastanie świt, Potter sam mnie odnajdzie.
Voldemort ponownie opuścił wzrok na różdżkę. Niepokoiła go... a to, co niepokoiło
Lorda Voldemorta, zawsze musiało być zmienione...
- Przyprowadź mi tu Snape’a.
- Snape’a... p-panie m-mój?
- Snape’a. Zaraz. Jest mi potrzebny. Chcę, żeby mi... w czymś usłużył. Idź.
Przerażony Lucjusz opuścił pokój, potykając się w ciemności. Voldemort stał nadal,
obracając różdżkę w palcach i przyglądając się jej uważnie.
- To jedyny sposób, Nagini - szepnął i rozejrzał się po pokoju.
W powietrzu zawieszony był olbrzymi, gruby wąż, skręcający się z leniwym wdziękiem
w chronionej zaklęciami przestrzeni, którą mu wyczarował, wewnątrz świetlistej,
przezroczystej kuli.
Że zduszonym okrzykiem Harry wyrwał się ze świadomości Voldemorta i otworzył oczy.
Uszy natychmiast zaatakowały mu dzikie wycia i krzyki, łoskoty i huki.
- Jest we Wrzeszczącej Chacie. Wąż jest przy nim, w jakiejś magicznej kuli, która go
chroni. Właśnie posłał Lucjusza Malfoya po Snape’a.
- Voldemort jest we Wrzeszczącej Chacie? - powtórzyła z oburzeniem Hermiona. - Nie
walczy?
- Chyba uważa, że nie musi walczyć. Sądzi, że sam do niego przyjdę.
- Ale dlaczego?
- Wie, że szukam horkruksów... trzyma Nagini przy sobie... na pewno traktuje ją jako
przynętę... na mnie...
- No jasne - powiedział Ron, prężąc ramiona. - I dlatego nie możesz tam iść, bo on na
ciebie czeka, ciebie się spodziewa. Zostań tutaj, zaopiekuj się Hermioną, a ja pójdę i...
- Wy dwoje zostaniecie tutaj - przerwał mu Harry. - Nałożę pelerynę-niewidkę, pójdę tam
i wrócę, jak tylko...
- Nie - powiedziała Hermiona. - O wiele rozsądniej będzie, jak ja wezmę niewidkę i...
- Nawet o tym nie myśl - warknął Ron.
- Ron, nadaję się do tego tak samo jak... Gobelin u szczytu klatki schodowej, pod którym
stali, rozdarł się na dwie części.
- POTTER!
Stało tam dwóch zamaskowanych śmierciożerców, ale zanim zdążyli podnieść różdżki,
Hermiona krzyknęła:
- Glisseo!
Schody pod ich stopami wygładziły się w stromy zsyp i wszyscy troje zjechali w dół z
taką szybkością, że zaklęcia oszałamiające wystrzelone przez śmierciożerców świsnęły im
nad głowami. Przelecieli przez gobelin na dole schodów i potoczyli się po podłodze,
uderzając w przeciwległą ścianę.
- Duro! - krzyknęła Hermiona, wskazując różdżką na gobelin, który zamienił się w
kamień. Usłyszeli dwa głuche tąpnięcia, gdy śmierciożercy uderzyli w tę zaporę.
- Cofnąć się! - zawołał Ron i wszyscy troje przywarli do jakichś drzwi.
Przemknęło obok nich stado galopujących biurek gnane przez profesor McGonagall.
Chyba ich nie zauważyła, pędziła za biurkami z rozwianymi włosami, na twarzy miała
głębokie rozcięcie. Kiedy minęła róg korytarza, usłyszeli jej okrzyk:
- DO ATAKU!
- Harry, nakładaj pelerynę - powiedziała Hermiona. - Nie martw się o nas...
Ale on zarzucił ją na wszystkich troje. Choć ledwo się pod nią mieścili, wątpił, by
ktokolwiek dostrzegł ich stopy w pyle, który wisiał w powietrzu, pośród gradu spadających
kamieni i grud tynku, w rozbłyskach zaklęć.
Zbiegli po następnych schodach i znaleźli się w korytarzu pełnym walczących. Portrety
po obu stronach zatłoczone były widzami, którzy wykrzykiwali rady i zagrzewali do boju
uczniów i nauczycieli, stawiających czoło zamaskowanym i niezamaskowanym
śmierciożercom. Dean zdobył gdzieś różdżkę, bo walczył z Dołohowem, Parvati z Traversera.
Harry, Ron i Hermiona natychmiast unieśli różdżki, ale pojedynkujące się pary
przemieszczały się przed nimi tak szybko, że trudno im było dobrze wymierzyć zaklęcie, by
nie trafić kogoś ze swoich. Stali więc, "czekając na sposobność, by włączyć się do walki, gdy
nagle rozległo się donośne: „uiiiiiiiiiiiiii!" i nadleciał Irytek, ciskając w śmierciożerców
strączkami wnykopieniek, które omotywały im głowy wijącymi się zielonymi mackami.
- Auuu!
Kilka bulw uderzyło w pelerynę-niewidkę tuż nad głową Rona. Oślizgłe, zielone korzenie
zawisły absurdalnie w powietrzu, gdy Ron próbował je strząsnąć.
- Tam jest ktoś niewidzialny! - ryknął jeden z zamaskowanych śmierciożerców,
pokazując palcem.
Dean wykorzystał to i zwalił go na podłogę zaklęciem oszałamiającym. Dołohow
próbował pomścić towarzysza, ale Parvati trafiła go Zaklęciem Pełnego Porażenia Ciała.
- BIEGIEM! - krzyknął Harry. Uchwyciwszy kurczowo pelerynę, rzucili się z
pochylonymi nisko głowami między walczących, ślizgając się w kałużach soku z
wnykopieniek i zmierzając ku szczytowi marmurowych schodów.
- Jestem Draco Malfoy! Jestem po waszej stronie!
Draco stał u szczytu schodów, błagając o litość jakiegoś zamaskowanego śmierciożercę.
Harry trafił w biegu śmierciożercę zaklęciem oszałamiającym. Malfoy rozejrzał się, szukając
swojego wybawcy, a Ron spod peleryny rąbnął go pięścią w twarz. Malfoy upadł na leżącego
bezwładnie śmierciożercę. Krew ciekła mu z warg, a na jego twarzy malowało się głębokie
zdumienie.
- Już po raz drugi tej nocy uratowaliśmy ci życie, obłudny gnojku! - krzyknął Ron.
Na schodach i w sali wejściowej było więcej pojedynkujących się par. Wszędzie, gdzie
Harry spojrzał, czerniło się od peleryn śmierciożerców. Przy drzwiach wejściowych Yaxley
walczył z Flitwickiem, a tuż obok jakiś zamaskowany śmierciożerca z Kingsleyem.
Uczniowie biegali we wszystkie strony, niektórzy nieśli lub wlekli rannych przyjaciół. Harry
wystrzelił zaklęciem oszałamiającym w zamaskowanego śmierciożercę i chybił, ale o mało co
trafił nim Neville’a, który pojawił się znienacka, wymachując kiściami tentakuli. Jadowite
rośliny z ochotą owinęły się wokół najbliższego śmierciożercy i zaczęły go oplatać.
Harry, Ron i Hermiona zbiegli po marmurowych schodach. Na lewo od nich rozległ się
trzask rozbijanego szkła i z potrzaskanej klepsydry, pokazującej stan punktów zdobytych
przez dom, rozsypały się po sali szmaragdy, tak że ludzie ślizgali się po nich w biegu. Z
balkonu nad nimi spadły dwa ciała i coś szarego pomknęło ku nim na czterech nogach, by
zatopić zęby w jednej z ofiar.
- NIE! - wrzasnęła Hermiona, unosząc różdżkę.
Rozległ się ogłuszający huk i zaklęcie zmiotło Fenrira Greybacka z ciała Lavender
Brown. Uderzył plecami w marmurową balustradę, a kiedy próbował się podnieść, błysnęło i
kryształowa kula spadła mu na głowę. Osunął się na posadzkę i przestał się poruszać.
- Mam ich więcej! - krzyknęła profesor Trelawney znad balustrady. - Kto jeszcze chce?
Proszę bardzo!
I ruchem przypominającym serw tenisowy wyciągnęła z torby drugą olbrzymią
kryształową kulę i machnęła różdżką. Kula przeleciała przez salę i roztrzaskała jedno z okien.
W tej samej chwili ciężkie drzwi frontowe rozwarły się z hukiem i do środka wtargnęło
więcej wielkich pająków.
Powietrze rozdarły okrzyki przerażenia, walczący rozpierzchli się we wszystkie strony, a
czerwone i zielone groty zaklęć pomknęły w masę tłoczących się do sali potworów, które
zaczęły się cofać.
- Jak stąd wyjdziemy?! - zawołał Ron, przekrzykując tumult, ale zanim Harry czy
Hermiona zdołali mu odpowiedzieć, zostali odrzuceni na bok: to Hagrid zbiegał po schodach,
wymachując swoją parasolką w różowe kwiatki i rycząc:
- Nie róbcie im krzywdy! Nie róbcie im krzywdy!
- HAGRIDZIE, NIEEE!
Harry zapomniał o wszystkim. Wyskoczył spod peleryny i popędził ku niemu, zgięty
wpół, by uniknąć zaklęć, które teraz rozświetliły całą salę wejściową.
- HAGRID, WRACAJ!
Zanim jednak zdołał do niego dobiec, zobaczył, co się stało. Hagrid zniknął wśród
pająków, które miotając się rozpaczliwie i podrygując, wycofały się w jednym wielkim
kłębowisku na zewnątrz, unosząc go ze sobą.
- HAGRID!
Harry usłyszał, jak ktoś wykrzykuje jego imię, nie wiedział, czy woła go przyjaciel czy
wróg, nie dbał o to, zbiegał już po stopniach w ciemność, ścigając pająki unoszące swą
zdobycz. Hagrida nie było widać w kłębowisku odwłoków i nóg.
- HAAGRIIIID!
Wydawało mu się, że dostrzegł wielką rękę wynurzającą się z kłębowiska pająków, ale
gdy popędził ku nim, zatrzymała go olbrzymia stopa, która wyłoniła się z ciemności i
uderzyła w ziemię z taką siłą, że zadrżał grunt. Spojrzał w górę. Stał nad nim olbrzym,
wysoki na jakieś dwadzieścia stóp, z głową ukrytą w cieniu. Światło z drzwi zamku padało
tylko na jego owłosione łydki, podobne do pniaków. Jednym okrutnym, płynnym ruchem
roztrzaskał któreś z wyższych okien, wciskając przez nie masywną pięść. Grad szkła posypał
się na Harry’ego, zmuszając go do schronienia się w drzwiach.
- Och! - krzyknęła Hermiona, która razem z Ronem dobiegła do drzwi i spojrzała na
olbrzyma sięgającego przez okno po ludzi na korytarzu.
- NIE RÓB TEGO! - wrzasnął Ron, chwytając ją za rękę, gdy unosiła różdżkę. - Jak go
oszołomisz, to rozwali połowę zamku!
- HAGGER?!
Graup ruszył wzdłuż ściany zamku. Dopiero teraz Harry zdał sobie sprawę, że Graup jest
rzeczywiście niewyrośniętym olbrzymem. Gigantyczny potwór, który próbował rozgnieść
ludzi na wyższych piętrach, rozejrzał się i wydał z siebie ryk. Kamienne stopnie zadygotały,
gdy ruszył ku swojemu mniejszemu krewniakowi. Wykrzywione usta Graupa rozwarły się,
ukazując żółte zęby wielkości połówek cegieł, a potem natarli na siebie jak dwa rozjuszone
lwy.
- BIEGIEM! - krzyknął Harry.
Chwycił Hermionę za rękę i zbiegli po kamiennych stopniach, słysząc potworne wrzaski i
odgłosy ciosów wymienianych przez walczących ze sobą olbrzymów. Ron popędził za nimi.
Harry nie stracił nadziei, że uda mu się odnaleźć i ocalić Hagrida. Biegł tak szybko, że byli
już w połowie drogi do Zakazanego Lasu, gdy znowu coś ich powstrzymało.
Powietrze wokół nich stężało jak nagle zmrożona mgła. Harry’emu zaparło dech w
piersiach. Ku zamkowi sunęła w ciemności wielka fala zakapturzonych postaci czarniejszych
od nocy. Słychać było świszczące oddechy...
Ron i Hermiona przywarli do siebie. Odgłosy walki nagle ucichły, zduszone gęstą, prawie
namacalną ciszą, którą tylko dementorzy mogli rozsiać wokół siebie...
- Harry, szybko! - dobiegł go gdzieś z daleka głos Hermiony. - Patronusy, Harry, szybko!
Podniósł różdżkę, ale już ogarniało go poczucie przytłaczającej beznadziejności. Fred
zginął, Hagrid na pewno kona albo już jest martwy, a ilu więcej leży bez życia w ruinach
zamku? Nikt tego nie wie, ale żniwo śmierci na pewno jest obfite. Poczuł się tak, jakby i jego
ciało opuszczała już dusza...
- HARRY, SZYBKO!
Już sunęła ku nim setka dementorów, węsząc rozpacz Harry’ego, obietnicę rychłej
uczty...
Zobaczył, jak srebrny terier Rona wyskakuje w powietrze, migoce słabo i gaśnie,
zobaczył okręcającą się w powietrzu i blednącą wydrę Hermiony, różdżka drżała mu w ręku i
poczuł dojmującą tęsknotę za tym, by o wszystkim zapomnieć, by już przestać cokolwiek
odczuwać, osunąć się w nicość...
I nagle przemknęły nad ich głowami srebrne kształty: zając, dzik i lis. Dementorzy
zaczęli cofać się w popłochu. Z ciemności wynurzyły się trzy postacie i stanęły obok nich z
wyciągniętymi przed siebie różdżkami, nadal wysyłając swoje patronusy: Luna, Ernie i
Seamus.
- Dobrze - powiedziała Luna zachęcającym tonem, jakby znowu byli w Pokoju Życzeń,
ćwicząc zaklęcia razem z innymi członkami Gwardii Dumbledore’a. - Harry... nie daj się,
pomyśl o czymś szczęśliwym...
- O czymś szczęśliwym? - wychrypiał.
- Wszyscy wciąż żyjemy - wyszeptała. - Wciąż walczymy. No, dalej, Harry, teraz...
Rozbłysła srebrna iskierka, potem chwiejne światełko, i wreszcie, po największym
wysiłku, na jaki kiedykolwiek się zdobył, z końca jego różdżki wystrzelił srebrny jeleń.
Pogalopował naprzód, szarżując na dementorów, którzy umknęli w popłochu, i nagle
lodowata ciemność zelżała, a ich uszy wypełnił zgiełk bitwy.
- Jak mamy wam dziękować - wymamrotał Ron, odwracając się do Luny, Erniego i
Seamusa - właśnie ocaliliście...
Powietrzem targnął nagle straszliwy ryk i jeszcze jeden olbrzym wyłonił się z ciemności,
krocząc od strony Zakazanego Lasu i wywijając maczugą większą od każdego z nich.
- BIEGIEM! - zawołał ponownie Harry, ale nie musiał tego robić, bo wszyscy się
rozpierzchli i to ani o sekundę za wcześnie, bo w następnym momencie olbrzymia stopa
opadła dokładnie w to miejsce, w którym dopiero co stali.
Harry rozejrzał się. Ron i Hermiona biegli za nim, ale tamtych troje znikło, powróciwszy
już w wir bitwy.
- Wynośmy się stąd! - krzyknął Ron, gdy olbrzym znowu zamachnął się maczugą, a jego
ryk potoczył się po błoniach rozświetlanych czerwonymi i zielonymi błyskami.
- Wierzba Bijąca - powiedział Harry. - Szybko!
Udało mu się jakoś obwarować te myśli wewnątrz swojej świadomości, zamknąć je w
małej, niedostępnej dla niego komórce mózgu, myśli o Fredzie i Hagridzie, o wszystkich,
których tak kochał, wciąż walczących, uciekających lub leżących bez życia w zamku i na
błoniach... one wszystkie muszą poczekać, bo trzeba biec, biec, by dosięgnąć tego węża... i
Voldemorta... pokonać ich, bo tylko to, jak powiedziała Hermiona, może położyć temu
wszystkiemu kres...
Więc biegł, prawie wierząc w to, że zdoła prześcignąć samą śmierć, nie zważając na
świetliste groty, śmigające wokół niego w ciemności ze wszystkich stron, słysząc groźny jak
łoskot morskich fal szum jeziora i posępne skrzypienie drzew w Zakazanym Lesie, choć noc
była bezwietrzna. Biegł przez szkolne błonia, które same zdawały się buntować, biegł
szybciej niż kiedykolwiek w życiu, i to on pierwszy ujrzał wielkie drzewo, Wierzbę Bijącą,
która ochraniała sekret ukryty u jej korzeni siekącymi jak bicze gałęziami.
Zwolnił, z trudem łapiąc powietrze, okrążając drzewo, by uniknąć młócących powietrze
gałęzi, i usiłując dostrzec w mroku sęk, którego dotknięcie unieruchamiało gałęzie. Ron i
Hermiona już do niego dobiegli. Hermiona była tak zasapana, że nie mogła wydobyć z siebie
głosu.
- Jak... jak się tam dostaniemy? - wydyszał Ron. - Widzę... to miejsce... żeby tak mieć...
znowu Krzywołapa...
- Krzywołapa? - Hermiona trzymała się za pierś, zgięta wpół. - Jesteś czarodziejem czy
nie jesteś?
- Och... no tak... tak...
Ron rozejrzał się, po czym wycelował różdżkę w gałązkę leżącą na ziemi i powiedział:
- Wingardium leviosa!
Gałązka poderwała się z ziemi, okręciła w powietrzu, jakby ją porwał powiew wiatru, i
podleciała do pnia, zręcznie omijając świszczące gałęzie. Dźgnęła w sęk nad korzeniami i
Wierzba Bijąca natychmiast znieruchomiała.
- Znakomicie! - wydyszała Hermiona.
- Zaczekajcie.
Wśród łoskotu i zgiełku szalejącej wokoło bitwy Harry zawahał się przez chwilę.
Voldemort tego pragnął, czeka na niego... czy nie prowadzi Rona i Hermiony prosto w
pułapkę?
Lecz wkrótce owładnęło nim okrutne i dojmująco jasne poczucie rzeczywistości: już nie
można się cofnąć, trzeba zabić węża, a wąż jest tam, gdzie Voldemort, a Voldemort jest na
końcu tunelu...
- Harry, idziemy, właź do środka! - zawołał Ron, popychając go do przodu.
Wcisnął się przez ukryty między korzeniami otwór do wydrążonego w ziemi korytarza.
Był o wiele ciaśniejszy niż wtedy, gdy ostatni raz z niego korzystał. Wówczas, prawie cztery
lata temu, musieli posuwać się nim zgięci wpół, teraz mogli się tylko czołgać. Harry ruszył
pierwszy, przyświecając sobie różdżką, bojąc się, że za chwilę napotka jakąś przeszkodę.
Pełzli naprzód w milczeniu. Utkwił wzrok w kołyszącym się promieniu światła
wytryskującym z końca jego różdżki.
Wreszcie tunel zaczął się podnosić i zobaczył przed sobą strużkę światła. Hermiona
pociągnęła go za kostkę u nogi.
- Peleryna! - szepnęła. - Nałóż pelerynę-niewidkę!
Pomacał poza sobą, a ona wcisnęła mu w rękę zwiniętą śliską tkaninę. Z trudem wciągnął
ją na siebie, mrucząc pod nosem „Nox", by zgasić różdżkę, po czym ruszył do przodu
najciszej jak zdołał, w każdej chwili spodziewając się, że ktoś odkryje jego obecność, że
usłyszy zimny, dobitny głos, ujrzy błysk zielonego światła.
A potem dobiegły go głosy z pokoju tuż przed nim, trochę przytłumione, bo otwór tunelu
przywalony był czymś, co wyglądało na starą skrzynię. Wstrzymując oddech, podpełzł do
otworu i zajrzał do niego przez szparę między skrzynią i ścianą.
Pokój był słabo oświetlony, ale zobaczył Nagini, wijącą się jak wąż rzeczny wewnątrz
zawieszonej w powietrzu roziskrzonej kuli. Zobaczył krawędź stołu i białą rękę o długich
palcach, bawiącą się różdżką. A potem usłyszał głos Snape’a i serce zabiło mu gwałtownie, bo
Snape był zaledwie o kilkanaście cali od niego.
- ...panie mój, ich opór słabnie...
- ...i słabnie bez twojej pomocy - rzekł Voldemort swoim wysokim, dobitnym głosem. -
Jesteś wytrawnym czarodziejem, Severusie, ale nie sądzę, by twoja obecność była tam teraz
potrzebna. Jesteśmy już prawie u celu... prawie.
- Pozwól mi odnaleźć chłopca. Przyprowadzę ci Pottera. Wiem, że zdołam go odnaleźć,
panie. Proszę.
Snape przeszedł tak blisko szpary, że Harry cofnął się trochę, nie spuszczając wzroku z
Nagini. Zastanawiał się, czy jest jakieś zaklęcie, które mogłoby przedrzeć się przez jej
ochronną sferę, ale nic mu nie przychodziło do głowy. A wystarczy jedna nieudana próba, by
zdradzić, gdzie się znajduje...
Voldemort wstał. Harry zobaczył go: czerwone oczy, płaska twarz węża, blada tak, że
wydawała się lekko połyskiwać w półmroku.
- Mam pewien problem, Severusie - powiedział łagodnie.
- Tak, panie?
Voldemort uniósł Czarną Różdżkę, trzymając ją delikatnie i precyzyjnie jak dyrygent
batutę.
- Dlaczego ta różdżka nie chce mnie słuchać, Severusie?
W ciszy, jaka zapadła, Harry usłyszał cichy syk węża, zwijającego się i rozwijającego w
powietrzu... a może było to westchnienie Voldemorta, utrzymujące się jeszcze w powietrzu?
- Panie... - powiedział beznamiętnym tonem Snape - nie rozumiem. Przecież... przecież
rzucałeś niezwykłe zaklęcia tą różdżką.
- Nie. Rzucałem nią zwykłe zaklęcia. Ja jestem niezwykły, ale ta różdżka... nie. Nie
ujawniła mocy, której się spodziewałem. Nie czuję żadnej różnicy między nią a tą, którą
nabyłem od Ollivandera wiele lat temu.
Jego głos był spokojny, jakby zadumany, ale blizna Harry’ego zaczęła pulsować: w jego
czole rodził się ból i czuł już kontrolowaną wściekłość rodzącą się w Voldemorcie.
- Żadnej różnicy - powtórzył Voldemort.
Snape milczał. Harry nie widział jego twarzy i zastanawiał się, czy Snape wyczuł
niebezpieczeństwo, czy próbuje znaleźć odpowiednie słowa, by uspokoić swojego pana.
Voldemort zaczął krążyć po pokoju. Harry co jakiś czas tracił go z oczu, słyszał tylko
jego spokojny, wyważony głos, czuł wzmagający się ból i nabrzmiewającą w nim wściekłość.
- Długo się nad tym zastanawiałem, Severusie... Czy wiesz, dlaczego odwołałem cię z
pola walki?
Harry na chwilę zobaczył profil Snape’a: oczy miał utkwione w wężu wijącym się w
zaczarowanej klatce.
- Nie, panie, ale błagam, byś pozwolił mi tam wrócić. Pozwól mi odnaleźć Pottera.
- Mówisz jak Lucjusz. Żaden z was nie rozumie Pottera tak jak ja. Jego wcale nie trzeba
szukać. On sam do mnie przyjdzie. Bo, widzisz, ja znam jego słabość, jego wielką wadę. Nie
pogodzi się z tym, że wokół niego giną inni, wiedząc, że giną z jego powodu, że tracą za
niego życie. Będzie chciał za wszelką cenę to powstrzymać. I przyjdzie.
- Ale przecież przypadkowo może go zabić ktoś inny...
- Wydałem moim śmierciożercom bardzo wyraźne instrukcje. Złapcie Pottera.
Pozabijajcie jego przyjaciół... im więcej ich zabijecie, tym lepiej... ale jego przyprowadźcie
mi żywego. Ale nie o Harrym Potterze chcę z tobą pomówić, Severusie, tylko o tobie. Jesteś
dla mnie bardzo cenny. Bardzo cenny.
- Pan mój dobrze wie, że pragnę służyć tylko jemu. Pozwól mi więc odejść i odnaleźć
tego chłopca. Pozwól mi przyprowadzić go do ciebie, panie. Wiem, że możesz...
- Powiedziałem ci: nie! - Harry dostrzegł błysk czerwieni w oczach Voldemorta, gdy się
odwrócił, zamiatając peleryną z szelestem, podobnym do odgłosu, jaki wydaje wąż ślizgający
się podłodze. Wyczuł też jego zniecierpliwienie, ale nie w głosie, tylko w swojej pulsującej
bólem bliźnie. - Na razie myślę o czymś innym. Zastanawiam się, Severusie, co się stanie,
kiedy w końcu spotkam się z tym chłopcem!
- Panie, przecież nie ma żadnej wątpliwości, że...
- Jest pewna wątpliwość, Severusie. Tak, jest.
Voldemort zatrzymał się i Harry zobaczył go wyraźnie: znowu obracał Czarną Różdżkę w
białych palcach, patrząc na Snape’a.
- Dlaczego obie różdżki, których używałem, zawiodły, gdy mierzyłem w Harry’ego
Pottera?
- Ja... ja nie potrafię na to odpowiedzieć, panie.
- Nie potrafisz?
Głowę Harry’ego przeszył ostry ból, jakby wbito w nią twardy kolec. Wepchnął pięść w
usta, aby nie krzyknąć. Zamknął oczy i poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość, bo nagle
przestał być sobą, był Voldemortem spoglądającym w bladą twarz Snape’a.
- Moja cisowa różdżka była mi posłuszna we wszystkim, Severusie. Odmówiła mi tylko
zabicia Harry’ego Pottera. Dwukrotnie mnie zawiodła. Ollivander powiedział mi po torturach
o bliźniaczych rdzeniach, powiedział mi, że muszę mieć inną różdżkę. Usłuchałem go, ale
różdżka Lucjusza też mnie zawiodła, gdy znowu spotkałem Pottera. Pękła.
- Ja... ja nie potrafię tego wyjaśnić, panie.
Snape nie patrzył na Voldemorta. Jego czarne oczy wciąż były utkwione w wężu wijącym
się wewnątrz magicznej kuli.
- Szukałem trzeciej różdżki, Severusie. Czarnej Różdżki, Różdżki Przeznaczenia, Berła
Śmierci. Zabrałem ją jej poprzedniemu właścicielowi. Wziąłem ją z grobu Albusa
Dumbledore’a.
Teraz Snape spojrzał na Voldemorta, a twarz mu pobladła i zastygła jak gipsowy odlew
pośmiertny; aż trudno było uwierzyć, że to twarz żywego człowieka, gdy przemówił:
- Panie... pozwól mi iść po tego chłopca...
- Przez całą tę długą noc, w oczekiwaniu na świt mojego zwycięstwa, siedziałem tu -
rzekł Voldemort prawie szeptem - i zastanawiałem się, dlaczego Czarna Różdżka nie chce być
tym, czym być powinna, dlaczego, wbrew legendom, nie działa tak, jak powinna działać w
rękach prawowitego właściciela... I chyba znalazłem odpowiedź.
Snape milczał.
- Może już ją znasz, Severusie? Jesteś przecież taki sprytny. Byłeś mi zawsze dobrym i
wiernym sługą. Żal mi tego, co musi nastąpić.
- Panie...
- Czarna Różdżka nie jest mi do końca posłuszna, Severusie, bo nie jestem jej
prawdziwym panem. Czarna Różdżka należy do czarodzieja, który zabił jej poprzedniego
właściciela. To ty zabiłeś Albusa Dumbledore’a. Dopóki żyjesz, Severusie, Czarna Różdżka
nie będzie mi służyć.
- Panie! - krzyknął Snape, unosząc swoją różdżkę.
- Nie można tego uniknąć. Muszę być panem tej różdżki, Severusie. Bo będąc jej panem,
zapanuję wreszcie nad Potterem.
Czarna Różdżka świsnęła w powietrzu, ale Snape’owi nic się nie stało i przez chwilę
mógł pomyśleć, że został ułaskawiony. Była to jednak tylko chwila, bo wkrótce pojął, co mu
grozi. Świetlista kula, w której spoczywał wąż, potoczyła się w powietrzu i Snape zdążył
tylko krzyknąć, zanim kula wchłonęła jego głowę i ramiona, a Voldemort powiedział
językiem wężów:
- Zabij.
Rozległ się przeraźliwy krzyk. Harry zobaczył, jak Snape daremnie próbuje uwolnić
głowę z zaczarowanej klatki, jak jego twarz staje się coraz bielsza, a czarne oczy rozszerzają
się ze zgrozy, gdy wąż zatopił kły w jego karku. Po chwili kolana ugięły się pod nim i upadł
na podłogę.
- Przykro mi - powiedział chłodno Voldemort.
Odwrócił się, nie było w nim smutku ani żalu. Nadszedł czas, by opuścić tę chatę i wziąć
sprawy w swoje ręce, z różdżką, która teraz będzie mu całkowicie posłuszna. Wycelował ją w
roziskrzoną klatkę z wężem, a ona uniosła się w górę, uwalniając Snape’a, który przetoczył
się na bok; krew tryskała z ran na jego karku. Voldemort pospiesznie opuścił pokój, nie
oglądając się za siebie, a wielki wąż poszybował za nim w swojej ochronnej, magicznej kuli.
Harry otworzył oczy i zobaczył, że pogryzł sobie knykcie do krwi. Spojrzał przez szparę
między skrzynią a ścianą i dostrzegł wysoki czarny but dygocący na podłodze.
- Harry! - szepnęła mu w ucho Hermiona, ale on już wycelował różdżkę w skrzynię
blokującą otwór.
Skrzynia uniosła się i przesunęła w bok. Ostrożnie przecisnął się przez otwór do pokoju.
Nie wiedział, dlaczego to robi, dlaczego podchodzi do umierającego mężczyzny, nie
wiedział, co naprawdę czuje, patrząc na białoszarą twarz Snape’a i jego palce, próbujące
wymacać krwawiącą ranę na szyi. Zdjął pelerynę-niewidkę i spojrzał na człowieka, którego
tak nienawidził, którego szeroko rozwarte czarne oczy patrzyły teraz na niego i który poruszał
wargami, jakby chciał coś powiedzieć. Pochylił się nad nim, a Snape chwycił go za szatę na
piersiach i przyciągnął bliżej. Z jego gardła wydobył się straszny charkot.
- Weź... to... weź... to.
Coś z niego wyciekało i nie była to tylko krew. Z jego ust, uszu i oczu wydobywało się
coś srebrzystoniebieskiego, coś, co nie było ani gazem, ani cieczą... a Harry wiedział, co to
jest, lecz nie miał pojęcia, co robić...
Hermiona wcisnęła mu do trzęsącej się ręki wyczarowaną przez siebie butelkę. Przeniósł
różdżką srebrzystą substancję do butelki. Kiedy była pełna, uchwyt Snape’a zelżał, a on sam
wyglądał, jakby już całkowicie się wykrwawił.
- Spójrz... na... mnie - wyszeptał.
Zielone oczy odnalazły czarne oczy, ale po chwili coś w tych czarnych oczach zanikło,
stały się nieruchome, puste i martwe. Ręka trzymająca szatę Harry’ego opadła z głuchym
stukiem na podłogę i Snape już się więcej nie poruszył.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:08, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł T R Z Y D Z I E S T Y T R Z E C I







Opowieść Księcia
Harry klęczał wciąż u boku Snape’a, patrząc na niego bezmyślnie, gdy nagle usłyszał za
sobą wysoki, chłodny glos, i to tak blisko, że poderwał się na równe nogi, ściskając butelkę w
obu dłoniach, sądząc, że Voldemort wrócił do pokoju.
Głos Voldemorta rozbrzmiewał ze ścian i podłogi i Harry zrozumiał, że Czarny Pan
przemawia do Hogwartu i całej okolicy, że zarówno mieszkańcy Hogsmeade, jak i ci, którzy
wciąż walczyli w zamku, słyszą go tak wyraźnie, jakby stał tuż przy nich, jakby czuli jego
oddech na karkach, jakby dzielił go od nich tylko jeden śmiertelny cios.
- Walczyliście dzielnie. Lord Voldemort potrafi docenić męstwo. Ponieśliście ciężkie
straty. Jeśli nadal będziecie stawiać opór, czeka was śmierć. Wszystkich. Nie pragnę tego.
Każda przelana kropla krwi czarodziejów to strata i marnotrawstwo. Lord Voldemort jest
litościwy. Natychmiast rozkażę moim oddziałom, aby się wycofały. Macie godzinę. Zbierzcie
ciała swoich zmarłych. Zajmijcie się rannymi. A teraz zwracam się do ciebie, Harry Potterze.
Pozwoliłeś, by twoi przyjaciele zginęli za ciebie, zamiast otwarcie stawić mi czoło. Będę na
ciebie czekał w Zakazanym Lesie. Przez godzinę. Jeśli się nie pojawisz, jeśli się nie poddasz,
bitwa znowu rozgorzeje, ale tym razem ja sam ruszę do boju, Harry Potterze, odnajdę cię i
ukarzę każdego mężczyznę, kobietę i dziecko, którzy będą próbowali ukryć cię przede mną.
Masz godzinę.
Ron i Hermiona potrząsali gorączkowo głowami, patrząc na Harry’ego.
- Nie słuchaj go - powiedział Ron.
- Wszystko dobrze się skończy, na pewno - dodała Hermiona. - Wracajmy do zamku...
jeśli on ma być w Zakazanym Lesie, trzeba obmyślić nowy plan...
Zerknęła na ciało Snape’a i pobiegła do wejścia do tunelu, Ron za nią. Harry wziął
pelerynę-niewidkę i jeszcze raz spojrzał na Snape’a. Nie czuł nic, wciąż był wstrząśnięty
sposobem, w jaki zginął, i powodem, dla którego tak się stało...
Przepełzli przez tunel w milczeniu. Harry zastanawiał się, czy i w ich głowach, tak jak w
jego głowie, wciąż rozbrzmiewa głos Voldemorta.
Pozwoliłeś, by twoi przyjaciele zginęli za ciebie, zamiast otwarcie stawić mi czoło. Będę
na ciebie czekał w Zakazanym Lesie... Przez godzinę.
Trawnik przed zamkiem zasłany był jakimiś małymi tobołkami. Brakowało może
godziny do świtu, a jednak wciąż było ciemno. Pobiegli ku kamiennym stopniom. Zobaczyli
leżący na trawie drewniany chodak wielkości małej łódki. Innych śladów po Graupie albo
jego przeciwniku nie było.
Zamek był pogrążony w nienaturalnej ciszy. Nie było widać rozbłysków światła, nie było
słychać huków ani krzyków. Na kamiennej posadzce sali wejściowej widniały plamy krwi.
Wszędzie walały się kawałki marmuru, drewna i porozrzucane szmaragdy. W marmurowych
balustradach ziały wyrwy.
- Gdzie są wszyscy? - szepnęła Hermiona.
Ron ruszył pierwszy w stronę Wielkiej Sali. Harry zatrzymał się w progu.
Stoły usunięto, a sala była pełna ludzi. Ci, którzy przeżyli, stali w małych grupkach,
wielu obejmowało swoich przyjaciół. Pani Pomfrey i jej pomocnicy zajmowali się rannymi na
podium. Wśród rannych był Firenzo, leżał na boku, z którego ciekła krew.
Zmarli leżeli w rzędach pośrodku sali. Harry nie mógł dojrzeć ciała Freda, bo otaczała je
cała rodzina. George klęczał przy jego głowie, pani Weasley leżała na jego piersiach,
dygocąc. Pan Weasley gładził ją po włosach, a po jego policzkach spływały łzy.
Ron i Hermiona odeszli od Harry’ego bez słowa. Zobaczył, jak Hermiona podchodzi do
Ginny i obejmuje ją. Ginny miała opuchniętą, pokrytą plamami twarz. Ron dołączył do Billa,
Fleur i Percy’ego, który objął go ramieniem. Kiedy Ginny z Hermiona zbliżyły się do reszty
rodziny, dostrzegł dwa inne ciała, spoczywające obok Freda, ciała Remusa i Tonks. Leżeli,
bladzi i spokojni, jakby spali pod ciemnym, zaczarowanym sklepieniem.
Harry zaczął się cofać ku drzwiom, a Wielka Sala zdawała się gdzieś odpływać, kurczyć
się, maleć. Nie mógł złapać tchu. Nie był w stanie przyjrzeć się innym ciałom, zobaczyć, kto
jeszcze oddał za niego życie. Nie był w stanie podejść do Weasleyów, spojrzeć im w oczy, bo
wiedział, że gdyby od razu się poddał, Fred mógłby jeszcze żyć...
Odwrócił się i pobiegł marmurowymi schodami. Lupin, Tonks... pragnął nic nie czuć...
pragnął wyrwać sobie serce, wnętrzności, wszystko, co krzyczało w nim z bólu...
Zamek zupełnie opustoszał, nawet duchy przyłączyły się do zbiorowego opłakiwania
zmarłych w Wielkiej Sali. Harry biegł, nie zatrzymując się, ściskając butelkę z ostatnimi
myślami Snape’a, i nie zwolnił, póki nie stanął przed kamiennym gargulcem strzegącym
gabinetu dyrektora.
- Hasło?
- Dumbledore! - odpowiedział bez zastanowienia, bo to jego tak pragnął zobaczyć, i
drgnął zaskoczony, gdy gargulec odsunął się na bok, odsłaniając spiralne schody.
Kiedy jednak wpadł do kolistego gabinetu, stwierdził, że coś się zmieniło. Wszystkie
portrety zawieszone wokoło na ścianach były puste. Nie pozostał ani jeden z byłych
dyrektorów Hogwartu, wszyscy rozbiegli się po zamku, przeskakując z obrazu na obraz, aby
być świadkami tego wszystkiego, co się działo.
Spojrzał z rozpaczą na pustą ramę portretu Dumbledore’a, zwykle wiszącego za fotelem
dyrektora, a potem odwrócił się do niej plecami. Myślodsiewnia stała tam, gdzie zawsze.
Przeniósł ją na biurko i wlał wspomnienia Snape’a do kamiennej misy z runicznymi znakami
biegnącymi wokół krawędzi. Tak, tylko ucieczka w czyjeś wspomnienia może przynieść
błogosławioną ulgę... nawet wspomnienia Snape’a nie mogą być gorsze od jego własnych
myśli. Srebrzystobiałe wspomnienia zawirowały w misie, a Harry, czując się straszliwie
samotny, rzucił się w nią bez wahania, jakby miało to uśmierzyć dręczący go żal.
Wpadł głową naprzód w jasność słońca i dotknął stopami ciepłej ziemi. Znajdował się na
prawie pustym placu zabaw. Na horyzoncie dominował samotny, wysoki komin. Dwie
dziewczynki huśtały się na huśtawce, a zza krzaków obserwował je chudy chłopiec o długich,
czarnych włosach. Poszczególne części jego stroju tak do siebie nie pasowały, że wyglądało
to na świadomy wybór: przykrótkie dżinsy, dziwaczna, przypominająca damską bluzkę
koszula i obszerna, wyświechtana peleryna, która śmiało mogła należeć do dorosłego.
Harry zbliżył się do niego. Snape wyglądał na jakieś dziewięć, dziesięć lat, był niski i
żylasty, cerę miał ziemistą. Wpatrywał się chciwie w młodszą z dziewczynek, która huśtała
się o wiele wyżej od swojej siostry.
- Lily, nie rób tego! - krzyknęła starsza siostra.
Ale dziewczynka rozhuśtała się bardzo wysoko i wyleciała w powietrze - dosłownie
wyleciała! - wybuchając radosnym śmiechem, jednak zamiast zwalić się z łoskotem na asfalt,
którym wylany był plac zabaw, zawisła w powietrzu jak artystka pod kopułą cyrku, po czym
wylądowała lekko, na pewno zbyt lekko jak na taką wysokość.
- Mama ci mówiła, żebyś tego nie robiła! Petunia zatrzymała huśtawkę, szorując
sandałami po asfalcie. Zeskoczyła z niej i stanęła, trzymając się pod boki.
- Lily, mama mówiła, że ci nie wolno!
- Przecież nic mi się nie stało! - odparła Lily, chichocąc. - Tuniu, popatrz na to. Zobacz,
co potrafię.
Petunia rozejrzała się. Na placu zabaw nie było nikogo prócz nich i Snape’a, o którego
obecności nie wiedziały. Lily podniosła kwiatek opadły z krzaka, za którym krył się Snape. W
Petunii ciekawość najwyraźniej zwyciężyła strach, bo podeszła do niej. Lily wyciągnęła rękę.
Kwiat leżał na jej dłoni, rozchylając i zwijając płatki jak jakaś dziwna ostryga.
- Przestań! - krzyknęła Petunia.
- Przecież to cię nie boli - odpowiedziała Lily, ale zamknęła dłoń i odrzuciła kwiat na
ziemię.
- Tego nie wolno robić - powiedziała Petunia, ale jej oczy powędrowały za opadającym
powoli kwiatem. -Jak ty to robisz? - zapytała, a w jej głosie wyraźnie zabrzmiała zazdrość.
- To chyba oczywiste, nie? - zawołał Snape, nie mogąc się już dłużej powstrzymać, i
wyskoczył zza krzaka.
Petunia wrzasnęła i szybko uciekła w stronę huśtawek, ale Lily, choć trochę wystraszona,
nie ruszyła się z miejsca. Na ziemistych policzkach Snape’a pojawił się blady rumieniec.
- Co jest oczywiste? - zapytała Lily.
Snape był wyraźnie podekscytowany. Zerknął nerwowo na Petunię kręcącą się przy
huśtawkach, po czym zniżył głos i powiedział:
- Wiem, kim jesteś.
- O co ci chodzi?
- Jesteś... jesteś czarownicą.
Zrobiła obrażoną minę.
- Nie wolno tak przezywać!
Uniosła dumnie głowę i pomaszerowała w stronę siostry.
- Nie! - zawołał Snape, teraz już cały czerwony na twarzy.
Harry pomyślał, że na jego miejscu zdjąłby już tę śmieszną pelerynę, chyba że jeszcze
bardziej wstydził się koszuli. Snape poczłapał w stronę dziewczynek; teraz absurdalnie
przypominał nietoperza, tak jak Snape dorosły.
Siostry zmierzyły go krytycznym spojrzeniem, trzymając się jednego słupka huśtawki,
jakby dawało im to poczucie bezpieczeństwa.
- Bo jesteś - zwrócił się Snape do Lily. - Jesteś czarownicą. Obserwuję cię od pewnego
czasu. Ale nie ma w tym nic złego. Moja mama też jest czarownicą, a ja jestem czarodziejem.
Petunia parsknęła drwiącym śmiechem.
- Czarodziejem, akurat! - zawołała, odzyskując odwagę po wstrząsie, jakim było jego
nagłe pojawienie się na placu zabaw. - Wiem, kim jesteś. Jesteś chłopakiem od Snape’ów. Oni
mieszkają w Spinner’s End, nad rzeką - wyjaśniła, zwracając się do Lily, a po tonie jej głosu
można było poznać, że taki adres źle o kimś świadczy. - Dlaczego nas szpiegujesz?
- Wcale nie szpieguję - odrzekł Snape. Czuł się fatalnie, bo był cały spocony i wstydził
się swoich brudnych, tłustych włosów. - W każdym razie ciebie na pewno nie - dodał
złośliwie. - Jesteś mugolką.
Petunia najwyraźniej nie znała tego słowa, ale wystarczył jej ton, jakim to powiedział.
- Lily, chodź, idziemy! - powiedziała ostro.
Lily poszła za nią posłusznie, na pożegnanie obrzucając Snape’a wyzywającym
spojrzeniem. Stał, patrząc, jak idą przez plac zabaw, a Harry wyczuł, co się w nim teraz
działo, zrozumiał, że Snape planował to spotkanie od dawna, a wszystko tak źle się
potoczyło...
Ta scena rozwiała się jak mgła i natychmiast pojawiła się nowa. Znalazł się w jakimś
zagajniku. Nieco dalej, za drzewami, migotała w słońcu rzeka. Cień drzew tworzył chłodną,
zieloną kryjówkę. Dwoje dzieci siedziało po turecku naprzeciw siebie. Tym razem Snape zdjął
pelerynę, a jego stara koszula nie raziła tak w półcieniu.
- ...i ministerstwo może cię ukarać za uprawianie czarów poza szkołą. Przysyłają list.
- Przecież uprawiałam czary poza szkołą!
- Bo my jeszcze możemy. Jeszcze nie mamy różdżek. Póki jesteś dzieckiem, nic ich nie
obchodzisz. Ale jak tylko skończysz jedenaście lat - dodał z ważną miną - i zaczną cię
szkolić, to już musisz uważać.
Na chwilę zapadło milczenie. Lily podniosła z ziemi gałązkę i zakręciła nią w powietrzu,
a Harry wyczuł, że wyobraża sobie iskry tryskające z jej końca. Potem odrzuciła gałązkę,
nachyliła się do chłopca i powiedziała:
- Ale to jest prawda, co? To nie żart? Petunia mówi, że mnie okłamujesz. Mówi, że nie ma
żadnego Hogwartu. A on jest naprawdę, tak?
- Jest, ale tylko dla nas. Dla niej nie. Ale my dostaniemy listy. Ty i ja.
- Naprawdę? - szepnęła Lily.
- Oczywiście - odrzekł Snape i mimo źle obciętych włosów i dziwacznego stroju sprawiał
teraz wrażenie kogoś ważnego, pewnego siebie i całkowicie wierzącego w swoje
przeznaczenie.
- A ten list naprawdę przyniesie sowa?
- Zwykle tak jest. Ale ty urodziłaś się w mugolskiej rodzinie, więc przyjdzie ktoś ze
szkoły, żeby wyjaśnić to wszystko twoim rodzicom.
- To coś zmienia, że urodziłam się w mugolskiej rodzinie?
Snape zawahał się. Jego czarne oczy, płonące entuzjazmem w zielonym półcieniu,
przebiegły po jej bladej twarzy i ciemnorudych włosach.
- Nie - powiedział. - To niczego nie zmienia.
- To dobrze. - Lily wyraźnie się uspokoiła.
- Masz w sobie wielką magiczną moc. Zauważyłem to. Przez cały czas, jak cię
obserwowałem...
Lily nie słuchała go. Wyciągnęła się na zasłanej liśćmi murawie i patrzyła na zielony
baldachim nad nimi. Pochłaniał ją wzrokiem, jak wówczas, na placu zabaw.
- Co u ciebie w domu? - zapytała.
Niewielka zmarszczka pojawiła się między jego brwiami.
- W porządku.
- Już się nie kłócą?
- Och, oni wciąż się kłócą. - Zebrał garść liści i zaczął je rozrywać, wyraźnie nieświadom
tego, co robi. - Ale już niedługo stamtąd odejdę.
- Twój tata nie lubi magii?
- On niczego nie lubi - odrzekł Snape.
- Severusie...
Lekki uśmiech wykrzywił mu usta, gdy wypowiedziała jego imię.
- Co?
- Opowiedz mi znowu o dementorach.
- A po co chcesz o nich wiedzieć?
- No bo jak użyję czarów poza szkołą...
- Za coś takiego nie wydadzą cię dementorom! W ich ręce wpadają tylko ci, którzy zrobią
coś naprawdę złego. Oni strzegą więzienia czarodziejów, Azkabanu. Ty tam nie trafisz, ty
jesteś zbyt...
Znowu się zaczerwienił i podarł na strzępy kilka liści. Nagle coś zaszeleściło i Harry
odwrócił się gwałtownie. Petunia, ukrywająca się za drzewem, straciła równowagę.
- Tunia! - zawołała Lily, zaskoczona, ale i ucieszona.
Snape zerwał się na nogi.
- No i kto teraz szpieguje?! - krzyknął. - Czego chcesz?
Petunia oddychała ciężko, przestraszona, że nakryli ją na podglądaniu. Harry wyczuł, że
zastanawia się, czym mu dopiec.
- A co ty masz na sobie? - zapytała, wskazując na pierś Snape’a. - To bluzka twojej
mamy?
Trzasnęło i spadła wisząca nad nią gałąź. Lily krzyknęła. Gałąź zaczepiła o ramię Petunii,
która cofnęła się chwiejnie i wy buchnęła płaczem.
- Tuniu!
Ale Petunia już uciekała. Lily wytrzeszczyła oczy na Snape’a
- Ty to zrobiłeś?
- Nie - odpowiedział z wyzywającą, ale i trochę przestraszoną miną.
- To ty! - Zaczęła się od niego oddalać. - Ty to zrobiłeś! Skrzywdziłeś ją!
- Nie... to nie ja!
Ale to kłamstwo nie przekonało Lily. Jeszcze raz spojrzała na niego z wyrzutem i
pobiegła za siostrą, a Snape został sam, biedny i zmieszany...
A potem scena znowu się zmieniła. Teraz Harry znalazł się na peronie dziewięć i trzy
czwarte, a obok niego stał Snape, lekko przygarbiony, z chudą, oschłą kobietą o ziemistej
cerze, bardzo do niego podobną. Snape patrzył na stojącą niedaleko rodzinę - dwoje dorosłych
i dwie dziewczynki. Córki stały w pewnym oddaleniu od rodziców. Lily mówiła coś do
siostry błagalnym tonem. Harry podszedł bliżej, żeby posłuchać.
- ...tak mi przykro, Tuniu, naprawdę! Słuchaj... - Złapała siostrę za rękę i trzymała
mocno, choć Petunia próbowała ją wyrwać. - Może jak już tam będę... nie, posłuchaj mnie,
Tuniu! Może jak już tam będę, to pójdę do profesora Dumbledore’a i poproszę go, żeby
zmienił zdanie!
- Ja... wcale... nie chcę... tam... jechać! - oświadczyła dobitnie Petunia, szarpiąc rękę,
którą trzymała Lily. - Co, myślisz, że chciałabym mieszkać w jakimś głupim zamku i uczyć
się, jak być... jak być...
Obrzuciła spojrzeniem peron, koty miauczące w ramionach właścicieli, sowy trzepoczące
się w klatkach i pohukujące do siebie, uczniów, z których wielu miało już na sobie długie,
czarne szaty, ładujących kufry do pociągu albo witających się radosnymi okrzykami ze
swoimi przyjaciółmi po letniej rozłące.
- ...myślisz, że chcę być jakimś... dziwolągiem?
Zdołała wreszcie wyrwać rękę z uścisku Lily, której łzy stanęły w oczach.
- Ja nie jestem dziwolągiem. Jak mogłaś coś takiego powiedzieć!
- Przecież tam jedziesz - powiedziała szyderczym tonem Petunia. - Do specjalnej szkoły
dla dziwolągów. Ty i ten chłopak od Snape’ów... jesteście odmieńcami. Dobrze, że zostaniecie
odizolowani od normalnych ludzi. To dla naszego bezpieczeństwa.
Lily zerknęła na rodziców, którzy rozglądali się po peronie z wyraźnym zachwytem.
Potem znowu spojrzała na swoją siostrę.
- Jakoś nie uważałaś, że to szkoła dla odmieńców, kiedy pisałaś list do dyrektora,
błagając, żeby i ciebie przyjął - powiedziała cicho.
Petunia oblała się rumieńcem.
- Błagając? Ja nikogo nie błagałam!
- Widziałam odpowiedź. Była bardzo uprzejma.
- Nie powinnaś czytać... - wyszeptała Petunia. - To był mój prywatny list... jak mogłaś!
Lily zerknęła w stronę Snape’a. Petunia wydała z siebie zduszony okrzyk.
- To on go znalazł! Ty i ten chłopak grzebaliście w moich rzeczach!
- Nie... wcale nie grzebaliśmy... - Teraz Lily musiała się bronić. - Severus zobaczył
kopertę i nie mógł uwierzyć, że mugolka dostała list z Hogwartu, to wszystko! Mówił, że na
poczcie muszą pracować jacyś czarodzieje, którzy...
- Najwidoczniej czarodzieje we wszystko wtykają nos! - prychnęła Petunia, teraz już
bardzo blada. - Dziwoląg! - dodała pogardliwym tonem i odeszła do rodziców.
Scena znowu się rozwiała. Snape szedł szybko korytarzem wagonu Ekspresu Hogwart,
mknącego przez wiejskie okolice. Przebrał się już w szkolną szatę, natychmiast skorzystał z
okazji, by pozbyć się swojego okropnego mugolskiego stroju. W końcu zatrzymał się przed
przedziałem zajętym przez grupkę hałaśliwych chłopców. Przy oknie siedziała Lily z twarzą
przyciśniętą do szyby.
Snape otworzył przedział i usiadł naprzeciw niej. Lily zerknęła na niego, po czym z
powrotem odwróciła twarz do okna. Płakała.
- Nie chcę z tobą rozmawiać - powiedziała.
- Dlaczego?
- Tunia mnie z-znienawidziła. Z powodu tego listu od Dumbledore’a.
- No to co?
Spojrzała na niego z odrazą.
- Jest moją siostrą!
- Jest tylko... - W porę ugryzł się w język. Lily, zajęta wycieraniem sobie oczu i nosa, i
tak go nie usłyszała.
- Ale jedziemy! - powiedział, nie kryjąc radości. - To jest to! Jedziemy do Hogwartu!
Kiwnęła głową, ocierając sobie oczy chusteczką, i mimo woli uśmiechnęła się lekko.
- Dobrze by było, żebyś trafiła do Slytherinu - powiedział Snape, zachęcony tym, że
wreszcie trochę się rozchmurzyła.
- Do Slytherinu?
Jeden z siedzących w przedziale chłopców, który do tej pory nie zwracał uwagi na
Snape’a i Lily, spojrzał na nich, a Harry, który dotąd patrzył tylko na siedzącą przy oknie
parę, zobaczył swojego ojca. Był to drobny chłopiec, czarnowłosy jak Snape, ale miał w sobie
coś, co wskazywało na to, że dobrze się nim opiekowano, a może nawet go rozpieszczano,
czego tak wyraźnie brakowało Snape’owi.
- Ktoś tutaj chce być w Slytherinie? Chyba się gdzieś przesiądę, a ty? - zapytał James
chłopca rozwalonego na ławce naprzeciw niego, a w Harrym serce zabiło, bo poznał Syriusza.
Syriusz nie roześmiał się.
- Cała moja rodzina była w Slytherinie - powiedział.
- Jasny gwint! A ja myślałem, że z tobą wszystko w porządku!
Syriusz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Może zerwę z rodzinną tradycją. A ty gdzie byś chciał być, jak byś mógł wybierać?
James udał, że wznosi niewidzialny miecz.
- W Gryffindorze, gdzie kwitnie męstwa cnota! Jak mój ojciec.
Snape prychnął pogardliwie. James zwrócił się do niego.
- Przeszkadza ci to?
- Nie - odparł Snape, choć jego drwiący uśmieszek mówił coś innego. - Skoro wolisz
mieć krzepę niż mózg...
- A ty gdzie byś chciał trafić, skoro brakuje ci i tego, i tego? - zapytał Syriusz.
James ryknął śmiechem. Lily wyprostowała się, lekko zarumieniona, obrzucając Jamesa i
Syriusza pogardliwym spojrzeniem.
- Chodź, Severusie, znajdziemy sobie inny przedział.
- Oooooo...
James i Syriusz zaczęli przedrzeźniać jej wyniosły ton. James próbował podstawić
Snape’owi nogę, gdy przechodził.
- Do zobaczenia, Smarkerusie! - zawołał któryś z nich, gdy zatrzasnęły się drzwi
przedziału.
I scena ponownie się rozwiała...
Harry stal za Snape’em, mając przed sobą oświetlone blaskiem świec stoły domów z
rzędami nieruchomych twarzy.
- Evans, Lily! - zawołała profesor McGonagall. Patrzył, jak jego matka podchodzi na
drżących nogach do kulawego stołka i siada na nim. Profesor McGonagall opuściła jej na
głowę Tiarę Przydziału, a ta, zaledwie dotknęła kasztanowych włosów, wrzasnęła:
- Gryffindor!
Harry dosłyszał cichy jęk Snape’a. Lily zdjęła Tiarę, oddała ją profesor McGonagall i
ruszyła w stronę stołu witających ją radosnymi okrzykami Gryfonów, ale gdy szła, zerknęła
przez ramię na Snape’a i uśmiechnęła się smutno. Syriusz odsunął się nieco na ławce, by
zrobić Lily miejsce. Spojrzała na niego i chyba go poznała, bo skrzyżowała ręce na piersiach i
stanowczo się od niego odwróciła.
Ceremonia Przydziału trwała nadal. Lupin, Pettigrew i jego ojciec dołączyli do Lily i
Syriusza przy stole Gryfonów. W końcu, kiedy zostało już tylko z tuzin nowych uczniów,
profesor McGonagall wezwała Snape’a.
Harry podszedł z nim do stołka i przyglądał się, jak wkłada sobie na głowę Tiarę
Przydziału.
- Slytherin!
I Severus Snape odszedł w drugi koniec Wielkiej Sali, oddalając się od Lily, a zbliżając
do stołu Ślizgonów, którzy powitali go wiwatami. Lucjusz Malfoy, z błyszczącą odznaką
prefekta na piersi, wskazał mu miejsce obok siebie i poklepał go po plecach.
Scena się zmieniła...
Lily i Snape szli dziedzińcem zamku, najwyraźniej się sprzeczając. Harry pospieszył, by
znaleźć się bliżej nich. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że byli o wiele wyżsi; musiało już
upłynąć kilka lat od Ceremonii Przydziału.
- ...myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi - mówił Snape. - Najlepszymi przyjaciółmi...
- Jesteśmy przyjaciółmi, ale nie lubię kilku typów, koło których wciąż się kręcisz!
Wybacz mi, ale nie cierpię Avery’ego i Mulcibera! Mulciber! Co ty w nim widzisz, Sev? Jest
odrażający! Nie wiesz, co próbował zrobić Mary Macdonald?
Lily przystanęła przy filarze zamku i oparła się o niego, patrząc w jego chudą, ziemistą
twarz.
- To nic takiego... Taki żart, nic więcej...
- To była czarna magia i jeśli uważasz, że to śmieszne...
- A co robi ten Potter i jego kumple? - zapytał ze złością Snape, rumieniąc się lekko.
- Co ma z tym wspólnego Potter?
- Wymykają się gdzieś w nocy. Ten Lupin jest jakiś dziwny. Jak myślisz, gdzie on wciąż
znika?
- Lupin jest chory - odpowiedziała Lily. - Mówią, że choruje...
- Co miesiąc przy pełni księżyca?
- Wiem, co myślisz - powiedziała chłodno Lily. - Nie wiem tylko, dlaczego masz jakąś
obsesję na ich punkcie. Dlaczego tak cię obchodzi, co oni robią nocami?
- Próbuję ci tylko wykazać, że wcale nie są tacy cudowni, jak wszyscy uważają.
Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że się zarumieniła.
- W każdym razie nie uprawiają czarnej magii. - Ściszyła głos. - A ty jesteś naprawdę
niewdzięczny. Słyszałam, co się stało w nocy. Wlazłeś do tego tunelu pod Wierzbą Bijącą i
James Potter uratował cię przed tym, co się kryło na końcu...
Twarz Snape’a wykrzywił grymas.
- Uratował? Uratował? Myślisz, że odgrywał bohatera? Ratował siebie i swoich
przyjaciół! I nie będziesz... nie pozwolę ci...
- Nie pozwolisz? Ty mi czegoś nie pozwolisz?
Zielone oczy Lily zamieniły się w szparki. Snape natychmiast się zreflektował.
- Nie to chciałem powiedzieć... ja... ja po prostu nie chcę, żebyś wyszła na głupią... on...
ty mu wpadłaś w oko, James Potter dowala się do ciebie! - Te słowa wyrwały mu się chyba
mimowolnie. - A on wcale nie jest... Wszyscy myślą... Wielki mi bohater... czempion
quidditcha...
Wyrzucał z siebie urywane słowa, gorycz i złość tak nim owładnęły, że nie potrafił
sklecić zdania. Brwi Lily unosiły się coraz wyżej.
- Wiem, że James Potter jest zarozumiałym palantem - przerwała mu. - Nie musisz mi
tego mówić. Ale Mulciber i Avery są po prostu źli. Oni są źli, Sev. Nie rozumiem, jak możesz
się z nimi zadawać.
Harry wątpił, by do Snape’a dotarło to, co powiedziała o Mulciberze i Averym. Gdy tylko
wyraziła się obraźliwie o Jamesie Potterze, rozpromienił się cały, a kiedy razem odeszli,
kroczył wyraźnie bardziej sprężyście...
I znowu scena się rozpłynęła...
Teraz Snape wyszedł z Wielkiej Sali po zaliczeniu suma z obrony przed czarną magią i
opuściwszy zamek, przechadzał się bez celu po błoniach, niedaleko miejsca, gdzie pod
bukiem siedzieli James, Syriusz, Lupin i Pettigrew. Tym razem Harry trzymał się jednak z
dala, wiedząc już, co się stało po tym, jak Snape zawisnął głową w dół w powietrzu, trafiony
zaklęciem Jamesa, wiedział, co kto zrobił i powiedział, i nie chciał tego przeżywać jeszcze
raz. Patrzył, jak podchodzi do nich Lily i broni Snape’a. Usłyszał z oddali, jak Snape
wrzeszczy na Lily, wściekły i upokorzony, jak lży ją niewybaczalnym słowem „szlama".
Scena zmieniła się.
- Tak mi przykro.
- Nie interesuje mnie to.
- Przepraszam!
- Oszczędź sobie płuc.
Była noc. Lily, w szlafroku, stała z założonymi na piersiach rękami przed portretem
Grubej Damy.
- Wyszłam tylko dlatego, że Mary mi powiedziała, że zamierzasz tu spać, dopóki nie
wyjdę.
- Tak było. Tak bym zrobił. Nie chciałem nazwać cię szlamą, to mi się po prostu...
- Wyrwało, tak? - W głosie Lily nie było współczucia. - Już za późno. Tłumaczyłam się
za ciebie przez kilka lat. Wszyscy się dziwią, że w ogóle z tobą rozmawiam. Ty i ci twoi
przyjaciele śmierciożercy... no i co, nawet nie możesz zaprzeczyć! Nie możesz zaprzeczyć, że
wy wszyscy chcecie nimi zostać! Nie możesz się doczekać chwili, gdy staniesz się sługą Sam-
Wiesz-Kogo, prawda?
Otworzył usta, ale zaraz je zamknął, nie wypowiedziawszy słowa.
- Nie mogę dłużej udawać. Ty wybrałeś swoją drogę, ja wybrałam swoją.
- Nie... wysłuchaj mnie, ja nie chciałem...
- ...nazwać mnie szlamą? Przecież tak nazywasz każdego, kto urodził się w rodzinie
mugoli, Severusie. Czym ja się różnię?
Już miał coś odpowiedzieć, gdy Lily spojrzała na niego z pogardą, odwróciła się i przez
dziurę za portretem wróciła do pokoju wspólnego Gryfonów...
Korytarz rozpłynął się, a następna scena nieco dłużej się formowała. Harry’emu
wydawało się, że przelatuje przez jakieś zmieniające się kształty i kolory, aż w końcu
otoczenie ponownie się zmaterializowało. Stał w ciemności na szczycie jakiegoś wzgórza,
wiatr pogwizdywał w gałęziach kilku pozbawionych liści drzew. Dorosły Snape obracał się w
miejscu, dysząc ciężko i ściskając w dłoni różdżkę. Najwyraźniej czekał na coś albo na
kogoś... Harry zaraził się jego strachem, choć wiedział, że nic nie może mu się stać. Spojrzał
przez ramię, ciekaw, na co Snape wyczekuje...
A potem w powietrzu świsnął poszarpany strumień oślepiającego białego światła. Harry
przez chwilę pomyślał, że to piorun, ale Snape padł na kolana, a różdżka wypadła mu z rąk.
- Nie zabijaj mnie!
- Nie miałem takiego zamiaru.
Szum wiatru zagłuszył trzask, z jakim aportował się Dumbledore. Stał przed Snape’em,
wiatr łopotał jego szatą, twarz miał oświetloną z dołu różdżką.
- A więc, Severusie, co Lord Voldemort chce mi przekazać?
- Nie... nic... ja sam tu przyszedłem!
Snape zacierał nerwowo ręce. Wyglądał jak obłąkany z poplątanymi, czarnymi włosami
rozwiewającymi się wokół jego twarzy.
- Ja... ja chciałem ostrzec... nie, chciałem prosić...
Dumbledore machnął krótko różdżką. Choć wokół nich wiatr nadal unosił liście i targał
gałęziami, w miejscu, gdzie stali, zrobiło się cicho.
- O co mógłby mnie prosić śmierciożerca?
- To... proroctwo... przepowiednia... Trelawney...
- Ach, tak... Co zdradziłeś Lordowi Voldemortowi?
- Wszystko... wszystko, co podsłuchałem! Właśnie dlatego... z tego powodu... on myśli,
że chodzi o Lily Evans!
- Przepowiednia nie odnosi się do kobiety - powiedział Dumbledore. - Mówi o chłopcu
narodzonym pod koniec lipca...
- Wiesz, co mam na myśli! On uważa, że chodzi o jej syna, zamierza ją dopaść...
pozabijać wszystkich...
- Jeśli ona tak wiele dla ciebie znaczy, to Lord Voldemort na pewno ją oszczędzi,
nieprawdaż? Nie możesz go poprosić o łaskę dla matki, w zamian za jej syna?
- Prosiłem go... błagałem...
- Budzisz we mnie odrazę - rzekł Dumbledore, a Harry jeszcze nigdy nie słyszał takiej
pogardy w jego głosie. Snape jakby skurczył się w sobie. - A więc nie obchodzi cię, że umrą
jej mąż i synek? Oni mogą umrzeć, jeśli tylko ty dostaniesz to, czego chcesz, tak?
Snape milczał przez chwilę, patrząc na niego, a potem wychrypiał:
- Więc ukryj ich gdzieś. Ukryj ją... Ich wszystkich. W jakimś... bezpiecznym miejscu.
Błagam.
- A co mi dasz w zamian, Severusie?
- W zamian? - Snape wytrzeszczył oczy na Dumbledore’a, a Harry spodziewał się, że
zaprotestuje, ale po długiej chwili powiedział: - Wszystko.
Szczyt wzgórza zniknął, Harry stał teraz w gabinecie Dumbledore’a. Coś wyło głucho jak
ranione zwierzę. Snape siedział pochylony nisko w fotelu, a nad nim stał Dumbledore. Po
chwili Snape podniósł głowę. Wyglądał jak człowiek, który od czasu spotkania na szczycie
wzgórza przeżył jakąś straszną tragedię i borykał się z tym przez wiele lat.
- Myślałem... że... że ją... ochronisz...
- Ona i James zaufali złej osobie. Podobnie jak ty, Severusie. Czyś nie uwierzył, że Lord
Voldemort ją oszczędzi?
Snape miał płytki oddech.
- Jej synek przeżył - powiedział Dumbledore.
Głowa Snape’a drgnęła gwałtownie, jakby opędzał się od złośliwej muchy.
- Jej synek żyje. Ma jej oczy, dokładnie takie same. Na pewno pamiętasz kształt i kolor
oczu Lily Evans, co?
- PRZESTAŃ! Ona odeszła... umarła...
- Masz wyrzuty sumienia, Severusie?
- Chciałbym... chciałbym umrzeć...
- A co by dała twoja śmierć? - zapytał chłodno Dumbledore. - Jeśli kochałeś Lily Evans,
jeśli naprawdę ją kochałeś, to powinieneś wiedzieć, co zrobić.
Snape wyglądał na tak oszołomionego bólem, że słowa Dumbledore’a jakby do niego nie
docierały.
- Co... co masz na myśli?
- Wiesz, w jaki sposób i dlaczego zginęła. Zrób wszystko, by nie umarła na próżno.
Pomóż mi ochronić syna Lily.
- On już nie potrzebuje ochrony. Czarny Pan odszedł...
- ...i na pewno wróci, a wówczas Harry Potter znajdzie się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie.
Przez dłuższy czas milczeli. Snape powoli odzyskiwał panowanie nad sobą, uspokajał
oddech. W końcu powiedział:
- No dobrze. Dobrze. Ale nikomu o tym nie powiesz, Dumbledore! To musi pozostać
między nami! Przysięgnij! Nie mogę znieść... zwłaszcza że to syn Pottera... Daj mi słowo!
- Dać ci słowo, że nigdy nie ujawnię tego, co w tobie najlepsze? - westchnął Dumbledore,
patrząc z góry na wykrzywioną bólem twarz Snape’a. - Jeśli nalegasz...
Gabinet rozwiał się, ale natychmiast znowu się pojawił. Snape chodził tam i z powrotem
przed biurkiem, za którym siedział Dumbledore.
- ...mierny uczeń, arogancki jak jego ojciec, wyżywa się w łamaniu regulaminu, uwielbia
błyszczeć, zwracać na siebie uwagę, jest złośliwy i źle wychowany...
- Dostrzegasz tylko to, co chcesz dostrzec, Severusie - rzekł Dumbledore, nie podnosząc
głowy znad egzemplarza „Transmutacji Współczesnej". - Inni nauczyciele twierdzą, że to
skromny, sympatyczny chłopak, a przy tym dość utalentowany. Ja osobiście uważam, że jest
ujmujący. - Odwrócił stronę czasopisma i dodał, nie podnosząc głowy: - Miej oko na
Quirrella, dobrze?
Znowu zawirowały różne barwy, a potem wszystko pociemniało. Snape i Dumbledore
stali w sali wejściowej. Mijali ich ostatni maruderzy wracający z Balu Bożonarodzeniowego
do swoich sypialni.
- No i co? - mruknął Dumbledore.
- Znamię Karkarowa też ciemnieje. Jest przerażony, boi się kary. Wiesz, jak pomagał
ministerstwu po klęsce Czarnego Pana. - Snape spojrzał z ukosa na załamany nos
Dumbledore’a. - Karkarow zamierza uciec, gdyby zapiekł go Mroczny Znak.
- Tak? - zapytał cicho Dumbledore, gdy mijali ich rozchichotani Fleur Delacour i Roger
Davies, wracający z błoni. - A ciebie też kusi, żeby z nim uciec?
- Nie - odrzekł Snape, patrząc za oddalającą się parą. - Nie jestem takim tchórzem.
- Oczywiście. Jesteś o wiele dzielniejszy od Karkarowa. Wiesz co, czasami sobie myślę,
że Ceremonia Przydziału powinna się odbywać trochę później...
I odszedł, pozostawiając Snape’a z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
Teraz Harry znalazł się znowu w gabinecie dyrektora. Była noc i Dumbledore siedział
przechylony na bok w swoim fotelu za biurkiem, najwyraźniej niezbyt przytomny. Prawa ręka
zwisała mu bezwładnie, poczerniała, poparzona. Snape mruczał jakieś zaklęcia, celując
różdżką w jej przegub, drugą ręką przytrzymując przy wargach Dumbledore’a puchar z
gęstym złotym wywarem. Po chwili Dumbledore zamrugał i otworzył oczy.
- Ale dlaczego? - zapytał natychmiast Snape. - Dlaczego wkładałeś ten pierścień?
Przecież rzucono na niego klątwę i musiałeś zdawać sobie z tego sprawę. Po co go w ogóle
dotykałeś?
Pierścień Marvola Gaunta leżał na biurku. Był pęknięty, a obok spoczywał miecz
Gryffindora. Dumbledore skrzywił się.
- Byłem... głupi. Tak mnie kusiło...
- Co cię kusiło? Dumbledore nie odpowiedział.
- To cud, że w ogóle udało ci się tutaj wrócić! Na pierścień rzucono klątwę o niezwykłej
mocy, pozostaje tylko nadzieja, że uda się to powstrzymać, ale nic więcej. Na razie uwięziłem
działanie klątwy w jednej ręce...
Dumbledore uniósł poczerniałą, bezużyteczną rękę i przyjrzał się jej z taką miną, jakby
oglądał jakąś ciekawą osobliwość.
- Świetnie się spisałeś, Severusie. Jak myślisz, ile czasu mi pozostało?
Ton jego głosu był zdawkowy, jakby pytał o prognozę pogody. Snape zawahał się, po
czym odrzekł:
- Trudno powiedzieć. Może rok. Takiej klątwy nie da się powstrzymywać wiecznie.
Będzie działała coraz silniej, będzie porażać całe ciało.
Dumbledore uśmiechnął się. Wiadomość, że pozostał mu tylko rok życia, zdawała się nie
robić na nim żadnego wrażenia.
- Szczęściarz ze mnie, wyjątkowy szczęściarz, bo mam ciebie, Severusie.
- Gdybyś tylko wezwał mnie trochę wcześniej, to może mógłbym zrobić dla ciebie
więcej, może udałoby mi się przedłużyć ci trochę życie! - wybuchnął Snape. Spojrzał na
pęknięty pierścień i na miecz. - Myślałeś, że zniszczenie pierścienia powstrzyma działanie
klątwy?
- Chyba tak... byłem nieprzytomny... majaczyłem - odrzekł Dumbledore i z trudem
wyprostował się w fotelu. - No, ale to wiele ułatwia.
Snape spojrzał na niego ze zdumieniem. Dumbledore znowu się uśmiechnął.
- Mówię o planie Lorda Voldemorta dotyczącym mojej osoby. O tym, że kazał mnie zabić
temu biednemu małemu Malfoyowi.
Snape usiadł w fotelu, który tak często zajmował Harry, naprzeciwko biurka. Harry
wyczuł, że Snape chciałby jeszcze coś powiedzieć na temat martwej ręki Dumbledore’a, ale
ten uniósł ją, dając do zrozumienia, że to go nie interesuje. Snape, nachmurzony, powiedział:
- Czarny Pan wcale się nie spodziewa, że Draco tego dokona. To tylko kara za zawód,
jaki mu sprawił Lucjusz. Powolne torturowanie rodziców, którzy drżą o życie swego syna,
dobrze wiedząc, co go czeka.
- Krótko mówiąc, chłopak otrzymał wyrok śmierci, podobnie jak ja. Zastanówmy się
teraz, kto ma to zrobić za niego, kiedy zawiedzie. Odpowiedź sama się nasuwa. To ty,
prawda?
Snape milczał przez chwilę.
- Sądzę, że taki jest plan Czarnego Pana.
- A więc Lord Voldemort przewiduje, że w najbliższym czasie nie będzie mu już dłużej
potrzebny szpieg w Hogwarcie, tak?
- Jest przekonany, że wkrótce szkoła dostanie się w jego ręce.
- A jeśli dostanie się w jego ręce - rzekł Dumbledore takim tonem, jakby czynił jakąś
uboczną uwagę - to mam twoje słowo, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy, by ochronić
uczniów, tak?
Snape skinął głową.
- Znakomicie. A teraz posłuchaj. Najpierw musisz odkryć, co zamierza Draco. Taki
przerażony śmiertelnie chłopiec może być groźny nie tylko dla siebie, ale i dla innych.
Spróbuj z nim porozmawiać, zaproponuj pomoc, doradź mu. Powinien ci zaufać, przecież tak
cię lubi...
- Już o wiele mniej, odkąd Lucjusz popadł w niełaskę. Draco sądzi, że to moja wina, że
zamierzam zająć pozycję jego ojca.
- Ale spróbuj. Nie martwię się o siebie, martwię się o przypadkowe ofiary. Nie wiemy, co
ten chłopak wymyśli. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest tylko jeden pewny sposób
ocalenia go przed gniewem Voldemorta.
Snape uniósł brwi i zapytał ironicznym tonem:
- Zamierzasz pozwolić mu się zabić?
- Ależ skąd! Ty musisz mnie zabić.
Zapadła na długo cisza, słychać było tylko dziwny chrzęst: to feniks Fawkes przeżuwał
kawałek szkieletu mątwy.
- Chcesz, żebym zrobił to teraz? - zadrwił Snape. - Czy raczej wolisz, żebym trochę
poczekał, aż ułożysz swoje epitafium?
- Och, nie, jeszcze nie - odrzekł z uśmiechem Dumbledore. - Śmiem twierdzić, że ta
chwila sama się ujawni wraz z rozwojem wypadków. Biorąc pod uwagę to, co stało się tej
nocy - wskazał na swoją uschniętą rękę - można być pewnym, że dojdzie do tego w ciągu
roku.
- Skoro nie dbasz już o życie, to dlaczego nie chcesz, by ci je odebrał Draco?
- Bo jego dusza jeszcze nie jest do końca przeżarta złem. Nie chcę, by ją zatracił z
mojego powodu.
- A moja dusza, Dumbledore? Co z moją duszą?
- Tylko ty możesz sobie odpowiedzieć na pytanie, czy twoja dusza dozna uszczerbku,
jeśli zaoszczędzisz staremu człowiekowi bólu i poniżenia. Proszę cię o to, proszę cię o
wyświadczenie mi tej łaski, bo to, że wkrótce umrę, jest równie pewne jak to, że Armaty z
Chudley zajmą w tym roku ostatnie miejsce w lidze. Wyznam, że wolałbym odejść z tego
świata szybko i bezboleśnie, zamiast narażać się na powolne i niezbyt miłe dla oka konanie,
jeśli zabierze się do tego na przykład Greyback... Podobno Voldemort już go zwerbował. Albo
nasza kochana Bellatriks, która lubi pobawić się z ofiarą, zanim ją pożre.
Mówił to niefrasobliwym tonem, ale spojrzenie jego niebieskich oczu przeszywało
Snape’a na wylot, tak jak tyle już razy przeszywało Harry’ego, jakby Dumbledore dostrzegał
nimi duszę, o której rozmawiali. W końcu Snape kiwnął potakująco głową, a Dumbledore
odetchnął z ulgą.
- Dziękuję ci, Severusie.
Gabinet rozwiał się i teraz Snape i Dumbledore przechadzali się o świcie po błoniach
zamku.
- Co ty robisz z Potterem wieczorami, kiedy zamykasz się z nim w swoim gabinecie? -
zapytał nagle Snape.
Dumbledore westchnął.
- Bo co? Chcesz mu znowu dać szlaban, Severusie? Doprowadzisz do tego, że ten
chłopiec nie będzie miał chwili czasu dla siebie!
- Jest taki jak jego ojciec...
- To tylko pozory. W gruncie rzeczy jest o wiele bardziej podobny do swojej matki.
Spędzam z nim sporo czasu, bo jest wiele rzeczy, o których muszę z nim porozmawiać, wiele
informacji, które muszę przekazać, zanim będzie za późno.
- Informacji - powtórzył Snape. - Ufasz mu... a do mnie nie masz zaufania.
- Tu nie chodzi o zaufanie. Obaj wiemy, że niewiele czasu mi pozostało. To rzecz
najwyższej wagi, by dowiedział się wielu rzeczy, które będą mu niezbędne, gdy nadejdzie
czas.
- A dlaczego ja nie mogę się tego dowiedzieć?
- Wolę nie wsadzać wszystkich moich sekretów do jednego koszyka, a zwłaszcza do tego
koszyka, który tak często dynda sobie na ramieniu Lorda Voldemorta.
- Robię to na twoje polecenie!
- I robisz to naprawdę znakomicie! Nie myśl, że nie doceniam stałego zagrożenia, w
jakim musisz żyć, Severusie. Dostarczanie Voldemortowi z pozoru cennych informacji i
zatajanie tych mających największe znaczenie, to zadanie, które mogłem powierzyć tylko
tobie.
- A jednak masz o wiele większe zaufanie do chłopca, który nie jest w stanie opanować
oklumencji, ma dość mierne zdolności magiczne i bezpośredni dostęp do świadomości
Czarnego Pana!
- Voldemort się tego lęka. Nie tak dawno miał małą próbkę tego, co to naprawdę oznacza.
To był ból, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył. Jestem pewny, że już nie będzie próbował
owładnąć świadomością Harry’ego. W każdym razie nie w ten sposób.
- Nie rozumiem.
- Dusza Lorda Voldemorta, tak strasznie okaleczona, nie może znieść bliskiego kontaktu
z duszą Harry’ego. Jak język nie znosi zmrożonej stali, jak ciało ognia...
- Dusze? Mówimy o umysłach!
- W przypadku Harry’ego i Lorda Voldemorta mówiąc o jednym, mówimy o drugim.
Dumbledore rozejrzał się, aby się upewnić, że są sami. Znajdowali się teraz blisko
Zakazanego Lasu, ale nikogo nie było widać.
- Kiedy mnie zabijesz, Severusie...
- Nie chcesz mi powiedzieć wszystkiego, a oczekujesz ode mnie tej drobnej przysługi! -
wybuchnął Snape. - Uważasz, że już wszystko załatwione, tak? A może zmieniłem zdanie?
- Dałeś mi słowo, Severusie. A jeśli już mowa o przysługach, to zdawało mi się, że
zgodziłeś się mieć oko na tego swojego młodego Ślizgona?
Snape milczał, rozeźlony i zbuntowany. Dumbledore westchnął.
- Przyjdź o jedenastej wieczorem do mojego gabinetu, Severusie, a nie będziesz się
uskarżał na brak mojego zaufania...
I znowu znaleźli się w gabinecie Dumbledore’a. Za oknami było ciemno, Fawkes
drzemał na swojej żerdzi, Snape siedział, milcząc, a Dumbledore krążył wokół niego,
mówiąc:
- Harry nie może się dowiedzieć aż do ostatniej chwili, aż do momentu, gdy będzie to
naprawdę niezbędne, bo jak wykrzesałby z siebie siłę, by zrobić to, co musi zrobić?
- Ale co musi zrobić?
- To sprawa między Harrym a mną, Severusie. A teraz wysłuchaj mnie uważnie. Przyjdzie
taki czas... po mojej śmierci... nie zaprzeczaj, nie przerywaj mi! Przyjdzie taki czas, kiedy
Lord Voldemort zacznie się niepokoić o życie węża.
- Nagini? - zdumiał się Snape.
- Tak, Nagini. Więc jeśli Voldemort zaprzestanie wysyłać węża na mordercze misje i
będzie go trzymać przy sobie, pod magiczną ochroną, wtedy, jak sądzę, można będzie
bezpiecznie powiedzieć Harry’emu.
- Co mu powiedzieć?
Dumbledore wziął głęboki oddech i zacisnął powieki.
- Powiedzieć mu, że tej nocy, w której Lord Voldemort próbował go zabić, kiedy Lily
rzuciła między nich swoje życie jako tarczę, Mordercze Zaklęcie odbiło się od niej i
rykoszetem ugodziło Lorda Voldemorta, odrywając cząstkę jego duszy, która natychmiast
wszczepiła się w jedyną w pełni żyjącą duszę w tym walącym się budynku. Cząstka duszy
Voldemorta żyje w Harrym i to ona udziela mu mocy rozmawiania z wężami i wnikania do
świadomości Voldemorta, co dla Harry’ego jest wciąż zagadką. I dopóki ta cząstka duszy
Voldemorta w nim tkwi, korzystając z ochrony, jaką jest dla niej Harry, dopóty Lord
Voldemort nie może umrzeć.
Harry’emu zdawało się, że patrzy na nich z oddali, jakby z drugiego końca długiego
tunelu, a ich głosy nienaturalnie dźwięczały mu w uszach.
- Więc chłopiec... musi umrzeć, tak? - zapytał całkiem spokojnie Snape.
- A życie musi mu odebrać sam Voldemort. Tak, Severusie. To warunek podstawowy.
Znowu zapadło milczenie, które przerwał Snape.
- A ja myślałem... przez te wszystkie lata, że robimy to dla niej. Że chronimy go dla Lily.
- Chroniliśmy go, ponieważ trzeba go było wszystkiego nauczyć, ponieważ trzeba było
go wychować, ponieważ trzeba było pozwolić mu odczuć i wypróbować jego własną moc -
rzekł Dumbledore, wciąż zaciskając powieki. - A tymczasem umacniał się ów tajemniczy
związek między nimi, rosła pasożytnicza zażyłość między ich umysłami. Czasami
podejrzewałem, że on sam zdaje sobie z tego sprawę.
Jeśli dobrze go znam, to tak pokieruje sprawami, że kiedy już wyruszy na spotkanie ze
śmiercią, będzie to oznaczało ostateczny koniec Voldemorta.
Otworzył oczy. Snape patrzył na niego z przerażeniem.
- Chroniłeś go, utrzymywałeś tak długo przy życiu tylko po to, by umarł we właściwym
momencie?
- To cię tak szokuje, Severusie? A ilu ludzi umarło na twoich oczach?
- Ostatnio tylko ci, których nie byłem w stanie ocalić - odparł Snape, wstając. -
Wykorzystałeś mnie.
- To znaczy?
- Szpiegowałem dla ciebie, kłamałem dla ciebie, narażałem dla ciebie życie, a wszystko
to robiłem, by zapewnić bezpieczeństwo synowi Lily. A teraz mówisz mi, że hodowałeś go jak
prosiaka na rzeź...
- To bardzo wzruszające, Severusie - powiedział z powagą Dumbledore. - A więc w
końcu dojrzałeś do tego, by przejmować się losem tego chłopca?
- Jego losem? - wykrzyknął Snape. - Expecto patronum!
Z końca jego różdżki wystrzeliła srebrna łania. Wylądowała na podłodze, przebiegła
przez pokój i wyskoczyła przez okno. Dumbledore patrzył, aż jej srebrna poświata zniknęła w
ciemności, a potem odwrócił się do Snape’a. Oczy miał pełne łez.
- Przez te wszystkie lata?...
- Zawsze.
Scena zmieniła się. Teraz Snape rozmawiał z portretem Dumbledore’a wiszącym nad
jego biurkiem.
- Będziesz musiał podać Voldemortowi dokładną datę opuszczenia przez Harry’ego domu
jego wujostwa - mówił Dumbledore. - Gdybyś tego nie zrobił, wzbudziłbyś w nim
podejrzenie, bo uważa cię za człowieka dobrze poinformowanego. Musisz jednak podsunąć
pomysł użycia kamuflażu... to, jak sądzę, powinno zapewnić Harry’emu bezpieczeństwo.
Spróbuj rzucić zaklęcie Confundus na Mundungusa Fletchera. I, Severusie, jeśli będziesz
zmuszony wziąć udział w pościgu, odegraj swoją rolę w przekonujący sposób... Liczę na to,
że uda ci się jak najdłużej utrzymać Lorda Voldemorta w niewiedzy co do twojej prawdziwej
roli, bo inaczej Hogwart zostanie wydany na łaskę Carrowów...
Teraz Snape rozmawiał z Mundungusem, siedząc z nim głowa przy głowie w jakiejś
nieznanej karczmie. Mundungus miał twarz dziwnie pozbawioną wyrazu, Snape marszczył
czoło, skupiając się na tym, co mówił.
- Zaproponujesz członkom Zakonu Feniksa, by użyli kamuflażu. Eliksir wielosokowy.
Kilku identycznych Potterów. Tylko to może zapewnić prawdziwemu Potterowi
bezpieczeństwo. Zapomnisz, że ja ci to powiedziałem. Powiesz im, że to twój pomysł.
Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - wymamrotał Mundungus, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Teraz Harry towarzyszył Snape’owi szybującemu na miotle przez ciemną noc wśród
innych śmierciożerców. Przed nimi widać było Lupina i Harry’ego, którym w rzeczywistości
był George... jeden ze śmierciożerców wysunął się przed Snape’a i wycelował różdżkę prosto
w plecy Lupina...
- Sectumsempra! - krzyknął Snape.
Zaklęcie wymierzone w śmierciożercę minęło go i trafiło w George’a...
I znowu scena się zmieniła. Snape klęczał w dawnej sypialni Syriusza. Łzy ściekały mu z
końca haczykowatego nosa, kiedy czytał stary list od Lily. Na drugiej stronie były tylko te
słowa:
żeby kiedykolwiek mógł być przyjacielem Gellerta Grindelwalda. Myślę, że coś jej się w
głowie pomieszało, naprawdę!
Całusy,
Lily
Snape wziął kartkę z podpisem Lily i wsunął ją za pazuchę. Potem przedarł na pół
fotografię, którą też miał w ręku, zatrzymując sobie tę część, na której była roześmiana Lily, a
odrzucając tę, na której byli James i Harry. Spadła pod komodę...
Teraz Snape stał znowu w gabinecie dyrektora. W ramy swojego portretu wpadł
zadyszany Fineas Nigellus.
- Dyrektorze! Obozują w Forest of Dean! Ta szlama...
- Nie używaj tego słowa!
- ...no więc ta Granger wymieniła tę nazwę, gdy otwierała swoją torebkę!
- Dobrze. Bardzo dobrze! - krzyknął portret Dumbledore^ wiszący za fotelem dyrektora. -
Severusie, teraz miecz! Nie zapomnij, że może go zdobyć tylko ten, kto jest w wielkiej
potrzebie i odznacza się męstwem... i nie może wiedzieć, że to ty go dajesz! Gdyby
Voldemort odczytał myśli Harry’ego i dowiedział się, że mu pomagasz...
- Wiem - przerwał mu Snape.
Podszedł do portretu Dumbledore’a i chwycił go z boku. Portret odchylił się, ukazując
skrytkę, z której Snape wyjął miecz Gryffindora.
- I nadał się nie dowiem, dlaczego to takie ważne, żeby Potter dostał ten miecz? - zapytał,
narzucając na siebie podróżną pelerynę.
- Niestety nie - odrzekł portret Dumbledore’a. - On będzie wiedział, co z nim zrobić. I
bądź bardzo ostrożny, Severusie, bo gdyby cię zobaczyli, nie powitaliby cię z radością po tym
nieszczęśliwym wypadku z George’em...
Snape był już przy drzwiach, ale się odwrócił.
- Nie martw się, Dumbledore - powiedział chłodno. - Mam plan...
I wyszedł. Harry wynurzył się z myślodsiewni, a chwilę później leżał już na dywanie w
tym samym pokoju. Snape mógł przed chwilą zamknąć drzwi z drugiej strony.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:09, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł T R Z Y D Z I E S T Y C Z W A R T Y







Znowu w Zakazanym Lesie
A więc wreszcie prawda. Leżąc z twarzą wciśniętą w zakurzony dywan, w tym samym
gabinecie, w którym kiedyś, jak sądził, poznawał tajemnice zwycięstwa, Harry zrozumiał, że
wcale nie miał przeżyć. Miał rzucić się posłusznie w ramiona Śmierci, zrywając w ten sposób
ostatnie więzi Voldemorta z życiem. Gdy po tylu wysiłkach stanie wreszcie naprzeciw
Voldemorta i nie uniesie różdżki, by się bronić, nadejdzie oczekiwany koniec i stanie się to,
co miało się stać w Dolinie Godryka: żaden nie będzie mógł żyć, żaden nie przeżyje.
Czuł, jak serce tłucze mu się w piersiach. Jakie to dziwne, że z lęku przed śmiercią serce
szybciej pompuje krew, dzielnie utrzymując go przy życiu. Będzie jednak musiało się
zatrzymać i to już niedługo. Jego uderzenia są już policzone. Ile będzie tych uderzeń do
czasu, gdy wstanie i po raz ostatni przejdzie przez zamek, a potem wyjdzie na błonia, by dojść
do Zakazanego Lasu?
I kiedy tak leżał na podłodze, czując, jak w piersi łomoce mu pogrzebowy werbel,
ogarnęło go przerażenie. Czy umieranie boli? Tyle razy był bliski śmierci i zawsze udawało
mu się przed nią umknąć, ale nigdy tak naprawdę nie pomyślał o samym umieraniu. Jego
wola życia była zawsze o wiele silniejsza niż lęk przed śmiercią. A teraz nawet mu nie
przyszło na myśl, by spróbować uciec, by wyprzedzić Voldemorta. Wiedział, że już jest po
wszystkim, że pozostało tylko jedno: samo umieranie.
Jaka szkoda, że nie umarł wtedy, w tę letnią noc, gdy po raz ostatni opuścił dom przy
Privet Drive 4, kiedy ocaliła go szlachetna różdżka z piórem feniksa! Gdyby chociaż mógł
umrzeć tak jak Hedwiga, tak szybko, że nawet by tego nie zauważył! Albo gdyby mógł
zasłonić swym ciałem kogoś, kogo kocha... tak, zazdrościł nawet swoim rodzicom, wolałby
umrzeć tak jak oni. Pogodzenie się z zimną krwią z zagładą samego siebie, dobrowolne
wyjście naprzeciw śmierci wymaga innego rodzaju męstwa. Poczuł, że palce lekko mu drżą, i
spróbował nad tym zapanować, choć nikt go nie widział; ramy wszystkich portretów były
puste.
Powoli, bardzo powoli usiadł i poczuł się bardziej żywy i bardziej świadomy swojego
ciała niż kiedykolwiek przedtem. Dlaczego nigdy w pełni nie docenił cudu, jakim było jego
ciało, mózg, nerwy, bijące serce? A to wszystko wkrótce przestanie działać, albo raczej on
przestanie istnieć, a więc i odczuwać, jak to działa. Oddychał powoli, głęboko, usta i gardło
miał zupełnie suche, podobnie jak oczy.
Zdrada Dumbledore’a nie zrobiła na nim większego wrażenia. To oczywiste, że istniał
jakiś szerszy, dalekosiężny plan, a on, Harry, był po prostu za głupi, by to dostrzec. Nigdy ani
na chwilę nie zwątpił, że Dumbledore pragnie pomóc mu przeżyć. Teraz zrozumiał, że miał
przeżyć, ale tylko po to, by odnaleźć i zniszczyć wszystkie horkruksy. To horkruksy
wyznaczały długość jego życia.
Dumbledore przekazał mu to zadanie, a on posłusznie przecinał jedna po drugiej więzi
łączące go nie tylko z Voldemortem, ale i z własnym życiem! Jakie to sprytne, jakie
szlachetne, nie narażać życia innych, tylko postawić to niebezpieczne zadanie przed
chłopcem, który i tak był już przeznaczony na rzeź i którego śmierć nie będzie nieszczęściem,
tylko jeszcze jednym ciosem zadanym Voldemortowi.
A Dumbledore wiedział, że Harry się nie cofnie, że pójdzie do samego końca, nawet jeśli
ma to być jego koniec, bo czyż nie zadał sobie wiele trudu, by go dobrze poznać?
Dumbledore wiedział, podobnie jak wiedział to Voldemort, że Harry nie pozwoli nikomu
więcej za siebie zginąć, odkąd zrozumiał, że to w jego mocy leży powstrzymanie Voldemorta.
Nagle stanęły mu przed oczami martwe ciała Freda, Lupina i Tonks, spoczywające w Wielkiej
Sali, i przez chwilę nie mógł złapać tchu. Śmierć jest tak niecierpliwa...
A jednak Dumbledore przecenił jego możliwości. Przecież zawiódł: nie udało mu się
zabić węża. Pozostał jeden horkruks, wiążący Voldemorta z życiem nawet wówczas, gdy
Harry umrze. Ktoś będzie miał ułatwione zadanie... Ciekawe, kto to zrobi... Oczywiście Ron i
Hermiona będą wiedzieli, co trzeba zrobić... pewnie właśnie dlatego Dumbledore pozwolił
mu im zaufać... żeby oni mogli go zastąpić, gdyby zbyt wcześnie wypełnił własne
przeznaczenie...
Ale te myśli, jak deszcz bębniący w zimne okno, napotykały wciąż twardą skorupę
nieodwracalnej prawdy: musi umrzeć. Muszę umrzeć. Życie musi się skończyć.
Zdawało mu się, że Ron i Hermiona są gdzieś potwornie daleko, w jakimś odległym
kraju, jakby rozstał się z nimi dawno, dawno temu... Nie będzie już żadnych pożegnań i
wyjaśnień, tego był pewien. W tę podróż nie mogą z nim wyruszyć, a gdyby nawet próbowali
go powstrzymać, traciłby tylko tak cenny czas. Spojrzał na poobijany złoty zegarek, który
dostał na siedemnaste urodziny. Minęła prawie połowa godziny, którą dał mu Voldemort na
poddanie się.
Wstał. Serce tłukło mu się w piersiach jak przerażony ptak. Może wiedziało, że zostało
mu tak niewiele czasu, może postanowiło wypełnić liczbę uderzeń wyznaczających długość
jego życia, zanim nadejdzie koniec. Nie obejrzał się, kiedy zamknął za sobą drzwi gabinetu.
Zamek opustoszał. Idąc samotnie korytarzami, czuł się jak duch, jakby już umarł. Ramy
portretów na ścianach wciąż były puste, wszędzie panowała dziwna cisza, jakby całe
pozostałe życie skupiło się w Wielkiej Sali, pełnej umarłych i opłakujących ich przyjaciół.
Naciągnął na siebie pelerynę-niewidkę i zszedł na sam dół, do sali wejściowej. Być może
jakaś cząstka jego jaźni pragnęła, by ktoś go wyczuł, zobaczył, zatrzymał, ale peleryna była
jak zwykle nieprzenikalna, doskonała, i bez żadnych przeszkód dotarł do drzwi frontowych.
O mały włos nie wpadł na niego Neville. Niósł z kimś czyjeś ciało. Harry spojrzał na nie
i poczuł jeszcze jedno tępe uderzenie w żołądek: Colin Creevey, choć nie miał jeszcze
siedemnastu lat, musiał wśliznąć się z powrotem na tereny szkolne, tak jak to zrobili Malfoy,
Crabbe i Goyle. Po śmierci jeszcze bardziej zmalał.
- Wiesz co, Neville? Mogę sam go ponieść - powiedział Oliver Wood, po czym zarzucił
sobie ciało Colina na ramię jak strażak i wniósł do Wielkiej Sali.
Neville oparł się o odrzwia i otarł czoło wierzchem dłoni. Wyglądał jak starzec. Potem
ruszył z powrotem w ciemność, by odszukać następne ciała.
Harry spojrzał jeszcze raz na wejście do Wielkiej Sali. Panował tam ruch, ludzie
próbowali się nawzajem pocieszać, coś popijali, klęczeli przy zmarłych. Nie zobaczył jednak
nikogo z tych, których kochał: Hermiony, Rona, Ginny, któregokolwiek z pozostałych
Weasleyów, Luny. Poczuł, że oddałby cały czas, który mu pozostał, za jedno spojrzenie na
nich... lecz czy miałby dość siły, by przestać na nich patrzyć? Tak było lepiej.
Zszedł po kamiennych stopniach i zagłębił się w ciemność. Była prawie czwarta rano i
szkolne błonia zamarły w ciszy, jakby i one wstrzymywały oddech, żeby zobaczyć, czy zdoła
zrobić to, co musi zrobić.
Podszedł do Neville’a, który pochylał się nad kolejnym ciałem.
- Neville.
- Kurczę, Harry, o mało nie dostałem ataku serca!
Harry ściągnął pelerynę-niewidkę. Nie wiadomo skąd wpadł mu do głowy pewien
pomysł, może z chęci uzyskania absolutnej pewności.
- Dokąd idziesz samotnie? - zapytał podejrzliwie Neville.
- To wszystko jest częścią planu. Muszę coś zrobić. Słuchaj... Neville...
- Harry! - Neville zrobił nagle wystraszoną minę. - Harry, ty chyba nie zamierzasz się
poddać?
- Nie - skłamał gładko Harry. - Oczywiście, że nie... Chodzi o coś innego. Ale przez jakiś
czas może mnie tu nie być. Neville, wiesz o tym wężu Voldemorta? On ma takiego wielkiego
węża... nazywa go Nagini...
- Tak, słyszałem... i co z tym wężem?
- Trzeba go zabić. Ron i Hermiona wiedzą o tym, ale na wszelki wypadek, gdyby oni...
Potworność tej możliwości zmroziła go tak, że przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa.
Szybko jednak wziął się w garść. To warunek podstawowy, musi być taki jak Dumbledore,
musi zachować zimną krew, chłodny umysł, upewnić się, że wszystko będzie dobrze
zabezpieczone, że inni zrobią to, czego on już nie zrobi. Dumbledore umarł, wiedząc, że
jeszcze troje ludzi wie o horkruksach; teraz miejsce Harry’ego zajmie Neville i znowu będzie
troje ludzi znających tajemnicę.
- Gdyby oni... byli zajęci czymś innym... a ty miałbyś sposobność...
- Zabić węża?
- Zabić węża - powtórzył Harry.
- Oczywiście, Harry. Nic ci nie jest? Powiedz!
- Nie, nic mi nie jest. Dzięki, Neville.
Chciał już odejść, ale Neville złapał go za rękę.
- Harry, my wszyscy będziemy nadal walczyć. Wiesz o tym?
- Tak, ja...
Nie był w stanie dokończyć zdania, poczuł, że coś go dławi w gardle. Neville chyba
uznał to za normalny objaw. Poklepał Harry’ego po ramieniu i odszedł, by poszukiwać
kolejnych ciał.
Harry ponownie zarzucił na siebie pelerynę-niewidkę i ruszył dalej. W ciemności
zobaczył niedaleko jakiś ruch; ktoś pochylił się nad leżącym w trawie ciałem. Dopiero kiedy
znalazł się już bardzo blisko, zdał sobie sprawę, że była to Ginny.
Zatrzymał się. Pochylała się nad dziewczyną, która szeptem wzywała swoją matkę.
- Już w porządku - mówiła Ginny. - Będzie dobrze. Zaraz zaniesiemy cię do zamku.
- Ale ja chcę do domu - szepnęła dziewczyna. - Nie chcę już walczyć!
- Wiem - odpowiedziała Ginny i głos się jej załamał. - Wszystko będzie dobrze,
zobaczysz.
Harry’ego przeszył zimny dreszcz. Chciał krzyknąć, chciał, żeby Ginny poznała, że on tu
jest, chciał, żeby wiedziała, dokąd idzie. Chciał, by go zatrzymała, by go ciągnęła z
powrotem, chciał wrócić do domu...
Ale przecież był w domu. Hogwart był jego pierwszym i najlepszym domem. On,
Voldemort i Snape, chłopcy pozbawieni rodziców, wszyscy trzej odnaleźli tu swój dom...
Teraz Ginny klęczała przy rannej dziewczynie, trzymając ją za rękę. Harry całą siłą woli
zmusił się do ruszenia w dalszą w drogę. Odniósł niejasne wrażenie, że Ginny obejrzała się,
kiedy koło niej przechodził. Czyżby coś wyczuła? Nie odezwał się jednak do niej ani słowem
i nie spojrzał na nią przez ramię.
W ciemności zamajaczyła chatka Hagrida. W oknach nie paliło się światło, Kieł nie
drapał w drzwi, nie szczekał radośnie na powitanie. Ach, te wszystkie odwiedziny u Hagrida,
połysk miedzianego czajnika nad paleniskiem, ciasteczka twarde jak kamień, olbrzymie
larwy, jego wielka, brodata twarz i Ron wymiotujący ślimakami, i Hermiona pomagająca mu
ratować Norberta...
Lecz szedł dalej i wkrótce dotarł na skraj Zakazanego Lasu, gdzie się zatrzymał.
Między drzewami roiło się od dementorów. Już czuł promieniujące z nich lodowate
zimno, zawahał się, nie wiedząc, czy zdoła przez nie przejść. Nie miał już siły, by wezwać
patronusa. Nie był w stanie opanować drżenia całego ciała. Nagle zrozumiał, że jednak nie tak
łatwo jest umrzeć. Nagle poczuł, jak drogocenna jest każda sekunda, w której jeszcze
oddycha, jak cudowny jest zapach trawy i chłodny powiew na twarzy... I pomyśleć, że ludzie
mają przed sobą całe długie lata, tyle czasu, mogą robić z nim, co chcą, nawet go
marnotrawić, a on czepia się każdej sekundy... Nie był pewny, czy zdobędzie się na wejście
do lasu, a jednocześnie wiedział, że musi to zrobić. Ten długi mecz dobiegł końca, znicz został
złapany, trzeba wylądować na ziemi...
Znicz. Zdrętwiałymi palcami pogrzebał w wiszącym na szyi woreczku i wyciągnął złotą,
uskrzydloną piłeczkę.
Otwieram się na sam koniec.
Wbił w nią spojrzenie, oddychając szybko i głęboko. Jeszcze przed chwilą pragnął, by
czas zatrzymał się w miejscu, a oto czas pomknął z zawrotną prędkością, bo nagle przyszło
zrozumienie - tak szybko, jakby wyprzedzało myśli.
To właśnie jest koniec. To jest ten moment. Przycisnął złoty metal do ust i szepnął:
- Zaraz umrę.
Metalowa muszla otworzyła się. Sięgnął drżącą ręką po różdżkę Malfoya i mruknął:
- Lumos.
Wewnątrz znicza tkwił czarny kamień, pęknięty w środku. Kamień Wskrzeszenia pękł
wzdłuż pionowej linii przedstawiającej Czarną Różdżkę. Mimo poszarpanego pęknięcia
można było wciąż rozpoznać trójkąt i kółko: symbole Peleryny-Niewidki i Kamienia.
Nie musiał myśleć, zrozumienie znowu przyszło samo. To nie oni mieli do niego
powrócić, to on miał się z nimi połączyć. To nie on ściągał ich do siebie, to oni mieli go ze
sobą unieść.
Zamknął oczy i obrócił kamień w dłoni. Trzy razy. Poznał, że to się stało, bo usłyszał
wokół siebie ciche odgłosy lekkich stóp kroczących po pasie zasłanej gałązkami i suchymi
liśćmi ziemi na zewnętrznym skraju Zakazanego Lasu. Otworzył oczy i rozejrzał się.
Nie byli ani duchami, ani w pełni cielesnymi istotami. Najbardziej przypominali
Riddle’a, który tak dawno, dawno temu uciekł ze swojego dziennika, a który był prawie
namacalnym wspomnieniem. Mniej materialni od żywych ciał, lecz bardziej materialni od
duchów, sunęli ku niemu, a na wszystkich twarzach gościł ten sam uśmiech pełen miłości.
James był dokładnie tego samego wzrostu co Harry. Miał na sobie ubranie, w którym
umarł, włosy rozczochrane, okulary trochę przekrzywione, jak pan Weasley.
Syriusz był wysoki, przystojny, o wiele młodszy od tego Syriusza, którego Harry
pamiętał. Szedł lekko, z niedbałym wdziękiem, z rękami w kieszeniach, szczerząc zęby w
uśmiechu.
Lupin też był młodszy i jakby nieco bardziej niż za życia elegancki, a włosy miał gęstsze
i ciemniejsze. Sprawiał wrażenie, jakby cieszył się z powrotu do tak dobrze znanego mu
miejsca, do krainy swoich młodzieńczych włóczęg.
Lily uśmiechała się najbardziej promiennie. Kiedy podeszła bliżej, odgarnęła długie
włosy do tyłu, a spojrzenie jej zielonych oczu, tak podobnych do jego oczu, błądziło tęsknie
po jego twarzy, jakby nie mogła się na niego napatrzyć.
- Byłeś taki dzielny.
Nie mógł mówić. Pochłaniał ją wzrokiem, myśląc, że mógłby tak stać i patrzyć na nią
wiecznie. Tylko patrzyć, nic więcej.
- Jesteś już blisko - powiedział James. - Bardzo blisko. Jesteśmy z ciebie tacy dumni.
- Czy to boli?
To dziecinne pytanie wymknęło mu się z ust, zanim zdołał je powstrzymać.
- Umieranie? Nie, w ogóle nie boli - odrzekł Syriusz. - To coś takiego jak zaśnięcie, tylko
jest szybsze i łatwiejsze.
- A on będzie chciał zrobić to szybko. Żeby już było po wszystkim - odezwał się Lupin.
- Nie chciałem, żebyście umarli - powiedział Harry, a te słowa też wyrwały mu się bez
udziału woli. - Żadne z was. Przepraszam...
To ostatnie słowo było chyba najbardziej skierowane do Lupina. To jego chciał
przebłagać.
- ...tuż po tym, jak zostałeś ojcem... Remusie, tak mi przykro...
- Mnie też jest przykro - rzekł Lupin. - Przykro mi, że nigdy go nie poznam... Ale dowie
się, dlaczego umarłem, i mam nadzieję, że zrozumie. Próbowałem zbudować świat, w którym
byłby szczęśliwszy.
Lodowaty powiew z serca Zakazanego Lasu odgarnął Harry’emu włosy z czoła.
Wiedział, że nie powiedzą mu, by już tam poszedł, że to musi być jego decyzja.
- Zostaniecie ze mną?
- Do samego końca - odrzekł James.
- Nie zobaczą was?
- Jesteśmy częścią ciebie - powiedział Syriusz. - Nikt inny nie może nas zobaczyć.
Harry spojrzał na swoją matkę.
- Bądź blisko mnie - szepnął.
I wszedł w mroczny las. Nie owładnęła nim lodowata rozpacz dementorów, wkroczył w
nią śmiało razem ze swoimi towarzyszami, jakby byli jego patronusami, i szli razem między
starymi drzewami o sękatych, powykrzywianych korzeniach, pod baldachimem splątanych
gałęzi. Otulony szczelnie peleryną-niewidką zagłębiał się coraz bardziej w las, nie mając
pojęcia, gdzie Voldemort jest, ale czując, że na pewno go znajdzie. A obok niego, prawie
bezszelestnie, kroczyli James, Syriusz, Lupin i Lily. Ich obecność była jego odwagą, to ona
sprawiała, że był w stanie robić krok za krokiem.
Czuł się tak, jakby między jego ciałem i świadomością zerwało się połączenie. Jego
członki działały bez świadomych instrukcji, jakby był pasażerem, a nie kierowcą ciała, które
miał opuścić. Zmarli, kroczący obok niego przez las, byli o wiele bardziej realni niż ci żyjący,
którzy zostali w zamku: to Ron, Hermiona, Ginny i wszyscy inni wydawali mu się teraz
bardziej duchami, gdy tak zmierzał w ciemności, potykając się i ślizgając, ku końcowi
swojego życia, ku Voldemor...
Usłyszał w pobliżu jakiś głuchy odgłos i szepty. Zamarł pod peleryną-niewidką, wbijając
wzrok w ciemność i nasłuchując. Jego rodzice, Lupin i Syriusz też się zatrzymali.
- Ktoś tu jest - rozległ się tuż obok niego ochrypły szept. - Ma pelerynę-niewidkę. Może
to on?...
Zza najbliższego drzewa wyłoniły się dwie postacie z zapalonymi różdżkami. Poznał
Yaxleya i Dołohowa. Patrzyli dokładnie na to miejsce, w którym stał. Najwyraźniej nic nie
widzieli.
- Na pewno coś słyszałem - powiedział Yaxley. - Może to jakieś zwierzę, co?
- Ten pomylony Hagrid trzyma tu całą kupę różnych gadów - rzekł Dołohow, zerkając
przez ramię.
Yaxley spojrzał na zegarek.
- Już prawie czas. Potter miał swoją godzinę. Nie przyszedł.
- A on był pewny, że przyjdzie! Nie będzie zadowolony.
- Lepiej wracajmy. Dowiemy się, co teraz.
Obaj śmierciożercy odwrócili się i ruszyli w głąb lasu. Harry poszedł za nimi, wiedząc,
że zaprowadzą go dokładnie tam, gdzie chciał się znaleźć. Zerknął w bok: matka uśmiechnęła
się do niego, a ojciec pokiwał głową, dodając mu odwagi.
Szli zaledwie kilka minut, gdy ujrzał przed sobą światło, a Yaxley i Dołohow wyszli na
polanę, na której kiedyś żył potworny Aragog. Wciąż były tu resztki olbrzymiej sieci, ale cały
rój jego potomków śmierciożercy wygonili z siedliska, wysyłając do walki.
Pośrodku polany płonęło ognisko, którego drgające światło padało na tłum
nieruchomych, milczących śmierciożerców. Niektórzy byli nadal zamaskowani i
zakapturzeni, inni odsłonili już twarze. Na skraju tego tłumu siedziało dwóch olbrzymów o
brutalnych, jakby wyciosanych z kamienia twarzach, rzucając wielkie cienie na całą tę scenę.
Harry dostrzegł Fenrira, czającego się w cieniu i żującego swoje długie pazury, opodal wielki
jasnowłosy Rowie macał końcami palców swoje krwawiące wargi. Zobaczył Lucjusza
Malfoya, który wyglądał jak człowiek przegrany i śmiertelnie przerażony, i Narcyzę,
rzucającą ukradkowe, wylęknione spojrzenia.
Wszystkie oczy utkwione były w Voldemorcie, który stał z opuszczoną głową, ściskając
przed sobą białymi palcami Czarną Różdżkę. Wyglądał, jakby się modlił albo odliczał w
duchu, i Harry’emu, stojącemu wciąż na skraju polany, skojarzył się absurdalnie z dzieckiem
odliczającym podczas zabawy w chowanego. Za jego głową, jak wielka aureola, migotała
zaczarowana klatka, w której wił się i kłębił ogromny wąż.
Kiedy Dołohow i Yaxley stanęli w kręgu, Voldemort podniósł głowę.
- Nie ma go, panie - powiedział Dołohow.
Voldemort nie zmienił wyrazu twarzy. Czerwone oczy zdawały się płonąć w blasku
ogniska. Powoli przetoczył Czarną Różdżkę między długimi palcami.
- Panie mój...
To odezwała się Bellatriks. Siedziała najbliżej Voldemorta, rozczochrana, z zakrwawioną
twarzą.
Voldemort podniósł rękę, aby ją uciszyć. Zamarła, wpatrując się w niego z uwielbieniem.
- Myślałem, że przyjdzie - powiedział Voldemort swoim wysokim, czystym głosem,
wpatrując się w roztańczone płomienie. - Spodziewałem się go.
Wszyscy milczeli. Wyglądali na równie przerażonych jak Harry, któremu serce tłukło się
teraz o żebra, jakby chciało uciec z ciała, które miał za chwilę porzucić. Wilgotnymi od potu
rękami ściągnął z siebie pelerynę-niewidkę i wepchnął ją za pazuchę, razem z różdżką. Chciał
uniknąć pokusy walki.
- I wygląda na to... że się omyliłem - rzekł Voldemort.
- Nie omyliłeś się.
Harry powiedział to tak głośno, jak potrafił, użył całej siły, by wypowiedzieć to głośno i
dobitnie, bo nie chciał, by pomyślano, że się boi. Kamień Wskrzeszenia wyśliznął mu się z
ręki i kątem oka zobaczył, że jego rodzice, Syriusz i Lupin zniknęli, gdy wkroczył w krąg
blasku ogniska. Lecz w tej chwili liczył się już tylko Voldemort. To była sprawa między nimi
dwoma.
Chwila zaskoczenia minęła. Olbrzymy ryknęły, śmierciożercy powstali, wybuchły
okrzyki, złorzeczenia, nawet śmiechy. Voldemort nie poruszał się, tylko jego czerwone oczy
odnalazły Harry’ego i śledziły go, gdy szedł ku niemu - dzieliło ich tylko ognisko.
- HARRY! NIE!
Odwrócił się. Do pobliskiego drzewa był przywiązany Hagrid. Grube gałęzie nad jego
głową dygotały, gdy szamotał się rozpaczliwie w więzach.
- NIE! NIE! HARRY, CO TY..
- MILCZ! - wrzasnął Rowle i uciszył go machnięciem różdżki.
Bellatriks zerwała się na równe nogi i patrzyła podekscytowana to na Voldemorta, to na
Harry’ego, jej pierś falowała. Wszyscy zamarli, poruszały się tylko płomienie i wąż,
zwijający się i rozwijający w świetlistej klatce nad głową Voldemorta.
Harry czuł różdżkę na piersiach, ale nie próbował po nią sięgnąć. Wiedział, że wąż jest
zbyt dobrze chroniony, wiedział, że gdyby nawet udało mu się wycelować różdżkę w Nagini,
natychmiast trafiłoby go pięćdziesiąt zaklęć. Patrzyli na siebie, Voldemort i Harry, a po chwili
Voldemort przechylił lekko głowę, przypatrując się stojącemu przed nim chłopcu, i okrutny
uśmiech wykrzywił jego pozbawione warg usta.
- Harry Potter - powiedział tak cicho, że jego głos mógł być trzaskiem ognia. - Chłopiec,
który przeżył.
Śmierciożercy zamarli, czekali; wszystko wokół czekało, Hagrid miotał się w więzach,
Bellatriks dyszała ciężko, a Harry pomyślał nagle o Ginny, o jej rozpłomienionym spojrzeniu,
o dotyku jej warg na swoich ustach...
Voldemort uniósł różdżkę. Głowę wciąż miał przechyloną na bok jak zaciekawione
dziecko, jakby się zastanawiał, co się stanie, jeśli zrobi następny krok. Harry wpatrywał się w
czerwone oczy i pragnął, by stało się to teraz, szybko, póki jeszcze może utrzymać się na
nogach, zanim straci nad sobą kontrolę, zanim się wyda, że panicznie się boi...
Zobaczył poruszające się usta i błysk zielonego światła... i wszystko znikło.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:09, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł T R Z Y D Z I E S T Y P I Ą T Y







King’s Cross
Leżał twarzą w dół, wsłuchując się w ciszę. Był zupełnie sam. Nikt go nie obserwował.
Prócz niego nikogo tu nie było. Nie był zresztą pewny, czy on sam tu jest.
Po długim czasie, a może natychmiast, przyszło mu do głowy, że jednak musi istnieć,
musi być czymś więcej niż tylko odcieleśnioną myślą, bo leży, na pewno na czymś leży. A
jeśli czuje, że leży, to musi mieć zmysł dotyku, a to coś, na czym leży, też musi istnieć.
Gdy tylko doszedł do takiego wniosku, zdał sobie sprawę z tego, że jest nagi. Nadal był
przekonany, że jest zupełnie sam, więc nie przejął się tym, choć trochę go to zaintrygowało. I
pomyślał, że skoro wciąż ma zmysł dotyku, to warto sprawdzić, czy ma również zmysł
wzroku. Otworzył oczy i odkrył, że nadal je ma.
Leżał w jasnej mgle, choć takiej mgły jeszcze nigdy w życiu nie widział. Otoczenie nie
było nią przysłonięte, raczej owa mgła nie uformowała się jeszcze w otoczenie. Powierzchnia,
na której leżał, chyba była biała, ale nie można było stwierdzić, czy jest ciepła, czy zimna, po
prostu była - płaska, bezbarwna, służąca tylko temu, by na niej istnieć.
Usiadł. Wyglądało na to, że jego ciało nie doznało żadnego uszczerbku. Dotknął twarzy.
Nie miał okularów.
A potem poprzez bezkształtną nicość, która go otaczała, przedarł się jakiś dźwięk: coś się
cicho trzepotało, miotało, łopotało. Był to odgłos żałosny, budzący litość, a jednocześnie
jakby trochę nieprzyzwoity. Poczuł się zakłopotany, jakby podsłuchiwał coś ukrytego,
wstydliwego.
Po raz pierwszy pomyślał, że jednak wolałby mieć coś na sobie.
Zaledwie ta myśl uformowała się w jego głowie, tuż obok niego pojawiła się szata.
Sięgnął po nią i włożył na siebie. Była miękka, czysta i ciepła. Wydało mu się fascynujące, że
pojawiła się znikąd, gdy tylko jej zapragnął.
Wstał i rozejrzał się. Czyżby znajdował się w jakimś wielkim Pokoju Życzeń? Im dłużej
się rozglądał, tym więcej dostrzegał. Wysoko nad nim połyskiwało w słońcu szklane,
kopulaste sklepienie. Może to jakiś pałac? Panowała tu cisza, tylko gdzieś blisko, we mgle,
wciąż coś dziwnie się miotało i jakby cicho skomlało...
Obracał się powoli w miejscu, a otoczenie zdawało się rodzić na jego oczach. Wielka,
otwarta przestrzeń, jasna i czysta, jakaś sala o wiele większa od Wielkiej Sali w Hogwarcie, z
tym przejrzystym, szklanym sklepieniem. Zupełnie pusta. Tylko on tu był... on i...
Wzdrygnął się. Dostrzegł to coś, co wydawało owe dziwne odgłosy. Miało postać
małego, nagiego dziecka, zwiniętego w kłębek na podłodze, czerwonego, jakby odartego ze
skóry. Leżało, drżąc, pod jakimś krzesłem, porzucone, niechciane, wepchnięte tam z dala od
spojrzeń, z trudem łapiące powietrze.
Poczuł lęk. To dziecko było tak małe, kruche i bezbronne, lecz coś go od niego
odpychało. Zaczął jednak zbliżać się do niego powoli, gotów w każdej chwili odskoczyć do
tylu. Wkrótce był już tak blisko, że mógł go dotknąć, ale nie potrafił się do tego zmusić. Czuł
się jak tchórz. Powinien to dziecko utulić, pocieszyć, a napawało go odrazą.
- Nie możesz mu pomóc.
Obrócił się gwałtownie. Szedł ku niemu Albus Dumbledore, szedł raźnym, sprężystym
krokiem, wyprostowany, ubrany w powłóczystą, granatową szatę.
- Harry. - Rozłożył ramiona, obie dłonie miał białe, nieuszkodzone. - Wspaniały
chłopcze. Dzielny, bardzo dzielny mężczyzno. Przejdźmy się.
Harry, oszołomiony, ruszył za Dumbledore’em, który oddalił się od kwilącego żałośnie
dziecka i poprowadził go do dwóch krzeseł, stojących pod owym wysokim, rozmigotanym
sklepieniem. Dumbledore usiadł na jednym z nich, a Harry osunął się na drugie i spojrzał w
twarz swojego starego dyrektora. Jego długie, srebrne włosy i broda, przenikliwe niebieskie
oczy, patrzące na niego znad okularów-połówek, haczykowaty nos... wszystko było w nim
takie jak w tym dobrotliwym starcu, którego zapamiętał, a jednak...
- Przecież pan umarł, tak? - zapytał Harry.
- Och, tak - odrzekł rzeczowym tonem Dumbledore.
- Więc... ja też umarłem?
- Ach... - westchnął Dumbledore i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Oto jest pytanie!
Ogólnie rzecz biorąc, kochany chłopcze, nie sądzę.
Wpatrywali się w siebie; starzec wciąż uśmiechał się promiennie.
- Nie? - powtórzył Harry.
- Nie - odrzekł Dumbledore.
- Ale... - Harry instynktownie dotknął ręką czoła i nie wyczuł na nim blizny w kształcie
błyskawicy. - Ale przecież powinienem umrzeć... nie broniłem się! Chciałem, żeby mnie
zabił!
- I właśnie na tym, jak sądzę, polega zasadnicza różnica.
Szczęście promieniowało z niego jak światło, jak ogień. Harry jeszcze nigdy nie widział
go tak głęboko, tak namacalnie uradowanego.
- Chcę wiedzieć.
- Przecież już wiesz - odrzekł Dumbledore, kręcąc młynka kciukami.
- Pozwoliłem mu się zabić, tak?
- Tak, pozwoliłeś - zgodził się Dumbledore, kiwając głową. - No, dalej!
- Więc ta cząstka jego duszy, która była we mnie... Dumbledore kiwał głową jeszcze
bardziej entuzjastycznie, zachęcając go uśmiechem, by mówił dalej.
- ...umarła?
- Och, tak! Tak, on ją zniszczył. Masz całą, nienaruszoną duszę, która należy tylko do
ciebie, Harry.
- Ale...
Harry zerknął przez ramię tam, gdzie maleńkie, okaleczone stworzenie dygotało pod
krzesłem.
- Co to jest, panie profesorze?
- To jest coś, czemu żaden z nas nie może pomóc.
- Ale skoro Voldemort użył Morderczego Zaklęcia, a tym razem nikt za mnie nie umarł...
to w jaki sposób mogę wciąż być żywy?
- Myślę, że wiesz. Sięgnij myślą wstecz. Pamiętasz, co on kiedyś zrobił w swojej żałosnej
ignorancji, w swojej zachłanności i okrucieństwie?
Harry zastanowił się, błądząc wzrokiem po otoczeniu. Jak na pałac, było to dziwne
miejsce, z tymi krzesłami ustawionymi w niewielkich rzędach i biegnącymi tu i ówdzie
barierkami, zwłaszcza że prócz niego, Dumbledore’a i tego okaleczonego stworzenia pod
krzesłem nie było tu nikogo. I odpowiedź sama spłynęła z jego ust, bez wysiłku.
- Użył mojej krwi.
- Właśnie! Użył twojej krwi do odbudowy swojego ciała! Twoja krew płynie w jego
żyłach, Harry, ochrona, jakiej tobie udzieliła Lily, działa w was obu! Musisz żyć, jeśli on
żyje!
- Ja żyję... jeśli on żyje? Ale myślałem, że... myślałem, że jest na odwrót! Myślałem, że
obaj musimy umrzeć! Chyba że to jedno i to samo...
Znowu zerknął przez ramię na szamocące się na podłodze stworzenie, bo jego ciche
łkanie nie dawało mu spokoju.
- I naprawdę nic nie można zrobić?
- Jemu już nic nie pomoże.
- To niech mi pan wyjaśni... więcej - poprosił Harry, a Dumbledore uśmiechnął się.
- Byłeś siódmym horkruksem, Harry, horkruksem, którego wcale nie zamierzał stworzyć.
Rozszczepiając swoją duszę, uczynił ją tak kruchą i nietrwałą, że rozpękła się, kiedy dokonał
tego wołającego o pomstę do nieba aktu zła, mordując twoich rodziców i próbując zabić
niemowlę. Lecz to, co uciekło z tamtego pokoju, było jeszcze bardziej okaleczone, niż sądził.
Pozostawił za sobą nie tylko swoje ciało. Pozostawił maleńką cząstkę samego siebie
wszczepioną w ciebie, jego niedoszłą ofiarę, która przeżyła. Jakże żałosna była jego
niewiedza, Harry! Nie zaprzątał sobie głowy tym, czego nie cenił. Nic nie wiedział o
domowych skrzatach i o bajkach dla dzieci, o miłości i niewinności. Nic. Nigdy nie pojął, że
to wszystko obdarzone jest mocą większą od jego mocy, że to wszystko jest potężniejsze od
wszelkiej magii. Użył twojej krwi, wierząc, że go wzmocni. Wprowadził do swojego ciała
maleńką cząstkę czaru, którym obdarzyła cię twoja matka, oddając za ciebie życie. W jego
ciele wciąż żyje ofiara, którą z siebie złożyła, a dopóki ów czar istnieje, istniejesz i ty... i
ostatnia nadzieja Voldemorta.
Dumbledore uśmiechnął się do Harry’ego, a Harry spojrzał na niego szeroko otwartymi
oczami.
- I pan o tym wiedział? Przez cały czas?
- Domyślałem się. A tak się składa, że moje domysły zwykle się sprawdzają - odrzekł
Dumbledore i przez dłuższy czas siedzieli razem, milcząc, podczas gdy za nimi okaleczone
stworzenie kwiliło i tłukło się o podłogę.
- Ale to jeszcze nie wszystko - powiedział Harry. - To nie wszystko. Dlaczego moja
różdżka pokonała jego pożyczoną różdżkę?
- Tego nie jestem pewien.
- Niech się pan domyśli - poprosił Harry, a Dumbledore parsknął śmiechem.
- Musisz zrozumieć, Harry, że ty i Lord Voldemort dotarliście razem do tych rejonów
magii, których nikt przed wami nie poznał. Ale myślę, że wiem, co się wówczas wydarzyło,
choć o czymś takim nikt nigdy nie słyszał i chyba żaden wytwórca różdżek nie mógł tego
przewidzieć, a więc i powiedzieć Voldemortowi. Sam o tym nie wiedząc, Lord Voldemort
wzmocnił łączące was więzi, kiedy odzyskał ciało. Cząstka jego duszy wciąż tkwiła w tobie, a
pragnąc odzyskać moc, użył twojej krwi przesyconej czarem ofiary twojej matki. Gdyby
wiedział, gdyby rozumiał, jak straszliwą i skuteczną moc ma ta ofiara, prawdopodobnie nie
tknąłby twojej krwi... no, ale gdyby był w stanie to pojąć, nie byłby Lordem Voldemortem i
zapewne nigdy by nikogo nie zamordował... W każdym razie zacieśnił w ten sposób łączące
was więzi, sprawiając, że odtąd wasze losy splotły się ze sobą tak, jak jeszcze nigdy nie były
ze sobą splecione losy dwóch czarodziejów. I kiedy zaatakował cię różdżką zawierającą ten
sam rdzeń, co twoja różdżka, stało się, jak wiesz, coś bardzo dziwnego. Oba rdzenie
zareagowały w sposób, którego Lord Voldemort, nie wiedząc, że obie różdżki mają bliźniacze
rdzenie, nigdy się nie spodziewał. Tamtej nocy przeraził się bardziej niż ty, Harry. Ty
pogodziłeś się z możliwością śmierci, do czego on nigdy nie byłby zdolny. Zwyciężyła twoja
odwaga, a twoja różdżka to wykorzystała. Między obiema różdżkami zaszło coś, co było
odbiciem owej silnej więzi łączącej ich właścicieli. Sądzę, że tamtej nocy twoja różdżka
wchłonęła część właściwości i mocy różdżki Voldemorta, co oznaczało, że zawierała cząstkę
samego Voldemorta. Tak więc twoja różdżka rozpoznała go, gdy cię ścigał, rozpoznała w nim
kogoś, kto był jej bliski, a jednocześnie był śmiertelnym wrogiem, i użyła części jego własnej
magicznej mocy przeciwko niemu, a była to moc, której różdżka Lucjusza nigdy nie
doświadczyła. Twoja różdżka zyskała więc nie tylko moc niezwykłej odwagi, jaką okazałeś,
ale i magicznej mocy samego Voldemorta. Sam pomyśl, jaką szansę miał w tym pojedynku
ten biedny patyczek Lucjusza Malfoya?
- Skoro moja różdżka miała taką moc, to dlaczego Hermiona z taką łatwością ją złamała?
- zapytał Harry.
- Drogi chłopcze, ta jej niezwykła moc mogła zaistnieć tylko w starciu z Voldemortem,
czarnoksiężnikiem, który tak nieostrożnie majstrował przy najtajniejszych prawach magii.
Tylko skierowana w niego ujawniała taką moc. We wszystkich innych przypadkach była
zwykłą różdżką czarodzieja... choć jestem pewny, że była to całkiem niezła różdżka - dodał
uprzejmie.
Harry zagłębił się w myślach, milcząc przez dłuższy czas, a może tylko przez chwilę, bo
w tym miejscu trudno to było określić.
- Zabił mnie pana różdżką.
- Nie udało mu się ciebie zabić moją różdżką - poprawił go Dumbledore. - Chyba
możemy się zgodzić co do tego, że nie umarłeś... choć, oczywiście - dodał, jakby się obawiał,
że Harry’ego uraził - nie pomniejszam cierpień, jakich doznałeś.
- A jednak czuję się teraz wspaniale - powiedział Harry, spoglądając na swoje czyste,
nieskalane ręce. - A właściwie gdzie my jesteśmy?
- Prawdę mówiąc, właśnie miałem cię o to zapytać - odrzekł Dumbledore, rozglądając się
wokół siebie. - No więc, jak myślisz, gdzie jesteśmy?
Póki Dumbledore nie zadał tego pytania, Harry nie wiedział. Teraz odpowiedź sama
spłynęła mu z warg.
- To mi wygląda - powiedział powoli - na dworzec King’s Cross. Jest tylko o wiele
czystszy, pusty, no i nie widzę żadnych pociągów.
- Dworzec King’s Cross! - Dumbledore zachichotał z wrażenia. - Mój Boże, naprawdę?
- A pan myśli, że gdzie? - zapytał Harry, trochę urażony.
- Drogi chłopcze, a niby skąd mam wiedzieć? Jesteśmy, jak to mówią, na twoim
przyjęciu.
Harry nie miał pojęcia, co to znaczy. Dumbledore zaczął go trochę irytować. Spojrzał na
niego ze złością i nagle przypomniał sobie o sprawie o wiele bardziej intrygującej niż
problem, gdzie się znajdują.
- Insygnia Śmierci - powiedział i z satysfakcją stwierdził, że Dumbledore przestał się
uśmiechać.
- Ach, tak - mruknął z trochę zaniepokojoną miną.
- No więc?
Po raz pierwszy, od kiedy go poznał, Dumbledore wydał się Harry’emu bardzo speszony.
Łagodnie mówiąc, wyglądał jak chłopiec przyłapany na brzydkim uczynku.
- Potrafisz mi wybaczyć? - zapytał. - Wybaczysz mi, że ci nie zaufałem? Że ci nie
powiedziałem? Harry, ja się bałem, że i ty zawiedziesz, tak jak ja zawiodłem. Bałem się, że
popełnisz te same błędy co ja. Przebacz mi, Harry, błagam cię. Teraz już wiem, że jesteś
lepszym człowiekiem ode mnie...
- O czym pan mówi? - zapytał Harry, wstrząśnięty jego tonem i łzami, które zabłysły mu
w oczach.
- Insygnia, Insygnia... - mruknął Dumbledore. - Marzenie szaleńca...
- Ale przecież one istnieją!
- A tak, istnieją, i są bardzo niebezpieczne, i tylko głupcy marzą, by je zdobyć. A ja byłem
jednym z nich. Ale już wiesz, prawda? Teraz już nie mam przed tobą tajemnic. Już wiesz.
- Co wiem?
Dumbledore odwrócił się do niego całym ciałem, a w jego jasnych, niebieskich oczach
błyszczały łzy.
- Pan Śmierci, Harry! Chciałem zapanować nad śmiercią! Czy naprawdę byłem lepszy od
Voldemorta?
- Oczywiście! Oczywiście... jak pan może w to wątpić? Nigdy pan nikogo nie zabił, jeśli
tylko mógł pan tego uniknąć!
- Tak, to prawda - rzekł Dumbledore i przypominał teraz dziecko, które oczekuje
pocieszenia. - A jednak ja też poszukiwałem sposobu pokonania śmierci, Harry, ja też.
- Ale innego niż on - powiedział Harry. Dziwnie się poczuł, bo miał w pamięci, jak był
wściekły na Dumbledore’a, a teraz siedział razem z nim pod tą szklaną kopułą i próbował
obronić go przed nim samym. - Insygnia, nie horkruksy.
- Insygnia - mruknął Dumbledore - nie horkruksy. No właśnie.
Na chwilę zapadło milczenie. Stworzenie za ich plecami załkało, ale Harry już się nie
odwrócił, by na nie spojrzeć.
- Grindelwald też ich szukał? - zapytał. Dumbledore przymknął na chwilę powieki i
kiwnął głową.
- To przede wszystkim zbliżyło nas do siebie - powiedział cicho. - Dwóch inteligentnych,
aroganckich chłopców owładniętych tą samą obsesją. Chciał udać się do Doliny Godryka, jak
zapewne się domyśliłeś, do grobu Ignotusa Peverella. Chciał zbadać miejsce, w którym zmarł
trzeci brat.
- Więc to prawda? To wszystko prawda? Bracia Peverellowie...
- ...byli tymi trzema braćmi z bajki - dokończył Dumbledore, kiwając głową. - Och, tak,
sądzę, że to oni. A czy spotkali Śmierć na tej opuszczonej drodze... Myślę raczej, że bracia
Peverellowie byli po prostu bardzo utalentowanymi, groźnymi czarodziejami, którym udało
się stworzyć trzy przedmioty obdarzone potężną magiczną mocą. Opowieść o tym, że były to
Insygnia samej Śmierci, wygląda mi raczej na jedną z legend, które zwykle towarzyszą tak
niezwykłym przedmiotom. Peleryna-niewidka, jak już wiesz, była przekazywana z pokolenia
na pokolenie, z ojca na syna, z matki na córkę, aż do ostatniego żyjącego potomka Ignotusa,
który podobnie jak sam Ignotus urodził się w Dolinie Godryka.
Uśmiechnął się do Harry’ego.
- To ja?
- Tak, to ty. Wiem, że się domyśliłeś, skąd miałem pelerynę-niewidkę owej nocy, w której
zginęli twoi rodzice. James pokazał mi ją zaledwie kilka dni wcześniej. Zrozumiałem,
dlaczego w szkole udawało mu się dokonywać bezkarnie tylu nagannych czynów! Nie
mogłem uwierzyć własnym oczom. Poprosiłem, by mi ją pożyczył, chciałem ją zbadać,
wypróbować. Już dawno wyzbyłem się marzenia o odnalezieniu wszystkich trzech Insygniów,
ale nie mogłem się oprzeć, by nie przyjrzeć się bliżej jednemu z nich... To była pelerynaniewidka,
jakiej nigdy jeszcze nie widziałem, niesłychanie stara, doskonała pod każdym
względem... a potem twój ojciec umarł, a ja miałem w końcu dwa Insygnia... Na własność,
tylko dla siebie! - dodał z goryczą.
- A jednak ta peleryna nie uratowałaby im życia - wtrącił szybko Harry. - Voldemort
wiedział, gdzie są moi rodzice. Peleryna nie uchroniłaby ich przed jego zaklęciami.
- To prawda - westchnął Dumbledore. - To prawda.
Harry czekał, ale Dumbledore milczał, więc przynaglił go - Przestał pan poszukiwać
Insygniów, kiedy zobaczył pan pelerynę-niewidkę?
- O tak - odrzekł cicho Dumbledore i z pewnym wysiłkiem spojrzał Harry’emu w oczy. -
Wiesz, co się później stało. Przecież wiesz. Nie możesz gardzić mną bardziej, niż ja sam sobą
gardzę.
- Ja wcale panem nie gardzę...
- A powinieneś - przerwał mu Dumbledore i odetchnął głęboko. - Znasz tajemnicę złego
stanu zdrowia mojej siostry, wiesz, co zrobili ci mugole, kim się stała. Wiesz, że mój ojciec
chciał ją pomścić i czym to się skończyło. Zmarł w Azkabanie. Wiesz, że moja matka
poświęciła resztę swojego życia, by opiekować się Arianą. Mnie nie było na to stać.
Wyznał to dobitnie, bez ogródek. Patrzył teraz gdzieś w dal, ponad głową Harry’ego.
- Byłem utalentowanym czarodziejem, odnosiłem sukcesy. Chciałem wyrwać się w świat.
Chciałem błyszczeć. Pożądałem sławy i chwały. Nie zrozum mnie źle - dodał, a ból zmienił
mu twarz, tak że znowu wyglądał jak starzec. - Kochałem ich. Kochałem moich rodziców.
Kochałem mojego brata i moją siostrę. Byłem jednak egoistą, Harry, byłem tak strasznym
egoistą, że ty, który jesteś osobą tak wyjątkowo bezinteresowną, nie potrafisz sobie tego
nawet wyobrazić. I kiedy zmarła moja matka, a odpowiedzialność za chorą siostrę i
niesfornego brata spadła na mnie, wróciłem do rodzinnego domu, zgrzytając zębami ze złości.
Poczułem się schwytany w pułapkę, w której zmarnotrawię życie! I wtedy pojawił się on...
Znowu spojrzał Harry’emu prosto w oczy.
- Grindelwald. Możesz sobie wyobrazić, Harry, jak łatwo mi przyszło zarazić się jego
ideami, jak mnie rozpaliły. Mugole zmuszeni do uległości wobec nas, czarodziejów.
Grindelwald i ja, młodzi, wspaniali, triumfujący przywódcy rewolucji. Och, tak, miałem
trochę skrupułów. Uciszałem głos sumienia pustymi słowami. Przecież to wszystko dla
większego dobra, a jeśli nawet będą ofiary, to wszyscy czarodzieje tylko na tym skorzystają i
to stokrotnie! Czy w głębi duszy wiedziałem, kim jest Gellert Grindelwald i do czego
naprawdę dąży? Chyba tak, ale przymknąłem na to oczy. Byłem przekonany, że jeśli nasze
plany się powiodą, spełnią się wszystkie moje marzenia. A rdzeniem tych planów były
Insygnia Śmierci! Jak on się nimi fascynował, jak obaj się nimi fascynowaliśmy! Różdżka nie
do pokonania, broń, która da nam władzę! Kamień Wskrzeszenia oznaczał dla niego, choć
udawałem, że o tym nie wiem, armię inferiusów! Ja myślałem tylko o powrocie moich
rodziców i zdjęciu ciężaru odpowiedzialności z moich ramion. A peleryna... jakoś nigdy o niej
nie dyskutowaliśmy. Obaj potrafiliśmy ukryć się dość dobrze i bez niej, choć, oczywiście,
wyjątkowość tej peleryny polega na tym, że może ona ochronić nie tylko jej właściciela, ale i
innych. Myślałem sobie, że gdybyśmy ją odnaleźli, mogłaby dobrze służyć Arianie, ale w
gruncie rzeczy interesowała nas tylko jako jeden z trzech elementów, bo według legendy ten,
kto odnajdzie wszystkie trzy Insygnia, stanie się prawdziwym panem śmierci, a więc kimś
niezwyciężonym. Niepokonani władcy śmierci, Grindelwald i Dumbledore! Dwa miesiące
chorych urojeń, okrutnych marzeń i zaniedbania dwojga ostatnich członków mojej rodziny,
którymi miałem się opiekować. A potem... wiesz, co się wydarzyło. Powróciła rzeczywistość
w postaci mojego nieokrzesanego, niewykształconego i nieskończenie bardziej ode mnie
godnego podziwu brata. Nie chciałem słuchać tego, co do mnie wykrzykiwał, choć była to
prawda. Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że nie mogę wyprawić się w świat na
poszukiwanie Insygniów, obarczony troską o chorą, niezrównoważoną siostrę. Kłótnia
przerodziła się w walkę. Grindelwald stracił nad sobą panowanie. W straszliwy sposób
ujawniło się w nim to, co zawsze w nim wyczuwałem, choć udawałem, że tego nie
dostrzegam. I Ariana... po tylu latach tak troskliwej opieki mojej matki, po tych wszystkich
wyrzeczeniach dla niej i wszystkich środkach ostrożności... leżała martwa na podłodze.
Westchnął gwałtownie i rozpłakał się na dobre. Harry wyciągnął ku niemu rękę i ucieszył
się, bo stwierdził, że może go dotknąć. Chwycił go mocno za ramię, a Dumbledore stopniowo
odzyskał nad sobą panowanie.
- No i Grindelwald uciekł, co każdy, z wyjątkiem mnie, mógł łatwo przewidzieć. Zniknął,
przepadł razem ze swoimi planami zdobycia władzy i ujarzmienia mugoli, z marzeniem o
Insygniach Śmierci, z tym marzeniem, które sam w nim rozpalałem. Uciekł, a ja zostałem, by
pochować moją siostrę i nauczyć się żyć ze swoim poczuciem winy i ze swoim żalem, ceną
mojej hańby. Mijały lata. Zaczęły o nim krążyć różne pogłoski. Mówiono, że ma różdżkę o
niezwykłej mocy. Tymczasem mnie zaproponowano objęcie urzędu ministra magii, zresztą
nie raz, a wiele razy. Oczywiście zawsze odmawiałem. Zycie mnie nauczyło, że nie
powinienem mieć żadnej władzy.
- Przecież byłby pan o wiele lepszym ministrem od Knota czy Scrimgeoura! - wybuchnął
Harry.
- Tak? Nie jestem taki pewny. Jako młody człowiek udowodniłem, że władza jest moją
słabością i pokusą. To bardzo dziwne, Harry, ale tak już jest, że ci, którzy najbardziej się
nadają do sprawowania władzy, nigdy jej nie pragną. Ci, którym tak jak tobie narzuca się
przewodnictwo, a oni godzą się na to, bo muszą, i ku swojemu zdumieniu stwierdzają, że
bardzo dobrze im to wychodzi. Byłem bardziej bezpieczny w Hogwarcie. I myślę, że byłem
dobrym nauczycielem...
- Był pan najlepszym...
- Jesteś bardzo łaskawy, Harry. Ale gdy ja zajmowałem się szkoleniem młodych
czarodziejów, Grindelwald organizował swoją armię. Mówią, że bał się mnie, i może tak było,
lecz na pewno mniej, niż ja bałem się jego. Och, nie, nie bałem się śmierci z jego rąk -
wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Harry’ego. - Jego zdolności magiczne nie budziły we
mnie lęku. W magii byliśmy sobie równi, no, może ja byłem troszkę lepszy. Bałem się
prawdy. Bo, widzisz, ja nie wiedziałem, który z nas w owej ostatniej, strasznej walce trafił
moją siostrę zaklęciem, które ją zabiło. Możesz nazwać mnie tchórzem, Harry, i będziesz miał
rację. Najbardziej ze wszystkiego bałem się, że to ja, właśnie ja, doprowadziłem ją do śmierci,
nie tylko przez moją arogancję i głupotę, ale że to ja, właśnie ja, zadałem cios, który wydusił
z niej życie. I myślę, że on o tym wiedział, myślę, że wiedział, czego tak bardzo się boję.
Opóźniałem spotkanie z nim, aż w końcu nie mogłem już się opierać, bo byłoby to haniebne.
Ludzie umierali, wydawało się, że nic go nie powstrzyma. Musiałem zrobić wszystko, co w
mojej mocy, by go powstrzymać. No i wiesz, co się stało. Zwyciężyłem go w pojedynku.
Zdobyłem różdżkę.
Znowu zapadła cisza. Harry nie zapytał, czy Dumbledore kiedykolwiek odkrył, kto trafił
Arianę zaklęciem, które ją zabiło. Sam nie chciał tego wiedzieć, a jeszcze bardziej nie chciał
zmuszać Dumbledore’a, by to powiedział. W każdym razie dowiedział się, co Dumbledore
mógł zobaczyć w Zwierciadle Ain Eingarp i dlaczego tak dobrze rozumiał wrażenie, jakie
zrobiło ono na Harrym.
Długo siedzieli w milczeniu, a kwilenie żałosnego stworzenia za ich plecami przestało
już Harry’ego niepokoić. W końcu powiedział:
- Grindelwald próbował powstrzymać Voldemorta od poszukiwania różdżki. Kłamał,
powiedział, że nigdy jej nie miał.
Dumbledore pokiwał głową, patrząc w dół; łzy skapywały mu z końca haczykowatego
nosa.
- Mówią, że w późniejszych latach okazał skruchę, kiedy już siedział w samotnej celi w
Nurmengardzie. Mam nadzieję, że to prawda. Chciałbym wierzyć, że odczuł grozę i hańbę
swoich czynów. Może to kłamstwo wobec Voldemorta było jakąś próbą naprawienia
krzywd... może chciał zapobiec temu, by Voldemort posiadł Insygnium...
- ...a może temu, by włamał się do pana grobu? - wtrącił Harry, a Dumbledore otarł łzy.
Po krótkim milczeniu Harry powiedział:
- Próbował pan użyć Kamienia Wskrzeszenia, tak?
Dumbledore pokiwał głową.
- Kiedy po tylu latach, w opuszczonym domu Gauntów, odnalazłem wreszcie to
Insygnium, którego najbardziej pożądałem, chociaż wtedy pragnąłem go z innych powodów,
straciłem głowę. Zupełnie zapomniałem, że było już horkruksem, że pierścień musiał już być
zaklęty. Wziąłem go, wsunąłem na palec i przez chwilę wyobraziłem sobie, że zaraz zobaczę
Arianę, moją matkę, mojego ojca, że im powiem, jak żałuję, jak bardzo żałuję... Byłem takim
głupcem, Harry. Po tylu latach niczego się nie nauczyłem. Nie byłem godny tego, by połączyć
wszystkie trzy Insygnia Śmierci, udowodniłem to już tyle razy... i to był ostatni dowód.
- Dlaczego? Przecież to było naturalne! Chciał pan znowu ich zobaczyć. Co w tym złego?
- Być może wśród miliona osób znalazłby się tylko jeden człowiek, który mógłby
połączyć Insygnia, Harry. Ja mogłem tylko posiadać najmniej wartościowe z nich, najmniej
niezwykłe Insygnium, Czarną Różdżkę, i to nie po to, by się nią chlubić, nie po to, by nią
zabijać. Mogłem ją oswoić, mogłem jej używać, ponieważ wziąłem ją nie dla własnej
korzyści, ale by uchronić przed nią innych. Ale peleryną-niewidką zawładnąłem z próżnej
ciekawości, więc nigdy nie mogła mi służyć tak, jak służyła tobie, jej prawowitemu
właścicielowi. A Kamienia Wskrzeszenia chciałem użyć do ściągnięcia z powrotem tych,
którzy odpoczywają w pokoju, a nie po to, by ułatwić sobie poświęcenie się za innych, tak jak
ty zrobiłeś. To ty jesteś godny, by posiadać wszystkie trzy Insygnia, Harry.
Poklepał Harry’ego po ręce, a Harry spojrzał na niego i uśmiechnął się; nie mógł się
powstrzymać. Jak mógłby teraz boczyć się wciąż na Dumbledore’a?
- Dlaczego pan to tak utrudnił?
Dumbledore uśmiechnął się trwożnie.
- No cóż, liczyłem na to, że panna Granger trochę cię pohamuje, Harry. Bałem się, że
twoja gorąca głowa zapanuje nad twoim dobrym sercem. Bałem się, że gdybyś od razu poznał
całą prawdę o tych magicznych przedmiotach, uległbyś pokusie tak jak ja, zawładnąwszy
nimi w złym momencie i wykorzystując je w niewłaściwym celu. Chciałem, abyś posiadając
je, był bezpieczny. Tak, Harry, jesteś prawdziwym panem śmierci, ponieważ prawdziwy jej
pan nigdy przed nią nie ucieka. Godzi się z tym, że musi umrzeć, i wie, że w życiu są o wiele
gorsze rzeczy od umierania.
- A Voldemort nie wiedział o Insygniach?
- Nie sądzę, by wiedział, bo nie rozpoznał Kamienia Wskrzeszenia, który zamienił w
horkruksa. Ale nawet gdyby wiedział, wątpię, czy by go nęciły wszystkie trzy. Pelerynyniewidki
nie potrzebował, a jeśli chodzi o Kamień Wskrzeszenia, to kogo by miał sprowadzić
z powrotem z krainy umarłych? Lęka się zmarłych. Nie potrafi kochać.
- Ale spodziewał się pan, że zacznie poszukiwać różdżki?
- Byłem pewny, że będzie próbował ją odnaleźć, odkąd twoja różdżka pokonała jego
różdżkę na cmentarzu w Little Hangleton. Z początku przeraził się, bo pomyślał, że masz
niezwykłe umiejętności. Kiedy jednak porwał Ollivandera, odkrył istnienie bliźniaczych
rdzeni. Uznał, że to wszystko wyjaśnia. Ale kiedy użył pożyczonej różdżki, znowu spotkał go
zawód! I Voldemort, zamiast zastanowić się, co takiego jest w tobie, że twoja różdżka ma taką
moc, jaki dar ty posiadasz, którego jemu brakuje, zaczął poszukiwać tej jedynej różdżki,
która, jak mówiono, pokona każdą inną. Czarna Różdżka stała się jego obsesją, równą tej,
jaką miał na twoim punkcie. Uwierzył, że dzięki Czarnej Różdżce pozbędzie się ostatniej
swojej słabości, że stanie się niezwyciężony. Biedny Severus...
- Planując ze Snape’em swoją śmierć, chciał pan, by Czarna Różdżka trafiła w jego ręce,
tak?
- Takie były moje intencje, ale nie wszystko potoczyło się zgodnie z nimi, prawda?
- Tak, to akurat nie wypaliło.
Stworzenie za ich plecami dygotało i pojękiwało, a oni długo siedzieli w milczeniu,
chyba najdłużej, odkąd się spotkali. Harry zaczął zdawać sobie sprawę z tego, co się stanie; ta
świadomość ogarniała go powoli, jak łagodnie padający śnieg.
- Muszę wrócić, prawda?
- To zależy tylko od ciebie.
- Mam wybór?
- Och, tak. - Dumbledore uśmiechnął się do niego. - Mówisz, że jesteśmy na dworcu
King’s Cross, tak? Myślę, że gdybyś postanowił nie wracać, to mógłbyś... jak by to
powiedzieć... wsiąść do pociągu.
- I dokąd by mnie zawiózł?
- Dalej - odrzekł krótko Dumbledore. Znowu zapadło milczenie.
- Voldemort zdobył Czarną Różdżkę.
- To prawda. Voldemort ma Czarną Różdżkę.
- A pan chce, żebym wrócił, tak?
- Myślę, że jeśli postanowisz wrócić, jest szansa, by skończyć z nim raz na zawsze. Nie
obiecuję tego. Ale wiem, Harry, że on lęka się powrotu o wiele bardziej od ciebie.
Harry zerknął jeszcze raz na okaleczone stworzenie, dygocące i krztuszące się pod
stojącym w oddali krzesłem.
- Nie żałuj umarłych, Harry. Żałuj żywych, a przede wszystkim tych, którzy żyją bez
miłości. Wracając, możesz sprawić, by mniej dusz zostało okaleczonych, mniej rodzin
rozdartych. Jeśli uważasz, że jest to powód, dla którego warto wrócić, musimy się na razie
pożegnać.
Harry pokiwał głową i westchnął. Opuszczenie tego miejsca nie było aż tak trudne, jak
wejście do Zakazanego Lasu, ale było to miejsce pełne ciepła, światła i spokoju, a wiedział,
że tam czeka go znowu ból i lęk przed nowymi stratami. Wstał, a Dumbledore zrobił to samo,
i przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy.
- Niech mi pan powie jeszcze tylko jedno - odezwał się Harry. - Czy to dzieje się
naprawdę, czy tylko w mojej głowie?
Dumbledore uśmiechnął się, a kiedy przemówił, jego głos zabrzmiał w uszach Harry’ego
donośnie i wyraźnie, choć świetlista mgła znowu ich ogarniała, przesłaniając jego postać.
- Ależ oczywiście to dzieje się w twojej głowie, Harry, tylko skąd, u licha, wniosek, że
wobec tego nie dzieje się to naprawdę?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu998
Mugol
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2013
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tychy

PostWysłany: Pon 23:10, 15 Lip 2013    Temat postu:

R O Z D Z I A Ł T R Z Y D Z I E S T Y S Z Ó S T Y







Luka w planie
Znowu leżał twarzą w dół na ziemi. Woń Zakazanego Lasu wypełniała mu nozdrza.
Wyczuwał policzkiem zimny grunt, a zawias okularów, które przekrzywiły mu się na nosie,
gdy upadał, wżynał mu się w skroń. Wszystko go bolało, a miejsce, w które trafiło Mordercze
Zaklęcie, piekło, jakby go tam ugodziła pięść okuta w żelazną rękawicę. Nie poruszył się,
leżał dokładnie tam, gdzie upadł, z otwartymi ustami i lewą ręką wygiętą pod dziwnym
kątem.
Spodziewał się usłyszeć okrzyki triumfu i uciechy z powodu swojej śmierci, ale zamiast
tego rozbrzmiewały wokół niego jakieś szepty, pomruki i tupot nóg.
- Panie... Panie mój...
To był nabrzmiały uwielbieniem głos Bellatriks. Harry nie śmiał otworzyć oczu, pozwalał
tylko swoim innym zmysłom badać, co się dzieje. Wiedział, że ma wciąż za pazuchą różdżkę,
bo uciskała przylegającą do ziemi klatkę piersiową. Wyczuwał też coś miękkiego w okolicach
żołądka i domyślił się, że to peleryna-niewidka wepchnięta pod szatę.
- Panie mój...
- Dosyć. - To był głos Voldemorta. Narastający tupot nóg, jakby coraz więcej osób
uciekało z tego samego miejsca. Pragnąc za wszelką cenę zobaczyć, co się dzieje, Harry
uchylił na milimetr powieki.
Voldemort usiłował podźwignąć się z ziemi. Śmierciożercy uciekali od niego, powracając
do tłumu na skraju polany. Pozostała tylko klęcząca przy nim Bellatriks.
Harry znowu zamknął oczy, zastanawiając się nad tym, co zobaczył. Śmierciożercy
zbiegli się wokół Voldemorta, który chyba upadł na ziemię. Coś się stało, kiedy Voldemort
ugodził Harry’ego Morderczym Zaklęciem. Czyżby też upadł? Na to wyglądało. Obaj na
krótko stracili przytomność i obaj już ją odzyskali.
- Panie, pozwól mi...
- Nie potrzebuję niczyjej pomocy - rozległ się zimny głos Voldemorta, a choć Harry ich
nie widział, mógł sobie wyobrazić Bellatriks wyciągającą pomocną rękę. - Chłopak... jest
martwy?
Na polanie zapadła głucha cisza. Nikt do Harry’ego nie podchodził, ale czuł ich
spojrzenia, tak na nim skoncentrowane, że zdawały się wciskać go jeszcze bardziej w ziemię.
Wstrzymał oddech, bojąc się, że drgnie mu palec lub powieka.
- Ty - powiedział Voldemort, po czym rozległ się huk i ktoś krzyknął z bólu. - Sprawdź to.
Powiedz mi, czy jest martwy.
Harry nie wiedział, kto ma to sprawdzić. Mógł tylko leżeć, słysząc zdradziecki łomot
swojego serca, i czekać, aż ten ktoś do niego podejdzie. Pewnym pocieszeniem było to, że
Voldemort najwyraźniej boi się sam do niego podejść, jakby podejrzewał, że nie wszystko
potoczyło się zgodnie z planem...
Czyjaś dłoń, nadspodziewanie delikatna, dotknęła jego twarzy, podciągnęła powieki,
wpełzła pod koszulkę i spoczęła na sercu. Słyszał szybki oddech kobiety, jej długie włosy
łaskotały mu twarz. Wiedział, że ta kobieta musi wyczuwać łomotanie jego serca.
- Draco żyje? Jest w zamku?
Szept był ledwo słyszalny; jej wargi prawie dotykały jego ucha, głowę pochyliła tak
nisko, że jej długie włosy całkowicie przysłoniły mu twarz.
- Tak - szepnął.
Poczuł, jak zaciska się dłoń spoczywająca na jego piersi, paznokcie wbiły mu się w ciało.
Potem wyciągnęła rękę spod jego koszulki i usiadła.
- Martwy! - zawołała Narcyza Malfoy.
Teraz wszyscy zaczęli krzyczeć i wyć z uciechy, i tupać nogami, a poprzez zamknięte
powieki Harry dostrzegł rozbłyski czerwonego i srebrnego światła.
Zrozumiał. Narcyza uznała, że jedynym sposobem na dostanie się do zamku jest
przyłączenie się do armii zdobywców. Nie dbała o to, czy Voldemort zwycięży czy nie,
zależało jej tylko na odnalezieniu syna.
- Widzicie? - zaskrzeczał Voldemort, przekrzykując tumult. - Harry Potter zginął z mojej
ręki i już nikt nie może mi zagrozić! Patrzcie! Crucio!
Harry spodziewał się tego, wiedział, że Voldemort nie zostawi w spokoju jego ciała,
spoczywającego na mchu w Zakazanym Lesie, lecz będzie chciał je zbezcześcić, by ukazać
wszystkim chwałę swojego zwycięstwa. Zaklęcie poderwało go w powietrze. Całą siłą woli
zmusił swe ciało, by pozostało bezwładne, ale ku swojemu zaskoczeniu nie odczuł bólu,
którego się spodziewał. Powtórzyło się to kilka razy. Okulary spadły mu z nosa, poczuł, że
różdżka osunęła się nieco niżej pod szatą, ale udało mu się nie zdradzić, że wciąż żyje, a
kiedy padł na ziemię po raz ostatni, polana rozbrzmiała wybuchami śmiechu i głośnymi
drwinami.
- A teraz - rzekł Voldemort - udamy się do zamku i pokażemy im, co się stało z ich
bohaterem. Kto zaciągnie tam ciało? Nie... zaraz...
Znowu wybuchły śmiechy, a po chwili Harry poczuł, że ziemia pod nim drży.
- Ty go zaniesiesz - powiedział Voldemort. - Pięknie będzie wyglądał w twoich ramionach
i wszyscy go zobaczą. Podnieś swojego przyjaciela, Hagridzie. I okulary... załóż mu okulary...
niech go wszyscy rozpoznają.
Ktoś brutalnie wcisnął mu na nos okulary, ale olbrzymie dłonie, które go uniosły, okazały
się bardzo łagodne. Czuł, jak ramiona Hagrida dygocą, wstrząsane łkaniem, a na twarz
opadają mu wielkie, gorące łzy. Nie śmiał jednak okazać mu ruchem lub słowem, że nie
wszystko jeszcze jest stracone.
- Ruszaj - rozkazał Voldemort.
Hagrid powlókł się z nim przez las, rozgarniając sobą gałęzie gęsto rosnących drzew.
Gałęzie zaczepiały o szatę i włosy Harry’ego, ale spoczywał w ramionach Hagrida
nieruchomo, z otwartymi ustami i zamkniętymi oczami, w ciemności, wśród triumfalnych
wrzasków śmierciożerców, i gdy tak Hagrid kroczył z nim przez las prawie po omacku,
zanosząc się łkaniem, nikomu nie przychodziło do głowy, by zobaczyć, czy na odsłoniętej
szyi Harry’ego bije puls.
Za śmierciożercami szły dwa olbrzymy; Harry słyszał trzask łamanych przez nie drzew i
wrzask pobudzonych przez tumult ptaków. Zwycięski pochód kroczył przez Zakazany Las ku
błoniom i po chwili Harry dostrzegł przez zamknięte powieki, że zrobiło się jaśniej.
- ZAKAŁA!
Hagrid ryknął tak niespodziewanie, że Harry o mało co nie otworzył oczu.
- Teraz rozpiera was radość, tchórzliwe chabety, żeście nie walczyły, co? Macie uciechę,
bo Harry Potter jest... jest martwy...
Urwał, znowu zanosząc się płaczem. Harry nie wiedział, ile centaurów przygląda się
pochodowi, nie śmiał otworzyć oczu. Kilku śmierciożerców obrzuciło je obelgami. Nieco
później Harry’ego owionęło świeższe, chłodniejsze powietrze i wyczuł, że dotarli na skraj
lasu.
- Zatrzymaj się.
Harry zrozumiał, że Hagrid został zmuszony przez Voldemorta do posłuszeństwa, bo
zatrzymał się gwałtownie, lekko się zataczając. Ogarnęło ich lodowate zimno i usłyszał
chrapliwe oddechy dementorów patrolujących brzeg lasu. Już się ich nie lękał. Gorejąca w
nim świadomość, że przeżył, była jak chroniący przed nimi amulet, jakby w sercu strzegł go
srebrny jeleń, patronus jego ojca.
Ktoś przeszedł blisko i Harry poznał, że to Voldemort, bo chwilę później przemówił
magicznie wzmocnionym głosem, który potoczył się przez błonia:
- Harry Potter nie żyje. Został zabity, gdy uciekał, ratując siebie, podczas gdy wielu z was
oddało za niego życie. Niesiemy wam jego ciało jako dowód na to, że wasz bohater zginął.
Zwyciężyliśmy. Straciliście połowę ludzi. Moi śmierciożercy przewyższają was liczebnie, a
Chłopca, Który Przeżył, już nie ma. Zakończmy tę wojnę. Każdy, kto postanowi dalej
walczyć, mężczyzna, kobieta czy dziecko, zostanie uśmiercony, podobnie jak wszyscy
członkowie jego rodziny. Wyjdźcie z zamku, padnijcie przede mną na kolana, a daruję wam
życie. Zycie zachowają też wasi rodzice i wasze dzieci, wasi bracia i wasze siostry. Przebaczę
wszystkim i razem zbudujemy nowy świat.
Na błoniach i w zamku zaległa cisza. Voldemort był tak blisko, że Harry nie śmiał
otworzyć oczu.
- Idziemy - rzekł Voldemort, a Hagrid posłusznie ruszył naprzód.
Teraz Harry uchylił lekko powieki i ujrzał idącego przed nimi Voldemorta. Wokół jego
ramion wił się wielki wąż, już uwolniony z zaczarowanej klatki. Harry nie mógł jednak
sięgnąć po ukrytą pod szatą różdżkę bez zwrócenia na siebie uwagi śmierciożerców,
kroczących po obu stronach przez powoli rozjaśniającą się ciemność...
- Harry - łkał Hagrid. - Och, Harry... Harry...
Harry znowu zacisnął mocno powieki. Wiedział, że zbliżają się do zamku, i wytężył
słuch, by poprzez chełpliwe okrzyki śmierciożerców i tupot stóp usłyszeć jakieś odgłosy życia
z wewnątrz.
- Stop.
Pochód zatrzymał się. Harry poznał po odgłosach stóp, że śmierciożercy rozwinęli się w
tyralierę naprzeciw drzwi szkoły. Przez zamknięte powieki widział czerwonawą poświatę, co
musiało oznaczać, że drzwi frontowe są otwarte i z sali wejściowej pada na niego światło.
Czekał. Za chwilę ujrzą go ci wszyscy, za których próbował oddać życie, ujrzą go martwego
w ramionach Hagrida.
- NIE!
Nigdy by się nie spodziewał, że profesor McGonagall może wydać z siebie tak
przeraźliwy dźwięk. Gdzieś w pobliżu wybuchnęła śmiechem inna kobieta: to Bellatriks
radowała się z rozpaczy McGonagall. Zerknął spod lekko uchylonych powiek i zobaczył ludzi
tłoczących się w drzwiach i na kamiennych stopniach. Wszyscy chcieli zobaczyć na własne
oczy, czy to, co usłyszeli, jest prawdą. Voldemort stał kilka kroków przed Hagridem, gładząc
głowę Nagini białym palcem. Znowu zacisnął powieki.
- Nie!
- Nie!
- Harry! HARRY!
Głosy Rona, Hermiony i Ginny jeszcze trudniej było mu znieść niż krzyk McGonagall.
Niczego tak w tej chwili nie pragnął, jak im odpowiedzieć, jak wykrzyknąć do nich, że żyje,
ale zmusił się do milczenia, a ich krzyki wyzwoliły odwagę wśród innych i wkrótce wszyscy
krzyczeli, obrzucali obelgami śmierciożerców, aż...
- CISZA! - zawołał Voldemort. Huknęło, błysnęło i wszyscy umilkli. - Już po wszystkim!
Złóż go u moich stóp, Hagridzie, tam, gdzie jego miejsce!
Harry poczuł, że Hagrid kładzie go na trawie.
- Widzicie? - Harry wyczuł, że Voldemort przechadza się tam i z powrotem obok miejsca,
w którym leżał. - Harry Potter nie żyje! Dotarło to do was w końcu, biedni naiwniacy? Był
nikim! Zawsze był tylko chłopcem, który żądał, by inni poświęcali się za niego!
- Ciebie pokonał! - wrzasnął Ron i czar przestał działać, obrońcy Hogwartu znowu
zaczęli krzyczeć, póki ich ponownie nie uciszył drugi, potężniejszy huk.
- Został zabity, gdy próbował wymknąć się z zamkowych błoni - powiedział Voldemort,
kłamiąc z wyraźną lubością. - Zginął, próbując ratować własną skórę...
Nagle urwał, a Harry usłyszał jakieś zamieszanie, krzyk, potem jeszcze jeden huk i jęk
bólu. Uchylił lekko powieki. Ktoś wyrwał się z tłumu i natarł na Voldemorta, lecz już padł na
ziemię, trafiony zaklęciem rozbrajającym. Voldemort ze śmiechem odrzucił jego różdżkę.
- I któż to jest? - zapytał cicho głosem przypominającym syk węża. - Kto zgłosił się na
ochotnika, by pokazać, co stanie się z każdym, kto będzie walczył nadal, choć bitwa jest już
przegrana?
Bellatriks parsknęła śmiechem.
- Panie, to Neville Longbottom! Chłopiec, który sprawiał tyle kłopotów Carrowom! Syn
tych aurorów, pamiętasz?
- Ach tak, pamiętam - rzekł Voldemort, patrząc z góry na Neville’a, który podnosił się z
ziemi, samotny na pasie ziemi niczyjej między obrońcami zamku a śmierciożercami. - Ale ty
chyba jesteś czarodziejem czystej krwi, dzielny chłopcze, prawda?
Neville stał przed nim bezbronny, z zaciśniętymi pięściami.
- I co z tego? - zapytał.
- Okazałeś męstwo i odwagę, masz szlachetne pochodzenie. Będziesz wspaniałym
śmierciożercą. Takich nam właśnie potrzeba, Neville’u Longbottom.
- Przyłączę się do ciebie, kiedy piekło zamarznie - odrzekł Neville, a potem krzyknął: -
Gwardia Dumbledore’a!
Odpowiedziały mu bojowe okrzyki z tłumu, na który uciszające zaklęcia Voldemorta
najwyraźniej długo nie działały.
- A więc dobrze - rzekł Voldemort, a w jego cichym, aksamitnym głosie czaiła się groza
większa od tej, którą budziły jego zaklęcia. - Skoro taki jest twój wybór, Longbottom,
zmienimy nieco nasz plan. Sam tego chciałeś.
Harry, wciąż zerkając spod lekko uchylonych powiek, zobaczył, że Voldemort machnął
różdżką. Chwilę później z jednego z roztrzaskanych okien zamku wyleciało coś
przypominającego martwego ptaka i padło na wyciągniętą dłoń Voldemorta. Chwycił to coś
za wydłużony koniec i potrząsnął. W powietrzu zachybotała pusta i wystrzępiona Tiara
Przydziału.
- W Hogwarcie nie będzie już więcej Ceremonii Przydziału - powiedział Voldemort. - Nie
będzie już różnych domów. Wszystkim wystarczy jedno godło, godło mojego szlachetnego
przodka, Salazara Slytherina. Prawda, Neville’u Longbottom?
Wycelował różdżkę w Neville’a, który zesztywniał i znieruchomiał, a potem wcisnął mu
na głowę Tiarę Przydziału, tak że zakryła mu oczy. W tłumie stojącym przed zamkiem
nastąpiło poruszenie i natychmiast wszyscy śmierciożercy unieśli różdżki.
- Neville pokaże nam teraz, co się stanie z każdym, kto będzie na tyle głupi, by nadal mi
się sprzeciwiać - rzekł Voldemort i krótkim machnięciem różdżki sprawił, że Tiara Przydziału
stanęła w płomieniach.
Rozpaczliwe krzyki rozdarły powietrze. Neville płonął jak żywa pochodnia, nie mogąc
się poruszyć. Harry poczuł, że tego nie zniesie, że musi coś zrobić...
A wtedy wiele rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Usłyszeli wrzawę dochodzącą z odległych granic terenów szkolnych, jakby setki ludzi
wdzierało się przez niewidoczne mury i gnało w stronę zamku, wydając wojenne okrzyki.
Jednocześnie zza rogu zamku wyłonił się Graup, rycząc: „HAGGER!", na co natychmiast
odpowiedziały rykiem olbrzymy Voldemorta i pobiegły ku niemu jak rozwścieczone słonie,
aż ziemia zadygotała. Potem rozległ się tętent kopyt i brzdęknięcia cięciw, a na
śmierciożerców spadł deszcz strzał. Rozbiegli się z krzykiem. Harry wyciągnął spod szaty
pelerynę-niewidkę, narzucił ją na siebie i zerwał się na równe nogi. W tej samej chwili
Neville też się poruszył. Jednym szybkim, płynnym ruchem uwolnił się spod Zaklęcia
Pełnego Porażenia Ciała. Płonąca Tiara Przydziału spadła mu z głowy, a on wyciągnął z niej
srebrny miecz z wysadzaną rubinami rękojeścią...
Nikt nie usłyszał świstu srebrnej klingi wśród ryku nadciągającego tłumu, łoskotu
nacierających na siebie olbrzymów i tętentu centaurów, a jednak wszystkie oczy zwróciły się
na niego. Jednym ciosem odrąbał wielkiemu wężowi łeb, który śmignął wysoko w powietrze,
połyskując w świetle bijącym z sali wejściowej. Voldemort otworzył usta, wydając z siebie
okrzyk wściekłości, którego nikt nie mógł usłyszeć, a cielsko Nagini opadło z głuchym
łoskotem u jego stóp...
Harry, ukryty pod peleryną-niewidką, rzucił Zaklęcie Tarczy między Neville’a i
Voldemorta, zanim ten ostatni zdołał unieść różdżkę. A potem rozległ się ryk Hagrida, dobrze
słyszalny pomimo wrzawy, krzyków i łoskotu wpadających na siebie olbrzymów:
- HARRY! HARRY.. GDZIE JEST HARRY?!
Wokół zamku zapanował chaos. Śmierciożercy pierzchali przed nacierającymi
centaurami, wszyscy umykali przed miażdżącymi stopami olbrzymów, a bitewne okrzyki
nadchodzących nie wiadomo skąd posiłków nasilały się z każdą chwilą. Nad głowami
olbrzymów Voldemorta krążyły wielkie, skrzydlate stworzenia, testrale i hipogryf
Hardodziob, pazurami i dziobami atakując ich oczy, podczas gdy Graup okładał ich pięściami.
Czarodzieje, w tym zarówno obrońcy Hogwartu, jak i śmierciożercy, ratowali się ucieczką do
zamku. Harry miotał zaklęciami w każdego śmierciożercę, którego zobaczył; padali, nie
wiedząc, kto ich ugodził, pod stopy cofającego się w panice tłumu.
Harry, wciąż pod peleryną-niewidką, został wepchnięty przez tłum do sali wejściowej.
Rozglądał się za Voldemortem i wkrótce zobaczył go w głębi sali, jak strzelał zaklęciami na
lewo i prawo, wycofując się w stronę Wielkiej Sali i wciąż wykrzykując rozkazy do swoich
zwolenników. Harry rzucił kilka kolejnych Zaklęć Tarczy, ratując przed różdżką Voldemorta
Seamusa Finnigana i Hannę Abbott, którzy przemknęli obok niego i wpadli do Wielkiej Sali,
gdzie już rozgorzała walka.
Teraz do drzwi frontowych zaczęło szturmować jeszcze więcej ludzi. Harry zobaczył
Charliego Weasleya doganiającego Horacego Slughorna, który wbiegał po kamiennych
stopniach, nadal w szmaragdowej piżamie. Za nimi tłoczyła się duża grupa członków rodzin i
przyjaciół tych wszystkich uczniów Hogwartu, którzy pozostali w zamku, razem z wieloma
mieszkańcami Hogsmeade. Centaury Zakała, Ronan i Magorian wpadły do sali wejściowej,
grzmiąc kopytami po kamiennej posadzce. Za plecami Harry’ego coś huknęło: to wypadły z
zawiasów drzwi prowadzące do kuchni.
W sali wejściowej zaroiło się od skrzatów domowych, wrzeszczących i wymachujących
tasakami i nożami do krajania mięsa, a przewodził im Stworek z medalionem Regulusa
obijającym mu się o piersi, który pokrzykiwał głosem ropuchy:
- Do boju! Do boju! Za mojego pana, obrońcę domowych skrzatów! W imię mężnego
Regulusa, do boju! Do boju z Czarnym Panem!
Rozwścieczone skrzaty dźgały i chlastały nożami wrogów po kostkach i łydkach i
gdziekolwiek Harry spojrzał, tam widział śmierciożerców padających pod samym ciężarem
mrowia obrońców zamku, wyciągających z ran groty strzał, łapiących się za krwawiące łydki
albo próbujących uciec, ale daremnie, bo przy drzwiach frontowych wpadali prosto w tłum
nowo przybyłych.
Ale walka wciąż trwała. Harry przebiegł pomiędzy pojedynkującymi się parami i
szamocącymi się jeńcami i wpadł do Wielkiej Sali.
Voldemort stał pośrodku sali, miotając wokół siebie zaklęciami. W tym zamieszaniu
Harry nie był w stanie dobrze wycelować różdżki, więc przepychał się ku niemu przez coraz
bardziej gęstniejący tłum, bo każdy, kto jeszcze trzymał się na nogach, usiłował przedrzeć się
do środka.
Zobaczył Yaxleya, powalonego na posadzkę przez George’a i Lee Jordana, zobaczył
Dołohowa, padającego z wrzaskiem, gdy ugodziło go zaklęcie Flitwicka, zobaczył Waldena
Macnaira, ciśniętego przez Hagrida na ścianę i osuwającego się po niej bez życia. Zobaczył
Rona i Neville’a powalających Fenrira Greybacka, Aberfortha oszałamiającego Rookwooda,
zobaczył Artura i Percy’ego nad ciałem Thicknesse’a oraz Lucjusza i Narcyzę Malfoyów
biegnących przez tłum i nawet nie próbujących walczyć, tylko wzywających rozpaczliwie
swojego syna.
Voldemort walczył teraz jednocześnie z McGonagall, Slughornem i Kingsleyem, a na
jego twarzy malowała się chłodna nienawiść, gdy krążyli wokół niego, uchylając się przed
jego zaklęciami, lecz nie mogąc go pokonać...
Bellatriks też wciąż walczyła, jakieś pięćdziesiąt metrów od Voldemorta, tak jak jej
mistrz stawiając czoło trzem przeciwnikom: Hermionie, Ginny i Lunie. Wszystkie trzy
walczyły zażarcie, ale Bellatriks nie była od nich gorsza i w pewnej chwili jej Mordercze
Zaklęcie świsnęło tak blisko Ginny, że śmierć minęła ją zaledwie o cal...
Harry, który zmierzał w stronę Voldemorta, natychmiast zmienił kierunek i ruszył ku niej,
ale po paru krokach ktoś zepchnął go w bok.
- NIE W MOJĄ CÓRKĘ, SUKO!
Pani Weasley zrzuciła pelerynę, biegnąc ku Bellatriks, która obróciła się w miejscu i
ryknęła śmiechem na jej widok.
- Z DROGI! - wrzasnęła pani Weasley do trzech dziewcząt, po czym machnąwszy
różdżką, przystąpiła do walki.
Harry patrzył z przerażeniem i podziwem, jak różdżka Molly Weasley ze świstem
przecina powietrze, drga i wiruje błyskawicznie, a szyderczy uśmiech spełza z twarzy
Bellatriks Lestrange i zamienia się w grymas wściekłości. Z obu różdżek raz po raz
wytryskiwały strumienie światła, posadzka wokół nich rozgrzała się i popękała - obie
walczyły, by zabić.
- Nie! - krzyknęła pani Weasley, gdy podbiegło kilku uczniów, chcąc ją wesprzeć. -
Cofnąć się! Zostawcie ją mnie!
Pod ścianami stały już setki ludzi, obserwując te dwa pojedynki. Harry też stanął,
niewidzialny, w połowie drogi między Voldemortem i Bellatriks, pragnąc atakować, ale i
bronić równocześnie, i nie mając pewności, czy trafi zaklęciem tego, kogo chciał trafić.
- Co się stanie z twoimi dziećmi, kiedy cię zabiję?! - wrzasnęła Bellatriks, ogarnięta
szałem mordu tak jak jej pan, podskakując i robiąc uniki wśród tańczących wokół niej
świetlistych grotów. - Kiedy mamusia połączy się ze swoim Fredziem?!
- Już... nigdy... nie tkniesz... moich... dzieci! - krzyknęła pani Weasley.
Bellatriks zaniosła się takim samym szyderczym śmiechem jak jej kuzyn Syriusz, gdy
padał do tyłu przez czarną zasłonę w Sali Śmierci... i nagle Harry poczuł, że już wie, co się
zaraz stanie, zanim to się stało.
Zaklęcie Molly przemknęło pod wyciągniętą ręką Bellatriks i ugodziło ją w pierś, prosto
w serce.
Szyderczy śmiech Bellatriks zamarł, oczy wyszły jej na wierzch i zaledwie zrozumiała,
co się stało, runęła na posadzkę. Obserwujący walkę tłum ryknął z zachwytu, a Voldemort
zawył z wściekłości.
Harry poczuł się tak, jakby oglądał tę scenę w zwolnionym tempie: zobaczył, jak
potworna siła odrzuca McGonagall, Kinglseya i Slughorna do tyłu, jak miotają się i obracają
w powietrzu, gdy dzika furia Voldemorta na widok upadku jego najwierniejszej zwolenniczki
eksplodowała jak bomba, a jego różdżka skierowała się powoli w stronę Molly Weasley.
- Protego! - ryknął Harry, a środek sali przedzieliła magiczna tarcza.
Voldemort rozejrzał się, szukając tego, kto rzucił zaklęcie. W tej samej chwili Harry
zrzucił z siebie pelerynę-niewidkę.
W całej sali rozbrzmiały okrzyki przerażenia, zaskoczenia i radości, z każdej strony było
słychać: „Harry! ON ŻYJE!", ale natychmiast wszystko ucichło i zapadła pełna napięcia
cisza, w której Voldemort i Harry, nie spuszczając z siebie wzroku, zaczęli powoli krążyć
wokół siebie.
- Niech nikt nie próbuje mi pomagać! - zawołał Harry, a w tej głuchej ciszy jego głos
zabrzmiał jak fanfara. - Tak musi się to zakończyć. Tylko ja i on.
Voldemort zasyczał jak wąż, jego oczy zapłonęły czerwienią.
- Potter znowu kłamie! Przecież to nie w jego stylu! Kogo tym razem wykorzystasz, by
ratować własną skórę, Potter?
- Nikogo. Nie ma już horkruksów. Tylko ty i ja. Żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje.
A jeden z nas za chwilę odejdzie na zawsze...
- Jeden z nas? - zadrwił Voldemort, cały spięty, jak wąż szykujący się do skoku na ofiarę.
- I myślisz, że znowu ci się uda? Chłopcu, któremu przypadkiem udało się przeżyć,
marionetce Dumbledore’a, który pociągał za sznurki?
- Nazywasz przypadkiem to, że moja matka oddała życie, aby mnie ocalić? - zapytał
Harry. Obaj wciąż posuwali się bokiem, po idealnym kole, zachowując tę samą odległość od
siebie, a dla Harry’ego nie istniała już żadna inna twarz prócz twarzy Voldemorta. - Nazywasz
przypadkiem to, że postanowiłem stawić ci czoło na tym cmentarzu? I przypadkiem było to,
że nie broniłem się tej nocy, a jednak przeżyłem i powróciłem, by z tobą walczyć?
- Same przypadki! - krzyknął Voldemort, ale wciąż nie atakował, a wszyscy zamarli jak
spetryfikowani, wstrzymując oddech. - Miałeś po prostu szczęście! I zawsze chowałeś się za
plecami większych od siebie czarodziejów, pozwalając mi zabić ich zamiast ciebie!
- Tej nocy już nikogo nie zabijesz - powiedział Harry, gdy obaj wciąż krążyli po kole,
patrząc sobie w oczy. - Już nigdy nie będziesz w stanie zabić żadnego z nich. Jeszcze tego nie
pojąłeś? Byłem gotów umrzeć, by powstrzymać cię od krzywdzenia tych ludzi...
- Ale nie umarłeś!
- Chciałem umrzeć i to wystarczyło. Zrobiłem to samo, co moja matka. Ochroniłem ich
przed tobą. Nie zauważyłeś, że nie działają na nich twoje zaklęcia? Nie możesz ich
torturować. Nie możesz ich tknąć. Nie nauczyłeś się niczego na własnych błędach, Riddle...
- Jak śmiesz...
- Tak, śmiem. Wiem o wielu sprawach, o których ty nie wiesz, Tomie Riddle. O wielu
bardzo ważnych sprawach. Chcesz poznać kilka z nich, zanim popełnisz kolejny wielki błąd?
Voldemort nie odpowiedział, nie przestając krążyć po kole, a Harry wiedział, że zdołał na
jakiś czas uśpić jego czujność, że jego śmiertelny wróg połknął przynętę i rozważa możliwość
poznania z jego ust jakiejś wielkiej tajemnicy...
- Mówisz o miłości? - zapytał Voldemort szyderczym tonem. - O tym ulubionym sloganie
Dumbledore’a, o miłości, która według niego jest silniejsza od śmierci, choć jego nie
uratowała przed runięciem z Wieży Astronomicznej i roztrzaskaniem się u jej stóp jak stara
lalka z wosku? O miłości, która nie powstrzymała mnie od rozdeptania twojej matki jak
karalucha? Ale tutaj jakoś nikt nie kocha cię aż tak, Potter, by wybiec i zasłonić cię swoim
ciałem. Co cię teraz ochroni przed śmiercią?
- Jest coś takiego - odrzekł Harry i obaj nadal krążyli wokół siebie, nie spuszczając z
siebie wzroku, uwikłani w siebie, oddzieleni od siebie tylko tą jedną, ostatnią tajemnicą.
- Jeśli nie miłość ma cię tym razem ocalić - powiedział Voldemort - to pewnie wierzysz,
że masz w sobie jakąś magiczną moc, której ja nie mam, albo broń potężniejszą od mojej?
- Wierzę, że mam jedno i drugie - odparł Harry i dostrzegł cień lęku, który przemknął
przez tę płaską twarz węża, ale Voldemort natychmiast zaczął się śmiać, a był to śmiech
bardziej przerażający od jego wściekłych wrzasków, śmiech opętańczy, całkowicie
pozbawiony humoru, toczący się złowrogim echem po Wielkiej Sali.
- A więc myślisz, że twoja magiczna moc jest większa od mojej? Od mocy Lorda
Voldemorta, znającego tajniki magii, o których nawet nie marzył sam wielki Dumbledore?
- Och, marzył o nich - odrzekł Harry - ale wiedział więcej od ciebie, wiedział dość, by nie
zrobić tego, co ty zrobiłeś.
- Bo był słaby! Był za słaby, by posiąść to, co mogło być jego, a będzie należało do mnie!
- Mylisz się, był po prostu od ciebie mądrzejszy. Był lepszym od ciebie czarodziejem i
lepszym człowiekiem.
- To ja sprawiłem, że umarł!
- Tak ci się wydaje, ale mylisz się.
Po raz pierwszy w obserwującym ich tłumie nastąpiło poruszenie, gdy setki ludzi naraz
odetchnęło głęboko.
- DUMBLEDORE NIE ŻYJE! - krzyknął Voldemort tak, jakby rzucał na Harry’ego
zaklęcie, które miało mu sprawić straszliwy ból. - Jego ciało gnije w marmurowym grobowcu
na błoniach tego zamku! Widziałem je, Potter, i wiem, że Albus Dumbledore nigdy nie
powróci!
- Tak, Dumbledore nie żyje - odparł spokojnie Harry - ale to nie ty go zabiłeś. Sam
wybrał sposób, w jaki umarł, wybrał go wiele miesięcy przed swoją śmiercią, zaplanował
wszystko z kimś, kogo uważałeś za swojego sługę.
- Cóż to za dziecinne mrzonki? - zakpił Voldemort, ale wciąż nie atakował, utkwiwszy
swoje czerwone oczy w zielonych oczach Harry’ego.
- Severus Snape nie był twoim sługą - rzekł Harry. - Snape był człowiekiem
Dumbledore’a. Był nim od samego początku, od chwili, gdy zacząłeś gnębić moją matkę. A ty
nigdy nie zdawałeś sobie z tego sprawy, bo jednej rzeczy nie pojąłeś, Tomie Riddle. Czy
kiedykolwiek widziałeś patronusa Snape’a?
Voldemort nie odpowiedział. Nadal krążyli wokół siebie jak dwa wilki, zanim rzucą się
na siebie.
- Patronusem Snape’a była łania. Taka sama jak patronus mojej matki, bo Snape kochał ją
przez prawie całe życie, od czasu, gdy jeszcze byli dziećmi. A powinieneś to zrozumieć -
dodał, gdy Voldemortowi zadrgały nozdrza - kiedy poprosił cię, abyś darował jej życie.
- Pożądał jej, to wszystko, ale kiedy umarła, uznał, że przecież jest wiele innych kobiet, o
czystszej krwi, bardziej jego wartych...
- Tak ci powiedział, to zrozumiałe, bo był szpiegiem Dumbledore’a od chwili, gdy jej
zagroziłeś, przez cały czas działał przeciwko tobie! Dumbledore był już umierającym
człowiekiem, kiedy Snape go dobił!
- No i co z tego?! - wrzasnął Voldemort, który dotąd słuchał uważnie, a teraz wybuchnął
chichotem szaleńca. - Jakie to ma znaczenie, czy Snape był człowiekiem moim czy
Dumbledore’a? Co mnie mogą obchodzić ich podstępne działania przeciwko mnie? Obu
rozdeptałem, tak jak rozdeptałem twoją matkę, Snape’a rzekomo wielką miłość! Och, ale to
wszystko układa się w pewną całość, Potter, tyle że ty nie masz o tym pojęcia! Dumbledore
nie chciał, by Czarna Różdżka wpadła w moje ręce! Wolał, by władał nią Snape! Ale
spóźniłeś się, chłopczyku, zdobyłem różdżkę przed tobą, zrozumiałem to wszystko szybciej
od ciebie! Zabiłem Snape’a trzy godziny temu i jestem prawowitym panem Czarnej Różdżki,
Berła Śmierci, Różdżki Przeznaczenia! Zawiódł ostatni plan Dumbledore’a!
- Tak, zawiódł - przyznał Harry. - Masz rację. Ale zanim spróbujesz mnie zabić, radzę ci
zastanowić się nad tym, co zrobiłeś... spróbuj okazać skruchę, Tomie Riddle...
- Co?
Nic, co do tej pory powiedział Harry, nie wstrząsnęło Voldemortem tak, jak ta uwaga.
Jego źrenice zwęziły się do pionowych szparek, a skóra wokół oczu pobielała.
- To twoja ostatnia szansa - rzekł Harry - jedyne, co ci pozostało... widziałem, czym się
staniesz, jak tego nie zrobisz... bądź mężczyzną... spróbuj... spróbuj okazać skruchę...
- I ty śmiesz...?
- Tak, śmiem, bo ten ostatni plan Dumbledore’a zawiódł, ale to nie we mnie trafiły
rykoszetem jego skutki, tylko w ciebie, Riddle.
Dłoń Voldemorta, trzymająca Czarną Różdżkę, zadrżała, a Harry mocniej zacisnął palce
na różdżce Dracona. Wiedział, że tylko sekundy dzielą ich od ostatecznego rozstrzygnięcia.
- Ta różdżka wciąż cię nie słucha tak, jak powinna, bo zabiłeś nie tę osobę. Severus Snape
nigdy nie był prawowitym panem Czarnej Różdżki. Nie pokonał Dumbledore’a.
- Zabił...
- Czy ty mnie nie słuchasz? Snape nigdy nie pokonał Dumbledore’a! Razem tę śmierć
zaplanowali! Dumbledore chciał umrzeć niepokonany i to on byłby ostatnim prawowitym
panem Czarnej Różdżki! Gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z tym planem, różdżka na
zawsze utraciłaby swoją niezwykłą moc, bo nikt mu jej nie odebrał!
- W takim razie Dumbledore mógł mi równie dobrze sam dać tę różdżkę, Potter! -
wycedził z mściwą satysfakcją Voldemort. - Wykradłem tę różdżkę z grobu jej ostatniego
pana! Wziąłem ją wbrew woli jej ostatniego pana! Do mnie należy jej moc!
- Nadal tego nie rozumiesz, Riddle? Nie wystarczy po prostu ją mieć! Możesz ją trzymać
w dłoni, możesz jej używać, ale przez to nie stajesz się jej prawdziwym właścicielem. Nie
słuchałeś tego, co mówił Ollivander? To różdżka wybiera czarodzieja... Czarna Różdżka
rozpoznała swojego nowego pana, zanim Dumbledore umarł, a był nim ktoś, kto nigdy jej nie
dotknął. Odebrał różdżkę Dumbledore’owi wbrew jego woli, nie zdając sobie w pełni sprawy
z tego, co uczynił, nie mając pojęcia, że najpotężniejsza, najgroźniejsza różdżka na świecie
jest gotowa mu służyć...
Pierś Voldemorta podnosiła się i opadała szybko, a Harry czuł, że zaklęcie zaraz padnie,
że już nim nabrzmiewa różdżka wycelowana w jego twarz...
- Prawdziwym panem Czarnej Różdżki stał się Draco Malfoy.
Twarz Voldemorta wykrzywił grymas przerażenia, ale trwało to krótko, natychmiast się
opanował.
- Cóż za różnica? - zapytał cicho. - Nawet gdybyś miał rację, Potter, między nami
niczego to nie zmienia. Nie masz już swojej różdżki z piórem feniksa, teraz wszystko zależy
tylko od tego, który z nas zręczniej posługuje się magią... a kiedy cię zabiję, pójdę po Dracona
Malfoya i...
- Za późno - przerwał mu Harry. - Utraciłeś swoją szansę. Byłem szybszy. Pokonałem
Dracona parę tygodni temu. Zabrałem mu różdżkę.
Harry szarpnął lekko głogową różdżką, czując, że wszyscy utkwili w niej wzrok.
- No więc pojąłeś już, jak się to wszystko skończyło? - szepnął. - Czy różdżka, którą
masz w ręku, wie, że jej ostatni pan został rozbrojony? Bo jeśli wie... To ja jestem
prawowitym panem Czarnej Różdżki.
Zaczarowane sklepienie nad ich głowami rozjarzyło się czerwonozłotą poświatą, gdy nad
parapetem najbliższego okna pojawiła się krawędź oślepiającej tarczy słońca. Blask padł
jednocześnie na ich twarze, tak że twarz Voldemorta nagle zapłonęła czerwienią. Harry
usłyszał jego piskliwy krzyk nieomal w tej samej chwili, gdy sam krzyknął, celując w niego
różdżką Dracona.
- Avada Kedavra!
- Expelliarmus!
Huknęło jak z armaty, a w martwym środku kręgu, po którym krążyli, wybuchły złote
płomienie, znacząc miejsce zderzenia się obu zaklęć. Harry zobaczył, że zielony promień
zderzył się z jego własnym, a Czarna Różdżka wyleciała w powietrze, teraz rzeczywiście
czarna na tle rozjarzonej blaskiem wschodu słońca zaczarowanej kopuły, wirując w locie jak
głowa Nagini, by pod samą kopułą zatrzymać się na moment i opaść ku swojemu panu,
którego nie zabiła, a który wreszcie w pełni ją posiadł. A Harry, z nieomylnym instynktem
szukającego, chwycił ją wolną ręką w tej samej chwili, gdy Voldemort runął do tyłu z
rozkrzyżowanymi ramionami, a jego wąskie źrenice podbiegły do górnej krawędzi
szkarłatnych oczu. Tom Riddle padł na posadzkę z pustymi rękami, jego ciało skurczyło się i
zwiotczało, z podobnej do głowy węża twarzy znikł wszelki wyraz, zagościła w niej pustka.
Voldemort był martwy, zabiło go jego własne odbite zaklęcie, a Harry stał z dwoma
różdżkami w dłoniach, patrząc na skorupę swojego śmiertelnego wroga.
Wszyscy zamarli na sekundę, a potem szok minął i wokół Harry’ego wybuchła dzika
wrzawa. Okrzyki, wiwaty, wrzaski i piski rozdarły powietrze. Oślepiające promienie słońca
zalały całą salę ze wszystkich okien, a spod ścian runął ku Harry’emu kipiący entuzjazmem
tłum. Pierwsi dobiegli do niego Ron i Hermiona, i to oni otoczyli go ramionami, ich
niepohamowane okrzyki go ogłuszyły. A potem byli już przy nim Ginny, Neville i Luna,
potem wszyscy Weasleyowie, i Hagrid, i Kingsley, i McGonagall, i Flitwick, i Sprout, i Harry
już nie wiedział, co kto wykrzykuje, czyje ręce go dotykają, obejmują, szarpią, cisnęli się do
niego wszyscy, bo każdy chciał choć dotknąć Chłopca, Który Przeżył, który wreszcie położył
temu wszystkiemu kres...
Słońce podnosiło się nad Hogwartem, a Wielka Sala rozgorzała światłem i życiem. Harry
był niezastąpioną częścią pomieszanych ze sobą wybuchów radości i żalu, niewymownej ulgi
i smutku po utracie bliskich. Wszyscy pragnęli, by ich przywódca i bohater był z nimi, by
świętował z nimi i razem z nimi opłakiwał zmarłych, i nikomu nie przychodziło do głowy, że
on pada ze zmęczenia, albo że tak bardzo tęskni za towarzystwem tylko kilkorga z nich.
Musiał pocieszać zasmuconych, ściskać im dłonie, patrzyć na ich łzy, przyjmować wyrazy
wdzięczności i wysłuchiwać wszystkich nowin, które teraz zaczęły napływać z różnych
zakątków kraju. Przekrzykiwali się jeden przez drugiego, a to, że klątwa Imperius wszędzie
przestała działać, a to, że śmierciożercy uciekają w popłochu, a część z nich już schwytano, że
właśnie z Azkabanu wypuszczają niewinne ofiary i że Kingsley Shacklebolt został
mianowany tymczasowym ministrem magii...
Ciało Voldemorta wyniesiono do komnaty przylegającej do Wielkiej Sali, z dala od ciał
Freda, Tonks, Lupina, Colina Creeveya i pięćdziesięciu innych osób, które zginęły, walcząc z
jego złowrogą armią. McGonagall przywróciła na miejsce stoły domów, ale nikt już nie
przejmował się tym, gdzie kto powinien siedzieć, pomieszali się wszyscy, nauczyciele i
uczniowie, duchy i rodzice, centaury i domowe skrzaty, w kącie leżał Firenzo, odzyskując
siły, przez okno zaglądał Graup, a ludzie wrzucali jedzenie do jego roześmianych ust. Po
jakimś czasie umęczony i oszołomiony Harry stwierdził, że siedzi na ławce obok Luny.
- Gdybym była tobą, bardzo bym chciała odpocząć w jakimś spokojnym miejscu -
powiedziała.
- Marzę o tym.
- Zaraz odwrócę ich uwagę. Użyj peleryny-niewidki.
I zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, zawołała:
- Ooooch, patrzcie, ględatek niepospolity!
I pokazała na okno. Wszyscy, którzy to dosłyszeli, spojrzeli w tamtą stronę, a Harry
narzucił na siebie pelerynę-niewidkę i wstał. Teraz mógł już swobodnie poruszać się po sali.
Dwa stoły dalej siedziała Ginny z głową opartą na ramieniu matki; uznał, że będą mieli
jeszcze dużo czasu, by ze sobą porozmawiać, całe godziny, może lata. Zobaczył Neville’a
otoczonego gronem wielbicieli; miecz Gryffindora leżał na stole obok jego talerza. Szedł
dalej między stołami i minął troje Malfoyów, cisnących się do siebie, jakby w obawie, że
może nie są tu miłe widziani, ale nikt nie zwracał na nich uwagi. Wszędzie, gdzie spojrzał,
widział połączone znów rodziny, aż w końcu dostrzegł tych, których towarzystwa najbardziej
mu brakowało.
- To ja - mruknął, kucając przy nich. - Pójdziecie ze mną?
Wstali natychmiast i wszyscy troje, on, Hermiona i Ron, opuścili Wielką Salę, by wspiąć
się na górę po wyszczerbionych, zawalonych gruzem i poznaczonych plamami krwi
marmurowych schodach.
Gdzieś z oddali usłyszeli Irytka, szybującego opustoszałymi korytarzami i
wyśpiewującego ułożoną przez siebie pieśń zwycięstwa:
Udało się, dostali w kość, niech żyje Potter nam!
A Voldek gnije w piekle, za którym tęsknił sam!
- Ten to potrafi oddać w kilku słowach całą tragedię ostatnich wydarzeń, co? - powiedział
Ron, otwierając jakieś drzwi i przytrzymując je, by Harry i Hermiona mogli przejść.
Harry pomyślał, że pewnie i on poczuje w końcu radość, ale teraz doskwierał mu wciąż
dotkliwie ból po stracie Freda, Lupina i Tonks, łagodzony poczuciem jakiejś wielkiej ulgi.
Przede wszystkim pragnął na jakiś czas o wszystkim zapomnieć, zamknąć oczy i spać, spać,
spać, ale wiedział, że najpierw musi wyjaśnić wiele rzeczy Ronowi i Hermionie, którzy tak
długo go wspierali i na pewno zasługiwali na poznanie prawdy. Zaczął im opowiadać o tym,
co zobaczył w myślodsiewni i co wydarzyło się w Zakazanym Lesie, aż dotarli do miejsca, do
którego zgodnie zmierzali, choć żadne z nich nawet o tym nie wspomniało.
Strzegący zwykle wejścia do gabinetu dyrektora gargulec stał koślawo z boku, jakby
lekko oszołomiony, tak że można było mieć uzasadnioną wątpliwość, czy w ogóle jest w
stanie rozpoznawać hasła.
- Możemy wejść? - zapytał Harry.
- Róbcie, co chcecie - jęknął posąg.
Weszli na spiralne schody, które ruszyły powoli w górę. Harry pchnął drzwi na szczycie.
Zaledwie zdążył rzucić okiem na kamienną myślodsiewnię stojącą na biurku, tam, gdzie
ją pozostawił, gdy rozległ się ogłuszający wrzask, który sprawił, że krzyknął ze strachu,
gotów już do obrony przed wrogimi zaklęciami, myśląc gorączkowo o powrocie
śmierciożerców i odrodzeniu się Voldemorta...
Ale był to po prostu gorący aplauz. Powitała go zbiorowa owacja stojących w swoich
ramach wszystkich byłych dyrektorów Hogwartu. Wymachiwali kapeluszami, a niektórzy
perukami, wyciągali z ram ręce, by uścisnąć dłonie swoich sąsiadów, podskakiwali na
fotelach, na których zostali uwiecznieni. Dilys Derwent bezwstydnie szlochała, Dexter
Fortescue wymachiwał trąbką do ucha, a Fineas Nigellus wykrzykiwał swoim piskliwym
głosem:
- I warto pamiętać, że dom Slytherinu też miał w tym swój udział! Proszę o tym nie
zapominać!
Harry utkwił jednak wzrok w człowieku, który stał w wielkich ramach portretu
wiszącego tuż za fotelem dyrektora. Spod okularów-połówek spływały łzy, ginąc w długiej,
srebrnej brodzie, a promieniujące z jego oblicza duma i wdzięczność działały na Harry’ego
jak balsam, jak pieśń feniksa.
W końcu Harry uniósł ręce i portrety umilkły z szacunkiem, uśmiechając się tylko,
ocierając wilgotne oczy i czekając na to, by przemówił. On jednak skierował swoje słowa
bezpośrednio do Dumbledore’a, starannie je dobierając. Choć był bardzo wyczerpany i ledwo
widział na oczy, musiał zdobyć się na ten ostatni wysiłek, pragnąc usłyszeć ostatnią radę.
- To coś, co było ukryte w zniczu - zaczął - wypadło mi z rąk w Zakazanym Lesie. Nie
wiem dokładnie gdzie, ale nie zamierzam tego szukać. Mam słuszność?
- Mój kochany chłopcze - rzekł Dumbledore, a mieszkańcy innych portretów unieśli brwi
lub zmarszczyli czoła. - To mądra i odważna decyzja, ale mogłem się tego po tobie
spodziewać. Czy ktoś wie, gdzie to upadło?
- Nie, nikt - odpowiedział Harry, a Dumbledore pokiwał z zadowoleniem głową. - Chcę
jednak zatrzymać dar Ignotusa.
Dumbledore uśmiechnął się.
- Ależ oczywiście, Harry, należy do ciebie! Zatrzymaj ją, a kiedy nadejdzie czas, przekaż
dalej!
- No i jest jeszcze to.
Uniósł w górę Czarną Różdżkę, a Ron i Hermiona spojrzeli na nią ze czcią, czego Harry,
pomimo stanu skrajnego wyczerpania i oszołomienia, w jakim się znajdował, wolałby nie
dostrzec.
- Nie chcę jej - powiedział Harry.
- Co?! - odezwał się głośno Ron. - Odbiło ci?
- Wiem, że ma potężną moc - odrzekł cicho Harry - ale wolę swoją. Więc...
Pogrzebał w woreczku wiszącym na szyi i wyciągnął dwie połówki różdżki z
ostrokrzewu, utrzymywane razem tylko włóknem z pióra feniksa. Hermiona już dawno
uznała, że nie da się jej naprawić, a on pomyślał teraz, że jeśli to nie poskutkuje, to
rzeczywiście nic już jej nie naprawi.
Położył przełamaną różdżkę na biurku dyrektora, dotknął jej końcem Czarnej Różdżki i
powiedział:
- Reparo.
Dwie połówki różdżki połączyły się natychmiast, a z jej końca wystrzeliły czerwone
iskry. Harry wziął do ręki swoją różdżkę z ostrokrzewu, o rdzeniu z pióra feniksa, i poczuł
ciepło przenikające mu palce, jakby różdżka i ręka ucieszyły się z tego spotkania.
- Odłożę Czarną Różdżkę - powiedział Dumbledore’owi, który patrzył na niego ze
wzruszeniem i wielkim podziwem - z powrotem tam, skąd ją zabrano. Może tam zostać. Jeśli
umrę śmiercią naturalną, tak jak Ignotus, utraci swą moc, prawda? Jej poprzedni właściciel
nie zostanie pokonany. To będzie jej koniec.
Dumbledore pokiwał głową. Uśmiechnęli się do siebie.
- Jesteś pewny? - zapytał Ron, patrząc na Czarną Różdżkę, a w jego głosie zabrzmiała
leciutka nuta pożądania.
- Myślę, że Harry ma rację - powiedziała cicho Hermiona.
- Ta różdżka może sprawić więcej kłopotu, niż jest warta - rzekł Harry. - A ja, szczerze
mówiąc - dodał, po czym odwrócił się od portretów, myśląc już tylko o posłanym łóżku,
czekającym na niego w wieży Gryffindoru, i zastanawiając się, czy Stworek mógłby mu tam
podrzucić jakąś kanapkę - ja miałem już w życiu dosyć kłopotów.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
krzysiu-998
Mugol
Mugol



Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:10, 15 Lip 2013    Temat postu:

Dziewiętnaście lat później






Jesień nadeszła tego roku niespodziewanie. Poranek pierwszego dnia września był rześki
i złoty jak jabłko, a opary z rur wydechowych i oddechy przechodniów skrzyły się w
powietrzu jak pajęczyny, gdy przechodzili przez hałaśliwą ulicę, kierując się w stronę
poczerniałego od sadzy, wielkiego budynku dworca. Dwie wielkie klatki grzechotały na
szczycie wyładowanych wózków, które pchali rodzice, a zamknięte w nich sowy pohukiwały
z oburzeniem. Rudowłosa dziewczynka wlokła się smętnie za braćmi, ściskając rękę ojca.
- Już niedługo i ty pójdziesz do szkoły - pocieszył ją Harry.
- Tak, za dwa lata - jęknęła Lily. - Ja chcę teraz! Ludzie rzucali zaciekawione spojrzenia
na sowy, gdy cała rodzina przepychała się przez tłum w kierunku bariery między peronami
dziewiątym i dziesiątym. Poprzez otaczający ich zgiełk dobiegł Harry’ego głos Albusa: jego
synowie znowu powrócili do sprzeczki, którą rozpoczęli w samochodzie.
- Ja nie chcę! Nie będę w Slytherinie!
- James, znowu zaczynasz? - skarciła syna Ginny.
- Ja tylko powiedziałem, że on może tam trafić - odrzekł James, szczerząc zęby do
młodszego brata. - Przecież to nic strasznego. Może być w Slyt...
Urwał, napotkawszy spojrzenie matki, i zamilkł. Stali już przed barierą. James zerknął
trochę wyzywająco na młodszego brata, chwycił za rączkę wózka, który do tej pory pchała
matka, i popędził z nim prosto na barierkę. Chwilę później zniknął.
- Ale będziecie do mnie pisali, co? - zapytał natychmiast Albus, wykorzystując czasową
nieobecność brata.
- Codziennie, jeśli chcesz - odpowiedziała Ginny.
- Nie codziennie - odparł szybko. - James mówi, że większość uczniów dostaje od
rodziców przeciętnie jeden list na miesiąc.
- W zeszłym roku pisaliśmy do Jamesa trzy razy w tygodniu - powiedziała Ginny.
- I nie musisz wierzyć we wszystko, co on ci opowiada o Hogwarcie - wtrącił Harry. -
Twój brat lubi sobie pożartować.
Wszyscy czworo złapali za rączkę wózka i ruszyli naprzód, nabierając szybkości. Gdy
byli już przy samej barierce, Albus skrzywił się ze strachu, ale do zderzenia nie doszło. Wynurzyli
się na peronie numer dziewięć i trzy czwarte, zasnutym gęstym, białem dymem buchającym z
czerwonej lokomotywy Ekspresu Hogwart. Niewyraźne postacie tłoczyły się w tych białych
oparach, w których zniknął już James.
- Gdzie oni są? - zapytał z niepokojem Albus, gdy szli peronem w stronę pociągu.
- Nie bój się, zaraz ich znajdziemy - zapewniła go Ginny.
Ale w gęstych oparach trudno było rozróżnić twarze. Oderwane od ludzi głosy brzmiały
nienaturalnie donośnie.
Harry'emu zdawało się, że usłyszał, jak Percy robi komuś wykład na temat przepisów
użycia mioteł, więc rad był, że nie musi się zatrzymywać...
- To chyba oni, Al - powiedziała nagle Ginny.
Z mgły wyłoniły się cztery postacie stojące przy ostatnim wagonie. Harry, Ginny, Lily i
Albus rozpoznali ich twarze dopiero, gdy do nich podeszli.
- Cześć! - zawołał Albus z wyraźną ulgą. Rose, już ubrana w nowiutką szatę uczniów
Hogwartu, powitała go promiennym uśmiechem.
- Więc udało ci się zaparkować? - zapytał Harry'ego Ron. - Bo mnie tak. Hermiona nie
wierzyła, że zdam egzamin na mugolskie prawo jazdy. Myślała, że będę musiał rzucić na
egzaminatora zaklęcie Confundus.
- Wcale nie - powiedziała Hermiona. - Bezgranicznie w ciebie wierzyłam.
- Prawdę mówiąc, ja go rzeczywiście skonfundowałem
- szepnął Ron Harry'emu, gdy razem ponieśli kufer Albusa i klatkę z sową do wagonu. -
Zapomniałem o tym bocznym lusterku. A czy to takie ważne? Zawsze mogę użyć zaklęcia
superczujnikowego.
Wrócili na peron i zastali Lily i Hugona, młodszego brata Rose, rozprawiających z
ożywieniem o tym, do którego domu trafią, gdy w końcu i oni pójdą do szkoły.
- Jak nie trafisz do Gryffindoru, to cię wydziedziczymy
- powiedział Ron. - Ale nie nalegam.
- Ron!
Lily i Hugo zaśmiali się, ale Albus i Rose mieli poważne miny.
- On tylko tak żartuje, przecież go znasz - powiedziały chórem Hermiona i Ginny.
Uwagę Rona pochłonęło już coś innego. Zerknął znacząco na Harry'ego i pokazał mu coś
głową. Gęsta para rozwiała się na chwilę i jakieś pięćdziesiąt jardów od nich wyłoniły się z
niej trzy postacie.
- Zobaczcie, kto tam stoi.
A stał tam Draco Malfoy z żoną i synem, w czarnej pelerynie zapiętej pod szyją. Włosy
trochę mu się przerzedziły, co uwydatniło ostro zakończony podbródek. Jego syn był tak
podobny do niego, jak Albus do Harry'ego. Draco spostrzegł, że Harry, Ron, Hermiona i
Ginny patrzą na niego, ukłonił się sztywno i odwrócił.
- A więc to jest ten mały Scorpius - mruknął pod nosem Ron. - Rose, musisz być od niego
lepsza we wszystkim. Dzięki Bogu odziedziczyłaś inteligencję po matce.
- Na miłość boską, Ron! - powiedziała Hermiona, trochę rozbawiona, ale i trochę
rozeźlona. - Musisz od razu napuszczać ich na siebie? Jeszcze nawet nie są w szkole!
- Masz rację, przepraszam - odrzekł Ron, ale nie mógł się powstrzymać, by nie dodać: -
Ale za bardzo się z nimi nie zaprzyjaźniaj, Rose. Dziadek Weasley nigdy by ci nie wybaczył,
gdybyś wyszła za mąż za czarodzieja czystej krwi.
- Hej!
Pojawił się James. Pozbył się już swojego kufra, sowy i wózka i najwyraźniej kipiał od
nowin.
- Teddy tam jest - powiedział jednym tchem, wskazując przez ramię na kłęby pary za
sobą. - Właśnie go widziałem! I zgadnijcie, co robi! Całuje się z Victoire!
Spojrzał ze złością na dorosłych, najwyraźniej zaskoczony ich brakiem reakcji.
- Nasz Teddy! Teddy Lupin! Obściskuje się z nasza Victoire! Nasza kuzynką! Zapytałem
go, co robi...
- Przerwałeś im? - żachnęła się Ginny. - Jesteś taki sam jak Ron...
- ...a on mi powiedział, że ją odprowadza! I żebym spływał! Całuje się z nią! - dodał,
jakby się obawiał, że nie wyraził się jasno.
- Och, byłoby cudownie, gdyby się pobrali! - szepnęła Lily. - Teddy stałby się naprawdę
członkiem naszej rodziny!
- Już i tak przychodzi na obiad cztery razy w tygodniu
- zauważył Harry. - Może po prostu zamieszka z nami i będzie spokój, co?
- No pewnie! - zawołał z entuzjazmem James.
- Mogę nawet spać z Alem... Teddy mógłby zająć mój pokój!
- Nie - powiedział stanowczo Harry - ty i Al zamieszkacie w jednym pokoju dopiero
wtedy, kiedy zechcę, by zdemolowano mi dom.
Spojrzał na stary, wysłużony zegarek, który kiedyś należał do Fabiana Prewetta.
- Dochodzi jedenasta, wsiadajcie.
- I nie zapomnij ucałować od nas Neville'a! - powiedziała Ginny, ściskając Jamesa.
- Mamo, przecież nie mogę całować profesora!
- Przecież go dobrze znasz...
James spojrzał wymownie w górę.
- Tutaj tak, ale w szkole jest panem profesorem Longbottomem. Nie mogę wejść na
lekcję zielarstwa i powiedzieć, że chcę go ucałować...
Kręcąc głową nad głupotą matki, dał upust swoim uczuciom, kopiąc Albusa w łydkę.
- To do zobaczenia, Al. Uważaj na testrale.
- Myślałem, że są niewidzialne! Sam mówiłeś, że są niewidzialne!
Ale James tylko parsknął śmiechem, po czym pozwolił się matce pocałować, uściskał
ojca i wskoczył do szybko zapełniającego się pociągu. Pomachał im od drzwi i wkrótce
zobaczyli, jak pędzi korytarzem, szukając swoich przyjaciół.
- Testrali nie trzeba się bać - powiedział Albusowi Harry. - Są to bardzo łagodne
stworzenia, nie ma w nich nic strasznego. Zresztą i tak nie będziecie jechać do szkoły
powozami, tylko popłyniecie łodziami.
Ginny pocałowała Albusa na pożegnanie.
- Zobaczymy się na Boże Narodzenie.
- Trzymaj się, Al - powiedział Harry, gdy syn przytulił się do niego. - Pamiętaj, że Hagrid
zaprosił cię w przyszły piątek na herbatkę. Nie zadawaj się z Irytkiem. Nie wyzywaj nikogo
na pojedynek, dopóki się nie nauczysz, jak to się robi. I nie daj się prowokować Jamesowi.
- A jak trafię do Slytherinu?
To ostatnie zdanie wypowiedział szeptem, a Harry wiedział, że tylko sam moment
rozstania zmusił go do zdradzenia, jak bardzo się boi.
Przykucnął, tak że twarz Albusa znalazła się trochę wyżej od jego twarzy. Spośród trójki
dzieci tylko Albus odziedziczył oczy po Lily.
- Albusie Severusie - powiedział tak cicho, że nie usłyszał tego nikt prócz Ginny, a ona
taktownie udała, że macha ręką do Rose, która już wsiadła do wagonu - nosisz imiona po
dwóch dyrektorach Hogwartu. Jeden z nich był Slizgonem i prawdopodobnie
najdzielniejszym człowiekiem, jakiego znałem.
- Ale powiedz, że nie...
- Jeśli tak się stanie, to Slytherin zyska wspaniałego ucznia. Dla nas to nie ma znaczenia,
Al, ale jeśli ma znaczenie dla ciebie, to będziesz mógł sam wybrać Gryffindor. Tiara
Przydziału weźmie to pod uwagę.
- Naprawdę?
- Tak było w moim przypadku.
Nigdy tego swoim dzieciom nie mówił i teraz dostrzegł zdumienie na twarzy Albusa. Ale
po chwili wzdłuż czerwonego pociągu zaczęły trzaskać drzwi i rozmazane w białych oparach
postacie rodziców rzuciły się w stronę wagonów: nadszedł czas ostatnich pocałunków i
przypomnień. Albus wskoczył do wagonu, a Ginny zatrzasnęła za nim drzwi. W najbliższych
oknach tłoczyli się uczniowie. Wiele twarzy, zarówno w pociągu, jak i na peronie, zwróciło
się w stronę Harry'ego.
- Na co oni tak się gapią? - zapytał Albus, który razem z Rose wystawił głowę przez okno
przedziału.
- Nie przejmuj się - odrzekł Ron. - Na mnie. Jestem bardzo sławny.
Albus, Rose, Hugo i Lily wybuchnęli śmiechem. Pociąg ruszył, a Harry szedł peronem,
patrząc na szczupłą twarz swojego syna, już zarumienioną z emocji. Uśmiechał się, machając
do niego, choć trochę mu było żal, że musi się z nim rozstać.
Ostatnie kłęby pary rozwiały się w jesiennym powietrzu. Pociąg powoli zniknął za
zakrętem. Harry wciąż unosił rękę w geście pożegnania.
- Da sobie radę - powiedziała Ginny.
Harry spojrzał na nią, opuścił rękę i z roztargnieniem dotknął nią blizny na czole.
- Wiem.
Od dziewiętnastu lat blizna nie zabolała go ani razu. Wszystko było dobrze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum HARRY POTTER Strona Główna -> Książki HP Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
Appalachia Theme © 2002 Droshi's Island